
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
W skrócie – nowy serialik, w konwencji detective urban myth mash-up fantasy in thirties (jakby co, zastrzegam prawo do nazwy gatunku :)). Będą cztery części, mniej więcej tej objętości. Zapraszam do lektury!
Niski mężczyzna w trzyczęściowym garniturze i eleganckim homburgu szedł szybko po zakręcających bez przerwy schodach kamienicy. Obcasy jego butów stukały głośno o kamienne stopnie. Przesuwał rękę po drewnianej, podniszczonej poręczy. Jego cel był na ostatnim piętrze, w ostatnim mieszkaniu. Zanim tam trafił, dostał niemal zadyszki, choć nie był przesadnie gruby. Otarł pot z czoła, gdy wreszcie doszedł na szczyt.
Stał teraz przed solidnymi drzwiami. Jedynie ich dół i obramowanie zrobione były z dębowego drewna. Resztę powierzchni zajmowała szyba, na której wypisano zdobną, gotycką czcionką:
P&P – ODNAJDUJEMY ZAGUBIONE DUSZE.
Zawahał się, ale w końcu dotknął klamki pokrytej liściastymi wzorami. Drzwi otworzyły się i wkroczył do przedpokoju. Zostawił kapelusz na stojącym wieszaku i przekroczył próg głównego pomieszczenia.
– Witam! – krzyknął głośno.
Wydawało się, że w pokoju nie ma nikogo. Przy oknach stały dwa podżarte lekko przez korniki biurka. Przy każdym stał wygodny fotel, a pod tym po prawej wylegiwał się czarno-biały kundelek. Na tym biurku była tylko ciężka na oko maszyna do pisania i opróżniony kieliszek do koniaku. Na blacie tego obok porozkładano zaś mnóstwo gazet, dokumentów i ścinków. Część z nich oblana kawą. Oprócz dywanu, krzesła stojącego przed biurkami, pary drzwi w lewej ścianie i dużej szafy, w pokoju nie było nic.
Nagle jedne z wspomnianych drzwi otworzył się i pojawiła się w nich kobieta.
Była blada i dość mocno umalowana. Rysy twarzy jednocześnie posągowe, ale z jakąś taką nutką prowincjonalnej urody. Blond włosy nosiła ścięte na pazia, z modną, krótką grzyweczką. Miała na sobie ciemnoszary kostium z kamizelką i spódnicą. Jej nogi prezentowały się bardzo ładnie w pończoszkach.
– Witam. Pamela Noon – podeszła do niego, wyciągnęła rękę w koronkowej, białej rękawiczce. Delikatnie ucałował dłoń, a potem wyszczerzył rząd długich kłów w uśmiechu.
– Nazywam się Ronald Fitzeroy – przedstawił się. – Przybywam, by zaproponować Państwu interes.
– Proszę spocząć – wskazała na krzesło. – Mój partner zaraz się pojawi i będziemy mogli wysłuchać Pana propozycji.
Istotnie, zza pleców Fitzeroya jak na wezwanie wyszedł wysoki, acz chudy, ciemnowłosy mężczyzna. Ronald nie słyszał otwieranych drzwi, więc założył, że człowiek pojawił się znikąd. Był to bez wątpienia wspólnik Pameli. Ubrany w sweter, niemal na nim wiszący, spod którego wystawał biały kołnierzyk i mankiety koszuli. Miał coś nie tak z plecami, jedna ręka zdawała się zaczynać nieco wyżej niż druga, co mogłoby być pożywką dla kąśliwych uwag.
Gdyby mężczyzna nie był płanetnikiem, oczywiście.
– Patrick Hail, do usług – nowoprzybyły podał rękę Fitzeroyowi.
Partnerzy usiedli za biurkami, Pamela za prawym, Patrick za lewym. Piesek podniósł się, podbiegł do drzwi z których wyszła kobieta, otworzył je nieznacznie łapkami i zniknął w pokoju. Wbili spojrzenia w Fitzeroya, jednocześnie.
Oczy płanetnika były przejmująco niebieskie. Oczy południcy czarne i hipnotyzujące.
Fitzeroy włożył palec między szyję, a kołnierz i podrapał się nerwowo.
– Z czym Pan do nas przychodzi? – zapytał Hail bez wstępów.
– Z tym, z czym się do was zwykle przychodzi. Zaginęła osoba.
– Szerzej proszę – nie dała mu rozwinąć myśli Noon.
– Regina Barese, lat osiemnaście. Zniknęła tydzień temu, z własnego pokoju, w środku dnia. Proszę, tak wyglądała – powiedział i wyjął z kieszeni małą kulę. Podał ją Pameli. Ta obróciła ją w dłoni i na szklanej powierzchni ukazała się dziewczęca twarz.
– Ładna – stwierdziła Noon. – Chociaż trochę za pulchna, jak na mój gust.
– Próbowaliśmy wróżek, jasnowidzów, czarodziejów. Nie otrzymaliśmy satysfakcjonującej odpowiedzi, więc postanowiliśmy zwrócić się do was…
– Niezła desperacja – sarkastycznie przerwał mu Hail.
– Oczywiście, ja pracuję dla Pana Barese i moje prośby są jego prośbami.
– Winszuję posady – kontynuował zaczepki płanetnik. – Słyszałem, że stary podlec nieźle płaci służbie.
– Nie jestem służbą – uniósł się Fitzeroy i wyszczerzył paskudne zęby z sykiem.
– Spokojnie, Panowie – rozdzieliła ich zawczasu Noon. – To uprzejma rozmowa, nie walki kogutów. Panie Fitzeroy, ja natomiast muszę stwierdzić, że Pańska propozycja nas ani ociupinę, ani odrobinkę, nie interesuje.
– Wiecie Państwo, że zapłacę dobrze.
– Moja wspólniczka chyba powiedziała wyraźnie, że nie zamierzamy pracować dla Cenzora. Znajdzie Pan drzwi, czy mam Panu wskazać kopniakiem?
Fitzeroy nie wstał jednak. Spojrzał hardo w oczy płanetnika, a potem przeniósł wzrok na Pamelę. Zaczął znowu, tym razem niższym, pełnym wyrachowania głosem:
– Pan Barese, w geście dobrej woli, może zrobić doprawdy wiele.
– Na przykład? – Noon nie dała sobie odebrać rezonu.
– Na przykład unieważnić postępowanie cenzorskie, które przeprowadzane jest w sprawie Pani osoby – uśmiechnął się, błyskając kłami.
– Pam… – chciał ostrzec płanetnik, ale nie pozwoliła mu.
– Doprawdy. Teraz Pańska propozycja wydaje się coraz bardziej interesująca.
– Tego też się spodziewałem. Oczywiście, idzie za nią też okrągła sumka, łącznie z pokryciem wydatków za śledztwo. Dobijemy targu?
– Tak – odpowiedziała, uśmiechając się czerwonymi ustami.
Płanetnik, jakkolwiek by to źle nie brzmiało, spochmurniał.
– Przejdźmy więc do detali, Panno Noon.
Patrick nie był zadowolony. Najdobitniej ukazywały to ciemne chmury, które przysłoniły niebo bezpośrednio po wyjściu Fitzeroya. Przyniósł ze swojego pokoju szklankę i butelkę taniej whisky, po czym napełnił naczynie i chodził z nim po pokoju. Pamela rozsiadła się w fotelu za biurkiem i bez słowa czekała na reprymendy partnera.
– W ogóle nie liczysz się z moim zdaniem! – krzyknął.
– Pat, powinieneś rozluźnić się. Nabierz trochę perspektywy.
– Przypomnę ci, że popełniłem kiedyś samobójstwo. Jak się ma to za sobą, ciężko jest się kiedykolwiek rozluźnić. Poza tym, zaprzęgłaś nas do roboty dla Cenzora. Rozumiesz?
Złość płanetnika owszem, można było pojąć. Cenzorów nie lubił nikt, oprócz starych bab i konserwatywnych dupków. I potomstwa Temidy, ale to zrozumiałe. Ciężko było lubić kogoś, kogo jedynym celem było osądzanie czyjegoś prowadzenia się i dosłowne cenzurowanie życia towarzyskiego, w duchu bardzo skostniałej moralności.
– To tylko jeden biznes, jedna sprawa. Nie musimy go nawet spotkać osobiście.
– Ale fakt pozostaje faktem.
Pamela wyjęła papierośnicę i długą lufkę. Zamocowała papierosa i już po chwili paliła go, zadymiając nie wietrzone akurat pomieszczenie.
– Pat, wiesz, że tego potrzebuję – zaczęła, w bardziej spolegliwej tonacji. – Jeśli teraz zweryfikują mnie negatywnie Cenzorzy, stracę wszystko. Grozi mi kompletny brak życia towarzyskiego, a wiesz, że do niego lgnę jak ćma do płomienia. Nie mogłabym zostać pariaską. Poza tym, to byłby już drugi raz. Ostatnie ostrzeżenie. Potem trafię do Moralnej Pustki, a tego byś chyba nie chciał.
Patrick nie odezwał się. Łyknął resztę rdzawej cieczy i też usiadł za biurkiem.
– Gdybyś nie piła tyle i nie demonstrowała swoich upodobań publicznie, nie byłoby problemu – stwierdził, ale już spokojniej.
– Mój drogi, ale jak tu nie pić? Zwłaszcza, że martwemu już nic nie zaszkodzi – odpowiedziała Pamela, nieco figlarnie, a nieco smutno.
Płanetnik westchnął. Za oknem zaczęło się przejaśniać, gniew go opuszczał.
– Od czego więc chcesz zacząć, moja krnąbrna wspólniczko? – spytał.
– Od żony-nie-żony człowieka, który dzierży władzę wpół Aresa, wpół Hermesa – odpowiedziała enigmatycznie.
– Pam, zagadki to zachowaj do irytowania młodzików na żytnich polach. Jaśniej.
– Słyszałeś Fitzeroya? – powiedziała, jednocześnie gasząc papierosa w kryształowej popielniczce. – Vanessa Fiorentini jest naszą najlepszą podejrzaną. Regina zaczęła chodzić na jej przyjęcia dwa miesiące temu i bywała na każdym jednym. U kobiety, która baluje niemal co dzień. Dziewczyna do tej pory była grzeczna, ale można się spodziewać, że to już zaczęło się zmieniać.
– Nie sądzisz, że to słaby trop? – Patrick miał wyraźnie odmienne zdanie. – Jej ojciec jest Cenzorem, musi mieć jak najgorsze zdanie o kulcie Kybele. Więc Vanessa jest naturalnym kozłem ofiarnym dla tego pacana.
– Mój drogi, od czegoś trzeba zacząć – stwierdziła Pamela. – Poza tym, dawno już nie byłam na porządnej imprezie – skończyła i wymownie się uśmiechnęła.
Centrum Fayville wyglądało imponująco, z rzędami drapaczy chmur wbijającymi swe szczyty w podbrzusze niebios. Ciężko się nie zachwycić, bo stały tam wierne kopie najświetniejszych budynków rzeczywistej Ameryki: Chrysler Building w liczbie trzech, Empire State Building w liczbie czterech, otoczone ośmioma replikami The Trump Tower. Taka moda, wszystkie te wieżowce w stylu Art déco nawet tu miały niesamowite wzięcie. Oczywiście, przy takiej ilości istot o mocy prekognicji, można by zaszaleć i zbudować coś, co realnie jeszcze nie zaistniało. W końcu przeszłość i przyszłość postrzegana przez ludzi jest niczym w Innych Światach. Jednak nikt nie zdecydował się na to z dwóch przyczyn. Po pierwsze, szklano-metalowe, cienkie jak kibić panny w gorsecie wieżyce przyszłości, są średnio estetyczne. Po drugie, Fayville jest jednym z Innych Światów najbliższych ludzkim domenom i rzeczywistość Starego Świata często zderza się z magiczną obecnością tego miasta. Ktoś z ludzi mógłby odebrać nieświadomie wizje krainy i wyprzedzić swoje czasy. To zmieniłoby nieodwracalnie bieg historii, co z kolei zmieniłoby nieodwracalnie Fayville. Wszystkie światy żyją w kruchej równowadze i takie rzeczy po prostu się zdarzają.
Oczywiście, biuro P&P mieściło się daleko od centrum, na styku dzielnic Wyraj i Nawia, które byłym tutejszym odpowiednikiem Greenpointu i innych słowiańskich rewirów Ameryki. Little Poland w Krainie Wróżek.
Pod samymi oknami kamienicy stał właśnie chłopczyk w łobuzerskim kaszkieciku i biednym stroju. Mały gazeciarz krzyczał głośno:
– Fayville Express, kup Pan Fayville Express!
Stworzenia spacerujące po ulicy podchodziły i istotnie nabywały dziennik, ale niemal żadne nie darowały sobie pogardliwego spojrzenia prosto w twarz małolata. Powód był widoczny, dzieciak bowiem był Normalnym. To znaczy, technicznie rzecz biorąc miał w sobie krew Starszych Istot, bo inaczej nie dostałby się do Fayville. Jednak była ona tak rzadka, że w praktyce gazeciarz był najzwyczajniejszym człowiekiem. Nietrudno było o takie postacie. Wszak w starych, dobrych czasach nadnaturalni urządzali prawdziwe wyścigi w dyscyplinie spółkowania ze zwykłymi ludźmi. Niemniej, Normalni nie mogli liczyć w Fayville na życzliwość mieszkańców przesyconych magią.
Pam nie była jednak aż tak dumna. Sama pamiętała czasy, gdy była tylko człowiekiem.
Wręczyła gazeciarzowi aż za dużo drobnych monet i wzięła jeden egzemplarz dziennika, uśmiechając się cały czas do dzieciaka:
– Dziękuje, droga Panienko! – wykrzyknął ten i zdjął dwornie kaszkiecik z głowy.
– Jestem trochę za stara, by zwać mnie Panienką, łobuziaku – odpowiedziała i oddaliła się od gazeciarza, bo środkiem ulicy nadjeżdżał właśnie pasujący jej tramwaj.
Wsiadła do wagonu. Pojazd był pusty, co nie dziwiło. Większość mieszkańców miasta miała albo swój samochód, albo wydajniejsze sposoby przemieszczania się. Nie żeby tramwaj był zwykłą, elektrycznie napędzaną zabawką. Pojazd sunął po szynach dzięki sile magii, a jego wygląd był niczym więcej, niż wyborem stylistycznym.
Zajęła miejsce i oddała się lekturze.
Nagłówek dnia brzmiał „Akcja Cenzury Obyczajowej pozwoliła zlikwidować palarnię opium". Dużo niżej, po lewej stronie, poświęcono dwie szpalty nowemu sierocińcowi dla podrzutków półkrwi, który w Jasnej Dolinie ufundował Manfredo Fiorentini.
Stary mafiozo ma gest, trzeba to przyznać, pomyślała.
Pamela szukała jednak czegoś innego, więc natychmiast przerzuciła strony, aż dotarła do sekcji ogłoszeń. Skupiła wzrok na małych literkach i w końcu znalazła interesujący ją komunikat.
W ramce, złożonej z liści winnych, stał młody człowiek w czapce frygijskiej i ze stylizowanymi szczypcami w ręku. Zdobne liternictwo głosiło, najpierw w łacinie, a potem po angielsku: „Wielkie święto radości w świątyni Wielkiej Matki. Przybądź, jeśli jesteś przyjacielem". A pod nim, drobnym druczkiem: „Ósma dzisiejszego wieczora, Lion St. 33".
Życie sprzyjało planom południcy, bo kultystka organizowała przyjęcie z wstępem niemal wolnym. W takim razie, uśmiechnęła się do swoich myśli, czas na małe zakupy.
Wróciła z objazdu po sklepach późnym popołudniem. Przepuściła większość oszczędności, głównie z typowego dla pań szaleństwa na punkcie ciuszków, ale też dlatego, że po cichu liczyła na wpisanie tych zakupów do kosztów niezależnych śledztwa. Główny pokój biura był pusty, Patrick gdzieś zniknął. Pies wybiegł jej na spotkanie, merdając ogonkiem. Nachyliła się i pogłaskała go. Wtedy westchnęła, bo zobaczyła ślad wody na dywanie. Wiedziała, że to nie Spike, już dawno oduczyła kundelka załatwiać się w mieszkaniu. Odpowiedź mogła być tylko jedna.
Zostawiła zakupy na biurku i otworzyła ze skrzypnięciem drzwi do pokoju płanetnika. Nie przestąpiła progu, bo pomieszczenie było zaciemnione, a cień był dla niej przykrym.
– Zostaw mnie! – krzyknął natychmiast.
– Nie wygłupiaj się. Ile razy to przerabialiśmy?
Patrick siedział na swoim ascetycznym łóżku. Był nagi, w półmroku doskonale widać jego okryte niemal białą skórą, wystające żebra, dziwnie ułożone kości, kręgosłup zarysowany aż za wyraziście na plecach. Z całego jego ciała, z każdej jego części, ściekała woda. Nogi postawił w misce, ale ta już się przepełniła i płyn wylewał się na podłogę, wsiąkając w drewnianą klepkę. Włosy płanetnika, zawsze nabrylantynowane i uczesane nienagannie, były całe wilgotne i w nieładzie. Woda lała się nawet z ust Patricka.
– Czujesz się dobrze? – spytała z autentyczną troską.
– Tak. Niedługo mi przejdzie. W Polsce jest teraz jesień, wiesz? Przechodzą pierwsze nawałnice. Moja natura wzywa, nie mogę poradzić…
– Wiem. Nie myślałeś, żeby po prostu przenieść się na jakiś czas na Ziemię i polatać z chmurami? Przecież to nie jest aż taki problem.
– Chyba żartujesz – zaśmiał się cicho, zabrzmiało raczej ponuro. – Tu jest moje miejsce. Poza tym, nie porzucę cię, gdy właśnie wzięliśmy sprawę.
– Pat, ja nie wymagam…
– Zajmij się sobą, Pam. Do wieczora mi przejdzie. Proszę.
Usłuchała. Odwróciła się i zamknęła za sobą drzwi.
Nakarmiła psa lekko podgotowanym mięsem, wyjęła kilka drobiazgów ze swojego biurka. Stanęła na chwile w oknie, chłonąc niknące światło dnia. Wyjście z domu nagle przestało jej się uśmiechać. Wolała być w pobliżu, gdy Pat miał napady. Mógł zgrywać twardego detektywa, ale naprawdę był tak delikatny, jak wskazywała budowa jego ciała. To nie jego wina, oczywiście, płanetnicy po prostu tak mają. Poza tym, mierziło ją, że wszystkie przyjęcia odbywają się w wieczorem i w nocy. Nie były to pory doby, które jej dobrze służyły. W magicznej krainie było jej łatwiej, ale podświadomy wstręt pozostał.
Pogłaskała jeszcze najedzonego już Spike'a i zamknęła się we własnym pokoju.
Powąchała wiecznie młode żyto, które ustawiła w wazonie przy toaletce. Ten zapach zawsze podnosił ją na duchu. W końcu nie tylko Pat miał swoją niezbywalną naturę, która nim dyktowała. Potem usiadła na różowej pufie, spojrzała w lustro.
Jej twarz wydawała się nieco sztuczna, jak zawsze. W końcu była przecież trupem.
Skrzywiła usta nieładnie, a potem zaczęła się zastanawiać nad makijażem na wieczór.
Czerwona Lancia Lambda zajechała pod dom na przedmieściach. Ten zaś, utrzymany w postępowym stylu grupy De Stijl, stanowił połączenie szarych ścian i nałożonych na nie białych osłon. W przeciwieństwie do znajdującego się w realnej Holandii domu Rietvelda, na którym go wzorowano, był dość przytłaczająco ogromny. Modernistyczny pałac należał oczywiście do Vanessy Fiorentini, a zbudowano go za pieniądze i magiczne artefakty, którymi obracała mafia jej męża. Szofer otworzył drzwi wypożyczonej Lancii i wysiadła z niej Pamela Noon. Spojrzała jeszcze raz dokładnie na dom. Choć jej wzrok nie działał najlepiej po ciemku, musiała przyznać, że budynek był imponujący. Na górnym piętrze paliły się światła, ale ogród i otoczenie, od bramy do podjazdu, nie było nijak oświetlone.
Za to doskonale było słychać dźwięki muzyki sporej, jazzowej orkiestry.
Służący w eleganckich frakach otworzyli przed nią skromnie małe drzwi. Wnętrze było puste, ale schody na górę oświetlone szpalerem pochodni. Nie czekając, zaczęła się wspinać po stopniach.
Sala na górze była oczywiście większa, niż na to wskazywały wymiary domu. Prawdę mówiąc, rozległością dorównywała najwspanialszym salom balowym, godna cesarzy. Ściany były oplątane dzikim bluszczem, z wyjątkiem miejsc przeznaczonych na wspaniałe pochodnie. Sam sufit świecił się także, własnym, ciepłym i przyjemnym światłem. W każdym rogu pokoju stało małe drzewko, pełne apetycznie wyglądających owoców granatu wśród liści. W powietrzu unosiła się nikła woń sosny i mirry. Przy ścianie przeciwległej do wyjścia stał złoty, wystawny ołtarz. Na jego szczycie czarny kamień, o nieco kobiecym kształcie.
Wszystkie oczy na sal zwróciły się w stronę nowoprzybyłej. Na co ona sama liczyła.
Miała na sobie małą czarną, która podejrzanie znakomicie podkreślała jej kształty. Dzięki bogowie za Coco i odrobinę magii, pomyślała. Oprócz tego krótkie, czarne rękawiczki z cielęcej skórki i buty w tym samym kolorze, na szpilkach tak niewygodnych, że przez moment nie mogła na nich ustać. Nie kryła swojej trupiej bladości, podkreśliła ją i skontrastowała mocnym makijażem. Wyglądała nieco wampirycznie.
Wywrzeć wrażenie, to podstawa. Widok piękna rozluźnia języki.
Pierwszy szok jednak minął i zebrani oderwali od niej wzrok, wracając do tańców i picia. Orkiestra zaczęła grać „It Don't Mean a Thing", niezwykle modny teraz przebój na Ziemi. Pam rozejrzała się, nie wchodząc jeszcze w tłum.
Widziała w nim różne istoty. Nimfy, rusałki, wampiry, driady, satyrowie i egzotyczniejsze kreatury. Pośród nich przechadzali się mężczyźni, przebrani w modne, kobiece suknie. Byli to galli, kapłani Kybele, którzy dokonali ostatecznego aktu poświęcenia dla bogini i pozbawili się męskości jednym zaciśnięciem rytualnych szczypców. Było ich niewielu, bo już od czasów Imperium Romanum ta praktyka zanikała. Tym bardziej zatwardziali musieli być to wyznawcy. Oprócz nich, byli jeszcze kelnerzy. Ci mieli na sobie tylko frygijskie czapki i przepaski biodrowe. Roznosili drinki i przekąski, poruszając się zwinnie przez masy gości.
Tak bijące po oczach ukrytą rozpustą przyjęcia były w Fayville rzadkością, od wielu lat. Odkąd działała Cenzura Obyczajowa. Ale Fiorentini nie miała się czego bać, bo potrafiła ustawić się na odpowiedniej pozycji. Była jedyną kapłanką prastarego kultu w mieście, w dodatku dostąpiła zaszczytu poznania Kybele osobiście, zanim bogini udała się głębiej w Inne Światy. Jednocześnie była żoną jedynego w Fayville, wszechwładnego bossa półświatka. Nawet dla najgorliwszych w swej moralistycznej krucjacie Cenzorów, Vanessa była nietykalną.
Pamela wkroczyła w tłum, kiwając biodrami w rytm muzyki.
Czas poznać paru stałych bywalców.
Vanessa Fiorentini miała już dwieście lat, ale wyglądała nadal jak dwudziestolatka w pełnym rozkwicie urody. Długie blond loki opadały na różowe i nie zakryte niczym ramiona. Suknia była dziwnym połączeniem stylów, nieco przypominała współczesne, ale budziła też dalekie skojarzenie ze Starożytnością. Śmiech kapłanki Kybele był tak perlisty, że aż kłuł co wrażliwsze uszy swoją czystością i udawaną niewinnością.
– Cudowne zjawisko, powie Pani wreszcie nam, jak się właściwie nazywa? – spytała.
– Bianka Dél – skłamała bez mrugnięcia okiem Pamela. – Panna – zaznaczyła.
– Jak się podoba w takim razie przyjęcie, Panno Dél?
– Wspaniałe. Jak za starych, lepszych czasów – powiedziała, wyjmując lufkę i papierosa z torebki. Barczysty elf w smokingu wyciągnął rękę z benzynową zapalniczką i przypalił jej uprzejmie. Uśmiechnęła się do niego.
– Czemu jeszcze tu Panny nie widzieliśmy? – spytał inny elegancik, którego sierść zdradzała leśne pochodzenie.
– Jestem w Fayville od niedawna. Dopiero zdecydowałam się na wyjazd ze Starego Świata.
– Jak tam sprawy na Ziemi? – zapytał elf.
– Po staremu. Właściwie, tak jak tutaj, tylko… mniej magicznie.
Roześmieli się, jak na komendę.
– Ale o tym miejscu słyszałam jak najlepsze historie – zmieniła zręcznie temat. – Ponoć przychodzą tu najjaśniejsze gwiazdy. Wszystkie trzy menady obecnie w mieście, Ada Lovelace, sama Carmilla z jej świtą dziewiczych wampirzątek, Irma Vep, żona gubernatora, ach, mogłabym tak wymieniać godzinami.
– Istotnie. Wielka Matka przyciąga takie postaci, z czego sama jestem niezwykle dumna – stwierdziła Vanessa, nie bez racji.
Pamela postanowiła zaryzykować.
– Słyszałam nawet ucieszną ploteczkę, że ostatnio bywa tu często młoda Regina Barese – rzekła frywolnym tonem.
Vanessa nieco zmieniła się na twarzy. Nieco, bo przez wieki każda istota ma czas nauczyć się panować nad emocjami.
– Nie ma co porównywać tej małej suczki do wymienionych wcześniej postaci. Uwłaczałoby im to. Cenzorski pomiot jest tu niemile widziany, ale też nie możemy odmówić. Dbamy o dobre stosunki z tym przeokropnym urzędem.
Fiorentini nagle udała, że wychwyciła kogoś wzrokiem.
– Przepraszam, ale zjawił się mój dobry przyjaciel. Miłej zabawy – powiedziała i odeszła.
Pamela poflirtowała chwilę z włochatym i elfem, ale potem i oni wmieszali się w tłum, a południca została sama przy bluszczowej ścianie. Zgasiła papierosa w stojącej obok mosiężnej popielniczce i zastanawiała się nad kolejnym krokiem.
Orkiestra wygrała pierwsze nuty spokojnego „Goodnight, Sweetheart".
Wtem Pamela wychwyciła wzrokiem niezwykle interesującą postać. Kelner, niosący tacę niemalże w jej kierunku. Był hermafrodytą, to pewne. Twarz jego była delikatnie kobieca, ale miał także jabłko Adama i krótkie, brązowe włosy zaczesane do przodu. Nie nosił obowiązkowej czapki z Frygii. W miejscu, gdzie mężczyzna miałby tors, przyciągały wzrok niewielkie piersi, jak u nastolatki. Południca nie wątpiła, że pod przepaską biodrową ma i męski, i damski ekwipunek.
Już miała ruszyć ku niemu i nawiązać konwersację przy odbieraniu drinka, gdy nagle przestąpił jej drogę wysoce specyficzny mężczyzna. Ubrany był w czarny kontusz, z narzuconym nań, ogniście pomarańczowym żupanem. Opięty na wydatnym brzuchu pasem tureckim, w czarno-żółte pręgi. W jego nalanej twarzy wyróżniały się wielkie, czarne wąsy i małe oczka. Widać było w nich iskierki, co przekreślało wszelkie wątpliwości. Był to człowiek, który zawarł pakt z diabłem. To znaczy, z jedną z istot podających się za niego, która po podpisaniu cyrografu zmieniła go w kreaturę sobie podobną.
– Przepraszam zacną Panienkę, ale muszę na słowo – zaczął tubalnym głosem.
– Proszę – szczerze mówiąc, była zaciekawiona.
– Jestem hrabia Manteufel i usłyszałem Panienkę przez przypadek, jak konwersowała z tymi błaznami. Usłyszałem znajomy akcent. Czy pani jest z Polski?
– Tak.
– Jakiego typu stworzeniem?
– Słońce na szczycie, taniec gdzieś w życie. Śmiech twój wieczysty, wziął duch nieczysty – wyrecytowała.
– Południca – odgadł prawidłowo. – Jak miło! – wykrzyknął. – Już myślałem, że nie znajdę bratniej duszy na tym strasznym przyjęciu!
– Czemuż strasznym? – Pamela, mimo wewnętrznych oporów, dała się jednak wciągnąć w rozmowę. – Moim zdaniem to najlepsze, co w obecnych czasach można wykrzesać w tym mieście.
– Spojrzy tylko Panienka. Dumne istoty nadnaturalne, które usilnie wmawiają sobie, że są nadal ludźmi. Czy to nie jest ociupinkę żałosne?
– Może, jeśli spojrzy się na to z zewnątrz – przyznała. – Ale czy Fayville nie zbudowano właśnie dla takich osób? Tych, którzy nie mogą żyć już wśród ludzi, ale chcą nadal żyć jak ludzie.
– Możliwe, aczkolwiek fakt ten nadal do mnie nie przemawia. Za każdym razem, gdy zjawiam się tutaj, ta komedyjka przyprawia mnie o dreszcze.
– A jak często się Pan tu zjawia? – spytała.
– Och, kilka razy w przeciągu ostatniego miesiąca. Jestem w Fayville w delegacji, że tak powiem, ale Cenzorzy nie patrzą na takich jak ja przychylnym okiem. Tylko tu mogę się odprężyć. A raczej, jak już powiedziałem, próbować.
Pamela wyjęła kolejnego papierosa. Manteufel pstryknął palcem i tytoniowy zwitek sam się zapalił.
– Mogę Pana o coś zapytać? – zaczęła. – Trochę niezręcznie, ale skoro już się poznaliśmy i oboje jesteśmy z tych samych stron, to spróbuję.
– Oj, proszę tak nie owijać wszystkiego w bawełnę. Z chęcią odpowiem, choćby dla hecy.
– Widywał Pan tu Reginę Barese?
Manteufel uśmiechnął się szeroko, ukazując białe jak śnieg zęby.
– Teraz zostałem wyrwany z objęć nudy. Chodzi o córkę jednego z najpotężniejszych Cenzorów, tak?
– O tą samą – odpowiedziała krótko.
– A i owszem, widywałem. Ładna dziewczyna, choć nieco zastrachana. Zawsze trzymała się Vanessy, mało piła i rozmawiała. Chciałem nawet zapoznać, ale ostatnio przestała przychodzić. To dziwne, bo Vanessa zdawała się zajmować nią także poza przyjęciami…
– Dziękuję za szczerość. Pozwoli Pan, że zakończę tu rozmowę?
– Wielka to szkoda, ale widzę, że Panienka zajęta czymś. Proszę więc. Szczęście i bogowie pozwolą, spotkamy się jeszcze.
– Żegnam. Miło się rozmawiało – powiedziała Pamela, zgasiła papierosa i obróciła się na obcasie. Już miała wtopić się w tłum, gdy usłyszała jeszcze cichy, ale wyraźny głos hrabiego:
– Świetny sobie Panienka zawód wybrała. Idealny dla istoty, która lubuje się w zagadkach i rebusach – trzeba przyznać, szybko ją przejrzał.
– W życiu trzeba znaleźć powołanie – odpowiedziała i ruszyła przed siebie.
W tym momencie światła przygasły. Pojawił się krąg światła z niewidocznego reflektora, który zaraz skierował się ku ołtarzowi. Po chwili przed czarnym kamieniem o kształcie bogini pojawiła się Vanessa Fiorentini. Spojrzała po tłumie. Wszyscy zamilkli, orkiestra przestała grać i zniknęła gdzieś. Wreszcie gospodyni odezwała się:
– Witam jeszcze raz wszystkich przyjaciół świątyni! Meter Theôn byłaby niepomiernie zadowolona, gdyby widziała tak zacne grono w swoim przybytku. Widzę, że jesteście już porządnie wstawieni, więc pomyślałam, że czas na główną atrakcję wieczoru – tu przerwała jej fala śmiechów. – Jak wiecie, w naszym pięknym mieście przebywa ostatnio członkini bractwa Sybilli – kontynuowała. – Ta zacna wieszczka wyśniła ostatnio melodię przyszłości i zechciała się w swej dobroci podzielić się nią ze mną. A więc bawcie się, bo tej muzyki nie usłyszy nikt oprócz was, aż do lat dziewięćdziesiątych! Pokażmy, że w tym skostniałym mieście jest jeszcze oaza prawdziwej swobody!
Światła zupełnie zgasły, a potem zaczęły szybko migać nieziemskimi barwami. Odezwał się potężny, basowy bęben. Zaraz potem coś w stylu niskich pomruków i rytmiczne klaśnięcia. Dołączyły do tego smyczki, ale jakieś inne, wykrzywione. A potem dźwięki kojarzące się z silnikiem Diesla, który nagle postanowił udawać melodię.
Było to ze wszech miar rozedrgane, jak cała przyszłość, ale goście, o dziwo, podchwycili zaraz drążący uszy rytm. Porzucili układne tańce i zaczęli wić się i falować, w zapale godnym dionizyjskiej natury kultu Kybele. Nawet kelnerzy zostawili tace i włączyli się do zabawy, a galli zaczęli wręcz wchodzić w ekstatyczny trans, machając rękoma i padając na podłogę przed ołtarzem. Na czas tego jednego utworu, przebłysku dzikiej przyszłości, wszyscy zebrani znaleźli się jak najbliżej swojej pierwotnej natury.
Pam stała w środku tego szaleństwa, nieco urzeczona, nieco przerażona. I wtedy zobaczyła go, przedzierającego się w jej kierunku przez tłum opętanych.
Hermafrodyta wyglądał niesamowicie w świetle mrugających świateł, nawet w tak dalekim od przeciętności świecie. Podszedł do południcy. Zaczął tańczyć, jego niewielkie, ale jędrne piersi falowały. Pamela dała się porwać atmosferze. Zbliżyła się do niego. Uśmiechnęła. Sama zaczęła się poruszać, wyczarowując biodrami i sylwetką erotyczne sugestie.
– Jak masz na imię? -spytała, szeptem do jego ucha.
– Cyrus-Ianthe – odszepnął. – Wolę rodzaj męski – sprecyzował, jak to mieli w zwyczaju tacy jak on. Dotknął jej nagiego ramienia, delikatnie, ale stanowczo.
Ich ciała zetknęły się. Zaczęły się ocierać, wirować wokół siebie.
Gdy natężenie frenetycznych ruchów osiągnęło szczyt, muzyka nagle się urwała.
Spojrzała na hermafrodytę, ten spojrzał na nią. Uśmiechnęli się szeroko, a Pamela przygryzła dolną wargę, potem wysunęła nieznacznie język. Wiadomo było, gdzie to się skończy.
Po chwili powróciła orkiestra. Przed mikrofonem pojawiła się wielkooka rusałka i zaczęła śpiewać „Ten Cents a Dance", idealnie naśladując głos Ruth Etting.
Uciekli z domu Vanessy, gdy goście opuścili sale balową i zaczęli się zajmować sobą w zacisznych kątach. Niedługo później byli już w małym mieszkanku w greckiej dzielnicy Olimp. Tam zbliżyli się jeszcze bardziej, niż na parkiecie u Fiorentini. Zbliżali się niespiesznie, delektując się momentem, poznając swoje nietypowe ciała bardzo dokładnie i bardzo długo. Gdy w końcu się zmęczyli, a istoty nieludzkie nie męczą się łatwo, rozłożyli się na zbyt wąskim łóżku. Pamela wtuliła głowę między piersi Cyrusa.
Był tak ciepły, że aż sama poczuła się zimna, choć przecież nie zionęła chłodem jak większość nieumarłych. Ale czuła się martwa, bo taką przecież była, nawet jeśli kochało ją słońce i wiosna.
Zaczęła rozmowę. Wiedziała, że wszystko zepsuję, ale nie przyszła na bal po seks.
– Długo pracujesz u Fiorentini? – spytała, wstając w międzyczasie z łóżka i sięgając do torebki po papierosa.
– Kawał czasu. Kult Kybele, sama wiesz.
Rozumiała. Przy fascynacji wyznawców frygijskiej bogini feminizacją i łączeniem pierwiastków obu płci, trzymanie przy sobie hermafrodyty było zrozumiałe.
– Często jacyś konkretni goście wpadają jej w oko na dłużej?
– Wiesz jak to jest. Jej mąż jest mężem tylko formalnie i paradnie. Więc bywa, że prowadza się z kimś, zarówno w tym celu, jak i dla zwykłego towarzystwa.
– A Regina…? – zatrzymała się. Zorientowała się, że przeszarżowała. Nie potrafiła zachować skupienia, gdy w grę zaczynały wchodzić emocje. Wypadała z roli.
Cyrus usiadł na łóżku. Sięgnął do szuflady szafeczki nocnej, po papierosa. Przypalił, a potem spojrzał jej głęboko w oczy.
– Jesteś jakimś rodzajem detektywa, prawda? – bardziej stwierdził, niż spytał.
– Niestety – odpowiedziała i wciągnęła dużą chmurę dymu do płuc.
Skrzywił się. Robienie min nie pasowało do jego delikatnych rysów.
– Tak. Lubi Reginę, chociaż chyba bardziej jej matkuje. Przynajmniej tak to wygląda z zewnątrz, ubiera ją nawet jak swoją małą laleczkę. Zabierała ją na zakupy, na obiadki i na wszystkie swoje bale. Nawet do druidów, zwłaszcza ostatnimi czasy.
– Do druidów?
– Daruj mi proszę. Nie wiem o tym nic więcej. Nie jestem wścibski.
Wstała z łóżka i podeszła do okna, mimo, że miała na sobie jedynie pończochy. Ulice były jednak puste, nikt nie dostrzegłby jej sylwetki za szybą.
– Szkoda – stwierdził nagle hermafrodyta. – A naprawdę ciebie polubiłem, dziewczyno.
Wróciła do biura, jednym z pierwszych tramwajów. Chciała się cicho wślizgnąć do swojego pokoju, ale nie było jej dane. Patrick siedział w pomieszczeniu biura i zobaczył ją jak tylko opuściła przedpokój.
– Dzień dobry – zagaił niby uprzejmie – Widzę, ze przekwalifikowujesz się z południcy w rannicę – sarknął sobie, zwyczajowo.
– Mógłbyś zachować swą ironię dla tych biednych klientów. Zdobyłam nieco informacji.
– Najpierw ja – przerwał jej. – Ja też nie próżnowałem, moja droga.
Wyjął z szuflady szklankę i podniósł z podłogi niemal dopitą butelkę whisky. Nalał sobie, pozwolił jej usiąść na krześle dla gości. Pamela założyła nogę na nogę i patrzyła na niego gniewnie. Miała lekko rozmazany makijaż.
– Czego się dowiedziałeś, drogi wspólniku? – spytała wreszcie.
– Podzwoniłem w parę miejsc, potwierdziłem większość słów Fitzeroya. A także odkryłem, jaką treść mieściły niedopowiedzenia. Dla przykładu, śpiewka o wizytach u widzących i szarlatanów to fakt, ale Barese nie zjawił się za to w pierwszym miejscu, w którym powinien.
– W Protektoriacie?
– Dokładnie. Stary Cenzor nie poszedł na policję.
– Myślisz, że porywacze mogli się kontaktować i bał się o życie dziewczyny? – mówiła, szukając jednocześnie papierośnicy w torebce.
– Wątpię, choć ułatwiłoby to nam robotę. Ale człowiek na pozycji Barese ma dość władzy, by poradzić sobie z wykryciem zwykłych porywaczy.
– Lecz wyraźnie chce coś ukryć, jeśli tak postąpił, prawda?
Płanetnik przytaknął.
– Zrobiłem także listę stworzeń, które mogłyby skusić się na dziewiczą krew, bądź inne walory Reginy – kontynuował. – Większość nie pasuje, albo nie może się poruszać w dzień, albo nie ma ich gatunku w Fayville. Wnioskuję więc, że motywem raczej nie był… żaden rodzaj głodu, jeśli mnie rozumiesz.
Teraz z kolei południca przytaknęła. Znalazła w końcu swoje tytoniowe ukojenie i natychmiast przypaliła papierosa, ostatnią z posiadanych zapałek.
– To wszystko? – zapytała i zaciągnęła się dymem.
– Podzwoniłem jeszcze po informatorach, szpiclach i handlarzach informacjami. Nie dowiedziałem się jednak ostatecznie nic ciekawego. Został mi tylko Krasny, ale wiesz, że do niego trzeba się fatygować osobiście.
– To teraz ja – stwierdziła. – Regina istotnie włóczyła się za Fiorentini krok w krok, jak donieśli mi bywalcy przyjęć kapłanki. Sama zainteresowana, znaczy się Vanessa, udaje, że mierzi ją córka Cenzora, ale wszyscy inni temu zdecydowanie przeczą. Wydaję się, że nikt nie wie o zaginięciu Reginy, stary musiał to całkowicie zatuszować.
– Zrozumiałe, skoro nie wezwał nawet Protektorów.
– Dodatkowo, wydaje się, że Vanessa coś knuła. Podobno odwiedzała druidów, coraz częściej w ostatnich dniach. Wszyscy wiedzą, że nasi miejscowi brodacze w prześcieradłach nie lubią się z wyznawcami Kybele. Co więc u nich robiła?
– Na pewno nie wpadała na kawkę i ciasteczka, to raczej pewne – Patrick właśnie opróżnił butelkę, jego blada twarz nabrała nieco koloru.
– Jeszcze jedno, Pat. Brała ze sobą Reginę.
– Teraz robi się to bardziej podejrzane niż podejrzane – zdecydowanie go zaskoczyła. – Sama wpadać do gaju to mogła po jakieś eliksiry, czy maść na reumatyzm. Ale jeśli brała dziewczynę, to raczej w jakimś konkretnym celu. Druidzi nie lubią młodzieży.
– To samo myślałam – powiedziała i zgasiła papierosa. Nagle wyraźnie posmutniała i już Patrick miał ją zapytać o powód, ale wtedy Pamela raptem się uśmiechnęła. – Dobrze, zadanie wykonane, ja idę spać, mój przyjacielu. Obowiązek obowiązkiem, a ciepłe łóżko ciepłym łóżkiem. Zasłużyłam?
Patrick uniósł lewą brew.
– Z pewnością, wykonałaś jakąś część roboty i przyniosłaś pewne witalne wiadomości – stwierdził, ale głos wspólnika wcale nie podobał się Pameli. – Jednakże, jak wiemy, owe drobinki to tylko zaczątek, punkt startowy naszej pracy. Natomiast, jako, że byłaś tak chętna przyjąć to zlecenie, wnioskuję, że będziesz chciała jak najszybciej ruszyć dalej.
– To znaczy? – nie wiedziała, dokąd to zmierza.
– Masz pół godziny na odświeżenie się, a potem jedziemy do gaju druidów. Dobrze wiesz, że brodacze wychodzą z tych swoich grot tylko rankiem i wieczorem. A mamy właśnie ranek.
– Pat, chyba nie mówisz poważnie. Człowiek ma prawo do zmęczenia.
– Właśnie dlatego szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest to, że my ludźmi nie jesteśmy, moja droga. Poza tym, widzę na własne oczy, że tej nocy zaznałaś relaksu, i to całkiem upojnego – uśmiechnął się szeroko.
– Co? – niemal odebrało jej zdolność mówienia.
Płanetnik wskazał palcem na jej szyję. Pamela natychmiast położyła dłoń na to miejsce.
– Co? – ponowiła pytanie.
– Masz na szyi malinkę – wyszeptał, niemal wybuchając przy tym śmiechem.
– Patrick, przecież w naszym stanie jest to z pewnością niemożliwe! – oburzyła się.
– Możliwe, ale ta malinka jest dość oczywista w całej swojej… malinkowatości.
Zarumieniła się, co już w ogóle skompromitowało jej zaprzeczenie.
– Poza tym, moja droga, jak tylko słońce znajdzie się w najwyższym punkcie swej codziennej drogi, wszystkie twoje siły powrócą. Przemęczysz się do tego czasu.
Wstała z krzesła i natychmiast odwróciła się od partnera. Ruszyła w kierunku swojego pokoju, pozornie obrażona. Zatrzymała się jednak przy drzwiach i, nie obracając się, spytała poważnym głosem:
– Jak się czujesz?
– Przeszło, na tą chwilę. Burza minęła, ale chmury nadal wiszą nad ziemią.
Jechali powoli wysłużonym już nieco Fordem A w wersji Deluxe Roadster, który Patrick kupił z drugiej ręki, gdy ich biznes prządł nieco lepiej. Opuścili dach, ponieważ tego dnia słońce postanowiło pięknie świecić nad budzącym się do życia Fayville. Jechali na południe, siedzibą druidów był bowiem Park Herne'a, na przedmieściach, z dala od pełnego hałasu centrum. Nie rozmawiali po drodze, szykując się na spotkanie z brodaczami. Miejscowi druidzi nie byli ani przyjaźni, ani rozmowni, za to bardzo terytorialni i bardzo niechętni tym, którzy granic ich gaju nie uszanują. Zadanie, delikatnie mówiąc, ciężkie. Kontakty Vanessy z brodaczami były jednak dobrym tropem.
Kiedy mieli pokonać właśnie jedno ze skrzyżowań, usłyszeli nagle głośny klakson. Patrick gwałtownie zahamował. Z prawej zajechał im drogę błękitny Cadillac V16, mimo, iż to oni mieli zielone światło. Pirat drogowy podążył dokładnie w tą stronę, w którą zmierzali. Pamela uśmiechnęła się ni stąd, ni zowąd.
– Mamy więcej szczęścia niż rozumu, naprawdę – powiedziała.
– Co? – Patrick spytał, przekrzykując silnik.
– To Vanessa Fiorentini, w tym aucie. Poranna przejażdżka, ciekawe gdzie?
Płanetnik skupił wzrok. Na miejscu kierowcy Cadillaca siedział ogromny, kosmaty wendingo. Gdyby dach był rozłożony, stwór przebijałby go głową. Obok poczwary siedziała kobieta w letniej sukience. Wyróżniała się blond lokami.
Natychmiast ruszył, ale powoli, by kapłanka Kybele nie poczuła się śledzona.
Im dłużej jechali za błękitnym wozem, tym jaśniejsze było, że Vanessa udaje się dokładnie tam, gdzie mieli myszkować. Do gaju druidów. Szpalery kamienic przeistoczyły się w rzędy niskich, schludnych domków. Niedaleko, na wzgórzach, jasno malowały się białe wille bogaczy. Wkrótce widzieli już niewielki, ale gęsty lasek. Park Herne'a. Niedaleko krańca płotu zaparkowali samochód. Obserwowali, jak Cadillac zajeżdża pod główną, ozdobioną metalową głową jelenia bramę. Zatrzymał się. Wendingo został w wozie, a Vanessa spokojnie wkroczyła do lasu.
– I co teraz? – spytał Patrick. – Mięśniak na czatach.
– Przeskoczymy płot w innym miejscu – wyszeptała Pamela.
– Żartujesz, prawda? Ja mam skoczyć przez tak wysoki płot? Widziałaś ostatnio moją posturę, Pam? – zaczął narzekać płanetnik
– To podlecimy na chmurze. Nie bądź małostkowy.
Wyszli z wozu i ruszyli ku płotowi, ostrożnie. Gdy znaleźli się w osłoniętym miejscu, płanetnik skupił się i chwilę potem, tuż przed ich nogami, unosiła się nad brukową kostką mała, ciemna chmurka. Patrick wziął partnerkę pod rękę i razem stanęli na obłoczku. Chmura wzniosła się zaraz do góry i z gracją przeniosła ich nad płotem.
Postawili nogi na ziemi, obłoczek zniknął jak mara senna, a para detektywów ruszyła w głąb gaju, ostrożnie, ale i spiesznie. Przemykali między krzakami i drzewami, idąc ku sercu lasu, gdzie rosły prastare, niemal wieczne dęby. Byli już dobrze w połowie drogi, gdy ktoś niezwykle donośnie krzyknął:
– Stać mi, wy przebierańcy skubani! – jak na komendę, rzeczywiście się zatrzymali.
Zza grupki młodych drzewek wyszedł ubrany na zielono elf. U pasa wisiała mu drewniana pałka, a na kubraczku przypiętą miał dziwną odznakę w kształcie żołędzia.
No pięknie, pomyślał Patrick, zasrany leśniczy.
– Spaceruję sobie, robię obchód i kogo tu widzę? Trupę cyrkową, jak mniemam – kontynuował elf z groźną miną i przesadną gestykulacją.
Rzeczywiście, Pam i Pat nie byli ubrani zbyt standardowo. Południca miała na sobie śnieżnobiały kostium, przypominający nieco kombinezon mechanika. Wszystkie dodatki dobrano w tym samym kolorze, a z kieszeni na piersi wychlało się kilka polnych kwiatów. Płanetnik ubrany był na sportowo, w tweedową marynarkę i pumpy z krótkimi nogawkami. Byłoby to jeszcze normalne, ale strój uzupełniał ogromny kapelusz z szerokim rondem i niemal nieistniejącą główką. W tym nakryciu głowy lokował się gdzieś pomiędzy Meksykaninem w sombrero, a chińskim chłopem. Mogłoby dziwić, że stroje detektywów, ceniących zawodową dyskrecję, są tak wymyślne. Był to jednak, paradoksalnie, sposób na odstraszanie zbyt ciekawskich. Ubrania nawiązywały bowiem do tradycyjnych atrybutów, przypisywanych południcom i płanetnikom. Pokazywały przez to, że zadzierać nie warto.
– Panie leśniczy, proszę się nie oburzać – Pamela nagle wystąpiła przed Patricka. – Dzień jest taki piękny i aż prosi się o wycieczkę do lasu – spojrzała prosto w oczy elfa.
– Panienko, ten teren jest własnością miejskiej… – przerwał, bo nagle, zupełnie bez powodu, zaniósł się śmiechem. Śmiał się coraz głośniej i głośniej, choć jego oczy nie wyrażały radości. Raczej zaskoczenie i przerażenie. Wreszcie padł na kolana, trzymając się za przeponę.
– Co mu zrobiłaś? – spytał Patrick.
– Ech, klasyczna sztuczka, ale to elf rzadkiej krwi, więc jest, na własne nieszczęście, podatny – Pamela uśmiechnęła się nieco złowieszczo. – Mentalnie go połaskotałam – wytłumaczyła.
– Nie umrze od tego? – spytał płanetnik, przypominając sobie wiejskie legendy o południcach.
– Bez przesady. Puści go, jak oddalimy się na bezpieczną odległość.
Para wspólników ruszyła więc dalej w las, zostawiając za sobą elfa, który tarzał się po ściółce w panice, śmiejąc się do rozpuku.
Dotarli do polany otoczonej dębami w najodpowiedniejszym momencie. Szybko skryli się za pniami o imponującej średnicy i zaczęli podglądać scenkę.
Vanessa stała przy sporym kamieniu, który na środku ustawili mieszkańcy lasu. Przed nią chodził w tą i z powrotem brodaty, długowłosy mężczyzna, łypiąc na nią groźnie. Był jednym z tych mniej tradycyjnych druidów, dlatego zamiast białej szaty nosił szykowny garnitur i okulary w rogowej oprawce. Tylko bujne, siwe owłosienie i sierp przy skórzanym pasku zdradzał, że jest jednym ze starożytnych, celtyckich szamanów.
– Jeśli dziś tego nie zrobisz, pożałujesz! – druid w końcu zatrzymał się i wrzasnął.
– Daj mi czas – Vanessa starała się mówić spokojnie, ale nawet z daleka było widać, że jest roztrzęsiona. – To nie jest takie łatwe, przywódco kręgu.
– Umowa była prosta. Poświęciłem ci czas, zaoferowałem umiejętności moich braci. Ty miałaś uwolnić duchy drzew w ogrodzie twojego męża. Czy tak wiele wymagam?
– Mój mąż kocha swoje drzewa. Nie da ich naruszyć, nawet ja na nim tego nie wymuszę – tłumaczyła się Fiorentini drżącym głosem.
– Te drzewa umierają! – wydarł się druid. – Jeśli dacie im zmarnieć, uschnąć, wszystko zgubione! Zabijecie ich opiekunów!
– Daj mi więcej czasu. Coś wymyślę, przysięgam.
– Do jutra. Jeśli do jutra wieczorem duchy nie przybędą do gaju, nasza pomsta dosięgnie cię niechybnie i nieodwołanie! A wiesz, że miałbym wielką ochotę ukarać kapłankę zbereźnej bogini. Nie próbuj mojej cierpliwości, to nikomu jeszcze nie wyszło na dobre.
– Dziękuję za łaskę, przywódco kręgu – odpowiedziała pokornie, choć minę miała zaciętą, bardziej sugerującą, że chętniej wydrapałaby druidowi oczy.
– Odejdź. Audiencja skończona, opuść natychmiast gaj – srogo przykazał Vanessie, a po sekundzie po prostu zapadł się pod ziemię. Fiorentini rzuciła nienawistne spojrzenie powietrzu, a potem opuściła polanę i wkroczyła na ścieżkę ku bramie.
Patrcik i Pamela kiwnęli do siebie głowami i też zaczęli się wycofywać.
Powrócili za płot, na ulicę obok lasku. Odczekali parę minut, aż główną drogą przejedzie Cadillac Vanessy. Gdy ten zniknął w oddali, ruszyli ku swojemu automobilowi.
Gdy byli jednak w połowie przechodzenia przez ulicę, nagle, pozornie znikąd, wyjechał czarny, zadaszony Ford. Natychmiast usunęli się z drogi, bo samochód pędził prosto na nich. Gdy znaleźli się na chodniku, czarne auto zatrzymało się tuż obok z nich. Wysiadło z niego dwóch osiłków, w tanich garniturach i gangsterskich aż do przesady kapeluszach. Jeden z nich trzymał tlącego się peta w ustach, a drugi, co bardziej martwiące, w rękach pewnie ściskał Thompsona. Ten pierwszy wyrzucił zaraz papierosa i odezwał się:
– Jedziecie z nami! Wsiadać, ale już!
– Nie sądzę – cicho i stanowczo odpowiedział płanetnik. Zacisnął dłonie w pięść.
– Nie próbuj sztuczek. Wiem, kto wy jesteście i cholernie nie chcecie dowiedzieć się, co my dla was mamy.
Pamela dotknęła delikatnie ramienia Patricka. Tommy Gun na pewno był załadowany srebrnymi kulami, albo czymś gorszym, a teraz nie mieli przewagi.
– Dobra – wydukał płanetnik w końcu. Gangster uśmiechnął się:
– Do auta. Kooperacja będzie doceniona, Hail.
– Aha – wymamrotał Patrick. Wziął Pam za rękę i zaprowadził do Forda, pilnowany czujnym spojrzeniem draba z pistoletem maszynowym. Gdy usiedli na tylnych fotelach, gangsterzy także wsiedli do auta, trzaskając drzwiami. Ten drugi położył sobie Tommy Guna na kolanach, a wyjął rewolwer. Odwrócił się i cały czas w nich mierzył. Samochód ruszył. Przez chwilę jechali główną drogą, ale zaraz kierowca skręcił w boczne uliczki, wspinające się na okoliczne wzgórza. Za oknem przewijały się okazałe wille.
– Wiesz co, mógłbyś jednak czasem patrzeć w lusterko – zaczęła się przekomarzać Pamela.– Może wtedy wiedzielibyśmy, że za nami ktoś jeździł.
– Jak mam śledzić samochód za nami, jak śledzę samochód przed nami? – odparł Patrick.
– To się nazywa podzielność uwagi – parsknęła.
– Zamknąć się! – wrzasnął ten z rewolwerem. Palec groźnie drgał mu przy spuście.
Ford z oporem piął się wyżej, zostawiając za sobą dzielnicę pałacyków.
Opuścili miasto i jechali teraz w dół. Pamela zaczęła się domyślać, gdzie wiozą ich gangsterzy. Gdy pędzili serpentyną, za którą widniała tylko przepaść i różnobarwne chmury ukrywające jej dno przed wzrokiem, wiedziała już na pewno. Jechali na Kraniec. Miejsce gdzie kończył się mikroświat zawierający w sobie Fayville i okolice. Gigantyczny klif, poza którym była już tylko zwiewna materia, szybująca mgławica między wymiarami.
Nie wróżyło to nic dobrego.
Zatrzymali się w końcu na czymś w rodzaju punktu widokowego. Znaczyło go wielkie drzewo, którego korzenie wystawały już poza ścianę skały i sprasowanej gleby. Jego nieodległym przeznaczeniem było runięcie w dół i zniknięcie w międzyświatowym, zaklętym chaosie. Metalowa barierka przy krawędzi była zardzewiała i powyginana.
-Wysiadać! – rozkazał dzierżący rewolwer.
Posłuchali. Opuścili auto, zerkając dyskretnie na boki i oceniając teren. Gangsterzy wysiedli i stanęli tuż za nimi. Obaj mierzyli w nich lufami Thompsonów.
– Tyłem do barierki, ale blisko! – polecił znów jeden z nich.
Usłuchali ponownie.
– Ręce do góry – padło trzecie polecenie.
Pamela i Patrick unieśli dłonie na wysokość głowy. Gangsterzy uśmiechnęli się paskudnie.
– Dobra, teraz muszę wam opowiedzieć, dlaczego czeka was to, co was czeka – ten, który kierował, wyjął papierosa i zapalił jedną ręką. – Jak dobrze wiecie, śledziliście Panią Fiorentini. Pan Fiorentini bardzo nie lubi, jak jeździ się po mieście za jego żoną. Jest bardzo zazdrosnym człowiekiem i bardzo porywczym, nawet jak na Sycylijczyka. Ma też jedną zasadę: nie daje ostrzeżeń. Albo grasz w jego drużynie, albo grzecznie się nie interesujesz, albo betonowe buciki. Sami powinniście rozumieć, że zgłosiliście się na ochotnika do trzeciej opcji. Spokojnie, przynajmniej betonu nie będzie. Ale pospadacie sobie, oj, będziecie lecieć godzinami, a może i latami.
– Skończ przemowy i sprawdź, czy nie powinieneś być przypadkiem gdzie indziej – Patrick odpysknął gangsterowi. Mógł sobie na to pozwolić teraz, gdy wiedzieli kto ich nasłał.
Pamela spojrzała na niebo. Słońce było dokładnie w zenicie. No cóż, obwiesie zaraz przekonają się, że wybrali sobie nie te osoby do pomiatania…
Gangster zarechotał.
– Chojrak! Ha, nawet mógłbym cię polubić – po czym wyrzucił papierosa i podniósł lufę Tommy Guna. Drugi natychmiast uczynił to samo.
Zanim jednak zdążyli zakończyć rozmowę serią pocisków, płanetnik wyciągnął ręce przed siebie i nagle, z wnętrza jego dłoni, wyleciał z dziwnym szmerem strumień gradowych kulek. Te w mgnieniu oka zaczęły wlatywać do luf Thompsonów, zatykając je po sekundzie kompletnie. Niedoszli egzekutorzy nie zdążyli nawet kiwnąć palcem.
Gangsterzy spojrzeli na swoje bezużyteczne już pistolety maszynowe, ogłupieli. Zaraz jednak ich mózgi zaczęły z powrotem odbierać bodźce. Odrzucili broń i zacisnęli swe wielkie dłonie w pięści. Zaczęli powoli podchodzić do pojmanych detektywów.
Pamela uśmiechnęła się, na całą szerokość czerwonych ust.
Wyciągnęła ręce i w tej samej chwili, znikąd, pojawiły się w nich dwa wielkie sierpy, o lśniącym metalicznie ostrzu i prostym, drewnianym trzonku. Południca ruszyła na gangstera po prawej. Ten zaraz podbiegł i próbował zamachnąć się prosto w jej twarz. Pamela w ostatniej chwili ukucnęła i rzuciła się do przodu. Skrzyżowane śmignięcie sierpami i dwa ostrza przeorały brzuch obwiesia. W momencie, gdy trysnęła krew, Pamela odturlała się na bok. Osiłek złapał się ręką za brzuch. Albo był wytrzymały, albo niosła go furia, bo zaraz otrząsnął się i rzucił na zwinną dziewczynę. Południca kopnęła go precyzyjnie w twarz, gdy nachylał się, by ją złapać. Gangster dał dwa kroki w tył, odruchowo. Wtedy Pam podskoczyła i chlasnęła jednym z sierpów przed siebie. Wylądowała w przykucnięciu. Oczy napastnika zamrugały. To był jedyny znak, że zorientował się, co właściwie zaszło. Potem krew buchnęła z poderżniętego gardła. Po chwili mięśniak runął twarzą na ziemię. Pam odskoczyła szybko, upadające ciało wzbudziło tuman kurzu.
W międzyczasie, płanetnik rozprawiał się z drugim gangsterem. Gdy ten biegł ku Patrickowi, z gruntu wydostał się nagle ciemny opar. Chmura w mig okryła napastnika, efektywnie pozbawiając go wzroku. Płanetnik zrobił dwa kroki w bok, by zejść z drogi pędzącemu na oślep drabowi. Ten zahaczył butem o korzeń i wyrżnął o ziemię. Wtedy w ręku Patrcika pojawiła się krótka, metalowa rurka. Machnął nią w powietrzu i zaraz na obu końcach wydłużyła się znacznie, zmieniając w coś w rodzaju kija. Płanetnik skoczył ku próbującemu się podnieść i uwolnić z ciemnej chmury gangsterowi i zaczął go okładać niemiłosiernie. Po dłuższej chwili osiłek, przestał się poruszać. W glebę zaczęła wsiąkać krew.
Wszystko to nie trwało dłużej, niż wypowiedzenie zdania: „nigdy, absolutnie nigdy nie próbuj rozstrzelać żadnej istoty, jeśli nie wiesz, do czego owo stworzenie jest zdolne".
– Spodziewałam się więcej – stwierdziła Pamela, jednocześnie patrząc z obrzydzeniem na czerwone plamy, którymi upstrzył się jej biały kombinezon. – Nie mogliśmy tego zrobić, zanim wywieźli nas taki kawał?
– Nie, nie zanim dowiedzieliśmy się, kto ich wysłał. Jeślibyśmy się pospieszyli, nie pomogłoby nam to w określeniu, kogo powstrzymać przed nasyłaniem następnych.
– Może i tak – Pam nachyliła się nad ciałem powalonego bandziora. Obejrzała je dokładnie, sprawdziła puls. – Marny to przeciwnik. Zwykli Normalni. Czuję się niedoceniona.
– A kogo się spodziewałaś? Przecież żadna istota, która ma wybór, nie zatrudni się jako chłopiec na posyłki u spasionego Włocha. Z kolei, co rzeczony może wiedzieć o mocach słowiańskich demonów?
– To co teraz? – zmieniła temat.
– Wyrzucamy zwłoki za Kraniec, bierzemy auto i do domu.
– A dalej?
Patrick położył prawą dłoń na czole. Myślał parę chwil.
– Ja odzyskam nasz samochód, jeśli jeszcze stoi tam, gdzie stał. Potem pojadę do Barese i spróbuję przeszukać pokój dziewczyny. Skoro nie było tam Protektorów, może da się coś jeszcze wyszperać.
– A ja?
– Przebierz się i jedź do Krasnego. Przepytaj go grzecznie o wszystko, co mogło mu wpaść w ucho. A nuż stary Rusek coś wie? Spotkamy się wieczorem i ustalimy, co dalej.
– Brzmi rozsądnie.
Płanetnik wezwał kolejne dwa obłoki, które uniosły ciała gangsterów i opadły powoli, wprost za krawędź przepaści. Nie zastanawiali się dalej. Pozbierali wszystko i wsiedli do auta. Po minucie odjechali, zostawiając za sobą spokojny punkt widokowy i samotne, skazane na śmierć drzewo. Jedynym, co świadczyło o niedawnej obecności kogokolwiek, były ślady opon i dwie karmazynowe plamy na piasku.
Vanessa ocknęła się. Czuła, że jest trochę poobijana. W dodatku, wisiała za ręce na jakimś rodzaju łańcucha, gdyż coś brzęczało przy każdym jej ruchu. Czuła zimny metal kajdan oplatający nadgarstki, tak samo chłodną, kamienną ścianę za plecami. Także ból, ponieważ nie dotykała stopami żadnego gruntu. Była przerażona, bowiem nie wiedziała, co dokładnie się stało. Pamiętała jedynie, że wjechali jak gdyby nigdy nic do garażu, a potem wendingo nagle zaryczał i wyskoczył z auta. Usłyszała rumor spadających z półek rzeczy. Potem zostały już tylko jakieś przebłyski.
Spróbowała otworzyć oczy. Niewiele jej to dało. Wokół panował mrok. Ale nie była sama. Słyszała kroki, szmer wolnego oddechu. Ktoś poruszał się w ciemności. Próbowała wytężać wzrok, ale nie pomagało. Pierwotny strach wkradał się powoli do jej umysłu.
– Jesteś przytomna, Vanesso? – usłyszała ciepły, spokojny głos mężczyzny.
– Rozkuj mnie natychmiast! – rozkazała wrzaskiem.
– Nie krzycz tak. Niewiele ci to pomoże, obawiam się.
– Pokaż się!
Brak odpowiedzi.
– Nie zabijesz mnie, zboczeńcu! – postanowiła być stanowcza, mimo sytuacji. – Moja bogini obdarowała mnie nieśmiertelnością!
– Nieśmiertelność jest względna, Vanesso. Bardzo względna – odpowiedział. – A czy twoja Wielka Matka obdarowała cię odpornością na ból, moja kochana? – mimo, że była to groźba, wypowiedział ją niemal… kojąco?
Teraz z kolei ona nie odpowiedziała. Oddychała szybko.
– Bo ja, Vanesso, umiem zadawać ból. Nie lubię tego, brzydzę się tym nawet, ale potrafię wywołać cierpienie tak łatwo, jakby w ogóle nie sprawiało to wysiłku. Wolałbym tego nie robić, ale póki życie jest takie, jakim jest, uciekam się do tego często.
– Czego chcesz? – spytała łamiącym się głosem.
– Teraz mówisz moim językiem. Jeśli chcemy sobie oszczędzić demonstracji moich umiejętności, na co liczę, musisz, moja biedna Vanesso, odpowiedzieć na jedno pytanie.
– Jakie? – czuła, że się zaraz rozpłacze.
– Gdzie jest Regina Barese?
Ciąg dalszy śledztwa w części II, pt. Bad Romance
,,Na tym biurku była tylko ciężka na oko maszyna do pisania'' . Czy można wzrokiem określić wagę danego przedmiotu? Wielkość, kształt - tak, ale wagę - chyba nie.
,,Znajdzie Pan drzwi, czy mam Panu wskazać kopniakiem?''. Kopniakiem można kogoś skierować do drzwi, ale nie wskazać ich (chyba że palcem).
,,Przyniósł ze swojego pokoju szklankę i butelkę taniej whisky, po czym napełnił naczynie i chodził z nim po pokoju.''
Rzeczownik ''pokój'' pojawia się dwa razy w jednym zdaniu. W celu unknięcia powtórzenia należy sięgnąć do słownika synonimów i użyć wyrazów np. pomieszczenie, gabinet itp.
,,zadymiając nie wietrzone akurat pomieszczenie.'' Dziwnie brzmi to zdanie. W ogóle myślę, że część ''nie wietrzone (...)'' jest zupełnie zbędne.
,,Tam zbliżyli się jeszcze bardziej, niż na parkiecie u Fiorentini. Zbliżali się niespiesznie''. Znowu powtórzenie. Ale to się niestety zdarza, autor często przeoczy takie niewielkie pomyłki, trzeba by spędzić nad tekstem parę dobrych chwil, żeby wychwycić wszystkie błędy.
,,Znajdzie Pan drzwi, czy mam Panu wskazać kopniakiem?'" - ten tekst miał brzmieć wbrew zasadom łączenia słów. Intencjonalne, ale rozumiem, że nie brzmi.
Można okiem określić, czy jest ciężki, czy nie, imo.
Powtórzenia oczywiście niechcący. Nie wietrzone też w sumie mogłoby wylecieć, choć nie jest aż tak straszne. Czytałem tekst na głos parę razy, ale widać i to nie pozwala na stuprocentową bezbłędność :)