
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Słońce miało się już ku zachodowi, świecąc charakterystyczną o tej porze krwistą czerwienią. W ten magiczny czas Vayon zawsze oddawał się swoim fantazjom obserwując otaczającą go rzeczywistość. Wokoło roztaczały się pola różnego rodzaju kłosiwa zboża, barwiące otoczenie na złocisty kolor które w takt powiewu łagodnego wiatru poruszały się rytmicznie raz uginając się pod jego ciepłym podmuchem i ponownie wracały do stanu równowagi. Las graniczący ze wszystkich stron z polami, szeleszcząc gdzieś w oddali, wydawał się nawoływać obserwatorów zachęcając do przekroczenia linii drzew. Jego półmrok jednocześnie przerażał lecz także ciekawił, stanowiąc jakby bramę do innego świata pełnego pokus i niebezpieczeństw. Lekko pagórkowaty teren odsłaniał obraz ponad koronami drzew ukazując wzniesienia położone dalej w tle, jako cel przeprawy przez poszycie leśne. W pobliżu, wyboistym traktem poruszali się wolno zmęczeni, ostatni rolnicy, popędzając konie zaprzęgnięte do wozów przepełnionych skoszonym sianem. Powietrze przepełniał słodki zapach maków rosnących tu na nielicznych niezagospodarowanych wysepkach zieleni, wymieszany z wonią świeżo ściętych kłosów i ciepłej ziemi, mile drażniący nozdrza. Wieczorne nawoływania ptaków i brzęk latających owadów dochodzące ze wszystkich stron, zdawały się dopełniać obraz najpiękniejszej pory roku za jaką Vayon uważał lato. Oddając się przyjemnością jakie niosła ze sobą przyroda i obcowanie z jej dobrodziejstwami, odpoczywał po ciężkim dniu pracy.
Jak każdego wieczoru wzrok dwunastoletniego chłopca zatrzymał się na starych ruinach zamkowych znajdujących się na pobliskim wzniesieniu. To zawsze przypominało mu liczne opowieści dziadka o potworach z otchłani piekła i gromiących je rycerzach. Staruszek tak pięknie i ciekawie opowiadał że kiedy zaczynał nową historie zbiegały się wszystkie dzieciaki z okolicy. Twierdził że jego opowieści są prawdziwe bo sam był uczestnikiem wydarzeń które opisywał i po raz kolejny wyciągał na potwierdzenie swój stary miecz. To potęgowało wrażenie na podrostkach w ciszy siedzących z otwartymi ustami w półkolu i słuchających słów płynących z brodatych ust starca. Słuchacze żywo reagowali na zaskakująco zmieniającą się akcje, odpowiednio co do toczących się wydarzeń czy to wzdychając czy znowu robiąc przerażone miny, wytrzeszczając przy tym oczy.
– Ach to były czasy. Szkoda że dziadzio już umarł – pomyślał zasmucony chłopiec. – Tylko on mnie rozumiał i słuchał.
Vayon nagle zerwał się za równe nogi. Chwile zadumy przerwał mu nagle rzadko spotykany tu widok kłębiących się na horyzoncie tumanów kurzu. Ktoś musiał galopem jechać od strony głównego traktu strasznie się śpiesząc. To oznaczało jakieś nowe ciekawe wydarzenie. Chłopiec ruszył co sił w nogach w stronę wioski by zdążyć przed jeźdźcem. Szybko dogonił wóz z sianem powożony przez Broso, rudego młodzieńca którego obejście sąsiadowało z podwórkiem ojca Vayon. Ten z zaskoczenia aż przeklął głośno próbując uspokoić zaniepokojonego konia. Sprawca zamieszania się nawet nie zatrzymał. Uniósł tylko rękę:
– Przepraszam Broso – i pomknął dalej.
Po chwili był już we wsi. Nie zwracając uwagi na ujadanie psów, wpadł po miedzy pierwsze chałupy rozganiając stado żerujących tu kur. Mijał kolejno mieszkańców którzy także już wyczuli przybysza i kierowali się do studni koło szynku Taklo, będącej niepisanym centrum wsi. Na miejscu była już większość z nich. Chłopiec o blond włosach swoimi bystrymi oczyma szybko odszukał rosłą sylwetkę swojego ojca, wyraźnie wyróżniającą się z tłumu i podbiegł do niego łapiąc go za rękę. Ten spojrzał na syna i odwzajemnił się tym samym bez słowa, po czy ponownie zwrócił wzrok przed siebie w kierunku z którego miał nadjechać nieznajomy. Ciche pomrukiwania i rozmowy umilkły nagle, kiedy to wyraźnie już było słychać uderzenia kopyt o kamienny trakt, prowadzący do wioski. Wszystkie twarze zwróciły się w stronę zachodzącego słońca. W milczeniu wydawały się wyrażać to samo: zaniepokojenie i trwogę. Ze lśniącej czerwonej tarczy zaczęła pomału kształtować się sylwetka, szybko przybierająca na rozmiarach. Zbrojny wjechał pomiędzy tłum zaciekawionych jego osobą wieśniaków, zatrzymując się tuż przy studni. Przez chwilę cisze zakłócał tylko jego ciężki oddech który starał się wyrównać aby móc podzielić się tym co miał do przekazania. Ten ułamek czasu wystarczył mieszkańcom do przyjrzenia się królewskiemu wojowi, różniącemu się w zasadniczy sposób od wizerunku jaki dotąd prezentowali jego pobratymcy. Brudna zmęczona twarz ociekająca potem mogła być wynikiem szybkiej jazdy i panującego upału, lecz ni jak rozsądnie nie można było wyjaśnić zakrwawionej i poszarpanej opończy. Bandy nomadów zostały przecież przegnane spod stolicy a dziką, niebezpieczną zwierzynę z okolicznych lasów wytrzebiono przed laty. To tylko wzmogło zaniepokojenie wioskowych, czkających z niecierpliwością na słowa które miał do przekazania posłaniec.
– Wody, dajcie wody dobzi ludzie – wyszeptał gardłowym głosem jeździec.
– Wody, szybko – przytaknął mu ktoś z tłumu – dajcie mu wody.
Po chwili anonimowa dłoń wyciągnęła garniec napełniony płynem w stronę strudzonego podróżnika. Ten chwycił naczynie bez wahania, łapczywie przechylając i wlewając jego zawartość go gardła. Tą czynność powtórzył dwukrotnie z przerwami na zaczerpnięcie tchu, po czym z wdzięcznością oddał swojemu dobroczyńcy jego własność. Przetarł rękawem zmoczone wąsy i donośnym głosem przemówił.
– Mieszkańcy Broln, mam dla was złe wieści. Nasza stolica padła pod naporem hord bolgorów. Te gady wpełzły do Korgar i w tej chwili palą, i grabią jego ulice. Król, jeśli Asorn mu pozwoli, ucieka właśnie z resztą swoich wojsk, wycofując się do Poragos i tam zamierza stawić opór najeźdźcy. Ale najważniejsze jest to że nie jesteście tu bezpieczni. Musicie uciekać na południe. Bierzcie najpotrzebniejsze rzeczy i nie traćcie ani chwili. Uciekajcie do lasu i nie odwracajcie się za siebie. Idźcie tak długo jak na to pozwolą wam wasze siły. Bolgorzy mogą się tu zjawić w każdej chwili a łaski od nich nie uzyskacie. Ruszajcie tędy nie zwlekając.
Wiadomość zrobiła tak silne wrażenie na słuchaczach, że stali osłupieni w ciszy, nie mogąc uwierzyć w jej treść. Przerwał ją zniecierpliwiony brakiem reakcji jeździec.
– Czyście pogłuchli ?! Już teraz idą w tą stronę hordy wrogów! Biegnijcie do chałup, bierzcie to co najpotrzebniejsze i umykajcie w las! – powtórzył głośno.
Tłum zareagował. Ludzie szybkim krokiem ruszyli usłużnie w stronę swoich domostw, co jakiś czas wpadając na siebie bezmyślnie. Zdało się słyszeć ciche pojękiwania rozpaczy kobiecych głosów oraz wzajemne nawoływania do pośpiechu. Podobnie zachował się Alfidor. Bez zastanowienia złapał syna na ręce i szybkim krokiem ruszył w stronę chałupy. Vayon, choć nie w smak była mu reakcja ojca gdyż ten już od dawna nie powinien nosić „dorosłego" za jakiego uważał się chłopiec, w tych okolicznościach nie śmiał zaprotestować. Szybko znaleźli się w obejściu.
– Rapija, gdzie jesteś ?! Rapija! – rozglądał się nerwowo mężczyzna próbując w czasie marszu po podwórzu odszukać swoją żonę. – Rapija !
Z obory wybiegła odziana w chustę spod której wystawały kosmyki brąz długich kręconych włosów, piegowato lica kobieta.
– Co się dzieje ? – zapytała przecierając ścierką zapocone czoło, przystanąwszy na progu wyczekując odpowiedzi. – Co się stało ?! – powtórzyła kobieta z większą już nerwowością kiedy nie uzyskawszy natychmiastowych wyjaśnień. – Alfidor !? – Podbiegła do męża próbując coś odczytać z jego oczu. Złapała go za ramie którym ten nadal mocno do piersi przyciskał syna. Vayon spojrzał na ojca. Jego pusty wzrok oderwany od rzeczywistości, zdawał się krążyć gdzieś za granicami świadomości. Wlepione w jeden nieokreślony punkt źrenice usadowione w blado sinej twarzy, wyrażały niemoc i przerażenie. Vayon nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie.
– Alfidor ?!
– Gdzie jest Minnda?! – zapytał ignorując dociekania kobiety.
– Przecież jest chora, leży w łóżku – wyraźnie zaniepokojonym, drżącym głosem odpowiedziała matka Vayon. – Nie odpowiedziałeś mi, co się dzieje?! I puść tego chłopaka bo mu zaraz krzywdę zrobisz!
Młodzian sam nie do końca był świadomy że ojciec trzyma go tak mocno, że skóra w miejscach ucisku nabrzmiała i nabrała koloru czerwieni. Alfidor spojrzał w oczy pierworodnego tym samym zagubionym wzrokiem. Reagując na polecenie, pomału postawił chłopca na ziemie i ruszył w stronę chałupy.
– Szybko kobieto pakuj się, musimy uciekać. Później ci wszystko powiem!
Już po chwili cała rodzina jechała w milczeniu w stronę Jaśminowego Gaju jak zwykło się tu nazywać południową połać leśną, leżącą pomiędzy Broln a Krzemiennymi Wzgórzami. Uciekinierom towarzyszył półmrok który wkrótce miał się zmienić w nieprzeniknioną ciemność. Alfidor szedł przodem trzymając konia za uzdę, który ciągnął zaprzęgnięty do niego wóz. Jego żona siedziała w środku przytulając śpiącą córkę do łona. Vayon usadowił się z przodu wozu rozglądając się zaciekawiony. Mimo odczucia zaniepokojenia był także mocno podniecony całą sytuacją traktując ją jako nową przygodę. Niewiele widział w swoim krótkim życiu którego znaczną część spędził w Broln. Poza nielicznymi wyprawami z ojcem po zakup różnych płodów rolnych do pobliskiej wioski Licor, właściwie nie miał okazji do zwiedzania innych terenów. Mimo że niewiele mógł dostrzec, rozglądał się wiec nerwowo na lewo i prawo aby nic mu nie umknęło. Z przodu przed nimi jechał inny wóz wypełniony po brzegi różnymi, ciężkimi do zidentyfikowania w tej ciemności, rzeczami. Podobnie sytuacja się miała za nimi gdzie zaprzężona w dwa konie furmanka śledziła ich odkąd wyjechali z wioski. Mimo że ze wszystkich stron otaczali ich inni mieszkańcy wsi, panowała nienaturalna cisza którą przerywały tylko końskie parskania, brzęk owadów i nocne ptaki. Nawet psy towarzyszące kawalkadzie, nie śmiały jej zakłócić wyczuwając napiętą atmosferę panującą wśród ludzi. Vayon wychylił się aby móc zerknąć w tył i jeszcze raz spojrzeć na zarysy domu rodzinnego. Podświadomie czół że może być to ostatni obraz miejsca w którym się urodził i spędził dzieciństwo. Zastygł tak przez chwilę próbując zachować w pamięci kształty rysujące się w poświacie nieba. Z transu wybrudziło go szarpniecie wozu który to musiał wpaść w duży, niedostrzegalny w tych warunkach dół. Ojciec obejrzał się w stronę prowadzonego przez siebie wozu.
– Trzymaj się synu – przestrzegł chłopca i upewniwszy się że nic się nie stało, ruszył dalej.
Vayon zajrzał do środka. Jego matka wciąż tuliła jego siostrę jak by fakt szarpnięcia nie miał miejsca. Nie zmieniła pozycji odkąd usłyszała jaka straszna nowinę ma jej do przekazania mąż. Chłopiec wszedł po cichu i w ciemności zaczął po omacku przeszukiwać zbiorowisko przedmiotów które towarzyszyły rodzinie w podróży, jednocześnie upewniając się że nie jest obserwowany przez rodzica. Wiedział czego szuka i szybko wymacał swój cel w stercie rzeczy. Stary miecz dziadka leżał tam gdzie go ukrył. Owinięty w tunikę nie rzucał się w oczy pomiędzy innymi szpargałami. Mimo że ojciec kategorycznie zakazał mu brać „niepotrzebne nikomu stare żelastwo", postanowił przemycić broń i ukryć ją w środku. Dotknął zimnej stali i znowu przypomniał sobie dziadka i jego opowieści.
– Uważaj dziecko bo się pokaleczysz – ni stąd ni zowąd, nie zwracając wzroku w stronę chłopca powiedziała spokojnie matka – jeszcze tego nam by brakowało.
Chłopiec wyczuwając przyzwolenie na kontynuacje przemytniczego procederu, owinął z powrotem przedmiot, odłożył i bez słowa na czworaka podpełzł do rodzica, przytulając się do piersi. Ta objęła syna szczerze, mocno dociskając do siebie. Noom odczuł matczyne ciepło. Ekscytacja opuściła młodzieńca a zastąpiło ją poczucie spokój.
– Mamo, kim są bolgorzy?– zapytał.
– To tacy wysocy ludzie o czarnych oczach.
– A czemu chcą nas zabić? Przecież nie mamy pieniędzy.
– Oni tylko wykonują polecenia synku.
– Kogo polecenia?
– Zapewne jakiegoś generała.
– To ten generał chce nas zabić?
– Nie synu, chcą pokonać naszą armię.
– To czemu atakują nas a nie żołnierzy?
Rapija musiała przez chwile przemyśleć odpowiedź na to pytanie.
– Widzisz synu, tak to już jest na wojnie że rozkazy wydają starzy, zawiedzeni życiem ludzie, wykonują prości żołnierze a giną nieświadomi niczego niewinni.
– To niesprawiedliwe że jakiś generał wymyślił sobie wojnę a my musimy uciekać z domu. Przecież my jej nie wymyśliliśmy i wcale nie była nam potrzebna.
Kobieta uśmiechnęła się do chłopca. Zaczęła gładzić jego bujne włosy.
– Tak, to nie sprawiedliwe…
Dziecko jeszcze chwile rozmyślał nad wydarzeniami dzisiejszego dnia w ciszy, jednak szybko do głosu doszło zmęczenie którego wcześniej chłopiec nie odczuwał. Lekkie bujanie, cisza, poczucie bezpieczeństwa i błogości, szybko pchnęły je w ślad za siostrą, w objęcia snu.
Gnane porywistym podmuchem, czarne bałwany pędziły przez zachmurzone niebo nie pozwalając promieniom słonecznym na przebicie się przez ich grubą warstwę. Wyglądały jak nieustannie zmieniająca formę, kłębiąca się ciemna rzeka niosąca, ciągle zderzające się ze sobą, ogromne kawałki brył lodu. Panowało przeraźliwe zimno któremu towarzyszył porywisty wiatr, wykorzystujący każdą szczelinę odzienia aby wedrzeć się podeń i swoim mrożącym oddechem wypłukać resztki ciepła. Temu wszystkiemu towarzyszyły wielkie krople wody które mimo że spadały z góry zmieniły tor, wbijając się pod kaptur i zalewały oczy Vayona. Skostniały z zimna rozejrzał się w poszukiwaniu schronienia. Przez ścianę cieczy spływającej z nieba dojrzał mały budynek stojący niedaleko, ruszył więc w tamtą stronę bez wahania. Nie było to jednak tak proste jak sądził na początku. Pogoda była tak nieznośna że mimo bliskiej odległości do celu droga dłużyła się w nieskończoność. W pół zgięty młodzieniec walczył z przyrodą o każdy następny i następny krok, obiema rękoma przytrzymując kaptur który usilnie próbowała zerwać mu wichura. Śliska, błotnista ziemia nie dawała stopom punktu oparcia i uniemożliwiała skutecznie piechurkę. Dziecko nie poddawało się mimo że nie zbliżyło się nawet o centymetr do chałupy. Jednak szybko dało o sobie znać zmęczenie. Jego oddech stał się płytki i przybierał na tempie. Vayon poczuł jak pomału opuszczają go siły a nogi odmawiają posłuszeństwa. Kiedy już miał się poddać, poczuł nagle czyjeś ramie na plecach dające mu oparcie i zachęcające do dalszych wysiłków. Chłopiec ponownie ruszył do przodu zerkając na postać która udzieliła mu wsparcia w walce z żywiołem. Zakapturzona sylwetka w tych warunkach była nie do rozszyfrowania. Teraz wędrówka okazała się znacznie łatwiejsza i szybko pokonywali pustą przestrzeń dzielącą ich od budynku. Kiedy zbliżyli się do chałupy na odpowiednią odległość, towarzysz Vayona chwycił za klamkę i otworzył drzwi. Pchnął młodzieńca do izby po czym sam przestąpił przez próg. W środku panował półmrok. Chata nie wyróżniała się niczym specjalnym dosłownie odzwierciedlając wnętrze z jego rodzinnego domu. Chłopiec odwrócił się do swojego dobroczyńcy który właśnie w tej chwili walcząc z pogodą, zdołał domknąć drzwi, blokując je wielkim skoblem. Ten spojrzał na niego i ściągnął kaptur.
– Dziadku !!! – wrzasnął zupełnie zaskoczony chłopiec. Podbiegł do staruszka i złapał go ściskając jak najmocniej potrafił. Brodacz odwzajemnił się łapiąc oburącz dziecko i uniósł do góry przytulając serdecznie.
– Witaj druhu – uśmiechnął się do wnuka – dawno się nie widzieliśmy. Jak ja za tobą tęskniłem.
– Ja też dziadku bardzo, bardzo, bardzo. – powiedział podekscytowany chłopiec.
Nagle tuż na oknem rozległ się dźwięk uderzenia jakiegoś metalowego przedmiotu, przerywając chwile radości. Senior odwrócił się raptownie w tą stronę, zaniepokojony przykląkł stawiając dziecko na ziemie. W milczeniu przysłuchiwał się odgłosom dobiegającym z podwórza. Vayon poszedł w jego ślady. Tuż przed chałupą, w towarzystwie świstu nawałnicy wciąż uderzającej w dom, zdało się słyszeć ciężkie kroki. Odgłos przemieszczał się wzdłuż ściany po czym zatrzymały się na wysokości drzwi frontowych i ustał. Cisza trwała przez kilka dobrych sekund. Staruszek czekał wciąż w tej samej pozycji w milczeniu, na dalszy rozwój wypadków.
– Kto to ?– szepnął młodzian przerażony reakcją dziadka.
– Cicho synu. – staruszek przyłożył mu mocno dłoń do ust – Cicho…
Vayon popatrzał na zaniepokojoną twarz dziadka ale ta stała się bardzo niewyraźna i przypominała teraz szarą, rozmytą plamę. Sądząc że może to być wina wody, wciąż cieknącej z mokrego ubrania na jego źrenice, przetarł rękawem oczy. Spojrzał ponownie i faktycznie obraz pomału nabierał ostrości, ale zamiast staruszka na miejscu jego twarzy pojawiło się w jasnej poświacie oblicze matki.
Chłopiec przebudzał się. Znowu znajdował się w wozie. Światło słoneczne przebijające przez materiał pokrywający furę, rozświetlało jej wnętrze. Ptasi śpiew dochodził ze wszystkich stron, oznajmiając nadejście nowego dnia a łagodny szelest liści uderzających o siebie wskazywał na to że nadal są w lesie. To przypomniało mu wydarzenia wcześniejszego dnia.
– Cicho synu – poprosiła jego matka.
Teraz to ona przysłaniała usta młodzieńca, lecz gdy tylko zorientowała się że ten jest już świadomy, spojrzała na niego i odkryła je, po czym przykładając palec do swoich warg, nakazała gestem milczenie. Młodzieniec pomału dźwigał się na ramionach do pozycji siedzącej, zgodnie z jej żądaniem, robiąc to wyjątkowo ostrożnie aby nie robić hałasu. Jego siostra nadal spała na posłaniu, okryta wełnianym kocem. Na jej lico wdarły się oznaki choroby. Trupia bladość podkreślona gdzie niegdzie rozpaloną czerwienią i krople potu pokrywające całą buzie, wskazywały na ciężki stan dziewczynki. Chłopiec spojrzał na matkę która wyjątkowo zaabsorbowana była czymś innym. Jej wytężony i skupiony wzrok zwrócony gdzieś poza wnętrze wozu poprzez szczelinę pomiędzy szpargałami, coś obserwował. Kobieta była wyraźnie zdenerwowana i zaniepokojona. Vayon dopiero teraz zorientował się że wóz stoi w miejscu, mimo tego co nakazał im królewski wojownik. – Coś musiało się stać – pomyślał i za przykładem matki zaczął ostrożnie szukać po miedzy graciarnią własnego punktu obserwacyjnego. Gdy taki znalazł poprawił pozycje ciała dającą mu stosunkowy komfort i zaczął przyglądać się z ciekawością wydarzeniom na zewnątrz.
Wysoki mężczyzna stojący tyłem na początku kawalkady, trzy wozy przed nimi, uniósł rękę w geście powitania. Dziecko szybko zidentyfikowało młynarza, samozwańczego sołtysa Broln. Przed nim górował potężny, ciężko uzbrojony jeździec na wyjątkowo dziwnym wierzchowcu, przypominającym ogromnego byka, którego skóra zbudowana była z metaliczno-czarnych lśniących łusek. Tocząca się rozmowa nie trwała długo. Rzemieślnik, początkowo wydający się pewny swojej pozycji, rozmawiał jak równy z równym jednak już po chwili zaczął się słaniać, wykonując błagalne gesty po czym padł na kolana. Spuścił głowę w stronę ziemi szlochając i dygocząc cały, mówił cos po cichu do siebie, jakby wypowiadał słowa modlitwy. Obcy nie zainteresowany dalszą rozmową zignorował jego osobę i wykonał ruch ręki, wydając krótkie nie dosłyszalne z tej odległości polecenie, po czym wyciągnął wieli topór bojowy o półkolistym ostrzu. W tym momencie jakby w tajnej zmowie zamilkły wszystkie ptaki a wraz z nimi towarzyszące im leśne odgłosy. Vayon wciąż obserwował nerwowo rozwój wypadków lecz gdy napastnik długim zamaszystym ruchem dłoni uzbrojonej w broń, skierował jej ostrze w stronę karku bezbronnego młynarza, odcinając głowę, młodzieniec oburącz przysłonił z przerażeniem oczy. W tym momencie rozpętało się istne piekło. Ze wszystkich stron zaczęły dobiegać przeraźliwe wrzaski zarówno męskich jak i kobiecych głosów. Ludzie nawoływali się nawzajem do ucieczki. Słuchać było płacz małych dzieci zdezorientowanych i wystraszonych całą sytuacją. Zaniepokojone konie parskały, machając w geście niezgody głowami na boki i podrywały się szarpiąc zaprzęgniętymi do nich wozami. Ujadanie i warczenie psów towarzyszących kawalkadzie przeradzało się po chwili w pisk bólu rannego zwierzęcia. Wszędzie słychać było odgłosy walki, uderzenia metalowych przedmiotów, świst powietrza przecinanego przez ostrze i głuche uderzenia kiedy ta trafiała w cel. Wrzask agonii rozbrzmiewał ze wszystkich stron.
– Ratuj się synu, uciekaj w las! – powiedziała drżącym głosem matka spoglądając na Vayona.
Na jej twarzy panował nienaturalny spokój i nawet załzawione, przeszklone oczy wyrażały gotowość na to co przygotował jej los. Vayon patrzał na nią osłupiony gwałtownością zdarzeń które miały przed chwilą miejsce, wciąż nie móc uwierzyć w to co się dzieje. Słowa które wypowiedziała matka nie do końca do niego dotarły i ciągle siedział w bezruchu.
– No już uciekaj powiedziałam!!! – tym razem słowa kobiety zabrzmiały znacznie ostrzej zmieniając mocno tonację, tak że jej wrzask wystraszył dziecko które aż podskoczyło do góry. Chłopiec zeskoczył posłusznie z wozu ciągle patrząc na matkę. Vayon jeszcze raz się zawahał i przystanął. Nie był w stanie opuścić rodzica widząc jego dramat, ciągle czekał w niepewności czy to aby na pewno dostał usłyszane polecenie. Nieświadoma obserwatora kobieta rozkleiła się zupełnie. Siedząc z podwiniętymi nogami na podłodze, oparła się oburącz o deski i zwieszając głowę, poczęła szlochać. W tym momencie zakasłała siostra chłopca. Kobieta spojrzała na dziewczynkę, podniosła talię do góry opierając się na rękach i kolanach, podpełzła na czworaka w stronę nieprzytomnej córki i przycisnęła ją z całej siły do piersi, wciąż płacząc. Kiedy przypadkowo skierowała wzrok w stronę chłopca i spostrzegła jego konsternacje, przerwała jakby na zawołanie lament i popatrzyła mu spokojnie głęboko w oczy.
– Uciekaj synu, ratuj się, pamiętaj że cię kochamy i zawsze będziemy kochać. Proszę, ile masz tylko sił w nogach, uciekaj… – powiedziała spokojnie, jakby zewnętrzne wydarzenia dziejące się obok nich nie miały miejsca.
Młodzian pomału ruszył na ślepo przed siebie wciąż patrząc na matkę jakby ta w każdej chwili miała zmienić zdanie. Dopiero teraz zrozumiał że to mogły być jego ostatnie chwile spędzone z rodzicielką i wyraźnie posmutniał. Jej wzrok wciąż śledził chłopca upewniając się że ten wykonuje polecenie. Spojrzał na nią raz jeszcze aby zapamiętać matczyne rysy i sylwetkę po czym zwrócił głowę na wprost. Instynktownie starał się nie zauważać tego co miało miejsce obok i z całych sił zaczął biec w stronę najbliższej kępy krzaków.
Mimo zamierzeń pokątnie widział jednak obrazy które były znacznie bardziej drastyczne niż to sobie wyobrażał i skutecznie dopełniały zasłyszanych wcześniej dramatycznych odgłosów, rozgrywającego się po za wozem. Wszędzie leżały nieruchomo ciała zwierząt i ludzi ułożone w różnych, dziwnych pozycjach. Pomiędzy nimi poruszali się nieliczni ranni patrząc z niedowierzaniem na swoje okaleczone i zranione ciała. Niektórzy z nich z grymasem bólu darli się w niebogłosy prosząc o ratunek. Vayon zauważył znajomą sylwetkę Brosso leżącego w kałuży krwi twarzą do góry. Jego charakterystyczne rude długie kręcone włosy wyróżniały go wśród tłumu trupów. Mężczyzna nie przypominał już siebie gdyż jego twarz była zmiażdżona uderzeniem jakiegoś tępego narzędzia, wtłaczając jej części w środek głowy i uwidaczniając nie osłonięty teraz niczym, spływający po skroniach mózg. Trwał nieruchomo w śród innych ciał i nie wyróżniając się, nie zwracając już uwagi swoją gadatliwością i wesołością. Chłopiec przeskoczył leżące na drodze do celu zwłoki. Niesamowitość tego co widzi nie pozwoliło mu zastanawiać się nad migawkami obrazów w jego głowie. Wtem w bardzo bliskiej odległości błagalny pisk bólu i rozpaczy przeszył powietrze. Vayon mimowolnie spojrzał w stronę z której nieprzerwanie dochodził przeraźliwy, nienaturalny jęk, nieustannie kontynuując bieg. Jego oczom ukazała się przerażająca scena. Potężnie zbudowany napastnik wciskało głowę młodej kobiety leżącej na brzuchu, w runo leśne, jednocześnie siedząc na niej okrakiem i tym samym unieruchamiając. Ofiara wiła się w dzikiej rozpaczy próbując za wszelką cenę bezskutecznie wydostać się oprawcą. Jej palce wczepiły się w podłoże szukając punktu zaczepienia aby dać szanse ramionom do podciągnięcia ciała, lecz tylko ślizgały się rozgarniając poszycie. Brudna twarz w ponadludzkim wysiłku przybrała kolor czerwieni a pulsująca krew uwypukliła napęczniałe żyły, widoczne teraz wyraźnie na jej obliczu. Błędne, przerażone oczy szukające ratunku rozglądały się chaotycznie lecz kiedy natrafiły na wzrok Vayona, nagle zatrzymały się. W geście rozpaczy dziewczyna wyciągnęła w jego stronę rękę, szukając pomocy. Dopiero teraz ją rozpoznał. Była to jego koleżanka, Mija, córka młynarza, starsza od niego zaledwie o dwa lata. Jednak teraz grymas na jej buzi znacznie ja postarzał. Jej potężny przeciwnik bez trudu przerywał kolejne próby oswobodzenia się, konsekwentnie realizując swoje zamiary. Jednym ruchem zerwał z dziewczyny wyraźnie przeszkadzającą mu spódnice i podwinął swoje skórzane odzienie przysłaniające okolice jego krocza, po czym brutalnie wcisnął się w ofiarę. Ta aż zamilkła, znowu pozwalając zaistnieć zagłuszanym do tej pory, mniej intensywnym lecz równie przerażającym odgłosom. W jednej chwili jej ręka opadła a wzrok nabrał mętnego odcienia tym samym dając sygnał rezygnacji z prób walki i poddania się oprawcy. Leżała teraz bezwładnie poruszana tylko siłą gwałcącego ją potwora, nie okazując oznak świadomości. Mimo że Vayon zerknął w tamtą stronę zaledwie na kłódką chwile, ten straszny obraz bardzo go poruszył. W jednej chwili strach zmienił się w gniew i desperacje. Młodzieniec zatrzymał się i zaczął wyszukiwać w pobojowisku jakiejś broni. Gdy spostrzegł porzuconą siekierę leżącą całkiem niedaleko, bez wahania podbiegł do narzędzia i chwycił oburącz. Zwrócił się w stronę potężnego mężczyzny wciąż napastującego dziewczynę. Dopiero teraz dostrzegł cech różniące go od ludzi. Poza nienaturalnymi wielkimi rozmiarami wyróżniały się jego pełne czarne oczy nie posiadające białek. Lekko wypchnięta do przodu szczęka uwidaczniała dwa wystające na zewnątrz kły a potężnie zbudowane dłonie uzbrojone były w dwa kciuki po każdej stronie i trzy palce przeciwstawne. Chłopiec szybko przemierzył dzielącą ich odległość zwinnie omijając leżące na jego torze przeszkody. Gdy był dostatecznie blisko rozpędził się i uniósł oburącz siekierę, przymierzając się do zadania ciosu. W biegu z bojowym okrzykiem na ustach, zamknął oczy i machnął narzędziem w namierzoną wcześniej głowę przeciwnika. Broń świsnęła w powietrzu z taką mocą że nawet zaskoczyła samego ją dzierżącego, ciągnąc Vayona za sobą, po czym wytraciła impet zatrzymując się w celu. Młodzieniec otworzył powieki chcąc ocenić trafność swojego ciosu, jednak z rozpaczą dostrzegł że jego ofiarą nie padł potwór a jego koleżanka. Wbita w jej ciało siekiera tkwiła teraz w plecach dziewczyny. Widząc co zrobił zszokowany, puścił trzonek broni i zaczął szlochać. Tuż nad głową usłyszał śmiech grubego głosu, szydzący z jego poczynań. W gniewie Vayon zebrał się w sobie resztka świadomości, zacisnął pięści i z całej siły próbował ugodzić ręką przeciwnika w twarz. Nie zdołał. Zaskoczony, nagle poczuł tępy ból uderzenia w kark i momentalnie wszelkie troski odpłynęły wraz z utratą świadomości…
Czytałam coś takiego tyle razy, że, obawiam się, nie jestem w stanie nic więcej powiedzieć ponad to - było, było, naiwnie, sztampowo, nudnawo.
Za to od strony językowej co i rusz jakaś niespodzianka.
Mam wrażenie, że lubisz słowo "młodzian".
Skoro ma być realistycznie, zastanowiłabym się również nad początkowym opisem - sianokosy, zbiory, kwitnące maki... Nie znam się, ale to naprawdę dzieje się wszystko naraz?
I jak raju, gęste, cieniste i tajemnicze bory nie zarastają jaśminem.
Czy ów wojownik sepleni, czy zamiast "dobzi" miało być "dobrzy"?
"Jego półmrok jednocześnie przerażał lecz także ciekawił," - "jednocześnie...jak i/lecz zarazem", ale to tylko sugestia.
"Vayon nagle zerwał się za równe nogi. Chwile zadumy przerwał mu nagle rzadko spotykany tu widok kłębiących się na horyzoncie tumanów kurzu. Ktoś musiał galopem jechać od strony głównego traktu strasznie się śpiesząc. To oznaczało jakieś nowe ciekawe wydarzenie" - i tak: przejście do tego fragmentu jest dziwne. Ostatnie zdanie przez mnie cytowane jest, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebne. Wynika jedno z drugiego, zwłaszcza przy takiej tematyce.
Na czym żerowaly kury? :)
Jak mieszkańcy "wyczuli" przybysza?
"(...)kosmyki brąz długich kręconych włosów, piegowato lica kobieta." ARGH! A całkowicie niejęzykowo - czy naprawdę każdą osobę, nawet trzecioplanową, musisz od razu opisywać tak dokładnie?
Tyle do momentu "ucieczki". Tylko furmanka śledząca niewinnych wieśniaków - szalenie mnie rozbawiła.
Drugiej części na razie pozwolę sobie nie komentować.
Niestety nie czytałabym dalszego ciągu.
Eksperymenty są zawsze ryzykowne. Autor ryzykuje stylem, by osiągnąć efekt literacki. Ten tutaj jest dyskusyjny. Tekstu nie oceniam.
> W biegu z bojowym okrzykiem na ustach, zamknął oczy i machnął narzędziem w namierzoną wcześniej głowę przeciwnika
Styl walki a la Achaja. Tylko u niej, zdaje się, to było "zamknąć oczy i dać się koleżance kopniakiem wypchnąć na linię walki".
;-)
Ugh, tu mocny protest, to nie styl walki. Z całym szacunkiem ale czy widziała pani żołnierza który po raz pierwszy naciska spust?