
Moje opowiadanko na konkurs piracki. Nie jedyne, zaznaczam! To jedno z serii “niegrzecznych”. Współczuję dyżurnym.
Moje opowiadanko na konkurs piracki. Nie jedyne, zaznaczam! To jedno z serii “niegrzecznych”. Współczuję dyżurnym.
1.
Han słyszał, chociaż nie słuchał. Słowa dobiegały do uszu, mózg ich jednak nie rejestrował. Może jedno czy dwa utkwiły mu w głowie. Potem co trzecie, co drugie zdanie. Chyba zaczęło go to wciągać? Dźwignął z lady kufel i przesiadł się na pierwsze miejsce przy barze – najbliżej sceny. Zdmuchnął nadmiar piany. Pierzaste chmurki poszybowały w górę; jedna wywinęła potrójne salto i usiadła miękko na czubku nosa. Han wytarł twarz wyświechtanym rękawem skórzanej pilotki. W piwie unurzał górną wargę, a dolną, wraz z równiutkim garniturem bielutkich zębów, oparł silnie o grube szkło naczynia. Ciągnął tak solidnymi łykami, że po trzech haustach została ledwie połowa bursztynowego kryształu. Zimny trunek rozkosznie rosił podeszwę zeschłego języka. Dwa słońca Tortuganty leją latem nieznośnym skwarem. Najlepsza klimatyzacja nie daje rady, szczególnie gdy knajpę otulają chmury daturowego dymu. – Po jaką cholerę rozumne istoty wciągają to gówno? – mamrotał pod nosem, sięgając po kapciuch i bibułki. Pierwsze machy datury były tak dostatnie, jak pierwsze hausty piwa. Zydel obok głucho zajęczał; rozwalił na nim swój ciężki tyłek Chewbacca. Włochata łapa monstrum szczelnie otulała różnokolorową szklaneczkę, uwieńczoną długaśną słomką z różową parasoleczką. Han spojrzał na kumpla z dezaprobatą. Sierściuch otwierał właśnie pysk, by wydać kilka nieartykułowanych dźwięków usprawiedliwienia, Han zgasił go jednak błyskawicznie zimnym wzrokiem. Przeniósł oczy na scenę i wskazał ją delikatnym skinieniem głowy; gest był wystarczająco wymowny: „siedź cicho, posłuchaj, popatrz – co tam się dzieje…”
UZURPATOR
(na placu musztrowym, stojąc w dumnej pozie, w kapeluszu z wielkim rondem i pawimi piórami, w żabocie z szerokimi rękawami i pludrami z rozszerzanymi nogawicami, ściągnięty w pasie szeroką szarfą, do Feldmarszałka, patrząc na siedzącego po turecku Mistrza, obleczonego powłóczystą, pomarańczową sukmaną)
Przyszedł sam, z własnej woli?
FELDMARSZAŁEK
(sztywno wyprostowany, w idealnie skrojonym mundurze z szerokimi pagonami, zakończonymi półokrągłymi zwieńczeniami z falującymi frędzlami, z piersią zdobną pękami ciężko zwisających na różnokolorowych tasiemkach, oślepiająco połyskujących medali)
Sam! Dobrowolnie! Strażnicy znaleźli go rano, wiszącego nad bramą.
UZURPATOR
Siedzącego przed bramą…!
FELDMARSZAŁEK
Wiszącego nad…! Lewitował.
UZURPATOR
Czy może powtórzyć tę sztukę?
FELDMARSZAŁEK
Zapytam…
(podchodzi do Mistrza, przyklęka na jedno kolano, szepce mu coś na ucho, przykłada własne ucho do jego ust)
UZURPATOR
Nooo!
FELDMARSZAŁEK
(powstaje z klęczek, przybiera wojskową postawę i powraca defiladowym krokiem do boku Uzurpatora)
Nie! Nie jest w nastroju. Jego umysł pracuje teraz na innych częstotliwościach.
UZURPATOR
Acha…
(po chwili milczenia)
Zawsze szepce?
FELDMARSZAŁEK
Zawsze! Mówi… Szepce, że głośna artykulacja burzy harmonię ducha.
UZURPATOR
Motywy…?
Pieniądze?! Splendory?! Zaszczyty?! Tytuły?! Nadania?! Władza…?!
FELDMARSZAŁEK
(po chwili namysłu)
Nic z tych rzeczy! Nie interesują go dobra doczesne.
UZURPATOR
Czego więc chce?!
FELDMARSZAŁEK
Niczego!
UZURPATOR
(z wielce zadumanym i zatroskanym wyrazem twarzy)
Po jaką cholerę więc przywlókł się tutaj?!
FELDMARSZAŁEK
Mówi… Szepce, że ta rebelia to do niczego nie prowadzi. Fundamentaliści błądzą, próbując zniszczyć cywilizację. Magia wywołuje skutek, nie pytając o jego przyczynę. Nauka szuka przyczyn, by dojść do ich skutku. Ścieżki nauki i magii powinny się spotkać, by cały wszechświat stanął przed nami otworem. Bunt magów przeciwko uzurpacji naukowców – to ślepy zaułek.
UZURPATOR
Plany…?!
Jaki z niego pożytek? Co zyskujemy dzięki tej współpracy?
FELDMARSZAŁEK
No, teraz przynajmniej wiemy, dlaczego spadają nasze myśliwce. Nie mają artylerii przeciwlotniczej – prawda?!
(po krótkiej pauzie, dla podsycenia ciekawości Uzurpatora)
Telekineza, Jaśnie Panie Uzurpatorze, telekineza…!
UZURPATOR
Acha…
(po chwili zadumy)
I…?
FELDMARSZAŁEK
I teraz on będzie uczył tego naszych chłopców…
Han dostrzegł groteskową sylwetkę Gandalfa, wmieszaną w szczupłą grupkę przypadkowych gapiów, oblepiających rachityczną barierkę oddzielającą salę barową od podwyższenia sceny. Tych białych lakierków, pasiastego smokingu, laseczki zwieńczonej kulką z kości efilodontowej i wysokiego cylindra, pod którym burzyła się niezwykle obfita i puszysta, wystrzelająca na boki czupryna, nigdy nie zapomni ten, kto chociaż raz widział to wszystko w jakiejś rynsztokowej mordowni, bodaj w najdalszym zakątku najodleglejszej galaktyki.
– Nie tańczą dzisiaj dziewczyny, nie zadzierają kiecek, mister Gandalf? – z nutą zaskoczenia wyszeptał ciepło Han w mięsiste, owłosione ucho, obejmując przy tym protekcjonalnie i tuląc przyjacielsko do swojej wytartej pilotki pasiasty surdut indywiduum.
– Na wodewil zapraszam jutro, szanowny panie Solo. Dzisiaj wystawimy dramat: „Geneza Zagłady”. W m o j e j reżyserii!!! O, a autorstwa tej oto młodej damy – odfuknął śmieszy grubasek, wskazując skinieniem głowy na deski improwizowanego teatrum…
WIESZCZKA-NARRATORKA
(w długiej, białej sukmanie, sięgającej daleko za kostki, włóczonej po podeście, z czerwoną różą w dłoniach złożonych na dołku pod krągłościami dosadnych piesi, z nieobecnym wzrokiem wzniesionym ku górze i pełnym natchnienia wyrazem twarzy, w kierunku nic nie robiącej sobie z całego przedstawienia publiczności)
Mistrz przeprowadził surową selekcję. W kilkusettysięcznej armii znalazł jedynie trzech szturmowców, wykazujących jako takie talenty magiczne. Tych trzech miał szkolić. Tych trzech miało dostąpić zaszczytu wejścia w posiadanie najwyższej sztuki magicznej, jaką skrywał Mistrz Mistrzów. O ironio dziejów, o chichocie historii…!!! Sztuka, o naukę której błagali zbuntowani magowie, poszła w służbę uzurpujących ich naukowców. Czy rzeczą jest godną, by…
Resztę słów połknął rwetes gorącej sprzeczki. Jakiś Sauryda przebił atut przy okrągłym stoliku, zgarnął ostatnią lewę, a wraz z nią – kopiastą pulę rozsypanych po zielonym suknie żetonów. Inny uczestnik gry wyraźnie nie godził się z tak jawną niesprawiedliwością losu, wykrzykując w gardłowej mowie tej nacji, że wszystko to – to jedno wielkie oszustwo. Pomawiany o szachrajstwo odszczekiwał się równie żywiołowo. Pozostali hazardziści i przypadkowi gapie kibicowali głośno: jedni – biorąc stronę szulera, drudzy – przychylając się do argumentacji jego adwersarza.
– Haaallo, ciszej tam!!! Dama się tutaj produkuje! Ta pani ma dla nas jakieś ważne
przesłanie… – huknął Han, zmieniając na chwilę rozjazgotaną salę w milczący grób.
– A komu to przeszkadza?! – zaczepne pytanie padło w sauryckim języku.
– Mi, na ten przykład – Han postawił kufel z niedopitymi, słomkowymi resztkami na rancie baru i ruszył pewnie w kierunku okrągłego stolika.
Wielki Sauryda dźwignął się ospale z zydla, trącając przy tym niezgrabnie zielony blat. Spotkali się gdzieś w połowie drogi. Zaciśnięte w kułak, szponiaste paluchy pokryte rogową łuską zatoczyły w powietrzu łuk. Han cofnął się pół kroku, odchylając do tyłu głowę. Pięść przecięła ze świstem powietrze. Drugi kułak Saurydy wszedł na identyczną, tyle że przeciwpołożną trajektorię. Ten cios Han przepuścił nad głową, zginając błyskawicznie w pasie gibki, wysportowany tułów. Przeciwnik gotował się do przedłożenia rozstrzygającego argumentu Saurydów… Han dostrzegł ten manewr i, niczym wprawny fechmistrz, miał już gotową odpowiedź. Znał dobrze wszystkie sztuczki tych stworów; gdy jeszcze walczył w klatkach za pieniądze, rozegrał kilka spotkań z Saurydami. Świsnął muskularny, gruby jak udo, ogon przeciwnika – raz z prawa, raz z lewa; raz z dołu, raz z góry. Han uniknął podcięcia, podskakując w górę i ściągając silnie kolana. Wysokie uderzenie, zdolne urwać mu głowę, przepuścił tuż nad karkiem, ponownie uginając tułów. I to był właśnie moment na godziwą odpowiedź… Pamiętał czuły punkt Saurydów z czasów fajterskiej kariery… Zanim stwór zdołał ustabilizować postawę po morderczych zamachach ogonem, Han skrócił dystans, najpierw ulokował prawą, zaraz po niej lewą pięść na ostatnich żebrach przeciwnika, a odchodząc do dystansu wystrzelił siarczystym podbródkowym, który z idealną precyzją sięgnął podługowatej, krokodylej szczęki Saurydy. Niedawny zawadiaka rozciągnął się jak długi na powalanym klepisku, wzbijając bezwładnym ciałem gęsty tuman siwego kurzu. Skupiony na ruchach rywala, Han nie dostrzegł dwóch kamratów rozrabiaki, okrążających po obu stronach stolik, stojących teraz za jego placami. Odwrócił się jednak błyskawicznie, wiedziony niechybnie łobuzerską intuicją. Nim zdążył schronić się za podwójną gardą, niczym spod ziemi wystrzelił włochaty tors czujnego Chewbacci. Wyglądało to tak, jakby sierściuch klasnął w wielkie jak łopaty dłonie, którymi zgarnął zakute czerepy potworów. Dwa łby strzeliły o siebie z druzgocącą siłą, a odgłos zderzenia zabrzmiał jak uderzenie w szamański bęben. Jak zwykle, poniewczasie zjawiła się ochrona, której pozostało tylko wywalenie w rynsztok trzech bezwładnych, gadzich zewłoków, przez uchylne drzwiczki salonu „Pod Słońcami Tortuganty”.
– Można grać… – rzucił Han w kierunku Wieszczki.
– Szanowni państwo wybaczą, ale dokumentnie zdekoncentrowała mnie cała ta awantura. Chyba odłożymy to wystawienie na dogodniejszy termin… – Wieszczka faktycznie wyglądała na zdenerwowaną, wielce zmieszaną i zbitą z pantałyku.
– Może więc drinka w miłym towarzystwie…? Tak na ukojenie nerwów. – Han zapraszał ciepłym, niemal błagalnym wzrokiem.
– No, sama nie wiem… – Dziewczyna posłała pytające spojrzenie baryłkowatej sylwetce Gandalfa.
Śmieszny ludek przyłożył prawą dłoń do serca i skłonił się lekko, kreśląc lewą ręką szeroki gest, co miało niechybnie oznaczać, że – wprawdzie niechętnie – aprobuje jednak fanaberię Wieszczki i zaproszenie Hana.
2.
Han rozgniatał łapczywymi wargami, jak dojrzały owoc, mięsiste usta Floriny. Ta słodycz była nienaturalnie słodka, bo nie tylko w przenośni, ale i dosłownie. Czas płynął zupełnie gdzieś bokiem. Wargi zjeżdżały wciąż niżej – najpierw – ku wzgórzom piersi… Dwa dorodne melony, którym nieuważny ogrodnik przyciął zbyt nisko łodyżki: tak dokładnie widział te obie krągłości Han, ozdobione wyniosłościami sutków w erekcji. Rzeczywistość roztopiła się w siwej mgle. Płynęła po niej tylko spieniona fala namiętności, bijąca wściekle skalistą plażę rozkoszy. Wciąż niżej, niżej i niżej… Tam, gdzie spodziewał się delikatnego puchu, falującego pod każdym jego westchnieniem, napotkał skłębiony gąszcz. Przeorał twarzą bruzdę przez chaszcze, niczym błędny rycerz tnący mieczem wciąż odrastający żywopłot, broniący dostępu do wieży więżącej damę jego serca. A to, co napotkał na polanie pośród czarnego lasu, faktycznie przypominało wieżę. Ta tiara, wieńcząca najcenniejszy klejnot kobiecy, zazwyczaj subtelnie napęczniała, tu przyjmowała rozmiar godny podziwu i… respektu. Zapach odurzał i przyprawiał o zawrót głowy… Dziwny i dziwnie podniecający: jakby ktoś zawiesił mgiełkę kosztownych wonności nad intymnym miejscem kobiety. U stóp wyniosłej baszty pięły się najpierw łagodnie do góry, a potem delikatnie zawijały ku bokom, dwa pąsowe, szerokie i rozłożyste, rozkosznie mięsiste, kwietne płatki. Han aż oderwał głowę od łona Floriny, by w pełni nasycić wzrok widokiem tych niebywałych dziwów natury. Z właściwej perspektywy – najsłodsze ciasteczko Wieszczki przypominało rozwinięty kwiat, rozkwitły na egzotycznym krzewie, gdzieś pośrodku bezludnych wysepek księżyca Maglezji.
– Wypuść swojego trzmielika, Han! No, najsłodszy… – Florina objęła czule delikatnymi dłońmi spoconą głowę kochanka, przyciągając ją lekko do swojej twarzy. – Teraz, Han, błagam, teraz…! – dyszała w mięsiste ucho.
– O czym ty mówisz, Flo…?! – Han zerwał się z łóżka na równe nogi.
– Nooo, o trzemieliku, misiaczku, o trzmieliku…
– Poczekaj, skarbie, poczekaj… Chwileczkę…
Han majstrował chwilę przy pokrętle olejowego kaganka; knot wysunął się na maksa, płomień buchnął żywszym blaskiem i rozjaśnił nieco intymny półmrok ciasnego pomieszczenia. Pośród stosu szmat, rzuconych niedbale na fotel w szale uniesienia, odnalazł wytarte, onegdaj granatowe spodnie, pobrzękujące metalową klamrą paska. W prawej kieszeni namacał cegiełkę komunikatora. Gdy tylko czarny przycisk ustąpił pod grubym paluchem, natychmiast oblicze Hana oblekła niebieskawa mgiełka rozświetlonego ekranu. Wklepał w wirtualną klawiaturę hasło: „biologia rozrodu Biovenów”. Ekran zaroił się kolorowymi klatkami krajobrazów, roślin, istot i rycin poglądowych, a z głośnika popłynął ciepły, kobiecy głos narratora:
„Biovenowie, nim ulegli zagładzie, byli rasą najbardziej zespoloną z naturą. Jak dowiodły prace naukowe, prowadzone przez badaczy z Galaktycznej Akademii Nauk Biologicznych: mogło być to efektem prowadzonych przez ich przodków, genetycznych modyfikacji roślin. Zewnętrzne narządy płciowe samic Biovenów przypominają budową anatomiczną kwiaty: wargi sromowe przyjmują kształty płatków, natomiast łechtaczka – słupka kwiatowego. Zewnętrzne narządy płciowe samców wyglądają z pozoru normalnie: mamy więc tutaj zarówno prącie, jak też i mosznę. Jednie moszna robi wrażenie nienaturalnie dużej i przypomina wyglądem dwa gniazda os, złączone końcami u nasady prącia. Jadra samców produkują nie tylko plemniki, ale również drobne owady, nazywane przez tuziemców trzmielikami. W momencie szczytowania zwiotczeniu ulega mięsień zwieracza jądra, a wtedy trzemieliki przeciskają się w kierunku cewki moczowej prącia, zatrzymując pomiędzy włoskami swych główek plemniki. Trzmielik siada na łechtaczce samicy i spija trąbką nektar z wnętrza słupka, wydzielany intensywnie na skutek podniecenia seksualnego, pozostawiając jednocześnie na jego szczycie plemniki. Ponieważ wewnętrzne narządy płciowe samicy przypominają anatomicznie dno kwiatowe, plemniki…”
– A gdzie tu przyjemność, Flo…? – rzucił Han do ucha nagiej Wieszczki, wtulającej się w postronki jego mięśni na siedzisku przepastnego fotela.
– Ach, skarbie, jakie to rozkoszne, jak trzmielik tam tak buszuje delikatnie.
– Pytam o przyjemność faceta!
– Och, im musi być przyjemnie, kiedy wylatują trzmieliki; widziałam w ich oczach rozkosz.
– Nie, Flo, to się nie uda. To się nie uda na dłuższą metę. Nie da się tego dłużej ciągnąć. Nasz związek nie ma przyszłości.
– Ach, Han, wymyśl coś… Tak cię kocham. Mówiłeś, że też mnie kochasz. Ty – taki mądry, sprytny… Han, wymyśl coś, błagam!
– No, faktycznie, można jakoś temu zaradzić… Zaraz, zaraz… Różnicie się biologią rozrodu, ale nie fizjologią odżywiania.
– Nie rozumiem…
– Znaczy się…, twój przewód pokarmowy zaczyna się i kończy najzupełniej normalnie: masz normalne… prawie normalne usta i najzwyklejszy w świecie od… No, ten ciemny zakątek, co… A, mniejsza o nomenklaturę!
– Wciąż nie rozumiem…
– Nie rozumiesz?! No, tak… Chodź, chodź dziecinko do wujka Hana. Wujek ci wszystko wytłumaczy, pokaże…
Och, nie pomyślcie, że owa pikantna scenka rozegrała nie już tej pierwszej nocy – przy pierwszym spotkaniu i po pierwszym drinku. Nim fala namiętności znalazła przystań w zatoce rozkoszy, musiało upłynąć jeszcze dużo czasu i wiele musiało się zdarzyć…
Pamiętnej nocy, po karczemnej awanturze, Han dowiedział się wiele o nowej znajomej. Między innymi tego, że nazywa się Florina i jest ostatnią przedstawicielką swej rasy, ocalałą po zagładzie Bioveny. Jak trafiła na Tortugantę – planetę piratów…? Na jej ścigacz krótkiego zasięgu natknął się przypadkowo korsarski krążownik w konstelacji Żaby. Dosłownie w ostatniej chwili, bo szczupłe zapasy tlenu i syntetycznej żywności były już na wyczerpaniu. Piraci to jednak w przewadze dżentelmeni. Rabują handlowe frachtowce, ale płeć przeciwną, obojętne jakiego gatunku, traktują z należytym jej poszanowaniem – tak stanowią niepisane ich prawa. Jedyną przystanią, do której mogli zawinąć bez nijakiej obawy, była tylko i wyłącznie Tortuganta. Pochodząca z dobrego domu, wychowana w duchu starej arystokracji panna nie posiadała żadnych, praktycznych umiejętności przydatnych w pirackim gnieździe, pozwalających podjąć godziwe zajęcie i zapewnić przyzwoite utrzymanie. Przystąpiła więc do trupy Gandalfa, gdzie najpierw tańczyła z zakasaną kiecką, ale gdy ujawniła swoje talenty artystyczne, dyrektor powierzył jej funkcję autora tekstów. „Genezę Zagłady” tworzyła nocami, niedosypiając, skulona przy dogasającym ogarku świecy. Dramat przypadł do gustu Gandalfowi. Dyrektor postanowił wyreżyserować go i wystawić; łudził się nadzieją, że ów spektakl wyniesie go nad deski teatrów stolicy i pozwoli porzucić ten złodziejski grajdołek. Biovena przepadła już jakiś czas temu i choć krążyły rozmaite słuchy, nikt tak naprawdę nie wiedział: co się w zasadzie stało. Powiedzmy sobie szczerze: nikt się też tym specjalnie nie interesował. Florina opowiadała o tym właśnie w swoim dramacie, niosącym też przekaz i pouczenie. Nikt nie zna jeszcze finału; ten nie pojawia się w dialogu aktorów, tylko w końcowym monologu Wieszczki. Dziś miała wyjawić przed światem przyczyny zagłady Biovenów, ale jej szczytnym zamiarom przeszkodził incydent z Saurydami. Tajemnica musi poczekać na lepsze czasy…
Nie chce dokończyć żywota na tej plancie – uwiędnąć i zgnić w końcu, w złodziejskim barłogu. Zresztą, Gandalf już smali do niej cholewki. Słyszała, że rajfurzy ją też Murillo – królowi piratów, władcy Tortuganty. Nie wie, jak długo jeszcze zdoła chronić swoją cześć…? Czeka na księcia z bajki, który wyrwie ją z tego lochu. Może kogoś takiego, jak Han…? Nie tak zupełnie „na piękne oczy”, oczywiście… Jej ojciec, Feldmarszałek, najbliższy człowiek Uzurpatora, dostarczał pokątnie broń zbuntowanym magom, a ci płacili za nią błękitnym szylkretem. (Oczy Hana zabłysły… Błękitny szylkret – odpowiednio preparowane i polerowane skorupy żółwi żyjących tylko na Biovenie, gadzin nieskorych do rozmnażania się gdzie indziej i generalnie w niewoli, sztukę hodowli których opanowani jedynie bioveńscy magowie – zawsze był niezwykle cennym materiałem zdobniczym, ale teraz, po zagładzie planety, jego ceny, dosłownie, poszybowały w kosmos.) Kilka ton szylkretu ukrył na Niobos – maleńkim księżycu Fotto – dziewiątej planety układu Heliusa. Skarb miał stanowić zabezpieczenie Feldmarszałka i jego rodziny na okoliczność ewentualnego, niepomyślnego przebiegu działań wojennych na Biovenie. Florina, wraz ze swym wybawicielem, odwiedzi Niobos i odda mu równą, dziesiątą część…
W banalnie prostym, ale szczegółowo przemyślanym planie, jakiś tryb zawiódł… Chewbacca został w translokatorze zaparkowanym dwie ulice dalej; trzymał pojazd na jałowym biegu, nie wyłączając poduszki magnetycznej. Han zakradł się od podwórza, w kilku susach pokonał dwie kondygnacje drabinki przeciwpożarowej i stuknął delikatnie trzy razy w deskę ościeżnicy. W okienku pojawiła się najpierw mała kapsuła bagażowa, ze spakowanymi naprędce, najpotrzebniejszymi manatkami, a następnie – zgrabna, bosa stópka Flo. Reszta fizjonomii pozostawała niepokojąco długo w cieniu maleńkiej służbówki. Zaniepokojony odgłosem szamotaniny, Han przesadził niski parapet. Karzeł Japetto wisiał u paska spódnicy dziewczyny, ciągnąc z całych swych wątłych sił w przeciwnym kierunku. (Gandalf już od jakiegoś czasu coś podejrzewał: Han ostatnio, w zasadzie, non stop przesiadywał w salonie, ciągle serwując drogie drinki Florinie i bawiąc ją niekończącymi się pogawędkami. Dyrektor wyznaczył potajemne warty: każdy członek trupy miał obowiązek czuwania przez kilka nocnych godzin pod drzwiami pokoiku Wieszczki.) Solidny kopniak Hana wyniósł karła prawie pod sufit i przykleił na chwilę do przeciwległej ściany. Powietrze rozdarł przerażający dźwięk – ni to kwilenie głodnego niemowlaka, ni to żałosny ryk rżniętej rogacizny. Chyba cały przybytek stanął w jednej chwili na nogi. Han pociągnął dziewczynę do okna, ale po drabince pięło się już kilku najemnych ochroniarzy – smutnych typów spod ciemnej gwiazdy. Han chwycił mocno przegub dłoni Floriny, wyważył kopniakiem drzwi i wybiegł z dziewczyną na korytarz. Po schodach drapał się już czujny Gandalf – w nocnej koszuli, szlafmycy i z ogarkiem cieknącej świecy w dłoni. Polimerowe wieko kapsuły bagażowej wylądowało na jego nosie; grubasek zachwiał się i potoczył w tył, jak piłka, po schodach. Ktoś, widać, przełożył na dole wajchę przełącznika elektrycznego, bo cały budynek zajaśniał raptem niemal dziennym światłem. Na schody wbiegło już kilku ochroniarzy, próbując zagrodzić drogę dwójce zbiegów. W ocenie Hana, wypróbowana na nosie Gandalfa kapsuła, wydała się bronią całkiem skuteczną. W rzeczy samej: szybko oczyścił schody z zakapiorów, rozdając na prawo i lewo zamaszyste ciosy twardym polimerem. Puścił na chwilę rękę Flo, grzebiąc w kieszeni spodni, w poszukiwaniu komunikatora… – Przed główne wejście, Chewbacca – krzyknął w kratkę głośnika. Sięgał już prawie drzwi, gdy błysk spolaryzowanego światła niemal go oślepił, wyrywając kilka garści drzazg z desek nad jego głową. – Nie strzelać, cholera! Nie strzelać! Dziewczyna…! – usłyszał srogie komendy wkurzonego Gandalfa. Trotuar przed knajpą przesadzili niemal nie dotykając ziemi; Han i Florina zniknęli w bezpiecznej czeluści superszybkiego translokatora, gnającego prosto – ile mocy w poduszce magnetycznej – na pole startowe, gdzie grzał już rdzenie pozytronowe słynny Sokół Hana.
Układ planetarny Heliusa, gdzie krążył i Fotto, a wokół niego Niobos, leży niemal w samym centrum Mare Incognito. Strasznie ciężko tam nawigować: połać uniwersum najeżona strunami kosmicznymi, mini czarnymi dziurami i anomaliami czasoprzestrzennymi. Stary Feldmarszałek doskonale wiedział – gdzie ukryć swe skarby. Odnaleźć Niobos – to zadanie dla wytrawnego nawigatora, znakomicie znającego ten zatracony zakątek kosmosu, takiego jak stary wilk Makkaki. Makkaki miał pewne zobowiązania względem Hana, więc – wywołany na tajnym kanale – zgodził się skwitować ten dług, pilotując Sokoła po Mare Incognito.
Niobos to miejsce bardzo ponure, rozświetlane w przeciągu krótkiego dnia nikłymi promieniami odległej gwiazdy, a straszące nocą czerepem zimnej i skalistej, macierzystej planety, wiszącym posępnie nad czarnym horyzontem i przysłaniającym niemal połowę widocznego nieba. Strażnik skarbu był jeszcze jednym Biovenem, który przeżył zagładę ich cywilizacji. Na Niobos uwił sobie całkiem przytulne gniazdko, egzystując w drążonych w skałach pieczarach, ogrzewanych i oświetlanych olejem skalnym a dotlenianych generatorem napędzanym metanem, pitrasząc wymyślne potrawy ze wszechobecnych tutaj polimerów węglowych, zabijając czas lekturą milionów, dostępnych w neutrinowej sieci książek. To właśnie w jednej z takich jaskiń dali upust nasi kochankowie wzbierającym od dawana żądzom…
3.
Nie da się tego długo ciągnąć. Ich związek nie ma przyszłości – Florina przekonywała się z wolna o głębokiej prawdzie słów Hana. A przekonywała się – dosłownie – boleśnie! Nie mogła usiedzieć w pasażerskim fotelu, ściągnięta pasami, ciągle kręciła się po całej kabinie pilotów, jakby miała robaki w tył… no – tam – z tyłu, co stwarzało pewne niebezpieczeństwo, szczególnie podczas startu i lądowania, wchodzenia i wychodzenia z nadświetlnej.
Poprosiła kumpli, by odstawili ją do najbliżej planety z imperialną placówką pocztową. Tam wynajmie korespondencyjnie boks bankowy, opieczętuje swój cenny ładunek (szylkret), wyśle na adres banku, a sama złapie najbliższy frachtowiec pasażerski i podąży, w ślad za przesyłką, do stolicy Imperium. Jak się tylko urządzi – da znać. Han i Chewbacca zawsze będą mile widzianymi gośćmi w jej niskich progach.
Czy to było po odstawieniu transportu broni dla rebeliantów z Kortnos, czy trzech arob plutonu dla generała Wodana (?) – tego Han dokładnie nie pamiętał… W prawym, dolnym rogu ekranu komputera pokładowego wyświetlił się alert: „masz nową wiadomość od <FLORINA>”. Do czułego liściku z pozdrowieniami dla obu „chłopców” załączone były dwa zaproszenia na premierę „Genezy Zagłady” – przestawienia autorstwa i w reżyserii Floriny Biovena, wystawianego na deskach Wielkiego Teatru Imperialnego. Czy zdążą?! Mało czasu! Jest szansa – jeżeli wejdą w nadprzestrzeń i odnajdą w niej skrót starego Makkakiego…
W pas karencyjny stołecznej planety Imperium weszli na lewym sygnale, rozpoznani przez systemy namierzania jako jednostka turystyczna. Lądowali dokładnie w dniu premiery, dosłownie na kilka chronon przed rozpoczęciem spektaklu. Wynajęli ostatni, wolny pokój w Imperial Hotel, w centrum, kilka przecznic od Placu Teatralnego. Han wziął szybki prysznic i z trudem wcisnął się w szykowny, starannie odprasowany smoking, dopiero co zdjęty z wieszaka garderoby hotelowej wypożyczalni. Chewbacca pojękiwał i kreślił włochatymi łapami żałosne gesty: nie idzie! Nie pasuje w tym futrze do eleganckiego towarzystwa intelektualnej śmietanki stolicy; czułby się głupio i nieswojo. Han puścił oko i przytaknął skinieniem głowy: rozumie! Zjechał pospieszną windą, kilkoma susami przemierzył hol i wybiegł na tonącą w ostatnich promieniach zachodzącego słońca aleję. Przebiegł dwie przecznice, gdy ciemność spadła na miasto; tu słońce zachodzi błyskawicznie. – Szlag z tymi oszczędnościami energii i tym efektem cieplarnianym! – zaklął szpetnie pod nosem, wyciągając lakierowany trzewik z głębokiej otchłani szerokiej kałuży. Zerknął na cyferblat w ekranie komunikatora: późno! Wyciągnął rękę przed siebie, wykorzystując rozświetlony ekran w zastępstwie reflektora latarki.
– Witam, witam, szanowny panie Solo. – Przed nosem Hana wyrosła sylwetka potężnego Ichtiopa.
– No, co tam…? – Han poznał zakapiora, jednego ze zbirów Baby.
– Pan Baba się niepokoi… Chyba zapomniał pan, szanowny panie Solo, o uregulowaniu rachunku za ostatni transport plutonu?
– Fakt! Z głowy mi wyleciało. Spieszyłem się. Mam tutaj pilną sprawę do załatwienia. Jeszcze przed północą puszczę przelew… – Han motał się trochę zmieszany; Baba darł z niego działkę za każdy ładunek, w zamian za wolny przelot przez strefę Kobodo.
– Jasne! Pewnie pan nie zapomni. Ale, ale – jakaś zaliczka, jakiś fant, panie Solo…! Chyba nie bierze pan nas za idiotów?! – Tu wielki Ichtiop puścił oko i posłał szeroki uśmiech dwóm kumplom, sterczącym tuż za plecami Hana.
– Starczy?!
– Zobaczymy… – Zbir wyjął gładką, prostokątną płytkę z wyciągniętej dłoni Hana, kierując w nią snop światła małej latarenki. – O, błękitny szylkret! W cenie…, w cenie… Ma może pan tego więcej, panie Solo?
– Nie! To pamiątka – blefował Han; w luku towarowym Sokoła spoczywała przecież spokojnie dziesiąta cześć skarbu Feldmarszałka. – A teraz panowie wybaczą… Trochę się spieszę! – prawa noga Hana zrobiła pół kroku w bok, szykując ciało do szybkiego marszu.
– A, zupełnie bym zapomniał, panie Solo…! – uprzejmie burknął drab, ponownie zastawiając mu drogę. – Pan Baba kazał zostawić coś ku pamięci. Musi pan zapamiętać, panie Solo, że nie spóźnia się ze zobowiązaniami względem pana Baby. To będzie też procentować, odnośnie naszej współpracy, na przyszłość. No, więc mamy złamać panu rękę lub nogę. Prawą lub lewą – może pan wybierać.
– Nooo, to może… tę… – Han wysunął wolno, w kierunku draba, prawe ramię, ściśle otulone czarnym rękawem. Tamten nie miał oczywiście sposobności dostrzec maleńkiego paralizatora w postaci pena, skrywanego w zaciśniętej pięści. Sto tysięcy jednostek Okara zmieniło zbira w sztywny słup, walący się bezwładnie na chodnik. Tym razem Han nie popełnił błędu – zanim powalił herszta, ocenił kątem oka pozycje dwóch pozostałych zakapiorów. Teraz pochylił się nisko, wykonał zwrot na pięcie i już stał frontem do przeciwników z małym sztyletem świetlnym w lewej dłoni, wyciągniętym spod nogawki eleganckich spodni, z którym nigdy się nie rozstawał. Chewbacca powtórzył stary numer z brawami… Ichtiopy nie mają tak twardych łbów, jak Saurydzi. Dwie rybie głowy dźwięknęły o siebie z impetem, pękły, a mózgi chlusnęły wyżej niż fontanny na placu przed Pałacem Imperialnym. Sieściuch ocierał brzydki pysk z resztek różowej, galaretowatej masy. Nie chciał zaszczycić swoją osobą spektaklu – zrozumiałe! Ale nie mógł przecież puścić kumpla samego na ciemne, niebezpieczne ulice stolicy – to jasne! Znowu oczko, dziękczynny gest, i Han gnał już pędem w kierunku Placu Teatralnego…
Nisko pochylony, serwując przeprosiny na prawo i lewo, nie bez trudu odnalazł w półmroku swoje miejsce. Opadł na fotel w ostatniej chwili, by podjąć watek dramatu dokładnie w tym samym miejscu, w którym pogubił „Pod Słońcami Tortuganty”:
WIESZCZKA
[…] Czy godną jest rzeczą, by brat kierował oręż przeciwko bratu?! Czy nie skrwawi to łzawiącego serca Matki Natury i nie ściągnie karzącej ręki rozgniewanej Mocy…?
UZURPATOR
(z nieskrywanym zainteresowaniem)
Ci chłopcy pokażą więc dzisiaj: czego się nauczyli…?
FELDMARSZAŁEK
(z dumą rozpierającą piersi)
Dokładnie! W rzeczy samej, Jaśnie Panie Uzurpatorze, w samej rzeczy… Nasz nieoceniony Mistrz uczył ich, przez wiele letnich i zimowych przesileń, korzystania z bezdennego naczynia Mocy. Na dzisiejszy wieczór każdy z tej magicznej trójki przygotował sztuczkę telekinetyczną, którą zamierza zachwycić Jaśnie Pana Uzurpatora.
WIESZCZKA
Letni zachód słońc na Biovenie to pora sama siejąca klimat magii: kiedy promienie Soluny kąpią jeszcze drgające na wietrze listki drzew w złocistych refleksach, łuny Korguty otulają już stoki przeciwległych wzgórz miedzianą kołdrą.
(po krótkiej przerwie – chwili refleksji dla publiczności)
Trzej magowie-neofici, siedzący po turecku, zajmowali trzy wierzchołki trójkąta równoramiennego, obróconego wokół osi usadowionego centralnie Mistrza.
Mistrz wskazał dłonią pierwszego – siedzącego naprzeciwko. Ten opuścił powieki; jego twarz przybrała wyraz głębokiego skupienia a żyły na skroniach nabrzmiały… Ścigacz krótkiego zasięgu, ustawiony na placu specjalnie w celu prezentacji, uniósł się w górę, zatoczył trzy kółka nad głowami gapiów i usiadł łagodnie na płycie.
Mistrz zmienił pozycję – wskazując drugiego neofitę. Żyły na skroniach szturmowca napęczniały do rozmiarów szlauchów ogrodowych… Czy to aby na pewno zdarzenie rzeczywiste, czy tylko mara, złudzenie…? Rzecz niebywała: ściana skalnego urwiska po przeciwnej stronie placu oddala się od oczu widzów, a przed nią – prze w przód cała góra. Huk pękających skał, walących się rumowisk, i tumany kurzu, i nagle – cisza.
Kolejna zmiana pozycji Mistrza, wskazanie trzeciego szturmowca… Ten kładzie się płasko na ziemi i zapiera szeroko rozstawionymi kończynami. Żyły na skroniach pęcznieją, twarz krzyczy żywą purpurą i… nic się nie dzieje. Konsternacja! I tylko po chwili, coś jakby zaczęło zmieniać się w aurze: miedź Korguty zaczęła jakby ożywać, by po chwili na nowo rozbłysnąć szczerozłotym blaskiem. Żywa purpura twarzy maga przybiera głębię ciemnego pąsu. Po gapiach płynie gorący pot; temperatura otoczenia chyba rośnie. Pierwszy neofita zrywa się ze swego miejsca w trójkącie, biegnie, chwyta za rękę córkę Feldmarszałka (podkochiwał się w niej od pierwszej klasy), sadowi ją w jednoosobowej kabinie ścigacza i odpala system startowy. Pąsowy łeb rozciągniętego na ziemi, najzdolniejszego szturmowca pęka, krasząc twarze widzów różowawymi motywami. Uczeń prześcignął mistrza; nie ma już komu tego zatrzymać: tarcza Soluny przybiera coraz to większe rozmiary a wybita z orbity Biovena zmierza ku nieuchronnej zagładzie w ogniu wodorowego kotła.
– O, kurwaaa…! – pełnym gardłem wykrzyknął stary Mistrz; i były to pierwsze, a zarazem ostatnie, wypowiedziane głośno jego słowa.
Wyłapałem bodaj ze dwie usterki w zapisie dialogów i jakąś dziwną spację, wyglądającą na defekt kopiowania. Poprawię to, ale za chwilę. Muszę dorwać się do nowego laptopa żony, bo mój stary HP prawie nie przewija tej strony; nieźle napakowana.
Poprawione! Coś nie mogę usunąć tego dziwnego entera na końcu opowiadania. Dziwne…
Han uniknął podcięcia, podskakując w górę i ściągają silnie kolana.
Literówka.
Muszę zaznaczyć, że nie do końca odnalazłem się w owym uniwersum, co skutkowało niezbyt entuzjastycznym odbiorem tekstu, ale to mój problem. Niektóre fragmenty bardziej przypadły mi do gustu, niektóre mniej; za najlepszą uważam ową pikantną scenkę – ciekawy pomysł na nią i dobre wykonanie.
Ogólne wrażenie – niejednoznaczne. Po prostu nie moja bajka, lecz przeczytałem bez bólu.
Hmmm. Nie przemówiło do mnie. Za dużo seksu oraz bójek i zbyt niski współczynnik treści do liczby znaków.
Czas płynął zupełnie gdzieś bokiem. Jego usta zjeżdżały wciąż niżej
Czy czas od dawna ma usta?
pod drzwiami pokoiku Wieszki
Literówka.
Z trudem znaleźli miejsce w hotelu, w centrum, kilka przecznic od Placu Teatralnego. Han wziął szybki prysznic i z trudem wcisnął się w szykowny, starannie odprasowany smoking, dopiero co zdjęty z wieszaka garderoby hotelowej wypożyczalni.
Powtórzenie. A nie mógł sobie pożyczyć dobrze dopasowanego smokingu?
temperatura otocznia chyba rośnie.
Literówka.
Babska logika rządzi!
Och, tekst z założenia rozrywkowy, nie ambitny. Domek, Finkla, dzięki za komentarze i wychwycenie błędów.
Finkla, ten płynący czas to wtrącone zdanie. Wcześniej jest o wargach Hana, więc wydaje mi się OK! W moim odczuciu – “usta Hana” wyjdzie mniej zręczne. Chyba zostawię tak, jak jest. Reszta – do poprawki.
Dobra, wszystko poprawione. “Czas” też poprawiłem, bo zadnie zmienia podmiot, więc może – faktycznie – niezręcznie…
Na marginesie… Opowiadanko na konkurs o piratach, utrzymane w klimacie space opera. Nie szukajmy w nim głębi. To tylko przygoda i rozrywka – tak jak “Piraci z Karaibów” czy “Gwiezdne Wojny”. Niemniej chciałem zwrócić uwagę na oryginalny pomysł z mocami umysłu, nie wykorzystany jeszcze dotąd przez literaturę czy sztukę filmową.
Moment… Telekineza nie jest wykorzystana?
Babska logika rządzi!
Jest, ale nie do wybijania planet z orbit.
To chyba w jednej z niezliczonych części "Świata Dysku" było o tym, że telekineza działa jak dźwignia, trzeba w odpowiednim miejscu przyłożyć myślowy punkt podparcia, bo inaczej ciężar poruszanego obiektu wywali ci mózg z czaszki… Tak, dajcie mi odpowiednio długą dźwignię, a poruszę Ziemię… A tekst bardzo mi się podobał. Lubię takie – żeby ładnie nazwać – postmodernistyczne crossovery. Tylko zawartość piratów w piratach niewielka. Ale nic to.
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Thargone, radują mnie Twoje komentarze. Twoje opinie wydają mi się najbliższe gustom rasowego miłośnika SF, jakim ja byłem w młodości. Ty (przynajmniej, jak do tej pory) nie publikujesz na tym Portalu, więc nie ulegasz uciskającej tutaj, wszechobecnej presji na określony rodzaj tekstów. Osobiście uważam, że pisanie powinno być tak samo dobrą zabawą, jak lektura. Piszę więc dla zabawy, a bardzo mi miło, gdy przy okazji bawi się jeszcze ktoś inny.
Nie chciałem przytłaczać piratami, wolałem malować ich w tle. Po rozstrzygnięciu konkursu napiszę coś więcej o genezie “Genezy zagłady”.
Szlak z tymi oszczędnościami energii i tym efektem cieplarnianym! –
W kontekście przekleństwa to “szlag”, a nie szlak. Gdzieś tam widziałem jeszcze jedną czy dwie literówki (brakujące literki, czy coś takiego), ale – pochłonięty lekturą – nie wyłapałem ich zawczasu.
Generalnie świetny, lekki, zabawny, interesujący i – co najważniejsze – pięknie napisany tekst, a przy tym udane odtworzenie klimatu przygód Hana i Chewbaccy, moich ulubionych postaci uniwersum, którego nie jestem jednak zagorzałym fanem.
Martwi (choć nie koniecznie w sensie, że smuci) mnie natomiast co innego.
Cycat… Cytat z regulaminowego wpisu Dj’a:
Co zrobić, aby otrzymać tęże lekturę (nota bene, nomen omen ekstraordynaryjnie w NF przez Jerzego ocenianą)?
Proste! Zaostrz pióro i napisz tekst o piratach. Jaki? Jaki chcesz, byle jeden, a dobry.
A Ty, ambroziaku, łamiesz ten punkt, i to w dodatku dwukrotnie:
Masz nie jeden, a dwa teksty w konkursie, to raz. A dwa, że żaden z nich nie jest dobry – oba są świetne.
Naprawdę nie chciałbym być na Twoim miejscu, jeśli dojdzie do tego, że Siły Wyższe każą Ci jeden z nich wycofać. To by było trochę (trochę – podkreślam) jak decyzja, które dziecko zabić, by uratować drugie. Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie.
Peace!
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
A nich to szlag…! Cieniu, serdeczne dzięki! Szkolny błąd. Sam poprawiałem go innym wielokrotnie. Nie szlak jako droga, tylko szlag jako apopleksja. Najciemniej – pod latarnią. Jeszcze raz dziękuję.
Wiesz co (…?) – rozbroiłeś mnie tym komentarzem. Jestem od września na tym portalu – i coraz dogłębniej przekonuję się o dysonansie pomiędzy spojrzeniem tutejszych “ośrodków opiniotwórczych”, a gustem rasowych miłośników fantastyki czy fantastyki naukowej. Mówiąc szczerze, absolutnie nie wierzę w to, aby którekolwiek z tych dwóch opowiadań zostało uznane za poważnego kandydata do podium. Chodziło mi raczej o zaprezentowanie swoich umiejętności. Gdyby głosowali czytelnicy… a, wtedy odstawiałbym dziesięć do jednego na moje opowiadania.
Bardzo dziękuje za odwiedziny i komentarz. Niezwykle ucieszyła mnie Twoja opinia – opinia rasowego miłośnika fantastyki.
Di Jajko, odnoszę wrażenie, że odbieramy na podobnych częstotliwościach. Widzę, że to też Ci się podobało, chociaż mniej, jak “Święto much”. Mi “Święto much” też bardziej się podoba. “Geneza” to tekst typowo rozrywkowy. W “Święto” włożyłem dużo serca i pracy: chciałem napisać coś naprawdę ładnego.
Dzięki!
Opowiadanie nie przypadło mi do gustu. Dość gęste od opisów wielu wydarzeń i sytuacji, z dużymi fragmentami zwartego tekstu i piratami potraktowanymi w sposób raczej marginalny, okazało się lekturą niezbyt satysfakcjonującą.
Wykonanie pozostawia nieco do życzenia – trafiają się słowa użyte niezgodnie z ich znaczeniem, nie zawsze czytelnie sformułowane zdania, literówki, tudzież usterki interpunkcyjne.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.