.jpeg)
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Dzienniki wojenne
Od zawsze chyba, drogi i gościńce przemierzali bardowie, trubadurzy i inni opowiadacze. Podróżowali od wsi do wsi, gdzie zabawiali mieszkańców swymi bajkami w zamian za posiłek i miejsce do spania. Po czym wyruszali dalej.
W zgodzie z tymże odwiecznym zwyczajem, pewnej bezchmurnej nocy, wraz ze światłem gwiazd i księżyca, kolejny bezimienny bard wkroczył do nieco mniej bezimiennej karczmy w posiadającej nazwę wsi. Bo jakąś nazwę miała. Tylko nikt jej nie pamiętał.
Strudzony długą drogą zajął miejsce w kącie, skąd miał widok na całe pomieszczenie, które zaś było wypełnione przez zmęczonych całym dniem pracy chłopów i ich rodziny. Zbliżyła się do niego młoda, ładna dziewczyna, ubrana w czerwoną sukienkę i biały fartuch, z dwoma plamami po winie. Bard najpierw zwrócił uwagę na obfity biust, potem na słodko brzmiący głos.
– Witam pana w „Karczmie pod Białą Czaplą". Co podać?
– Ostatnie pieniądze wydałem kilka dni temu. Ale znam wiele dobrych historii i umiem je ładnie opowiedzieć.
– Ach, jest pan bardem. Dam panu posiłek i łóżko, a pan zabawi klientów. Wtedy chętniej wydają pieniądze. Zgoda?
– Dorzuć trochę wina, dziecinko, a dobijemy targu.
– Moi drodzy, wszyscy doskonale znacie historię wojny, która odbyła się wcale nie tak daleko stąd, a już na pewno nie tak dawno temu jak mogłoby się wydawać. Wojny pomiędzy arcyczłowiekiem Skazą i bogiem Voltenorem. Ale dziś, szczęściarze, usłyszycie kilka historii, które nie są tak dobrze znane światu jak pozostała część tej historii. Chcecie wiedzieć co robił Skaza w czasie kilku tygodni, gdy odłączył się od swej armii, jak przebiegło zadanie generała Aldo, wyznaczone przez arcyczłowieka i wiele, wiele innych? Tak więc rozsiądźcie się wygodnie i zapomnijcie o trudach życia, cieszcie się bohaterskimi opowieściami. I niech któryś z was, moi wy herosi, przyniesie mi piwo.
Gdy serce krwawi
Nazywam się Adriet Gresit. I oprócz swojego imienia pamiętam też moment naszego odłączenia się od pochodu. Skaza oznajmił wszem i wobec, że odłącza się na jakiś czas od głównej wyprawy. Wyznaczył dowództwo, pozałatwiał wszystkie organizacyjne sprawy, zwołał kilku Ścigaczy, wziął jedną kompanię i ruszył na południowy zachód. Główna armia szła zaś za ciosem zadanym w walnej bitwie i kierowała się ku kolejnym siłom wroga.
Gdy ktoś zasugerował mu, że pięć tysięcy ludzi może nie być wystarczającą siłą, odparł że dziś jest to pięć, jutro będzie dziesięć i nie zważając na prośby, z uniesionym czołem wyjechał na czele kolumny. A my razem z nim.
Następnego poranka okazało się, że nie ma go w obozie. Wartownik powiedział mi, że władca wyjechał w środku nocy, a za towarzystwo miał jedynie Meriadoka i Hamervreina.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy kilka godzin później wrócił, prowadząc za sobą kolejne pięć tysięcy rycerzy. I to nie byle jakich. Gdy tylko zobaczyliśmy czerwony sztandar, z czarnym, odwróconym mieczem, którego głowica stała w płomieniach, wiedzieliśmy że Skaza sprowadził Zakon Świętego Ognia z Mardlronu, pod przewodnictwem paladyna Jacquesa de Molay, który to wraz ze swoim zakonem cieszył się sławą heretyka, bezwzględnego mordercy i genialnego wojownika. Ich siedziba, Mardlron była czasem używana przez miejscowych jako odpowiednik piekła, którym straszyli niegrzeczne dzieci. Sam zakon był natomiast ugrupowaniem świetnie wyszkolonych i wyposażonych rycerzy, mających za zadanie utrzymywać porządek w tych krainach, co faktycznie całkiem nieźle im wychodziło, a także walczyć z zagrożeniem. O tym co jest zagrożeniem, decydował oczywiście Skaza, który całkowicie przypadkiem był darczyńcą i honorowym członkiem zakonu.
Potem ruszyliśmy ku Terth, miastu które zostało zajęte przez Amangarczyków. W wiadomym celu.
Usłyszałem zbliżający do mnie od tyłu stukot końskich kopyt. Nie żeby dziesięć tysięcy jeźdźców i kilkaset wozów nie wytwarzało całej maści stukotów i turkotów, ale odgłosy wydawane przez tego jeźdźca byłem w stanie wyłowić nawet z największego hałasie. Były niczym nie znikający nigdy szept, niczym zapach ciągnący się za nami gdziekolwiek się udamy, nie dający się za maskować żadnym innym. Zresztą wcale a wcale nie chciałem go niczym maskować.
Adriet pojawiła się u mojego boku, jej koń zatańczył na nierównym podłożu traktu. Gestem głowy odesłałem dwóch Ścigaczy, którzy normalnie nie odstępowali jej na krok. Teraz odsunęli się kilkanaście metrów w tył. Niestety ruch głowy nie starczył na kilka psów, które zawsze kręciły się gdzieś wokół niej. No a już na pewno mój ruch nie działał.
– Daleko jeszcze?
– Tak.
– A teraz?
– Nie.
– Nie żartuj sobie ze mnie. Wiesz, że strasznie mnie nudzą takie drogi.
– Sama się prosiłaś. Na siłę cię tu nie zabierałem, mogłaś zostać.
– Tak, żebyś całą zabawę miał dla siebie!
– To nie jest zabawa.
– Poważnie, popracuj nad bardziej przekonującym tonem. Bawi cię taka walka, widać to.
– Widziałaś gdzieś Meriadoka? Zastanawiam się czy nie zechciałby zostać ochotnikiem do bycia męczonym przez znudzoną księżniczkę.
– Przepraszam. Nie chciałam zaczynać droczenia się.
Zapada chwilowa cisza. Wtedy coś przykuwa moją uwagę. Jakby mrugnięcie oka, delikatny szelest wiatru w eterycznej przestrzeni.
– Skarbie, skup się. Kilkaset metrów przed nami, po lewej stronie drogi. Na drzewie. Czujesz?
Obserwuję jak przymyka oczy i czuję jak jej świadomość mknie ku wskazanemu miejscu.
– Ktoś tam jest. Wróg?
– Zwiadowca. Jacques!
Paladyn, ubrany w zbroję płytową i płaszcz zabarwiony na ciemną czerwień, pojawia się natychmiast. Tłumaczę mu sytuację i każę wysłać kilku ludzi z kuszami. Spod garnczkowego hełmu dobiega krótka, ostra komenda i trzech rycerzy odłącza się od orszaku. Jacques obserwuje całą sytuację z grzbietu ogromnego, czarnego rumaka. Rycerze błyskawicznie zbliżają się do miejsca gdzie usadowił się zwiadowca. Widzimy jak strzelają między liście, a chwilę później jeden z nich wyłania się z krzaków i daje znak ręką, że cel został zlikwidowany. Problem w tym, że kilka sekund wcześniej spomiędzy drzew wyleciał jeden gołąb, którego rycerze nie zaważyli.
Gołębie nie żyją kurwa w lasach, a już na pewno nie pojedynczo. Na szczęście Jacques myśli podobnie do mnie. Szybko podaje mi sokolniczą rękawicę i każe otworzyć klatkę, wiszącą na podążającym za nami wozie. Mój ulubiony sokół, Reman, ochoczo siada mi na opancerzonej dłoni.
– Graj muzyko! – Szarpnięciem ramienia rozkazuję mu zerwać się do lotu.
Gdy tylko Reman przeleciał kilka metrów, zauważyłam że oczy Skazy zaszły mgłą. Głowa opadła mu na bok, ale prawa dłoń nie zwiotczała, twardo trzymała lejce. Lewą, opancerzona w sokolniczą rękawicę, trzymał przed sobą, sztywno wyprostowaną.
Wyglądało to nieco przerażająco, ale lubiłam gdy to robił. Dawało nadzieję, że ja też kiedyś się nauczę.
Sokół gwałtownie szarpnął się w prawo, po czym powrócił do pogoni za gołębiem pocztowym, który prawdopodobnie niósł do obecnych władyków Terth wiadomość o nadchodzącej armii.
Tylko teraz nie leciał Reman, a Skaza. I doleciał, oczywiście.
Próbowaliście kiedyś jako gołąb uciekać przed sokołem? Ja też nie, ale łatwe to to raczej nie jest. Tym bardziej, jeśli sokół jest psychiczny.
Niedługo potem ujrzałem kolejnych zwiadowców. Z tą małą różnicą, że ci jechali ku nam środkiem drogi, a do ramion mieli przywiązane jaskrawe, czerwone przepaski. Te same, które osobiście kazałem im założyć. Trzeba dopowiedzieć, że jechali dość szybko. Nie wiem doprawdy co te konie im zrobiły.
– Panie! Panie!
– Ta pani tutaj jest moja, wara od niej. A innych nie widzę w pobliżu. – Zwiadowca zrównał zziajanego wierzchowca z moim. Na twarzy miał lekkie zdziwienie.
– Miałem na myśli, że…
– Wiem co miałeś na myśli, mój drogi. Z czym przyjeżdżacie?
– Terth przed nami. Godzinę szybkiej drogi. Dla armii trzy, może cztery.
– Doskonale. Jacques!
– Słucham?
– Poszukaj miejsca na obóz. Potem pojedziemy sobie obejrzeć jak wygląda ta mieścina. A odwiedzimy ich o świcie.
Zabrałem ze sobą Księżniczki, de Molay'a i pięciu Ścigaczy. Obecnie stoimy sobie na granicy lasu i obserwujemy Terth. Wszędzie panuje głucha cisza. Miasto znajduje się na nieznacznym wzniesieniu, od południa i wschodu, w odległości kilometra otoczone jest ścianą drzew, natomiast od północy i zachodu polami, najczęściej uprawnymi. Z zachodu biegnie także trakt, którym nadjechaliśmy. Dobiegał aż do bramy, teraz szczelnie zamkniętej. W zasięgu wzroku znajduje się kilka niewielkich wsi. Zewnętrzne mury, otoczone fosą, nie wydają się być szczególnie potężne, aczkolwiek swoje robi tu także perspektywa, która sprawia, że wydają się słabsze. Natomiast lepsze wrażenie robi sama twierdza, z potężnym stołpem. Z tego co mi doniesiono, wewnątrz nie powinno być wielu mieszkańców. Amangarski mag do spółki z najemniczą kompanią wynajętą na koszt Redonii zajął miasto dość szybko i najprawdopodobniej równie szybko rozpoczął eksterminację ludności. Te kilkanaście tysięcy ludzi, a konkretniej wydobyta z nich energia życiowa, mogło znacząco wzmocnić nekromantę. Niestety nie był to jeden z najwyższych magów Amangaru. Bardziej przydałoby się zlikwidować któregoś z nich, ale cóż… bierzmy co jest nam dane.
Ciążące milczenie przerwał Jacques:
– Uważam, że nie powinniśmy atakować o świcie, tylko w nocy. Każę też ludziom zacząć montować machiny oblężnicze i drabiny. Gdybyśmy podeszli od wschodu…
Nazywam się Adriet Gresit i podejrzewam, że nie wiecie czym jest Złe Oko. Wytłumaczę wam. Polega ono na połączeniu uniesionego czoła, szyderczego uśmiechu i spojrzenia nieco w dół. Przydają się do tego białe, równe zęby i oczy o wyrazistym kolorze. Wtedy jest lepszy efekt.
Skaza tak robi, jak uda mu się kolejny żart.
Zrobił także teraz, gdy Jacques de Molay zaczął rozważać opcje zdobycia Terth.
– Śmiem twierdzić… – Wtrąciłam. – … że nie będzie żadnego oblężenia. Nawet nie mamy ze sobą tych wszystkich machin.
Paladyn zamilkł. Przez ten przeklęty hełm nie można było odczytać wyrazu jego twarzy. Jak się dobrze zastanowić, to nigdy go nie widziałam bez niego. Fakt, że unikałam kontaktu z tym człowiekiem jak mogłam, może mieć tutaj pewne znaczenie.
– Jak w takim razie, mamy zamiar wejść do miasta? – Odparł po chwili namysłu rycerz.
– Nie wiem konkretnie jak, ale coś czuję, że dziecko ma zamiar się pobawić. Najwyraźniej dawno nie miało w dłoniach tak dobrej zabawki.
Skaza powtórzył Złe Oko i zawrócił konia z powrotem do obozu, rozbitego głębiej w lesie.
Lubię wpatrywać się w ogień. Pelen i Toruviel też. Skaza również, ale usiadł nieco dalej od ogniska, opierając się o wielgachny dąb. Powiedział, że jego bardziej niż nas bolą oczy. Od tego dymu. Wszędzie wokół widać było kolejne światła rozpraszające mrok. Taka ilość ludzi nie będzie przecież siedzieć po ciemku. Nawet jeśli to uprzedzi wroga o naszej obecności. Teraz to już dużo im to nie da.
Podczas krótkiej przerwy w naszej dość żywiołowej rozmowie usłyszałyśmy ciężkie westchnięcie. Nie miałam wielkiego problemu ze zrozumieniem kto je z siebie wydał, bo dęby zazwyczaj nie wzdychają.
– Ktoś tu ma ciężką chwilę. – Zaczęła Pelen po wymienieniu z nami szybkich spojrzeń. – Przestań o tym myśleć.
– O czym konkretnie? – Jego zachrypnięty głos utwierdził nas w przekonaniu, że zaczął rozmyślać o rzeczach, które mimo wszystko wciąż go przewyższają.
– O czymkolwiek, co ci tam wpadło do głowy.
– Powinniśmy doceniać to co mamy, zanim to utracimy. – Nie miałam serca nie podjąć rozmowy. Jakkolwiek nieobecny mentalnie byłby mój rozmówca.
– Owszem, powinniśmy.
– Więc czemu tego nie robimy?
– Bo się na tym nie skupiamy i inne rzeczy zaprzątają nam głowy. – Spojrzał na mnie gwałtownie i miło to to nie wyglądało. Ale to przez fakt, że on siedział w cieniu nocy, a my oświetlone przez trzaskające wesoło płomienie. W jego oczach złowieszczo odbijały się refleksy ogniska.
– Staram się.
– Wiem. To dobrze. Dobrze ci wychodzi.
Znów przez chwilę słychać było jedynie trzaskanie gałęzi w ognisku, odgłosy nocnych ptaków i nieustające rozmowy żołnierzy. Powoli wstałam i podeszłam do niego. Wcześniej najwyraźniej było widać jego świecące oczy, teraz zobaczyłam, że siedzi sobie wygodnie, pomiędzy wielkimi korzeniami drzewa. Patykiem rysował coś na ziemi. Usiadłam obok, wzięłam go pod rękę i położyłam głowę na ramieniu. Nie zwrócił na mnie uwagi, a już na pewno tego nie pokazał. Dalej coś rysował.
– Co to jest? – Spytałam.
Błysnęło, buchnęło i chwilę później na miejscu niewielkiego rysunku stała mała małpka ubrana w niebieską czapeczkę i czerwony kubraczek. Wesoło machała ogonkiem i dziwnie się na mnie gapiła. Wtedy Skaza też obrócił głowę ku mnie.
– Kto. Nie co, tylko kto. – Powiedział wciąż ciężkim, grobowym głosem.
– Czy to jest Jack? Ten, którego kupiłeś w Cannock?
– Ten sam. Widzisz Jack? Pani cię poznała.
– Przecież on zmarł kilka miesięcy temu!
– Doprawdy? To kto to niby jest? Nie tak łatwo pozbyć się sprytnego Jacka…
– To musi być jakaś iluzja. Nie możesz wskrzesić małpy.
– Ludzi można wyciągnąć z objęć śmierci. Już mi się udawało.
– Tak, ale w kilka minut, może godzin po zgonie, a nie po pół roku.
– Nie doceniasz mnie.
Ponownie wlepił we mnie wzrok. Dziwne to było spojrzenie. Spokojne, a jednocześnie rozbiegane.
– To jakaś iluzja.
– Słyszałeś Jack? Jesteś iluzją. Pani w ciebie nie wierzy. A do tego jest nieczuła i okropna. Ukaż ją Jack, odbierz jej wszystko co ma.
I wiecie co zrobiła ta małpa? Przebiegła po naszych nogach i długaśnym skokiem poleciała prościutko na moją torbę. Cienkimi jak patyki rączkami wygrzebała z niej zielone jabłko i zaczęła z nim biec z powrotem. Jednak tym razem przebiegła wprost przez ognisko. Płomienie rozbłysnęły jaskrawą zielenią, a z Jacka zostały jedynie małe ogniki koloru winogron, ulatujące leniwie ku niebu. Pelen i Toruviel cofnęły się gwałtownie, gdy zwierzak wpadł w ogień. Przyznaję, ja też się odchyliłam. Skaza skwitował całe zdarzenie jedynie szeptem, że nie nazwałby jednego owocu wszystkim co mam, ale w sumie mogło być gorzej. Chwilę później uznałam, że jednak jestem uparta.
– To była iluzja.
– Tak? To gdzie jest twoje jabłko?
Nie pamiętam co mi się śniło. Ale wiem, że snem nie był moment, gdy poczułam jak ktoś przenosi mnie, wciąż pozostającą na granicy świadomości, w pobliże ogniska i układa na kocu. Potem znów była ciemność. Zapomnienie.
Tuż przed świtem ocknęłam się na chwilę, z zamiarem napicia się wody i powróceniem na kocyk, który w tym momencie zdawał się być najprzyjemniejszym i najwygodniejszym miejscem w okolicy.
Skaza siedział dziwnie przygarbiony z głową wyciągniętą do przodu. Na twarzy perlił mu się pot, brwi miał zmarszczone. Prawą dłoń zaciskał mocno na jakimś kamieniu, a lewą zasłonił oczy. Chciałam spytać co się stało. Naprawdę. Ale chyba usłyszał jak się poruszam, bo nagle przeniósł swój wzrok na mnie. Sekundę potem znów zrobiłam się strasznie śpiąca i odpłynęłam w objęcia sennych marzeń.
Już po świcie, a jeszcze chwilę przed ostatecznym wymarszem, w czasie poszukiwań Skazy, którego nie widziałam od nocy, wpadłam na Jacquesa de Molay'a, który wyłaniał się z lasu, męcząc się z zamkiem od spodni.
– Witaj, paladynie.
– Pani. – Odpowiedział i z szacunkiem skłonił głowę. Miałam wrażenie, że nieco naciąganym szacunkiem.
– Nie widziałeś gdzieś władcy?
– Kazał uformować szyk i zniknął jakieś pół godziny temu. Powiedział, że natychmiast po jego powrocie atakujemy. Do was natomiast wysłał Meriadoka, który zdaję się właśnie tutaj idzie. Mogę jeszcze jakoś pomóc, nim Ścigacz panią zabierze?
– Nie. Dziękuję ci. – Odwróciłam się i ruszyłam ku Meriadokowi. Jednak chwilę później ponownie zawołałam paladyna.
– Słyszałam, że zostałeś zabity cztery razy! A jednak jesteś tutaj. Jak to w końcu jest?
Założyłabym się, że uśmiechnął się pod zasłoną nieodłącznego hełmu.
– Też tak słyszałem. To prawda. Z czego trzy razy spalono mnie na stosie, po oskarżeniu o herezję i czarną magię. Niesamowite oddanie sprawie tyle razy za nią umrzeć, prawda?
Kilka chwil później ponownie znalazłam się w miejscu, z którego wczoraj przyglądaliśmy się Terth. Tym razem w towarzystwie Pelen i Toruviel, kilku Ścigaczy oraz niewielkiego oddziału rycerzy. Nie rozumiem po co przydzielać dodatkową ochronę, skoro jest tu Meriadok z braćmi.
Przyjrzałam się miastu. Blanki były obstawione żołnierzami i nie było już tak cicho jak poprzednio. Hałas czyniła zarówno obsada fortecy jak i stojąca na granicy lasu armia. Skierowałam wzrok na Pelen, a ona odpowiedziała mi nieco znudzonym spojrzeniem. Też się tak czułam. Stali tam już z pół godziny. Mogłoby zacząć się coś dziać.
Jak na zamówienie, coś się stało. Ciężko powiedzieć co to było. Tak jakby magiczna część mojej świadomości wyczuła jakieś kliknięcie. Tak, coś kliknęło. A na pewno miało związek z magią, bo zarówno moje towarzyszki jak i Ścigacze zwrócili głowy ku naszej armii. Oddział rycerzy chyba nic nie poczuł, bo nie było po nich widać jakiejkolwiek reakcji.
Potem zaś poczuliśmy, jakby ktoś spuścił ze smyczy coś dużego i silnego. Coś co miałoby w oczach obłęd. Gdybyśmy mogli to coś zobaczyć, oczywiście.
Wszyscy obserwowaliśmy jak z szeregu naszych ludzi wyłamuje się jeden koń, z ubranym na czarno jeźdźcem. Ten przejechał około połowę drogi do murów miejskich i dobył miecza, który zalśnił wesoło na słońcu, jakby radował się na myśl o nadchodzącej uczcie. Zalśniła również zbroja, którą tak rzadko zwykł przyodziewać. Doskonale wykonane karwasze, nagolenniki, napierśnik i hełm, miały chronić jego ciało przed zagubionymi strzałami i im podobnymi niemiłymi niespodziankami. Ostatnio zrobił się mniej brawurowy. Zapowiedzią przedstawienia było kilkanaście strzał wystrzelonych w samotnego wojownika. Strzał, które prawie natychmiast zawróciły i wbiły się w tych, którzy je wypuścili. Natomiast głównym obiektem aktu pierwszego stała się brama. Potężna, żelazna brama, najpewniej wzmocniona dodatkowo belkami czy głazami. Brama, którą jeździec otworzył jednym ruchem ramienia. No, może otworzył to złe słowo. Bardziej by pasowało rozpieprzył na kawałki.
I wtedy sztuka zaczęła się na dobre.
Gdy ostatni z odzianych na czerwono zakonników, wciąż ostrzeliwanych z murów, śladem Skazy zniknęli w miejscu, gdzie kiedyś była brama, mogliśmy przypatrywać się jedynie niewyraźnemu zamieszaniu w mieście.
Moją uwagę przykuło jednak co innego. Po bezchmurnym niebie, już od dłuższego czasu krążył duży, czarny ptak. Chyba kruk. Czułam się jakby przyciągał moją świadomość, zabiegał o spojrzenie.
– Meriadoku… chciałabym wybrać się na… przejażdżkę. – Powiedziałam powoli, wciąż wpatrując się w szybujące stworzenie.
– Oczywiście. Chodźmy.
– Sama, jeśli łaska.
– Ale to może być… – Spojrzał się na mnie nieco błagalnie. – On mnie zabije, gdy się dowie, że puściłem cię samą…
– Nie dowie się. Zresztą… to jest rozkaz. Niedługo wrócę. Nie martw się, Mer.
Odjechałam wzdłuż granicy lasu. Do Pelen i Toruviel wysłałam krótkie, myślowe wytłumaczenie. Po kilkuset metrach poczułam na swoich plecach spojrzenie. Nikogo jednak za sobą nie zobaczyłam. Było jak szept, jak delikatny podmuch wiatru. Ale wiedziałam, że ktoś za mną idzie. To tłumaczyło błyskawicznie zastąpiony przez znerwicowane i pełne żalu spojrzenie, ukryty uśmiech Meriadoka, który zauważyłam przy odjeździe. Roztoczyłam wokół siebie wyraz chęci pozostania zostawioną w spokoju. Obserwująca mnie świadomość zniknęła. Choć podejrzewałam, że raczej ukryła się gdzieś, gdzie nie mogłam jej znaleźć. Postanowiłam wypytać o to później kogoś, kto najlepiej będzie wiedział kogo za mną posyła. Ruszyłam dalej. Prostu ku miejscu, do którego skierował się także widziany wcześniej kruk.
Ptak krążył teraz znacznie niżej, na zachód od Terth. Tam się zatrzymałam i wysłałam ku niemu swe myśli. Natychmiast zaczął się do mnie zbliżać ostrym, nurkowym lotem. Nie zdążyłam nawet zareagować gdy wbił się w ziemię, ledwie kilka metrów przede mną. Pozostała po nim chmura popiołu, powoli opadająca ku ziemi. Z chmury tej w przeciągu kilkunastu sekund wyrosła postać. Z początku niezbyt wyraźna, potem coraz bardziej rozpoznawalna. Był to nieco przygarbiony mężczyzna, ubrany w elegancką, czarną koszulę i również czarne spodnie. Buty miał proste i wygodne, a całość zakrywał długim, ciemnym płaszczem, który ciągnął się po ziemi. Jedyną ozdobą był naszyjnik z małym, magicznym symbolem. Wydawał się być nieco niższy od Skazy, ale moją ciekawość rozbudziły bardzo podobne oczy, nos i broda. Ten tutaj był jednak sporo starszy, a długie, siwe włosy zaczesał do tyłu.
Drobnym defektem powstania z popiołu był brak lewej dłoni. Gdy były kruk to spostrzegł, na jego twarzy odmalowało się zdenerwowanie.
– Noż kurwa jego mać. Przepraszam, moja droga…– Na chwilkę zwrócił się do mnie. – Zaraz ją znajdę…już, już…gdzieś tu musi być…nigdy mi nie wyjdzie do końca dobrze. O, jest!
Zbliżył się do kępki trawy i przysunął do niej kikut, do którego zaś zaczęły podlatywać drobinki szarego pyłu, powoli tworzące zupełnie już kompletną dłoń. Wtedy wyprostował się dumnie i skierował spojrzenie na mnie.
– No. Teraz możemy sobie porozmawiać.
Konia zostawiłem przy głównej bramie i dalej ruszyłem na piechotę.
Mniej więcej w połowie głównego traktu Terth natknąłem się na drugą już dużą grupę zbrojnych. Głównie Redończycy, kilku najemników. Tych z pierwszego szeregu szybkim myślowym rozkazem wyrzuciłem wysoko w powietrze. Spadli na kolejnych, wprowadzając zamieszanie i niszcząc do szczętu pewność siebie, która wyrosła w tych wojakach gdy zobaczyli samotnego przeciwnika.
Potężnymi magicznymi uderzeniami pozbyłem się kilku kolejnych. Wtedy trzech rycerzy znalazło się o krok ode mnie. Jeden był w pełnej płycie. Temu też wywinąłem się spod miecza oszczędnym młynkiem, a gdy znalazłem się za jego plecami, sieknąłem mocno przez kark. Zanim jego spadająca głowa dotknęła ziemi, lewą dłonią pchnąłem zwiotczałe ciało w kierunku drugiego żołnierza, uzbrojonego w długa pikę. Tamten zachwiał się zdezorientowany i natychmiast dostał mieczem po nogach. Dobiłem go pchnięciem w serce.
Trzeci przeciwnik, tak jak kilku jeszcze jego kolegów, rzucił na ziemię miecz i tarczę po czym wziął dupę w troki i zaczął spierniczać ile było sił w nogach. Widziałem tylko jak znika w jakimś zaułku.
Już zbierałem się do dalszej drogi, gdy moją uwagę przykuło jakieś poruszenie w jednym ze zrujnowanych domów, stojących przy głównej drodze. Powoli, ostrożnie i z wyraźnym przestrachem, wyłoniły się stamtąd dwie młode dziewczyny. Najpewniej ocalałe z pogromu, który odbył się gdy Terth przeszło w ręce wroga. Musiały mieć dużo szczęścia.
Pierwsza była wyższa, miała dziecięca buzię i długie, kasztanowe włosy poskręcane i pozlepiane od kurzu. Stała nieco bezradnie, jakby była zrezygnowana i załamana ciągłą walką o przeżycie, która trwała już od kilku tygodni. Druga była niższa i miała dużo mocniej zarysowaną figurę, twarz ładnie opaloną, a włosy w odróżnieniu od swej towarzyszki jaśniejsze i czystsze. Z lewej strony twarzy, nad górna wargą zobaczyłem mały, dodający urody pieprzyk. Podczas tutejszej szkoły przetrwania musiała stracić część ubrania, bo od pasa w górę była prawie naga. Jedynie piersi przewiązała wstęgą jakiegoś czarnego materiału. Różnice nie skończyły się na wyglądzie, były też w postawie. Nóż, trzymany przez niższą dziewczynę w bojowo wyciągniętej dłoni, spokojnie mógł zostać zakwalifikowany jako różnica. Zasadnicza.
Zrobiłem kilka kroków i chciałem zacząć im wszystko wyjaśniać, ale chyba zbliżyłem się za bardzo, bo wyższa dziewczyna nagle uciekła w ruiny. Druga obejrzała się za nią, spojrzała jeszcze raz na mnie i poszła w ślady towarzyszki.
Ja rozumiem, że ten hełm odbiera mi resztki sympatycznego i budzącego zaufanie wyglądu, ale lepiej by było dla nich, żeby chwilkę się wstrzymały z ucieczką. Ja natomiast nie wstrzymywałem się wcale z podjęciem dalszego marszu.
– Skubaniec no, ładnie sobie ciebie sprawił…
– O czym pan mówi? W ogóle to jak mam się do pana zwracać?
– A nic, nic, takie męskie sprawy. Mam ci przekazać, moja droga, wskazówkę.
– Wskazówkę? Słucham.
Ten człowiek, o ile był człowiekiem oczywiście, był szalony. Ale jako że był to ten sam typ szaleństwa na który cierpiał Skaza, to szybko przyzwyczaiłam się do gwałtownych gestykulacji, dziwnej mimiki i sposobu wymowy.
Pokracznie wygiętą ręką wskazał Terth.
– Ten tam… czarny młodzieniec, prowadzący armię… musze powiedzieć ci, że jego serce krwawi.
Pogrywaj sobie ze mną dziadku, pogrywaj. Mam doświadczenie w rozmowach z wariatami.
– Serca zazwyczaj krwawią, od tego je mamy. Choć może nie wszyscy.
– Och, jakże inteligentna jesteś. I sprytna. Dobrze sobie sprawił, dobrze…
– Wiem, że chodzi ci o coś innego, dziadku.
Wybałuszył oczy gdy go tak nazwałam. A potem rzucił mi podejrzliwe spojrzenie, gdy zaczęłam się tłumaczyć.
– Przeszkadza panu, gdy go tak nazywam? Mogę inaczej, jeśli pan chce. – Pokręcił przecząco głową. – No to wróćmy do krwawienia. Muszę wiedzieć… czy to przeze mnie?
– Może tak, a może nie, skoro nie wiesz czego chcesz.
O masz. To zachowanie też dobrze znałam. Połowiczna ucieczka do swojego prywatnego świata marzeń. Często objawia się niejasnym mówieniem. Jeśli spotkacie takiego człowieka, radzę odwrócić się na pięcie i odejść jak najdalej. Możecie żałować, jeśli dacie wciągnąć się w dyskusję. Dla mnie już było za późno.
– Co więc mam z tym zrobić?
– Musi krwawić. Musi. Tego już nie mogę ci powiedzieć, co czynić masz.
– Rozumiem. Ale spójrz dziadku, on…dziś rano, nawet się nie pożegnał. A jedzie w płomienie, śmierć i walkę. Nawet się nie pożegnał!
Dziadek, który chwilę wcześniej odwrócił do mnie plecami i z rękoma założonymi na plecach wpatrywał się w miasto, teraz skierował głowę w moją stronę. I znów był poważny.
– Kiedy on wyjeżdża to wie, że wróci.
Przyznaję, to mnie nieco zbiło z tropu. A jego powaga ponownie gdzieś uleciała.
– Niech mi dziadek powie, kim jest. – Już od dłuższej chwili starałam się brzmieć jak najbardziej bezbronnie i uprzejmie. Gorzej, że naprawdę się tak czułam.
– Ognistym lotem, opuścimy ten szlak, święty dom, boski dom, upadnie. A my, krokiem zwycięzcy, przejdziemy przez płonący świt. I tak dalej. Żegnam, panienko. Muszę pomóc komuś tam, w mieście. Bywaj zdrowa! – Wykrzyknął i zaczął, całkiem żwawo jak na takiego starucha, biec ku Terth.
– Nadal nie znam twojego imienia! – Wrzasnęłam za nim, gdy już zaczynał zrywać się do lotu, błyskawicznie przemieniając w kruka.
Odpowiedź usłyszałam już w swojej głowie, nie w formie normalnych słów.
Łupieżca
Łupieżca. Kurwa. Łupieżca. Dziadek Skazy.
Jacques pruł przed siebie. Wyciskał z konia ile można było. Wraz ze swoją eskortą pędził główną ulicą w kierunku stołpu. Jak na razie natknęli się jedynie na trzy niewielkie grupki przeciwnika, z którymi nie mieli większych problemów, gdyż wróg trząsł portkami jakby nadchodziła apokalipsa.
A prawda była taka, że ona już tędy przeszła. Co kilkadziesiąt metrów ulica była zawalona ciałami w brązowych barwach Redonii. Podobny stan rzeczy był konsekwentnie wprowadzany przez rozlewającą się po mieście armię, która skutecznie radziła sobie z oporem, którego bądź co bądź imponującym nie można było nazwać.
Skazę dogonili przy wewnętrznej fosie okalającej stołp, który sam w sobie był okrągłym, potężnym budynkiem o ścisłej budowie, bez jakichkolwiek dziedzińców, balkoników czy wieżyczek. Ciekawie było patrzeć jak jeden człowiek walczy z kilkudziesięcioma strażnikami wroga. Jacques wstrzymał swych ludzi i przystanął na granicy niewielkiego placu, gdzie toczyła się walka. Choć i tego nie można było z czystym sumieniem nazwać walką. Raczej mieleniem, wałkowaniem i przerabianiem na kotleciki.
Władca był jedynie ciemną plamką wśród pozostałych, a gdzie się nie rzucił tam rozbłyskiwało czerwienią. Miotał się, skakał, biegał i wywijał mieczem z niespotykaną wręcz prędkością. Kilka chwil później było po zabawie, a on oparł broń o ziemię i wsparł się na niej. Z jego twarzy można było wyczytać, że ten wspaniały pokaz potęgi kosztował go dużo siły.
Machnięciem ręką otworzył zwodzony most, który z hukiem uderzył o brzeg fosy. Ruchem głowy nakazał paladynowi i jego ludziom, by poszli za nim, po czym spokojnym, wolnym ruszył w kierunku pomostu.
Z lewej ich usłyszałem. Z lewej usłyszałem kopyta końskie stukające o kamienny bruk. Chwilę później ujrzałem jeźdźców, wyłaniających się z wąskiej uliczki. Jeźdźców odzianych w czerwień i noszących herb Świętego Ognia.
Konkretniej, szesnastu rycerzy, wszyscy byli podobni w swym ubiorze i uzbrojeniu do Jacquesa. Mieli tylko nieco skromniejsze ozdoby i odznaczenia.
Jeden z nich przystanął przede mną i zeskoczył z konia. Ukłonił się najpierw mi, potem paladynowi i powitał nas odpowiednio mianem pana i mistrza.
– Jan Valevic z Divinu. Pomyślałem sobie, że przydamy się tu. Chłopcy na mieście się bez nas obejdą.
– Dobrze pomyślałeś, Janie z Divinu. – Odparłem. – Jak toczy się walka?
– Pomyślnie, co najmniej. Mało wroga, mało, ale pochowali się po dachach skubańcy i strzelają ostro. Powoli idzie, ale idzie, straty mamy niewielkie.. Wyrąbiemy ich wkrótce choć mozolna to robota.
– To dobrze, bo tu nas czeka ważniejsza sprawa. Zostawcie konie. Urąbaliśmy im ręce, teraz trzeba odciąć łeb.
Fryderyk Benes, żołnierz Redonii, dumny ze swej funkcji chorąży, czuwał przy bramie stołpu. Konkretnie na wewnętrznych schodach, które prowadziły do górnych sal i hali tronowej. Mocno i nerwowo zaciskał dłonie na drzewcu halabardy.
Same schody w obliczu ataku zostały zabarykadowane największą możliwą ilością wszelkich będących pod ręką mebli. Co prawda Fryderyk uważał, że lepiej by było stanąć do walki w mieście. No a już na pewno bardziej przydałby się tam Amangarski mag i jego przyboczni. Ale skoro kapitan za taką sugestię dostał po mordzie, to chorąży nie miał zamiaru się odzywać.
Nagle brama zniknęła, jakby coś wyssało ją na zewnątrz. Oczom Fryderyka i znajdujących się wokół niego żołnierzy ukazała się grupa ludzi, wśród dymu i kurzu wtłaczająca się do stołpu. Na czele kroczył czarny mężczyzna. Oczywiście nie chodziło o kolor skóry, bo tę miał jasną, choć jedyna widoczna jej część wyzierała spod otworu w hełmie. Nieosłonięta przestrzeń miała kształt litery T, a od samego hełmu biła unikalność i doskonałość wykonania. Dokładnie okalający głowę, bez zbędnych ozdób, zdecydowanie nie był miłym widokiem. Określenie czarnego człowieka odnosiło się do jego ubrań. Czarne miał buty, czarne spodnie, czarną koszulę i rękawice. I czerni tej nie niwelowały wcale a wcale elementy zbroi. Ani srebrny napierśnik, ani karwasze, ani naramienniki. Ale najbardziej czarny zdawał się być płaszcz, który teraz powiewając groźnie, przybierał kształt skrzydeł. A to także bynajmniej nie był kształt miły i przyjazny. W prawej dłoni niósł piękny, choć prostej budowy, miecz. I tak jak czyste niebo o poranku zapowiada ładną pogodę za dnia, tak ten półtorak zapowiadał rzeczy, których Fryderyk zdecydowanie nie chciał doświadczać na własnej skórze.
Za nim kroczyło kilkudziesięciu, bliźniaczo podobnych do siebie rycerzy, którzy w odróżnieniu do swego przywódcy, cali byli ciemnoczerwoni. Podobne mieli natomiast hełmy, miecze, tarcze, szaty i płaszcze, które również rozwiewały się straszliwie na kształt demonicznych skrzydeł.
Tenże widok, wzbudził we Fryderyku takie emocje, że chorąży najzwyczajniej w świecie zesrał się w gacie.
Idioci, no idioci. Zawalić schody meblami, też mi pomysł. Ludziom dziś brakuje finezji. To że troszkę się zmęczyłem, nie znaczy że zatrzyma mnie coś takiego. Po prawdzie, to tylko sobie zaszkodzili. Myślami odnalazłem w przestrzeni każde pojedyncze krzesło, każdy stół i szafę, które zawalały przejście i prostym zaklęciem, ale z zabójczą dokładnością, popchnąłem to wszystko ku żołnierzom… przepraszam, chciałem powiedzieć ku idiotom. Zdążyli jedynie wystrzelić do nas z kilku kusz, zanim zostali zmasakrowani przez rozpędzoną masę drewna pełną twardych rogów i kantów. Kilku oszczędziłem, ale zdecydowanie nie kierowałem się miłosierdziem. Musiałem im zadać parę pytań.
Wraz z zakonnikami wbiegłem na podwyższenie gdzie jeszcze chwilę temu stali Redończycy. Większość faktycznie była nieźle zmasakrowana, ale kilku oddychało, a jeden czy dwóch wyglądało na mniej więcej całych.
Przeszedłem nad ciałem grubego wąsacza, od którego strasznie śmierdziało i capnąłem jednego z żywych za kolczugę, po czym nie siląc się na delikatność posadziłem go pod balustradą półpiętra. Miał rozczochrane jasne włosy i takież same wąsy i brodę. Nad prawą brwią goiło się brzydkie rozcięcie.
– Dzień dobry. Słyszysz mnie?
– Słyszę… – Wycharczał cicho. Musiało mu się coś pogruchotać w środku.
– Uniesiesz głowę, jeśli powiesz mi kto tutaj stoi najwyżej.
Klasyczna sytuacja. Albo mi zaufa i powie, albo uniesie się honorem i tym podobnymi wartościami utrudniającymi przeżycie. Z tym zaufaniem zawsze jest problem, ale w gruncie rzeczy nie ma wielkiego wyboru, jeśli chce jeszcze kiedykolwiek wąchać kwiatki od właściwiej strony.
– Powiem… ale oszczędź…
– Oszczędzę, obiecuję.
– Makin Kaihr Udin Shuqayri. – Zawsze się zastanawiałem, jak można tak dzieciaka nazwać. W każdym razie ranny żołnierz powoli i z trudem mówił dalej. – Tak się przedstawił. Amangarczyk… drugiego kręgu…cokolwiek by to nie znaczyło. To nie jest… człowiek…
– Nieważne. Drugi krąg. To chciałem wiedzieć. Uspokój oddech, nie trać sił, mogą Ci się jeszcze przydać. Jacques!
– Słucham. – Paladyn jak zwykle momentalnie pojawił się tuż obok.
– Dorżnijcie pozostałych, tego tu zostawicie w spokoju. Jeśli przeżyje bitwę to znajdźcie mu medyka.
Odstąpił by wykonać rozkaz, najpewniej własnoręcznie, a ja zamilkłem i wziąłem dwa głębokie oddechy w celu zebrania myśli, pozwolenia mocy się odrobinkę zregenerować oraz zastosowania efektownej i dramatycznej pauzy. Potem zwróciłem się do drugiego z zakonnych oficerów.
– Janie, weź tych z którymi tu przyjechałeś i ruszaj na dół. Odbij kuchnie i lochy, bo zakładam że gdzieś na dole się znajdują. I uważaj na naszych jeńców, wyciągnij ich stamtąd żywych, jeśli łaska. Oczywiście o ile jacyś jeszcze tam są. A wroga wybij.
Dwieście osiemdziesiąt cztery kurwa schody dalej, stanąłem przed dwuskrzydłowymi drzwiami komnaty tronowej, w której to spodziewałem się dorwać Makina. Teraz upewniłem się, że jest wewnątrz sali, gdyż wrota były obłożone pieczęcią ochronną, której pulsująca poświata nadawała całemu korytarzowi fioletową poświatę. Z pewnością nie została postawiona w celu powstrzymania mnie, co najwyżej miała dołożyć kolejną cegiełkę w murze mojego zmęczenia. Jednak jej celem było odebranie nam elementu zaskoczenia. Makin już na pewno wiedział, że nadchodzimy.
Spokojnie acz zdecydowanie, zdjąłem barierę i ostrożnie pchnąłem drzwi. Na oczach uzbrojonych i czujnie obserwujących nas przeciwników wszyscy weszliśmy do sporego pomieszczenia. Hala była przystrojona granatowymi dywanami i arrasami, obrazami, bronią i dużym witrażem, w świetle którego stał tron.
Ja i dwudziestu jeden zakonników Świętego Ognia przeciwko dziewięciu Redończykom, sześciu przybocznych maga i samemu Makinowi, który faktycznie nie był człowiekiem. Zdaję się, że pochodził z któregoś z podgatunków elfów. Miał ciemną, prawie czarną skórę i długie, białe jak śnieg włosy, które spływały mu po ramionach. Jego przyboczni także nie wyglądali na zwykłych najemników. Uzbrojeni po zęby, z ich oczu biło doświadczenie i chłód.
Spodziewałem się jakiejś mrocznej a podniosłej mowy ze strony Makina, ale nie dane mi było się doczekać. Pogapiliśmy się po sobie kilka sekund i wszyscy rzucili się w wir walki. Całą salę ogarnął chaos. Ścierający się wojownicy momentalnie wymieszali się pomiędzy sobą. Drogę do maga zastąpiło mi dwóch jego ochroniarzy, śniady człowiek i jasnowłosy elf, bardzo podobnie ubrani i uzbrojeni. Kilkoma błyskawicznymi sztychami zepchnęli mnie kilka kroków w tył. Wiedząc iż obu naraz nie wyminę, magicznie podbiłem nieco zbrojną rękę elfa tak by nie zdążył postawić bloku i z całej siły wepchnąłem mu miecz w mostek. Wszedł głęboko, cholernie głęboko. Nie wyciągnąłbym go na czas, więc puściłem rękojeść i niskim, szybkim obrotem uniknąłem poziomego cięcia człowieka. Metalowym caestusem zamocowanym na rękawicy mocno gruchnąłem go w szczękę. Poczułem jak coś pęka, usłyszałem dźwięk łamanej kości. Wolną ręką złapał się za żuchwę, zawył boleśnie, a ja uderzyłem ponownie, tym razem w nadgarstek ręki, którą trzymał zakrzywiony miecz. Tam też coś trzasnęło, ostrze wysunęło mu się z dłoni. Złapałem je nim dotknęło ziemi i oszczędnym cięciem przejechałem mu po gardle. Wygiętą szablę wbiłem w plecy jakiemuś Redończykowi, który na swoje nieszczęście walczył zwrócony tyłem do mnie z jednym z moich zakonników i wróciłem po mój własny miecz. Gwałtownie wyszarpnąłem go z ciała elfiego strażnika i ponownie ruszyłem ku Makinowi.
Ten zaś stał akurat nad ciałem jednego z moich ludzi. Doskoczyliśmy do siebie, wymieniliśmy kilka ciosów i odsunęliśmy się na dwa kroki. Całe to badanie przeciwnika powtórzyło się kilkakrotnie, a potem zwarliśmy się na dłużej. Dobrym był szermierzem, trzeba to powiedzieć. Ale zbyt wyrafinowanym, zbyt trzymającym się szkół szermierki. Zapomniał, że miecz to nie tylko ostrze, w efekcie czego jego twarz bliżej zapoznała się z głowicą mojej broni. Ja natomiast nie zapomniałem, że wolna ręka doskonale nadaje się do ukrycia czegoś małego, ostrego i bardzo niemiłego. To, że uważałem na jego lewą dłoń, oszczędziło mi sporo bólu. Choć nie do końca, bo wyrzucony błyskawicznie sztylet przejechał mi po udzie, rozciął tkaninę i skórę. Nie głęboko, ale nieprzyjemnie.
Wtedy to mnie wkurwił, poważnie.
Zamachnąłem się szeroko i rzuciłem w niego mieczem. Niezdarnie zamachał rękoma, by się zasłonić, tak nieczystego zagrania zdecydowanie się nie spodziewał. Potem ponownie zmusiłem się do użycia magii, co już zaczynało męczyć i rozbijając kolorowy witraż, wyrzuciłem Makina na zewnątrz stołpu. Pamiętając, że to bądź co bądź mag, dopilnowałem, by z jak największym impetem przypierniczył w bruk, znajdujący się jakieś sto metrów niżej. Czułem jak powoli i nieuchronnie wycieka z niego życie.
Makin nie był jednak jedyną ofiarą tegoż mojego zaklęcia. Wylatując zderzył się z jakimś dużym ptakiem, chyba krukiem, który natomiast zaczął skrzeczeć jakby wyrzucał z siebie wiązankę przekleństw i uleciał gdzieś do góry, w kierunku dokładnie przeciwnym do tego, w którym runął amangarski mag. Były amangarski mag.
Z dwudziestu jeden mnichów pozostało czternastu. Jedynie kilku wyszło z walki bez szwanku. Wroga wybito co do nogi, zgodnie z rozkazem zresztą.
Trzymający się za obficie krwawiące ramię Jacques stanął obok mnie, w miejscy gdzie jeszcze chwilę temu znajdował się całkiem ładny witraż i podobnie podążając za moim wzrokiem spojrzał w dół.
– Zdechł na pewno? – Spytał głosem całkowicie pozbawionym ciekawości.
– Owszem. Czułem.
– To dobrze, to dobrze…tak przy okazji… ilu zabiłeś?
– Trzech, a co?
– Ha! Ja czterech. Wygrałem!
– Kurwa, nie denerwuj mnie… mag się liczy za stu.
Jan Valevic wraz z kompletem swoich ludzi wszedł do komnaty przerywając mi rozmyślania nad tym, czy dobrze wyglądam siedząc na tym tronie. Opowiedział, że na dole spotkali jedynie małą grupkę wystraszonych Redończyków. W celach odnaleźli kilkunastu więźniów. Głównie żołnierzy, Makin najpewniej zostawił ich sobie by później czerpać z nich energię. Po kolei, systematycznie i w okropny sposób uśmiercał kolejnych jeńców. Jednym z tych, którzy przeżyli, był pan na Terth, książe, który w przebraniu żołnierza uniknął wykrycia i co za tym idzie, natychmiastowej eksterminacji.
Nie ocalał natomiast miejscowy kapłan, mający pod swą opieką uniwersalną świątynie, w której każdy mógł czcić swego boga. Za drobną opłatą, najprawdopodobniej.
Uznałem, że to dobrze, bo w innym przypadku musiałbym wyrzucić przez okno kolejną osobę.
Nazywam się Adriet Gresit i nie mogę wysiedzieć w siodle. Wiercę się, podskakuję, kręcę tyłkiem, rozglądam na wszystkie strony świata. Zdarzają się też niekontrolowane i niespodziewane wymachy ramionami.
Pół dnia już minęło od wyjazdu z Terth, ale ja potrzebuję wieczoru. Naprawdę bardzo potrzebuję, żeby wieczór już nastał, a wraz z nim postój.
Czy ktoś może go przyprowadzić?
Księżyc łaskawie zapanował na niebie, ociągał się jednak, tak jakby władza ta wcale a wcale nie była mu miła.
Oddaliłam się nieco od obozu i znalazłam niewielką polankę, którą uznałam za miejsce jak najbardziej mi odpowiadające.
Uklęknęłam spokojnie na środku, skupiłam się i wysłałam do niego prośbę o pojawienie się. W dzień co prawda kilka razy mignął mi przed oczami, ale nie zatrzymał się ani na chwilę. Po moim wezwaniu poczułam zaś, że jest czymś zajęty. Chwilę później jednak zdałam sobie sprawę, że jest to poczucie co najmniej pozorne. Tak naprawdę tylko czekał na moje słowo.
Pojawił się po chwili. W pewnym sensie. Nie stanął bowiem obok mnie, nie poczułam powietrza przez niego poruszonego ani znanego mi dobrze zapachu, nie usłyszałam cichego oddechu. Dotknęła mnie jedynie jego obecność, świadomość rozproszona na granicy drzew. Krył się w cieniu. Albo może sam był tym cieniem. W tamtym momencie nie mogłam dokładnie tego stwierdzić.
– Jestem. O co chodzi? – Głos zdawał się dobiegać ze wszystkich stron jednocześnie.
– Nie przyszło ci do głowy, że chcę po prostu porozmawiać?
– I postanowiłaś w tym celu schować się przed oczami wszystkich?
– Możesz po prostu tu przyjść?
Tym razem moich uszu doszedł cichy śmiech. Ale to nie Skaza się śmiał. Raczej drzewa naigrywały się bezsensownie z tej sytuacji. Przymknęłam oczy, tylko na sekundkę. Zresztą i tak było całkowicie ciemno, jedyne oświetlenie stanowił mały, magiczny świetlik roztaczający wokół siebie zielonkawe światło. Sama go zrobiłam, ładnie wyszedł.
Gdy ponownie podniosłam powieki, siedział naprzeciwko mnie, dokładnie naśladując moją pozę. W tym nikłym świetle jego oczy zdawały się być całkowicie czarne. Uśmiechnął się i nie było w tym uśmiechu ani odrobiny złośliwości czy złości. Była radość. Spokojna, poważna, nawet trochę melancholijna, ale jednak radość. I raczej nie widok mojego świetlika wywołał ten uśmiech.
Potem mu opowiedziałam. Wszystko o spotkaniu z Łupieżcą, nie tając ani słowa. No, może pominęłam moje zdanie na temat zdrowia psychicznego całego tego arcyludzkiego rodu.
Nie odezwał się z początu, jedynie patrzył mi głęboko w oczy wzrokiem, który nie wyrażał absolutnie niczego. Następnie kazał mi się nie martwić i najlepiej o tym wszystkim nie rozmyślać. Obiecał, że do tego wrócimy. Ale na pewno nie dziś, powiedział, bo jesteś zmęczona i masz przekrwione oczy.
Powoli i delikatnie przeczesał dłonią moje włosy, zatrzymał ją na karku. Pocałował w czoło i osobiście, z dokładnością i skrupulatnością godną zegarmistrza dopilnował, żebym wylądowała w śpiworze.
Kawałek podczytałem. Reszta później. Na razie nie mam zdania.