
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Wszystko – jak to często bywa – zaczęło się od porodu. Należy zaznaczyć, że nie był on ani łatwy, ani przyjemny. Przyszła matka uczyła właśnie szczerbatego chłopca grać na pianinie – takie lekcje przynosiły bardzo dobre pieniądze – kiedy odeszły jej wody. Dzieciak, który jeszcze przed chwilą fałszował grubymi palcami na biało-czarnych klawiszach, otworzył szeroko oczy, jeszcze szerzej usta, zdołał wybełkotać „O mój Boże" i zemdlał, przewracając się do tyłu razem z fotelikiem pozbawionym oparcia. Potem wydarzyły się dwie rzeczy jednocześnie – chłopakowi z nosa pociekła krew, a matka zaczęła bardzo głośno krzyczeć.
Darła się tak przeraźliwie, że usłyszała ją sąsiadka, która była już mocno wiekowa i słuch miała przytępiony od smutnego dnia, gdy jej wnuk zdetonował w mieszkaniu niewypał, który znalazł w lesie, niedaleko ich domu. Od tego czasu była niemal zupełnie głucha i jedyne, co wydawała się słyszeć, to widmowy głos swojego wnuczka, kiedy była zupełnie pijana i niewyraźnie widziała przed sobą jego rozszarpane zwłoki, które powoli zmierzały w jej stronę.
Aż tak głośno krzyknęła matka, która miała wkrótce urodzić – i nie był to jej ostatni krzyk w tym dniu.
Gdy zdenerwowany mąż prowadził auto, zdążyła go zwyzywać od sukinsyna, który musi tryskać swoją cholerną spermą wszędzie tam, gdzie nie trzeba. W szpitalu nie oszczędziła starszej pielęgniarki o równie piegowatej, co pomarszczonej twarzy – wygarnęła jej, że powyrywa resztki tych jej pielęgniarskich siwych kudłów, jeśli zaraz nie dostanie kurewsko mocnych środków przeciwbólowych. Na koniec serdecznie przywitała lekarzy, mających odbierać poród: „Jeśli nie sprawicie, bando kretynów, że urodzę tego bękarta, który okłada mnie od środka, w mniej niż pół godziny, to nakarmię waszym ścierwem bezdomnych na dworcu."
Nie wiadomo, czy lekarze byli drażliwi, czy może dziecko zdecydowało się dokuczyć matce za jej wyzwiska pod jego adresem – faktem jest, że poród trwał osiemnaście godzin, a pod koniec sala wyglądała, jakby ktoś próbował wyciągnąć noworodka hakiem rzeźnickim.
Ostatnie pięć minut stało pod znakiem utraty zarówno dziecka, jak i matki. I przez te trzysta sekund wszyscy zgrzytali zębami z nerwów; lekarze, ojciec w poczekalni, pielęgniarka, która sprawdzała przed lustrem, czy naprawdę ma przerzedzone włosy i sama matka. W końcu kobieta przestała słyszeć nawet swoje krzyki i przed oczami miała tylko wielkie, śnieżnobiałe zęby, które nie przestawały się o siebie ocierać tak mocno, że aż leciało z nich szkliwo. Była przekonana, że zwariuje, ale wtedy minęła piąta minuta i dziecko wreszcie pojawiło się na świecie.
Bardzo długo nie chciało przyjąć tego do wiadomości i przez chwilę wszyscy na sali – o, ironio – zamarli, przekonani, że urodziło się nieżywe. Kiedy w końcu otworzyło usta – zaczęło krzyczeć i trzeba przyznać, że robiło to dużo głośniej niż matka.
Niektórzy – mimo że minęło wiele lat od tego wydarzenia – przysięgają, że przeraźliwy wrzask, dobiegający ze szpitala, usłyszała nawet sąsiadka młodego małżeństwa, na chwilę przed tym, nim zmarła. Prawda była taka, że jej serce przestało bić, bo wypiła zbyt dużo i umarła ze strachu, gdy wydawało jej się, że zwłoki wnuczka zaczynają się o nią ocierać, a jego ciepła krew wlewa jej się do gardła.
Tak skończyło się jej życie i tym samym udział w tej historii, a samo niemowlę, które nie mogło przestać krzyczeć, nigdy się o niej nie dowiedziało.
Dziecko nazywało się Hope i gdyby nie drugi poród – który wydarzył się dokładnie w tym samym dniu, ale w zupełnie innym miejscu – wiodłoby bardzo szczęśliwe i beztroskie życie.
Dziewczynka dostała imię, które nie było ani ładne, ani brzydkie. W szkole nigdy jej z tego powodu nie dokuczano – robiono to z innego powodu, ale o tym później – a wielu chłopców, których poznała, przekonywało ją, że nazywa się bardzo seksownie.
Dziecko płci męskiej nie miało tyle szczęścia. Pierwszymi słowami, które usłyszało zaraz po urodzeniu – chociaż wtedy, oczywiście, jeszcze ich nie rozumiało – były:"Jeśli już urodziłaś tego brudasa to chyba możemy się w końcu dymać?!". I rzeczywiście, ojciec chłopca – bo to on był mężczyzną obdarzonym tak nikczemnym brakiem subtelności – wsunął swojego penisa w miejsce, z którego wypadł brudas, parę minut po odcięciu pępowiny brudnym nożem, którym równo często ciął szynkę, jak i wydłubywał ziemię z paznokci u nóg.
Tak przebiegły chrzciny noworodka i chłopak już nigdy nie miał dostać innego imienia – został Brudasem aż do brutalnej i bardzo bolesnej śmierci, która spotkała go wiele lat później. Oczywiście, coś tam wpisano mu w dokumentach, ale nigdy ich nie przeczytał – nie wiedziałby zresztą, jak to zrobić, bo od małego zajmowały go rzeczy zupełnie inne niż nauka.
Po raz pierwszy zabił zwierzę, gdy miał zaledwie cztery lata. Bawił się w piwnicy – robił to często, bo lubił ciemność i wydawało mu się, że ona lubi też jego – kiedy dostrzegł spasionego szczura przemykającego między pustymi puszkami piwa, rzuconymi niedbale pod jedną ze ścian.. Małe oczka zwierzęcia spotkały się z małymi oczkami dziecka i oba umysły – wtedy jeszcze na bardzo podobnym poziomie – zrozumiały, że tylko jedno z nich przeżyje ten dzień. Szczur zasyczał, niczym swój największy wróg kot, i ruszył w stronę pulchnego i dziwnie pozbawionego włosów przeciwnika. Brudas nie próbował uciekać – zresztą chodził wtedy jeszcze bardzo nieporadnie i lepiej sobie radził raczkując – tylko obserwował zbliżający się futrzasty kawał mięsa. Gdy szczur podskoczył, celując drobnymi, ale boleśnie ostrymi zębami w krtań, czterolatek uderzył go ręką, kiedy ten frunął jeszcze w powietrzu. Zwierzę upadło ciężko na ziemię i zanim zdołało obrócić się na cztery łapy, dzieciak wsadził mu swój mały kciuk z bardzo dużym, bo nieobcinanym paznokciem, prosto w pysk, wbijając go w podniebienie. Wtedy szczur zacisnął zęby, w oczach dziecka pojawiły się łzy, ale z jego ust, oprócz cichego sapnięcia, nie wydobył się żaden dźwięk. Krwi było coraz więcej, jej krople leniwie zwilżały glebę, ale żadne z nich nie chciało się poddać. Ten klincz trwał jakieś trzy, może cztery minuty.
W końcu Brudas podniósł szczura do swojej buzi i zatopił ząbki w jego pokrytej rzadkim futrem szyi. Śmierć nastąpiła szybko, dużo szybciej niż każde z nich się spodziewało i nieruchome ciałko spoczęło na ziemi. Łapki drgnęły jeszcze parę razy, jakby chciały uciec w jeden z mrocznych i bezpiecznych kątów, ale truchło pozostało na miejscu. Czterolatek patrzył na nie zaciekawiony, w końcu pochylił się nad nim i zaczął pić jego krew. Pił bardzo długo, aż poczuł, że jest mu niedobrze, a w szczurze nie została ani jedna kropla.
Dopiero wtedy Brudas zauważył, że jego kciuk wciąż tkwi pomiędzy zębami zwierzęcia. Dopiero wtedy poczuł ból, pulsujący i zmierzający w stronę jego głowy. Ale to go nie interesowało – próbował zrozumieć uczucie, które pojawiło się, kiedy przegryzał tętnicę zwierzęcia, a w jego gardle lądowała krew i kawałki mięsa pokryte brudnym futrem. Nie wiedział jeszcze, co to jest, ale wtedy, kiedy jego ojciec spał pijany na kanapie, matka sikała na dworze – nie mieli w domu toalety – podświadomie poczuł, że przyjemność, która płynie z zabijania jest dosłownie nie z tej ziemi.
I właśnie dlatego Brudas mordował przez całe swoje życie.
Jeśli chodzi o pierwszy, drugi, trzeci i czwarty rok życia Hope – nie wydarzyło się nic ciekawego. Za to trzy tygodnie po swoich piątych urodzinach, po raz pierwszy pojechała na konkurs piękności dla dzieci. Dla jej mamy nie było w tym nic dziwnego – Hope była ślicznym dzieckiem i to jednym z tych, które naprawdę są bardzo ładne i nie potrzebują przesłodzonych kompletów rodziców, by to potwierdzać.
Miała brązowe oczy – chociaż na czas konkursu matka dawała jej błękitne szkła kontaktowe – śliczną, może nieco pulchną, ale wciąż bardzo ładną twarz i uśmiech, który roztapiał serca wszystkich, których nim obdarzała. Zęby miała jak każde dziecko w tym wieku – trochę krzywe i nie do końca białe, ale bardzo o nie dbała. Szorowała je rano i wieczorem; szorowała je po każdym posiłku; szorowała je już po zjedzeniu zupy, a jeszcze przed drugim daniem – tak na wszelki wypadek. Nie robiła tego z obawy przed próchnicą. Po prostu lubiła świeżość, jaką wypełniała się jej buzia i jeszcze – a może przede wszystkim – czuła do swoich zębów sympatię porównywalną z ta, większość dzieci czuje do zwierząt.
W dniu, w którym matka dała jej sztuczną szczękę – idealnie białe i równe kostki, pociągnięte pastą, która sprawiała, że lśniły jeszcze mocniej w świetle reflektorów – zaczęła płakać, prawie tak mocno, jak te parę minut po urodzeniu. Zatykając buzię uciekła z budynku, w którym odbywał się konkurs zanim ktokolwiek zdołał ją zatrzymać.
Odnaleziono ją po pół godzinie – siedziała grzecznie na ławce, wpatrując się w billboard z idealnymi uśmiechami ludzi, którzy reklamowali pastę do zębów. Cóż, Hope była nieco dziwną dziewczynką, ale nie w mroczny sposób, jak Brudas. Lubiła o sobie myśleć, że jest zupełnie normalna i może nawet całkiem sympatyczna – i miała w tym sporo racji.
W przeciwieństwie do wielu dziewczynek, które występowały w dziecięcych konkursach piękności, nigdy nie była zadufana w sobie. Nie uważała się za ideał i było jej bardzo przykro, kiedy inne dzieci nie zdobywały tytułów, które przypadły jej. Co więcej, uważała te pokazy za coś głupiego, ale nigdy nie przyznała się do tego swojej matce ani ojcu – nie chciała im sprawiać przykrości. Hope przestała zdobywać tytuły dopiero wtedy, kiedy bardzo stanowczo sprzeciwiła się noszeniu sztucznej szczęki. Jej szczerbaty, choć i tak najładniejszy, a przede wszystkim szczery uśmiech, nie trafiał do sędziów, którzy bardziej upodobali sobie odrażającą sztucznotę bijąca z wypacykowanych twarzy dzieci, które padły ofiarą chorych ambicji swoich rodziców.
Pierwsze mleczaki wyleciały jej w środę, na trzy dni przed międzystanowym, bardzo ważnym konkursem. Trochę płakała i od tego płaczu mocno opuchła jej twarz. Załzawionymi oczami wpatrywała się w swoje zęby i obiecała im – w końcu bardzo je lubiła – że nigdy ich nie wyrzuci. Tak też zrobiła.
Wszystkie mleczaki trzymała w małym pudełku, które dawno temu dostała na gwiazdkę. Hope w swoim dorosłym życiu przeprowadzała się wiele razy, ale każdej przeprowadzce towarzyszył znajomy chrzęst, dobiegający z jednej z toreb.
Zanim jednak stała się kobietą, była tylko dzieckiem, które nie pojechało na bardzo ważny konkurs. I dobrze się stało. Gdy wybory dobiegły końca, urządzono ogromny bankiet, na które zaproszono pięcioletnie i sześcioletnie misski. Na przyjęciu był alkohol, choć nie powinno go tam być. Na przyjęciu, grubo po północy, były jeszcze dzieci, choć nie powinno ich tam być. Aż w końcu, koło czwartej nad ranem – a może wcześniej, ale nikt nie zwrócił na to uwagi – trzy dziewczynki zniknęły. Można powiedzieć, że to był pierwszy raz, kiedy Hope uratowały zęby, bo była wielką faworytką tych wyborów i najprawdopodobniej wygrałaby w cuglach.
Wszystkie konkurentki się znalazły – w apartamencie głównego sędziego, który był też nauczycielem w pobliskiej szkole podstawowej. Dwie już nie żyły, trzecia zmarła w drodze do szpitala – wszystkie na skutek bardzo brutalnych stosunków, które doprowadziły do przemieszczenia, a niektóre nawet do rozerwania, narządów wewnętrznych i powolnych śmierci w męczarniach.. Sprawa pedofila odbiła się szerokim echem na całym świecie i przynajmniej na jakiś czas sprawiła, że dziecięce konkursy piękności znikły z map imprez.
Matka Hope przyszła w ten dzień do jej pokoju, usiadła na łóżku i przytuliła córkę. Trzymała ją tak dobre pół godziny, szepcąc do ucha: „Kocham cię, kocham cię". Pocałowała ją później w czoło, przykryła kołderką, aż po samą szyję i życzyła dobrej nocy. Wiedziała, że nie musi przypominać o umyciu zębów.
Dziewczynka już nigdy więcej nie pojechała na żadne wybory, ostatniego mleczaka straciła dwa lata później, a kiedy poszła do szkoły podstawowej dostała przezwisko, które zawdzięczała swoim nietypowym jedynkom.
Nauka i samo życie Brudasa, biegło zupełnie innym torem, a właściwie dwutorowo. Raz on coś zabijał, a raz jego ojciec bił go tak, że nie mógł chodzić. Nie dlatego, że zasłużył – tak po prostu musiało być, bo każdy ojciec jest przede wszystkim od tego, żeby bić własne dziecko. Brudas przyjmowało to, jako oczywistość i nie kłopotał sobie tym głowy. Tak naprawdę, na niej miał zupełnie inne rzeczy.
W wieku siedmiu lat zaczął budować szałas głęboko w lesie i ukończenie go zajęło mu prawie trzy lata. Gdyby był normalnym dzieckiem bawiłby się tam w fort, polowałby na Indian i uciekał przed dinozaurami. Zamiast tego, przynosił tam swoje ofiary. Nóź, który wykonał całkiem sam, cierpliwie ostrząc kawałek kamienia, który znalazł w strumieniu, służył mu do zdzierania skóry ze zwierząt. Na początku męczył się z tym bardzo i bywało, że cały proces zajmował mu dwa, a nawet trzy dni. Z czasem doszedł do niemal profesjonalnej wprawy i po zaledwie paru godzinach mógł ustawić na półce – bardzo solidnie wykonanej – czaszkę zwierzęcia, czystą jak łza, bo obmytą w strumieniu i dokładnie pozbawioną choćby najmniejszych kawałków mięsa.
Ktoś mógłby zdziwić się dlaczego Brudas spędził ponad trzy lata pracując nad swoim domkiem. Nie był to zwykły szałas – był zbudowany z prawdziwych desek, które podkradał z szopy, a w środku stał porządny, choć nieco krzywy, stół, i wspomniana już wcześniej półka na trofea. Wkrótce okazało się, że potrzebuje więcej miejsca i jego kryjówka zaczęła przeobrażać się w muzeum martwych zwierząt. Liczył czaszki codziennie, nawet jeśli nie przynosił żadnej nowej. W wieku jedenastu lat miał ich już ponad dwieście i, żeby to uczcić, ukradł ojcu piwo. Pierwszy łyk alkoholu nie mógł się równać z pierwszym zabójstwem, ale smakował na tyle dobrze, że zapragnął go jeszcze więcej.
O tyle, o ile Brudas był bardzo utalentowanym zabójcą, to jego umiejętności prześlizgiwania się niezauważonym przypominały wrzucenie uchlanego do granic możliwości słonia do muzeum chińskiej porcelany. Nie zwrócił uwagi na trzeszczące, trochę zbyt głośno, drzwi od lodówki ani deski, które z każdym krokiem zdradzały jego pozycję. Ale to wszystko nie obudziło ojca – zrobił to dopiero trzask drzwi wejściowych, których Brudas nieopatrznie nie przytrzymał, zapominając, że wieje wyjątkowo mocny i złośliwie porywisty wiatr. Z drugiej strony, możliwym jest, że zrobił to wszystko specjalnie, bo mordowanie zwierząt przestało stanowić dla niego jakiekolwiek wyzwanie już dawno temu.
Ojciec, ruszając jego śladem, zamknął ze sobą drzwi wejściowe i już nigdy nie miał ich otworzyć. Wchodząc do szałasu, który zbudował jego syn, musiał poczuć się podobnie jak szczur, z którym Brudas zmierzył się niemal siedem lat wcześniej. I tym razem walka, choć zacięta, trwała bardzo krótko.
Po wszystkim chłopiec usiadł na podłodze – to była naprawdę dobra podłoga, zrobiona z ciemnych desek, w kolorze których nie było widać brunatnych, wysuszonych plam krwi – i przypatrywał się swojemu dziełu. Ojcem wstrząsnęło kilka drgawek, a palce raz po raz zaciskały się na lisiej czaszce, którą Brudas wbił mu w twarz.
Wieczorem matka zrobiła usmażyła steki – nie zainteresowała ją nieobecność starego ani to skąd jedenastolatek wziął bardzo dobre, choć nieco zbyt żylaste mięso.
Na dwa lata przed dniem, w którym Brudas zabił ojca i zjadł go wespół z rodzicielką, Hope została Koniem. Stało się to parę miesięcy po tym, jak ostatni mleczak wylądował w pudełeczku – Hope lubiła je liczyć i czasem zastanawiała się, czy ktoś, gdzieś robi coś podobnego. W dalszym ciągu bardzo dbała o zęby i szorowała je z prawdziwą czułością, a przed snem mówiła im dobranoc. A one, jakby chcąc się odwdzięczyć, rosły, bardzo zdrowe i silne. Jej dentysta zachwycał się nimi przy każdej wizycie, a kiedy już było po – dawał jej lizaki, które Hope przyjmowała, ale zamiast zjeść, rozdawała dzieciom w szkole.
Dobrze pamiętała, które ząbki „wykiełkowały" – uważała to za duże ładniejsze i bardziej adekwatne określenie – jako pierwsze, a które jako ostatnie. Zaczęło się od tych z tyłu i tak rosły, jeden po drugim, aż do kompletu brakowało już tylko obu jedynek. Hope bardzo się ucieszyła, kiedy w końcu się pojawiły. Co więcej, była rozradowana niczym szesnastolatka, która na szesnaste urodziny dostaje hummera ze złoconymi felgami. Zęby chyba też były zadowolone, bo z każdym tygodniem rosły coraz bardziej – ale tylko owe nieszczęsne jedynki. Dentyście już dawno przestały się podobać, a matka delikatnie zaczęła zwracać jej uwagę, że może nie powinna tak szeroko się uśmiechać na zdjęciach, z których robili kartki bożonarodzeniowe rozsyłane później do rodziny i znajomych. Hope stanowczo się temu sprzeciwiała i, chociaż wiedziała, że coś jest z nimi nie tak, to kochała je tak samo, jak wszystkie pozostałe. Na przekór matce wyćwiczyła sobie istny wyszczerz, który, przy obiedzie z okazji Święta Niepodległości, brat ojca określił jako nieślubne dziecko zębów królika Bugsa i tego wielkiego sukinsyna ze „Szczęk". To był koniec wieloletniej tradycji wysyłania kartek, ale nie kłopotów Hope.
Gdyby ktoś zapytał ją, skąd wzięło się jej przezwisko, pewnie odpowiedziałaby, że nie pamięta. Ale to nie byłaby prawda. Długa przerwa, na której została „ochrzczona", przeszła do legendy przekazywanej sobie z rocznika na rocznik W szkole, do której chodziła Hope, był pewien uczeń, z racji swoich wyłupiastych oczu i potężnego brzucha, nazywany Homerem. W przeciwieństwie do swojego imiennika z Simpsonów nie był specjalnie sympatyczny, czy choćby w najmniejszym stopniu zabawny. Owszem, nie należał do najbystrzejszych, ale braki umysłowe rekompensował siłą, której mogliby mu pozazdrościć dużo starsi chłopcy. I – co niestety nie jest niczym niezwykłym w szkołach – Homer miał nieprzyjemny zwyczaj okradania tych, którzy byli od niego dużo mniejsi, słabsi lub po prostu lepiej wychowani.
Tak ja chłopiec w okularach, który marzył o zostaniu ogrodnikiem i przerwy spędzał – choć nikt go do tego nie zmuszał – na podlewaniu roślin stojących na szkolnych korytarzach. Gdyby nie on, pewnie już dawno by ich tam nie było, ale dla takiego Homera nie miało to żadnego znaczenia.
Chłopczyk nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo bolesna mogą być igły kaktusa, jeśli ściśniesz roślinę z całej siły – a to właśnie kazał mu zrobić Homer. Wokół nich zebrał się spory i bardzo głośny tłumek dzieci – niektóre patrzyły z przerażeniem na trzęsące się ręce ofiary, większość się śmiała.
Hope nie było w żadnej z tych grup – gdy zobaczyła, co się dzieje, rzuciła się prosto w wir wydarzeń. Ani jeden, ani drugi nie zobaczyli jej, aż do momentu, w którym stanęła tuż za nimi i wspinając się na palce uderzyła oprawcę z całej siły w tył głowy. Pięść odbiła się od twardej czaszki, Hope pisnęła z bólu, ale Homer lekko się zatoczył. Z niedowierzaniem spojrzał na przeciwnika – nikt do tej pory nie odważył się stawić mu czoła, tym bardziej nie spodziewał się więc drobnej dziewczynki. Wśród dzieci – nawet tych, której do tej pory pękały ze śmiechu – zapanowała cisza. Cisza pełna wyczekiwania. Takiego spokoju nie było w tej szkole nawet podczas lekcji chemii, a nauczycielka należała do tych, które lubiły przylać linijką po łapach.
Homer zrobił się cały czerwony na twarzy – dosłownie. Żadne z dzieci do tej pory nie widziało, żeby ktoś przybrał taki kolor – wydawało się, że za chwilę z uszu poleci mu para.
– Nie żyjesz. – wydusił przez zaciśnięte zęby (dużo brzydsze niż te, które miała Hope) i wyciągnął przed siebie dłonie zaciśnięte w pięści. Wtedy stała się pierwsza z dwóch rzeczy, o których opowiadano z wypiekami na twarzy jeszcze wiele lat później. Hope chwyciła za kaktus, który wciąż tkwił w dłoniach „ogrodnika" i wyrwała go szybkim ruchem – chłopiec był tak zaskoczony, że nie zdążył nawet syknąć z bólu. Następnie rzuciła go w stronę Homera. Ten, zupełnie odruchowo, złapał go lewą ręką i wypuścił w chwili, kiedy igły głęboko mu się w nią wbiły. A potem Hope kopnęła go w krocze.
– Auuuu… – szepnął, wdychając równocześnie powietrze i upadając na kolana. Był tak wysoki, że nawet wtedy Hope była zaledwie równa mu wzrostem. Na jego spodniach, zrazu pomału, potem coraz szybciej zaczęła rozlewać się ciemna plama moczu. I nagle wszyscy zaczęli się śmiać, a im głośniej to robili tym więcej osób zbierało się wokół nich. Homer płaczliwie rozglądał się dookoła, szukając jakiejkolwiek szansy by odzyskać resztki respektu, którym cieszył się tak niedawno. Spojrzał nienawistnie na Hope i zmarszczył brwi, starając się wyglądać najgroźniej, jak tylko potrafił.
– Tak się nie robi! Nie wolno tak robić chłopcom. Ty… Ty… Pieprzony koniu! – wykrzyknął w końcu, a jego twarz wykrzywił grymas, który nie wiadomo czy był uśmiechem, czy wyrazem bólu.
Na Hope nie zrobiło to żadnego wrażenia, tak samo, jak na dzieciach, które nie przestawały się śmiać ani wytykać palcami mokrych jeansów. Podeszła do Homera i wyszczerzyła swoje końskie zęby najbardziej jak mogła – w sposób, jaki szczerzyła je na kartkach bożonarodzeniowych – i zapytała:
– Wiesz już, jak kopie ten pieprzony koń. Chcesz zobaczyć jak gryzie? – po tych słowach kłapnęła mu zębami tuż przy samym nosie. Dla Homera to było już zbyt wiele – z trudem wstał z klęczek i zaczął uciekać.
Od tamtej pory często miał koszmary. Śniło mu się, że są wakacje, a on pracuje na farmie. Kładzie się w świeżym stogu siana, wdycha jego zapach i wpatruje się w błękitne niebo, bez żadnej chmurki. Ta sielanka szybko się kończy – przerywa ją tętent kopyt, które, sądząc po głuchych, tubalnych odgłosach, jakie wydają, muszą należeć do ogromnych koni. Zwierzęta otaczają go, a każde z nich wydaje się uśmiechać, szczerząc zęby tak, że szczęki wydają się być równe ich czaszkom. Tak się to zaczyna. Część z nich szarpie go za penisa, reszta pożera nos, oczy i zdziera mu skórę z głowy.
Zawsze wtedy się moczył. Przestał dopiero, kiedy miał szesnaście lat, a zaczął to robić ponownie, gdy na jego karku pojawił się sześćdziesiąty piąty krzyżyk i jego pęcherz przestał go słuchać.
W taki oto sposób dziewczynka o zębach, jak królik Bugs została Koniem. Z czasem jej bójka (określana często mianem Ostatniego Wielkiego Pojedynku pod Kaktusowym Wzgórzem) obrosła małą legendą, a jej końcowa wersja, którą opowiadano sobie dobre dwadzieścia lat później, mówiła, że Homer wypadł przez okno z kaktusem wbitym w tyłek, a sama Hope nosiła naszyjnik z jego odgryzionym nosem.
I choć brzmiało to dramatycznie, to w porównaniu z życiorysem Brudasa wydawało się prawdziwie dziecięcą igraszką.
Matka miała dużo więcej szczęścia – a może rozumu – niż jego ojciec. Nigdy nie śledziła Brudasa, nie wyżywała się na nim, co więcej, najczęściej ustępowała mu z drogi. Przeżyli razem do momentu, gdy parę tygodniu po Bożym Narodzeniu poszła się wykąpać w pobliskim strumieniu. Nie wiadomo, czy najpierw upadła i rozbiła sobie głowę, a potem zamarzła, czy może na odwrót. Samego Brudasa nigdy to nie interesowało. W momencie, gdy znalazł jej zwłoki zrozumiał, że jego czas w tym miejscu się skończył i przyszła pora, by ruszyć w świat. Miał wtedy szesnaście lat – choć wyglądał na trzynaście – nieco powyżej stu sześćdziesięciu centymetrów wzrostu i ważył zawstydzające czterdzieści dwa kilo. Ubrania, które, chcąc nie chcąc, odziedziczył po ojcu wisiały na nim, jak na lichym strachu na wróble.
Wędrówka do celu zajęło mu sześć dni i tyle samo nocy.. Najpewniej nie zaszedłby tak daleko, gdyby nie jego doświadczenie w zabijaniu zwierząt – dzięki swoim umiejętnościom dzień w dzień jadł mięso. Było dla niego bez znaczenia, czy był to szczur, czy coś większego – liczyło się tylko przetrwanie.
Wkraczając do miasta, rozglądał się wokół siebie z szeroko otwartą buzią. Nigdy w życiu nie widział tylu budynków, samochodów, a przede wszystkich takich fal ludzi, którzy przelewali się z jednego brzegu ulicy na drugi. Na widok tych ostatnich jego pierwotne instynkty, przytłumione na razie ogromem bodźców, do których nie był przyzwyczajony, warczały w podświadomości, jak wściekłe, głodne psy próbujące zerwać się z łańcucha.
Pierwsze tygodnie były dla niego bardzo ciężkie i zdarzało mu się myśleć, że powinien wracać do siebie. Prymitywny mrok lasu odpowiadał mu bardziej niż industrialna ciemność bocznych alei. Tu potrzebował pieniędzy, a nie miał pojęcia jak mógłby je zarobić. Przede wszystkim zaś nie miał, gdzie się podziać. Sypiał między śmietnikami, a czasem w samych kontenerach. Nigdy nie przeszkadzał mu zapach, doskonale pamiętał, że jego ojciec miał tendencje do niemycia się całymi miesiącami, a bieliznę, którą nosił, przy odrobinie wysiłku można by rozłupywać kamieniami. Gdy przychodziło lato i gorące promienie słońca nagrzewały ich pozbawiony klimatyzacji dom, smród wydawał się być gorszy od woni rozkładających się zwłok – ta zresztą kojarzyła się Brudasowi ze błogością i spokojem jego szałasu ukrytego wśród drzew.
W końcu, nie po raz pierwszy zresztą, szczęście mu dopisało, zadając kłam przekonaniom o sile karmy. Traf chciał, że jednego wieczoru, nie zdając sobie absolutnie z tego sprawy, zasnął przy tylnim wyjściu klubu sportowego. Tam znalazł go jeden z trenerów, a będąc człowiekiem o twardych rysach, lecz miękkim sercu – przygarnął go.
Brudas latał więc późnymi wieczorami z mopem, czyszcząc krew pozostałą na ringu, brał młotek i przybijał deski, które wydawały pomału żegnać się z parkietem, a przede wszystkim, po raz pierwszy od czasu swoich urodzin, pędził zupełnie normalne życie. Były momenty, że tęsknił do swojej kolekcji i zdarzało mu się pociągać nosem na myśl o wszystkich czaszkach, które niechybnie ulegną zniszczeniu. To było do momentu, w którym jego opiekun nie zaproponował mu, że zacznie go trenować: „Wiesz, tak żebyś nabrał trochę mięśni."
Muay thai – bo ta sztuka walki była sportem koronnym w klubie – wydawało się być wręcz wymarzone dla Brudasa. Brutalność uderzeń łokciami, czy kolanami sprawiała, że adrenalina mu rosła, a to uważał za niezbędne do prawidłowego funkcjonowania. Wkrótce został sparing partnerem jednego z zawodników, trzy lata później po raz pierwszy wyszedł na ring, jako profesjonalista.
Znokautował przeciwnika już w piętnastej sekundzie walki, co stanowiło absolutny rekord klub, w którym trenował. Pieniądze, które dostał za wygraną nie były duże, ale wystarczające, by Brudas mógł po raz pierwszy pozwolić sobie na zakazaną przyjemność, o której marzył od tak dawna. Wieczorem przygotował sobie najlepsze ubranie i długo stał przed lustrem, pilnując, żeby żaden z rękawów eleganckiej koszuli nie wydawał się zbyt pogięty. Tej nocy Brudas wybrał się na – nigdy inaczej o nich nie myślał, na dobrą sprawę za jedną z nich uważał swoją matkę – kurwy.
Nie miał auta, nie zamierzał też brać jednej z prostytutek do klubu, w którym wciąż nocował – był zdania, że nie należy kalać cudzego gniazda. Ryzyko wykrycia jest wtedy dużo większe.
W końcu, po ponad dwugodzinnym spacerze, wybrał młodą, bardzo wysoką murzynkę, która od razu na wstępie zaznaczyła, że pieniądze chce z góry. Dał jej plik banknotów, podekscytowany zapomniał nawet je przeliczyć. Ta, bardzo zadowolona, że udało jej się – jak wtedy sobie pomyślała – wyrwać niezłego frajera wskazał mu uliczkę koło sex-shopu z neonem, w którym nie paliła się ani jedna litera.
Nikt normalny nie potrafiłby wyobrazić sobie uczucia, jakiego doznał Brudas, gdy po niemal ośmiu latach, ponownie zabił człowieka. Za pierwszym razem, doszedł w momencie zetknięcia jego kolana z jej twarzą. Chrupot, jaki rozległ się głuchym echem, dla kogokolwiek innego stanowiłby dźwięk nieprzyjemnie bolesny, ale dla niego była to prawdziwa rozkosz. Oszołomiona prostytutka z niedowierzaniem patrzyła na wodospad krwi, który rozbijał się o bruk, mieszając się z niedopałkami i kałużami moczu, znaczącymi toalety bezdomnych. Brudas dobił ją brutalnymi ciosami prawym łokciem – ze śmiechem przypominał sobie uwagi trenera, że ta ręka jest jego najmocniejszym atutem.
Minęły dwie godziny nim skończył. Ten koniec był początkiem najważniejszego rozdziału w życiu Brudasa, w którym los postanowił go po raz drugi i ostatni zetknąć z dziewczynką – a właściwie już kobietą – która tak bardzo kochała swoje zęby.
– Do Afryki? Czyś ty kompletnie zwariowała? – z każdym kolejnym słowem matka mówiła coraz piskliwej, aż „zwariowałaś" zabrzmiało, jak wypowiadane przez Myszkę Miki, która nałykała się helu.
– Tato, powiedz jej coś. – Hope, święcie oburzona, obróciła się na krześle i ostentacyjnie przyglądała się własnym paznokciom. Miała już dziewiętnaście lat i wyglądała, jak modelka, o która zabijają się wszyscy projektanci. Była bardzo wysoka, w szpilkach mogła liczyć sobie nawet metr osiemdziesiąt sześć wzrostu, a przy tym szczupła – choć nie w stylu aseksualnego wieszaka – i tylko zęby miała takie jak zawsze. Radośnie wymykały jej się przy każdej okazji, gdy tylko pozwalała sobie na uśmiech, a w dalszym ciągu była osobą bardzo pogodną i robiła to często. Jej zdjęcia zdobiły już okładki kilku pomniejszych magazynów o modzie, ale nie znalazłaby się na ani jednej, gdyby fotografowie nie ubłagali jej – niektórzy robili to dosłownie na kolanach – żeby choć raz przybrała poważną minę.
– Ja… – zająknął się ojciec. – Córeczko, czy ty aby na pewno wiesz co robisz?
Hope wywróciła oczami, podrapała się po głowie i spojrzała w jego stronę.
– Oczywiście, że tak. Tato, czuję, że muszę to zrobić, w porządku? Nie wiem jeszcze, co chcę robić tu, na miejscu. Nie mam pojęcia, czy pójdę na studia…
– Józefie święty… – matka chwiejnym krokiem podeszła do barku i nalała sobie całą szklankę ginu. Klapnęła z powrotem na fotel i zrezygnowanym wzrokiem toczyła za Hope, która wstała i podenerwowania chodziła od ściany do ściany.
– Nie wiem, czy pójdę na studia… – powtórzyła Hope z naciskiem. – Nie mam pojęcia, co chciałabym studiować. Poza tym nie zmarnuję tego roku! Pomogę ludziom, a powinniście znać mnie na tyle, żeby wiedzieć, że nie jest to jakaś moja durna zachcianka.
– Ale… A co z twoją karierą? – ojciec wydawał się być dużo bardziej zatroskany niż matka, która nalewała sobie właśnie kolejną szklaneczkę. – Wiesz, bycie modelką to naprawdę coś, duże pieniądze, kochanie. Jeśli wyjedziesz, możesz wypaść z obiegu.
Tego było już za dużo
– O co wam chodzi, do ciężkiej cholery?! – Hope pierwszy raz w życiu podniosła głos, co zrobiło na jej rodzicach ogromne wrażenie. – Czy to źle, że chcę zrobić coś dla innych? Nie wiem nawet, czy mi to wyjdzie! Nie mam pojęcia, czy nie zrezygnuję po tygodniu! Może to zupełnie nie dla mnie, ale chcę spróbować. Chcę wiedzieć, że spróbowałam, a nie żałować tego, że miałam szansę na coś, co może dać mi szansę zrozumienia, kim chcę zostać!
Drzwi zamknęły się za Hope z podobnie głośnym i ostatecznym trzaskiem, jak te, które zamykał Brudas zanim zjadł ojca.
W drodze na lotnisko cały czas wyglądała przez okno taksówki, próbując zapamiętać każdy szczegół miasta, które miała opuścić na tyle miesięcy. Nie zwróciła uwagi na niskiego, choć dobrze zbudowanego mężczyznę, który przyglądał jej się uważnie, gdy samochód stanął na światłach. Ich pierwsze spotkanie było więc wyjątkowo krótkie i przypominało tysiące innych, dziejących się w tej samej chwili na całym świecie. Zupełnie inaczej niż drugie, ale w tamtym momencie było zaledwie bardzo cichą melodią przyszłości.
Podobno pierwszy miesiąc w Afryce jest najgorszy, potem człowiek się przyzwyczaja. Hope często chorowała, a jednej nocy, gdy nie mogła spać i wypiła nieco zbyt dużo alkoholu, była przekonana, że w ubikacji, do której dotarła w ekspresowym tempie, wyrzygała nie tylko żołądek i płuca, ale nawet duszę (choć w tą ostatnią akurat za bardzo nie wierzyła.).
Ale Hope była uparta. Rzuciła wyzwanie chorobom, gorącu i wszechobecnemu głodowi, który, niczym hiena, czaił się w mroku wydętych brzuszków dzieci. Jego najwierniejszymi towarzyszami były ogromne czarno-zielone muchy, które monotonnie bzyczały latając wokół małych główek. Przestawały wydawać dźwięki tylko wtedy, gdy przysiadały na ich powiekach, nosach, czy ustach, usiłując wpełznąć do środka, żeby się nażreć i zostawić zarodki bakterii, które wkrótce miały wykiełkować w choroby.
Wojna wydawała się przegrana – ale czy tak samo nie było w przypadku Wielkiego Pojedynku pod Kaktusowym Wzgórzem? I Hope walczyła – czasem wygrywała ona, czasem pokonywały ją pasożyty, pogoda, rzadziej dzikie zwierzęta, czy konflikty zbrojne między lokalnymi kacykami. Tak minął rok, ale w dniu, w którym powinna siedzieć na pokładzie samolotu i przekraczać kolejne strefy czasowe w drodze do domu -podawała sześcioletniemu, choremu na malarię, chłopcu wodę, by ulżyć mu w jego cierpieniu.
W piątym roku obecności Hope na afrykańskiej ziemi udało jej się przyczynić do wybudowania małej kliniki, a śmiertelność w pobliskich wioskach nieco spadła. Rodzice, których serca pękały z tęsknoty za córką, prosili, by już wróciła, przekonywali, że wykonała swoja misję. Hope grzecznie im przytakiwała, pod koniec rozmowy zawsze mówiła, że ich kocha, ale nie miała zamiaru się stamtąd ruszać.
Pojawiła się na lotnisku dopiero wtedy, gdy z kliniki wyrósł ogromny – jak na tamtejsze warunki – szpital, a większość dzieci przestała umierać przed osiągnięciem dziesiątego roku życia. Zajęło jej to dwanaście lat i drzwi do kariery modelki były już od dawna zamknięte na kłódkę, do której nikt nie miał klucza. Nie martwiło ją to – stając z powrotem na lotnisku w jej rodzinnym mieście czuła się prawdziwie szczęśliwa. Uśmiechnęła się na widok rodziców, którzy postarzeli się tylko trochę bardziej niż myślała. W słońcu – choć oczywiście nie tak mocnym ani pięknym, jak afrykańskie – błysnęły jej zajęcze jedynki. Może wydawać się to niemożliwe, ale utrzymała je w niemal idealnym stanie, choć były dni, gdy mogłaby przysiąc, że czuje jak się ruszają.
Hope wróciła do domu.
Często śmiał się na myśl o pierwszym morderstwie w tamtej uliczce. Było takie… Nieprofesjonalne. Po prostu nie mógł uwierzyć, że udało mu się wtedy wymknąć policji. Co więcej, nigdy nawet nie był przedmiotem śledztwa.
Brudas siedział w piwnicy swojego domu i przyglądał się czaszkom. Ich liczba nie mogła równać się z tą, która patronowała jego szałasowi, ale i tak było ich sporo. Jedna z nich należała do architekta, który za sutą dopłatą zgodził się na dobudowanie tajnego pomieszczenia, takiego o którym będzie cicho sza w planach budynku. Wypadek, który go spotkał sześć miesięcy po zakończeniu projektu nie był dziełem Brudasa, ale był mu wyjątkowo na rękę – skłamałby mówiąc, że sam nie myślał o podobnym rozwiązaniu. Czaszkę wykopał z cmentarza – mimo że był bardzo ostrożny to czasem lubił zaryzykować.
Zabójstwa przychodziły mu z coraz większą łatwością – tak, jak zwycięstwa na ringu. Podczas siedmiu lat zawodowej kariery doznał zaledwie dwóch porażek. Żadna z nich nie była efektem jego słabości względem przeciwnika. Pierwsza była zupełnie przypadkowa i niewarta wspomnienia. Ostatnia zakończyła jego karierę jako zawodnika, kiedy już po gongu kończącym rundę, wyrżnął swojego przeciwnika kolanem tak, że tamten stracił przytomność i zapadł w śpiączkę. Ironicznie, gdyby zmarł, uratowałby życie wielu kobiet, czy jak wolał nazywać je Brudas – kurew. Tak się nie stało i wybudził się po paru dniach, ofiarowując mordercy bezcenny dar spokoju ducha i możliwość dalszego podążania drogą cierpienia i śmierci.
Brudas, który do tej pory zarobił niemały majątek, odetchnął z ulgą. Miał trzydzieści lat i mógł bez reszty poświęcić się swojej prawdziwej pasji. Zabijał kobiety w różnych miastach, stanach, a nawet krajach. Niektóre zwłoki znajdowano, większości jednak nie. Tym, które pozbawiał życia najbliżej domu, odcinał głowy, a ich resztki roztapiał w wannie z kwasem – urządzeniem, które stało przy bocznej ścianie jego tajnej piwnicy.
Oprócz zabijania, lubił też gwałcić, ale dopiero wtedy, gdy były już naprawdę bezbronne. Miał swój osobisty rytuał, który w razie ewentualnego pojmania przez policję – choć wątpił, żeby to kiedykolwiek się stało – powinien im zapewnić możliwie najmniejszy, jeśli nie kompletnie zerowy, materiał dowodowy.
Minęły dwa miesiące od ostatniego zabójstwa i odczuwał spory głód, a ręce zaczynały mu drżeć za każdym razem, gdy jego wzrok padał na atrakcyjną kobietę, która w jego oczach i tak była zwykłą zdzirą.
W środę postanowił wyruszyć na łowy już następnego dnia, pod wieczór – od wieków najlepsza pora dla wszelkich drapieżników i padlinożerców.
Budynki wydawały się większe niż kiedyś, auta jeździły szybciej, kobiety ubierały się dużo bardziej wyzywająco i Hope czuła się w mieście dziwnie nie na miejscu. Tęskniła za przyjaciółmi i ciszą afrykańskiego pustkowia, która tak bardzo kojarzyła jej się z wolnością i spełnieniem. W ciągu tych wszystkich lat, role się odwróciły i teraz to Brudas był tutaj na swoim terenie, a Hope była przyjezdną, niemal wyrzutkiem.
Zauważyła, że ludzie przyglądają jej się ciekawie, gdy ich mijała. Zwracał uwagę nie tylko jej wzrost, ale i ogorzała ciemna skóra, i cera – zniszczona dużo bardziej niż u przeciętnych kobiet w jej wieku. Nikt nie patrzył na jej zęby – nie było w tym nic dziwnego, bo póki co nie znajdowała żadnych powodów do uśmiechu..
Usiadła w kawiarni i tępo wpatrywała się w pachnącą chemią kawę serwowaną w jednym z fastfoodów. Gdy podniosła kubek do ust skrzywiła się i odstawiła go z powrotem na stolik, na którym widniały dziesiątki wysuszonych okręgów po napojach równie niesmacznych, jak ten, który trzymała w dłoni. Nie miała na nic ochoty i postanowiła wrócić do domu – póki co mieszkała z rodzicami, ale jeszcze nie mogła się do tego przyzwyczaić i szczerze wątpiła, żeby to miało nastąpić.
Była bardzo zaskoczona, gdy okazało się, że nic nie zmienili w jej starym pokoju. Co więcej – jej pudełko z mleczakami wciąż stało przy lampce nocnej i na jego widok uśmiechnęła się ten jeden, jedyny raz od czasu powrotu.
Właśnie taką – siedzącą samotnie ze zrezygnowaną miną – wypatrzył ją Brudas. Oblizał wargi i głośno mlasnął. Pomyślał sobie, że oto siedzi kurwa, z którą zabawi się tej nocy. Był bardzo podniecony i pewnie gdyby nie stał na ruchliwej ulicy, to zawyłby do księżyca.
Hope nie miała auta – a szkoda, bo gdyby była szczęśliwą posiadaczką jakiegokolwiek pojazdu, to mogłaby go postawić na sporym i dość pustawym parkingu przed fastfoodem. Wystarczyłoby parę metrów, by do niego podeszła i otworzyła drzwi, płynnym ruchem sadowiąc się na miejscu kierowcy. Do domu – wieczorem w mieście nie spotykało się korków – dojechałaby w mniej niż dziesięć minut i położyłaby się na łóżku, mając nadzieję śnić o Afryce.
Zamiast tego postanowiła się przespacerować – czuła wstręt do komunikacji miejskiej, a zawartość jej portfela nie zachęcała do długich wojaży taksówkami. Brudas zaatakował ją około pięciuset metrów od miejsca, z którego wyruszyła. Nie zdążyła nawet zarejestrować momentu ataku – cegła, rzucona z dużą siła, uderzyła ją w czoło momentalnie pozbawiając przytomności.
Nie było łatwo wsadzić Hope do bagażnika. – była dużo większa od niego, na szczęście – dla Brudasa oczywiście – był silny, a mięśnie, wyćwiczone podczas treningów, nie zdążyły jeszcze sflaczeć i poddać się jarzmu starości.
Gdy Hope się ocknęła, była przekonana, że jest w wodzie. Świat wokół niej wirował i był zamazany. Musiała bardzo długo mrugać, by w końcu przywrócić sobie jako taką ostrość widzenia. Wtedy zobaczyła Brudasa, który stał w nieoświetlonym kącie posępnego, spartańsko urządzonego pomieszczenia i wyglądał trochę, jak duch. Był odwrócony do niej tyłem i bez pośpiechu szykował się swojego rytuału. Nie obawiał się, że kobieta się uwolni – wyglądała na silną, ale nie mogła być mocniejsza od marynarskich węzłów, którymi przywiązał ją do krzesła. Miał w tym przecież wieloletnią wprawę.
Idąc w jej kierunku trzymał w ręku małą torbę, przypominającą te, które nosili rzekomi dziewiętnastowieczni lekarze z kiepskich seriali. Postawił ją na stoliku, sięgającym do oparcia fotela, gdzie Hope miał przywiązaną rękę tak mocno, że czuła, jak traci w niej czucie.
A potem, zanim zdążyła spytać się kim jest i co ma, kurna, zamiar zrobić – Brudas sięgnął po szczypce i zaczął wyrywać jej paznokcie. Miała je osłabione i z większością poszło mu bardzo łatwo. Nie wiedzieć czemu, najgorszy był kciuk lewej dłoni. Musiał się zaprzeć nogą o fotel, nim zdołał go wyciągnąć – rozległo się wtedy lekkie plaśnięcie, ale żadne z nich nie mogło tego słyszeć, bo zagłuszył je krzyk Hope, który szybko przerodził się w ciche skomlenie. Takie dźwięki zawsze podniecały Brudasa. Wtedy przewracał krzesło na bok i rozpinał spodnie – tak samo zrobił i tym razem. Hope, mimo że, niemal nieprzytomna z bólu, próbowała zachować trzeźwy umysł. Doskonale wiedziała co zrobi, gdy tylko spróbuje jej wpakować go do buzi. Oj tak, wiedziała co zrobi. Tyle, że… Przeliczyła się i to bardzo.
Nieosłonięta żarówka, która wisiała wysoko nad nimi, zachybotała się lekko, jakby chcąc zerwać się spod sufitu, by nie musieć być świadkiem okrucieństwa, które miało za chwilę nastąpić. Bo wtedy, kompletnie nagi Brudas podniósł Hope za włosy i brutalnym, wyćwiczonym podczas setek godzin treningu, ciosem kolanem – wybił jej zęby. Nie wszystkie. Część – zwłaszcza te schowane głęboko w jamie ustnej – przetrwała, choć dwa zaczęły nieprzyjemnie się ruszać. Zmiażdżone usta Hope zdążyły już spuchnąć, ale Brudasowi to nie przeszkadzało. Zanim jednak zniszczył to, co zostało z jej twarzy, sięgnął po jedynkę, która, choć pęknięta i wyrwana z buzi – ostała się w całości.
– O mamo… – zabrzmiało to w jego ustach, jak świętokradztwo. – Ale jaja. Suki królika jeszcze nigdy nie rżnąłem.
Gdy wypowiadał ostatnie słowa, jego pięści były już w ruchu, wybijając resztki zębów i miażdżąc okolice warg.
Dopiero wtedy obrócił ją na plecy i usiadł okrakiem na piersiach – zatkało jej dech i zaczęła dusić się krwią, gęstą śliną i wstydem. Brudas uśmiechał się szeroko bo lubił swoje kurwy bezbronne, a kiedy był w dobrym nastroju, takim jak teraz, nie przeszkadzało mu nawet to, że są martwe.
W tym momencie wszystkie kobiety, które tu zamordował, miały już powieki zaciśnięte tak mocno, jak tylko się dało i tylko szaleńcze ruchy gałek ocznych świadczyły o tym, że wciąż żyją i są świadome tego, że za chwilę umrą. Wszystkie, tylko nie Hope. Dziewczynka zwana Koniem miała zamiar szukać drogi ucieczki, czegokolwiek, tak długo, jak będzie oddychać. Szaleńczo wyginała szyję, odwracając głowę na boki, byle tylko nie mógł zacząć tego, co zamierzał. Brudas, choć początkowo z uśmiechem przyjął wyzwanie, w końcu zaczął się irytować i uderzył ją jeszcze kilka razy – bardzo mocno, aż jej głowa nieprzyjemnie zastukała o ziemię. W końcu przestała się bronić. Wzrok uciekł jej gdzieś w lewo i przed śmiercią miała spoglądać na ich cienie, chwiejące się smętnie w przytłumionym świetle.
I wtedy stało się TO. Wydawało jej się… Nie, była przekonana, że zaczyna majaczyć i umiera. Tylko, że w tym samym momencie, w którym zobaczyła TO, Brudas zaczął krzyczeć. I krzyczał tak głośno i piskliwie, jak jeszcze żadna kobieta w jego lochu. Hope obserwowała, jak jej oprawca miota się po ścianach, drapiąc je paznokciami i próbuje dostać się do drzwi, do których prowadziło kilka niepraktyczne stromych schodów. A potem nastąpiła bardzo długa cisza, której nie przerywało już nic.
Hope wróciła do domu.
Opiekowała się dziećmi i pilnowała, żeby dostawy leków zawsze docierały na czas. Czasem nawet udało jej się załatwić dla szpitala coś ekstra – jakiś specyfik, który w tajemniczo magiczny sposób rozpływał się w raporcie, który wypełniał pilot samolotu dostawczego. Znowu czuła się szczęśliwa i uśmiechała równie często, jak czyniła to będąc pięciolatką. W woreczku, który nosiła na szyi pobrzękiwały wesoło mleczaki.
A potem Hope się obudziła i znowu była w piwnicy, obok niej leżał martwy morderca, a jej więzy… Jej więzy były w strzępach. Z trudem doczołgała się do drzwi, ale zemdlała na krótko, nim dotarła do telefonu.
Gdy opuchniętymi palcami udało jej się w końcu wybrać numer policji, a w słuchawce rozległ się miły, kobiecy głos – nie była w stanie nic powiedzieć. Wnętrze jej ust przypominało spustoszone ruiny i jedynym dźwiękiem, który zdołała z siebie wydać było cichutkie i bardzo smutne wycie, które Brudas zapewne określiłby mianem jęczenia rasowej suki.
Tyle, że to wystarczyło.
Odkrycie, którego dokonano w lochu zakończyło wiele nierozwiązanych spraw, paru rodzicom przyniosło ulgę, innym jeszcze większe cierpienie. Co do matki i ojca Hope – pojawiali się w telewizji niemal równie często, co wiadomości o bohaterstwie ich córki. Nie było wywiadu, który nie zostałby nagrany w szpitalu – przyrzekli sobie już nigdy nie opuścić Hope.
Jeśli chodzi o nią samą – długo trwało nim całkowicie doszła do siebie. Dopiero po dwóch miesiącach jej twarz zaczęła bardziej przypominać ludzką, niż porządnie ubity kawałek surowego mięsa. Setki klinik dentystycznych zaoferowało się, że zupełnie gratis zrekonstruują jej uzębienie. Ale Hope tego nie chciała – kochała przecież tylko swoje prawdziwe zęby. W końcu – ale bardziej ze względu na swoich rodziców, niż rzeczywiste potrzeby – zgodziła się na sztuczną szczękę, pięknie wykonaną, za która, co oczywiste, nic, a nic musiała płacić.
Z sali, która na tak długo stała się jej domem, wyszła o własnych siłach dopiero po czterech miesiącach. Powitała ją burza braw, a korytarz, którym powoli się posuwała w kierunku wyjścia, tonął w kwiatach i listach z gratulacjami. Każdy chciał ją poznać, dotknąć, pochwalić się, że ją zna, że zna Hope, tak Hope, właśnie ją!
Tyle, że ona rozmawiała tylko z rodzicami, potrafiła zamienić słowo z lekarzami, czy pielęgniarkami i na tym koniec. W głębi duszy czuła, że musi z kimś podzielić się prawdą o tym, co stało się w Piwnicy Całego Zła – jak dramatycznie określano ją w mediach.
I w końcu ktoś taki się pojawił – młody policjant, wyznaczony do spisania bardzo ogólnych zeznań. Bez szczegółów, bo te, choć wyjątkowo dziwne to dla detektywa prowadzącego śledztwo nie były aż tak istotne, jak finał całego zdarzenia. Należał do ludzi, którzy uważali, że karać należy przestępców, a nie tych, którzy uwalniają od nich świat.
Tym niemniej, Hope opowiedziała o wszystkim w pewien ciepły dzień – taki, w który nie może stać się nic złego, chociaż dobrze wiedziała, że gdzieś na pewno musi dziać się coś okropnego. Usiadła z młodym policjantem na ławce i rozmawiali długo, aż słońce przesunęło się z jednej strony nieba na drugą.
– Przepraszam, że pytam i obiecuję, że to pozostanie tylko między nami. Mam już wszystko, co potrzebowałem do raportu, ale czegoś tu nie rozumiem.
Hope uśmiechnęła się odsłaniając białe, równe zęby – musiała nosić sztuczną szczękę, jeśli chciała, żeby ktokolwiek mógł ją zrozumieć.
– Domyślam się. – powiedziała cicho i zwiesiła głowę.
– Proszę, powiedz mi, Hope…. Hope, mogę tak do ciebie mówić? – zamiast odpowiedzi pokiwała tylko głową. – Wybacz, że do tego wracam, ale…
– Nie przejmuj się, rozumiem. Ja też potrzebuję komuś o tym powiedzieć, ale ostrzegam, możesz wziąć mnie za wariatkę.
– Och nie! Na pewno nie! – policjant zaczerwienił się, jakby wstydząc się za swój zbyt duży entuzjazm. Odchrząknął i w końcu odważył się wydusić pytanie:
– W jaki sposób on zginął? Jeśli dobrze rozumiem, byłaś przywiązana do krzesła, ten bydlak wybił ci zęby, a jednak… Nie rozumiem.
Hope wzięła głęboki oddech.
– Tylko nie mów, że cię nie ostrzegałam. – mrugnęła do niego wesoło i podparła sobie głowę rękami, wpatrując się gdzieś przed siebie. Może spoglądała w kierunku dzieci, które bawiły się na placu zabaw, ale najpewniej wróciła w tym momencie do piwnicy, bo jej spojrzenie zachmurzyło się.
– Masz rację. Nie mogłam się sama uwolnić i nie zrobiłam tego. Słuchaj, nie wiem, na ile to, co powiem jest prawdą, ale oboje wiemy, że ja żyję, a on nie. Gdy… Gdy on usiadł na mnie, rozglądałam się wokół siebie, próbując coś zrobić. Wiesz, to było takie irracjonalne, wbrew zdrowemu rozsądkowi, wbrew wszystkiemu. Ale to, co zobaczyłam, zaprzeczyło każdej rzeczy, którą rozumiemy, jako normalne. Światło padało tak, że na ścianie dokładnie widziałam nasze cienie – przypominało to taki teatrzyk, w który chyba każdy z nas bawił się jako dziecko. Patrzyłam na swój cień, na jego i nagle…
Hope zadrżała, a policjant w zupełnie naturalnym i ludzkim odruchu otulił ją ramieniem.
– Chryste, nie wierzę, że ci to opowiadam. Proszę, uwierz mi. Nagle… Mój cień obrócił się do mnie, tak jakby chciał przejrzeć się w lustrze. Nie było widać rysów twarzy, oczu, nic takiego. Był zwykłą, bardzo czarna maską i wtedy byłam jeszcze pewna, że to złudzenie. Ale za chwilę, ten cień uśmiechnął się do mnie. I przysięgam na wszystko, na co tylko mogę, że w tym uśmiechu zobaczyłam zęby – duże i błyszczące bielą tak mocno, że nie dało się ich pomylić z przypadkowym refleksem światła. To nie były żadne zwierzęce kły – wyglądały dokładnie tak, jak moje, łącznie ze zbyt dużymi jedynkami. Wtedy wbiły się w cień jego penisa, a na mnie trysnęła krew. On… Wiesz, morderca… Zaczął uciekać, ale ten cień, te zęby, zaczęły go gonić. I wgryzały się w niego, rwały mu gardło, dłonie, łydki, właściwie całe ciało. Pamiętam jeszcze, że prawie udało mu się dojść do schodów, kiedy widmowa szczęka rozszerzyła się i zamknęła z głuchym kłapnięciem tuż przed nim. Właśnie wtedy wnętrzności, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęły uciekać spomiędzy rozerwanej na dwoje skóry brzucha, i kiedy teraz o tym myślę, to wyglądały jak czerwone węgorze mknące rwącym strumieniem krwi.
Gdy skończyła mówić, policjant przytulił ją jeszcze mocniej, a ona oparła głowę o jego ramię. Tego dnia żadne z nich nie wypowiedziało już ani jednego słowa.
Hope wróciła do domu.
Było to dwa miesiące od czasu rozmowy na ławce niedaleko szpitala. Szum wokół niej nieco się uspokoił, choć i tak były dni, kiedy widziała dziennikarzy okupujących ich trawnik, a propozycje sesji zdjęciowej w największych magazynach… Cóż, te spływały nieustannie. Pewnie tak musiało być.
W jej sypialni grał telewizor, a Hope siedziała na łóżku wpatrując się w rzeczy, które leżały przed nią. Obok biletu do Afryki położyła telefon z wybranym numerem tego miłego policjanta, przy którym czuła się bezpieczna i spokojna. Nagle z telewizora dobiegł ją płacz. Skierowała wzrok na ekran i sięgnęła po pilota, żeby pogłośnić dźwięk. Zrozpaczona matka opowiadała właśnie o swoim synu, którego do nieprzytomności pobiła banda wyrostków. W tej chwili, i Hope była pewna, że się nie przesłyszała – dobiegł ją cichy chrzęst z pudełka, gdzie trzymała mleczaki wraz z wybitymi zębami, które – bardzo hojnie zresztą – podarowała jej policja. Nie musiała się zastanawiać, co to oznacza i sięgnęła po swój skarb, kładąc go pomiędzy telefonem, a biletem. Siedziała tak do późnej nocy i koło trzeciej nad ranem uśmiechnęła się szeroko, zapominając, że zamiast jedynek i całej reszty zębów, ma jedynie dziąsła.
Już wiedziała, co wybierze i bez najmniejszego wahania sięgnęła po jeden z przedmiotów. Wierzyła, że robi dobrze.
Przecież była normalną i do tego całkiem sympatyczną dziewczyną.
Nie wiem, co w nim jest, ale podoba mi się.
Trochę w stylu Petera Carey'a.
A trochę w stylu prawie-Kinga.
A może nawet "Opowieści z Krypty".
Ale i tak mi się podoba.
Spoko. Do poczytania. Dam 4.
„Jeśli nie sprawicie, bando kretynów, że urodzę tego bękarta, który okłada mnie od środka, w mniej niż pół godziny, to nakarmię waszym ścierwem bezdomnych na dworcu." Trochę wątpliwe, by rodząca kobieta była w stanie składac płynne zdania, raczej ograniczałaby się do pojedynczych słówek.
,,Dopiero wtedy Brudas zauważył, że jego kciuk wciąż tkwi pomiędzy zębami zwierzęcia. Dopiero wtedy poczuł ból''
Powtórzenie ''dopiero''.
,,parę tygodniu po Bożym Narodzeniu poszła się wykąpać w pobliskim strumieniu.'' Zimą zażyła kąpieli w strumieniu?
Nieco literówek i drobnych potknięć językowych. Muszę przyznać, że mam mieszane uczucia po przeczytaniu tego tekstu. Postać Brudasa budzi odrazę, niechęć, ale chyba tak miało być. Ode mnie 4.
Podobało mi się nawet, dałbym 4 :)