- Opowiadanie: RogerRedeye - Czarna wódka

Czarna wódka

“Czar­na wódka” zo­sta­ła za­pre­zen­to­wa­na czy­tel­ni­kom w czwar­tym nu­me­rze ma­ga­zy­nu grozy “Hi­ste­ria”.  Bar­dzo cie­ka­wy, ład­nie wy­da­wa­ny i ilu­stro­wa­ny sie­cio­wy mie­sięcz­nik li­te­rac­ki. Szyb­ko do­cze­ka­ła się po­chleb­nej re­cen­zji – oto link: http://alicyawkrainieslow.blogspot.com/2014/10/r-histeria-iv-czyli-odrobina-czarnej.html

Opo­wia­da­nie opu­bli­ko­wał także por­tal “Her­bat­ka u He­le­ny”.  Na tym por­ta­lu do­cze­ka­ło się bar­dzo in­te­re­su­ją­cych re­cen­zji, od pra­wie en­tu­zja­stycz­nych do kry­tycz­nych.

Oto link: http://herbatkauheleny.pl/readarticle.php?article_id=2341 

Cóż wię­cej można po­wie­dzieć? Tylko tyle – wi­taj­cie w świe­cie  czar­nych kra­bów... 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Użytkownicy, Suzuki M.

Oceny

Czarna wódka

Har­men lubił ten lokal – ofe­ro­wał dobre je­dze­nie za umiar­ko­wa­ną cenę i na­praw­dę przy­zwo­ite al­ko­ho­le, też tanie. Smacz­ne żarło z roz­we­se­la­ją­cą po­pit­ką, po­wie­dział kie­dyś ze śmie­chem do Liz, gdy re­la­cjo­no­wał pierw­szą wi­zy­tę w nowej ja­dło­daj­ni. Za­zna­czył mi­mo­cho­dem, ale zu­peł­nie świa­do­mie, że ceny są ni­skie na wszyst­ko – oprócz czar­nej wódki, jak zwy­kle nie­by­wa­le dro­giej.

Do­brze pa­mię­tał, że odęła wów­czas z nie­sma­kiem wargi – już stra­ci­li Dagny, ale Liz nadal nie piła zwy­kłych wódek czy win. Żad­nych. Cią­gle upar­cie trzy­ma­ła się  nie­ak­tu­al­nej za­sa­dy, że nie weź­mie do ust ni­cze­go, co mo­gło­by za­szko­dzić dziec­ku, jesz­cze nie­daw­no wy­py­cha­ją­ce­mu jej kształt­ny brzu­szek z pięk­nym pęp­kiem.

O kosz­tach na­by­cia czar­nej wódki wie­dzie­li wszy­scy, a Liz też do­brze znała cenę spe­cy­fi­ku o ciem­nej jak smoła bar­wie, ale do­tych­czas uży­wa­ła go na­praw­dę rzad­ko. Nie to, że nie lu­bi­ła czar­nej go­rza­łecz­ki, jak ją kie­dyś okre­śli­ła. Lu­bi­ła, tak jak wszy­scy, może nie ko­cha­ła, jak wielu, ale czę­sto wy­pi­ja­ła spory kie­li­sze­czek albo nawet dwa. Teraz za­czę­ła w niej bar­dzo gu­sto­wać, wła­śnie zaraz po uro­dze­niu mar­twej Dagny, chyba, jak są­dził, po­wo­li uza­leż­nia­jąc się od smo­li­ste­go płynu – wódki, da­ją­cej za­po­mnie­nie i za­ra­zem pom­pu­ją­cej w ciało mnó­stwo ener­gii, wy­star­cza­ją­cej na długo.

O jed­nym w tej roz­mo­wie dys­kret­nie nie wspo­mniał: w tej nie­daw­no jesz­cze gar­kuch­ni bar­man i tak nie oga­ła­cał czło­wie­ka ze wszyst­kie­go, kiedy klient po­pro­sił o bu­te­lecz­kę wód­cza­ne­go spe­cja­łu. Co wię­cej, je­że­li port­fel świe­cił pust­ką, bez pro­te­stów na­le­wał tylko kie­li­sze­czek, i to suto, bez oszu­kań­stwa, aż po brzeg. Szyb­ko też wpro­wa­dzo­no tam różne od­mia­ny więk­szych i mniej­szych szkla­ne­czek, tylko na czar­ną wódkę, w tym kilka nieco więk­szych od na­parst­ka, do­sto­so­wa­nych do za­sob­no­ści kie­sze­ni gości. Har­men są­dził, że może dzię­ki temu lokal z miej­sca zy­skał po­pu­lar­ność – mimo od­da­le­nia od Mia­sta. Bar­ma­ni ob­słu­gi­wał wszyst­kich z jed­na­ko­wą re­we­ren­cją, nawet zwy­kłych ro­bo­cia­rzy, na chyb­ci­ka wy­chy­la­ją­cych ma­lut­kie czar­ki, po­pi­ja­ją­cych je potem kwar­tą piwa i rzu­ca­ją­cych na ladę zmię­to­szo­ne i brud­ne bank­no­ty. Ścia­ny roz­le­głe­go lo­ka­lu za­pew­nia­ły bez­pie­czeń­stwo, oczy­wi­ście oprócz doj­ścia i po­wro­tu, ale ten pro­blem wy­stę­po­wał wszę­dzie – i pra­wie nikt się nim nie przej­mo­wał.

Har­men uwa­żał, że inni go­ście myślą jak on – za­wa­le­nia stro­pów i obu­dów wy­stę­po­wa­ły rzad­ko, coraz rza­dziej, i każdy są­dził, że aku­rat jego omi­nie nie­szczę­ście.  

Sa­do­wiąc się na wy­god­nym krze­śle po raz ko­lej­ny stwier­dził, że wła­ści­ciel re­stau­ra­cji – tak ją teraz na­zy­wa­no: zy­ski­wa­ła re­no­mę – do­brze ro­zu­mie i spryt­nie wy­ko­rzy­stu­je prawa rynku. Przy­cią­gnął klien­tów ze­sta­wem ta­nich po­traw, wcale nie naj­gor­szej ja­ko­ści – i bar­dzo smacz­nych – stale roz­sze­rza­jąc kartę dań. Jesz­cze pół roku temu ja­dło­spis skła­dał się z dwóch stron­ni­czek w li­chej opra­wie, a teraz li­czył ponad tuzin kart, przy­cią­ga­ją­cych wzrok ko­lo­ry­sty­ką po­szcze­gól­nych po­zy­cji. Duża re­kla­ma u wej­ścia nie kła­ma­ła – je­dze­nie roz­pły­wa­ło się w ustach, a spis po­traw sys­te­ma­tycz­nie pęcz­niał. Kie­dyś Har­men za­sta­no­wił się nad tym i stwier­dził, że pew­nie i z tego po­wo­du lubi tu bywać – od­wie­dzał po­rząd­ną ja­dło­daj­nię, a nie spe­lu­nę, gdzie chrzczo­no wodą czar­ną wódkę, a więk­szość gości ra­czy­ła się tanim sa­mo­go­nem albo or­dy­nar­nym wiń­skiem za parę cen­tów. Tutaj ciem­ny al­ko­hol,  po­da­wa­ny w ład­nych bu­tel­kach, na­le­wa­ny do pięk­nych kie­lisz­ków – z praw­dzi­we­go szkła, a to też sta­no­wi­ło rzad­kość – sta­no­wił tylko dys­kret­ny do­da­tek do pysz­ne­go je­dze­nia.  

No i rze­czy­wi­ście sprze­da­wa­no praw­dzi­wą czar­ną wódkę, a nie er­sat­ze dla pro­sta­ków, epa­tu­ją­ce pięk­ny­mi opa­ko­wa­nia­mi, ale z za­war­to­ścią da­ją­cą lichy efekt. Ko­lej­ny neon nad bu­fe­tem też nie łgał – czło­wiek wle­wał do gar­dła ciem­ną am­bro­zję, a może napój za­po­mnie­nia, na­tych­miast czu­jąc prze­peł­nia­ją­cą ciało bło­gość, prze­mie­sza­ną z po­tęż­nym za­strzy­kiem ener­gii – pod­nie­ty, trwa­ją­cej kilka dni, ty­dzień, nie­raz i dłu­żej, po pro­stu w za­leż­no­ści od wiel­ko­ści dawki.

Dzi­siaj jed­nak nie za­mie­rzał ku­po­wać smo­li­ste­go al­ko­ho­lu – ko­niec mie­sią­ca ogra­ni­czał wy­dat­ki. Pla­no­wał, że może na za­koń­cze­nie nie­dziel­ne­go obia­du wy­pi­je taki ma­lu­teń­ki kie­li­szek – na miły wie­czór i ju­trzej­szy po­ra­nek.

Jesz­cze się nie zde­cy­do­wał.  

Wie­dział jed­nak, co za­mó­wi – kraby. Wszy­scy jedli kraby, po­żyw­ną i ener­ge­tycz­ną stra­wę, jed­nak w końcu po­wo­du­ją­cą prze­syt. Ale on po pro­stu je lubił. W głębi ducha przy­zna­wał, że może nawet uwiel­bia – so­czy­ste mięso, nie­zwy­kle smacz­ne, nigdy nie po­wo­du­ją­ce uczu­cia na­pcha­nia brzu­cha, ale zna­ko­mi­cie za­spo­ka­ja­ją­ce ape­tyt i da­ją­ce or­ga­ni­zmo­wi mnó­stwo sił. Cenił nową re­stau­ra­cję i za to, że ku­cha­rze przy­rzą­dza­li sko­ru­pia­ki na róż­no­ra­kie spo­so­by, nawet jako ko­tle­ci­ki. Całe sześć kart menu po­świe­co­no po­tra­wom z kra­bów – stu­dio­wał teraz uważ­nie ja­dło­spis, za­sta­na­wia­jąc się nad po­łą­cze­niem dwóch, a może trzech dań.

Kel­ner­ka cze­ka­ła cier­pli­wie, lekko się uśmie­cha­jąc. Har­me­no­wi wy­da­wa­ło się, że go lubi – pod­cho­dzi­ła na­tych­miast, kiedy się zja­wiał, od­su­wa­ła krze­sło, i z prze­ję­ciem w gło­sie po­le­ca­ła świe­żu­teń­ki spe­cjał z kra­bów, za­wsze tra­fia­jąc w jego gust. Liz śmia­ła się, gdy kie­dyś opo­wie­dział o sym­pa­tycz­nej pra­cow­ni­cy re­stau­ra­cji, jed­nej z wielu – klien­tów przy­by­wa­ło, a wła­ści­ciel sys­te­ma­tycz­nie zwięk­szał licz­bę per­so­ne­lu.

– Spry­cia­ra liczy na nie­złe na­piw­ki – stwier­dzi­ła, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Wy­czu­ła, że je­steś do­brze sy­tu­owa­ny, więc trzę­sie się nad tobą jak kwoka nad kur­czę­ciem. Oczy­wi­ście, na pewno jest po­nęt­na – i wy­ko­rzy­stu­je swój urok, uda­jąc, że leci na cie­bie. Stary numer.

Rzu­cił okiem na cze­ka­ją­cą na za­mó­wie­nie rosłą dziew­czy­nę – Liz, jak zwy­kle, nie po­my­li­ła się, choć nie do końca miała rację. Spory de­kolt wy­raź­nie uka­zy­wał jędr­ny zarys trzech pier­si z po­kaź­ny­mi bro­daw­ka­mi, a kusa su­kien­czy­na spore frag­men­ty sprę­ży­stych ud. Wy­raź­nie epa­to­wa­ły sek­sem.

Jakby od­ga­du­jąc myśli Har­me­na, kel­ner­ka ob­li­za­ła wargi.

Mimo tych uro­ków, zmy­sło­wej twa­rzy i ota­cza­ją­ce­go dziew­czy­nę wy­raź­nie od­czu­wal­ne­go nimbu zmy­sło­wo­ści nie po­cią­ga­ła go. Liz my­li­ła się, jeśli są­dzi­ła, że coś czuje do dłu­go­no­giej, zgrab­nej pra­cow­ni­cy – cią­gle nie mógł się przy­zwy­cza­ić do trzech wzgór­ków ciała na ko­bie­cym tor­sie. Lubił takie dziew­czy­ny i czę­sto z nimi współ­pra­co­wał, a także za­trud­niał, ale ich wy­bu­ja­ły sek­su­alizm trak­to­wał obo­jęt­nie. Znacz­nie bar­dziej przy­cią­ga­ły go mniej­sze, lecz nie­zwy­kle kształt­ne pier­si Liz.

Dwie wspa­nia­le ukształ­to­wa­ne pier­si. Dbała o nie, przy­go­to­wu­jąc się do wy­tę­sk­nio­ne­go ma­cie­rzyń­stwa. Na­praw­dę trosz­czy­ła się o nie, tak jak o resz­tę ciała, a kie­dyś z szel­mow­skim uśmie­chem, do­strze­ga­jąc spoj­rze­nie Har­me­na, za­uwa­ży­ła, że pod uro­dze­niu Dagny na pewno się zwięk­szą.

– Będę kar­mić ma­leń­stwo naj­dłu­żej, jak się da, i pew­nie staną się bar­dziej wy­dat­ne, choć potem wrócą do normy. Mleko robi swoje, więc bę­dziesz za­do­wo­lo­ny. Może dam ci tro­chę po­ssać, chłop­ta­siu.  

Też wtedy ob­li­za­ła wargi. Roz­ma­wia­li parę razy o lo­ka­lu, i Har­men, tak dla pew­no­ści, pod­kre­ślił, że ko­bie­ty o trój­człon­nym biu­ście od­strę­cza­ją go. Czę­sto je spo­ty­kał – w jego fir­mie wszyst­kie sprzą­tacz­ki i se­kre­tar­ka też pre­zen­to­wa­ły trzy pier­si.

Po pro­stu nadal nie mógł się do nich do końca prze­ko­nać.

Liz uśmiech­nę­ła się wtedy – wie­dzia­ła, że nie kła­mie. Do­sko­na­le wy­czu­wa­ła, kiedy łgał, a ciąża jesz­cze do­dat­ko­wo pod­nio­sła tę umie­jęt­ność. Miała też nie­za­chwia­ną pew­ność, że uro­dzi dziew­czyn­kę, nie wia­do­mo, skąd się bio­rą­cą, ale tak wiel­ką, że zaraz po tej bła­hej po­ga­węd­ce, wień­cząc wcze­śniej­sze roz­mo­wy, wy­bra­li jej imię: Dagny. Rzad­ko uży­wa­ne, a Liz stwier­dzi­ła, ze jest pięk­ne.

Też tak uwa­żał, i cie­szył się z tej de­cy­zji, bo on je wy­na­lazł i pod­su­nął Liz. Pa­mię­tał, że nie za­py­tał wtedy, co żona sądzi o jego ciele, choć miał chęt­kę.

Nie czuł dziś ocho­ty na roz­mo­wę z przy­stoj­ną pra­cow­ni­cą, choć zwy­kle lubił z nią po­ga­wę­dzić. Tego po­po­łu­dnia pra­gnął tylko dłu­giej chwi­li sa­mot­no­ści przy sto­li­ku, do­bre­go je­dze­nia i nie­my­śle­nia o ni­czym istot­nym, zwłasz­cza o Liz i mar­twej Dagny.

Zła­pał się na myśli, że może jed­nak wła­śnie ta nie­wy­mu­szo­na in­tym­ność po­wo­du­je, ze tak po­lu­bił re­stau­ra­cję. Lokal miał kilka sal, a w naj­roz­le­glej­szej  usta­wio­no sporą ilość ma­łych sto­li­ków, od­dzie­lo­nych bok­sa­mi. Bar­dzo rzad­ko ktoś się przy­sia­dał – każdy znaj­do­wał miej­sce, od­se­pa­ro­wa­ne od in­nych.  

Za­mknął ja­dło­spis. Nie do końca jesz­cze prze­my­ślał wybór dania, ale obec­ność kel­ner­ki przy­spie­szy­ła de­cy­zję.

– Po­traw­ka z kra­bów z po­dwój­ny­mi ja­rzy­na­mi. Dużo sosu. Pro­szę do­ło­żyć dwa do­brze wy­pie­czo­ne kra­bo­we ko­tle­ci­ki. – Po­stu­kał pal­cem w blat. Od nie­daw­na sto­li­ki na­kry­wa­no ob­ru­sa­mi – lubił spraw­dzać ten mięk­ki, stłu­mio­ny od­głos ude­rze­nia w ko­ron­ko­wa tka­ni­nę. – Niech pani wy­bie­rze coś do picia, ja­kieś przy­zwo­ite piwo. Kwar­ta wy­star­czy.  

– Oczy­wi­ście, panie Lin­ker. Po­traw­ka jest no­wo­ścią. Na­praw­dę pysz­na!

Wy­stu­ka­ła za­mó­wie­nie na prze­no­śnym ekra­nie, prze­wią­za­nym ró­żo­wą wstąż­ką. Har­men nigdy nie po­tra­fił zro­zu­mieć, czemu służy dzi­wacz­na ozdo­ba: po­dej­rze­wał, że pod­kre­śla­ła od­święt­ny na­strój po­by­tu w lo­ka­lu. Nie poj­mo­wał też, w jakim spo­so­bem kel­ner­ka radzi sobie z bez­błęd­nym wpi­sy­wa­niem da­nych nie­zwy­kle dłu­gi­mi, per­fek­cyj­nie po­ma­lo­wa­ny­mi pa­znok­cia­mi o czę­sto zmie­nia­nej bar­wie. Przy­zna­wał jed­nak, ze wy­glą­da­ją wspa­nia­le.

– Świe­żut­kie i pysz­niut­kie je­dze­nie – cią­gnę­ła z oży­wie­niem – z do­sta­wy no­wych sko­ru­piacz­ków, tych więk­szych, wie pan. Ale, jak zwy­kle, wy­śmie­ni­te! Podam za parę mi­nu­tek. Może kie­li­sze­czek na deser?

Prze­czą­co po­krę­cił głową – ko­niec mie­sią­ca ogra­ni­czał wy­dat­ki, a jesz­cze do­brze czuł dzia­ła­nie po­przed­nio wy­pi­tej dawki.

Dziew­czy­na nie pró­bo­wa­ła go na­ma­wiać. Ode­szła, stu­ka­jąc wy­so­ki­mi ob­ca­sa­mi o me­ta­lo­we płyty pod­ło­gi.

Ten spo­sób za­cho­wa­nia ob­słu­gi tez lubił: nie pró­bo­wa­no ni­cze­go wmu­szać, ale nawet tanią prze­ką­skę kel­ner­ki po­da­wa­ły z uśmie­chem.

– Nawet kró­cej niż chwil­kę! – rzu­ci­ła jesz­cze na po­że­gna­nie, ło­bu­zer­sko pusz­cza­jąc do niego oko, jakby pod­kre­śla­jąc, że bar­dzo ceni obec­no­ści Har­me­na i ob­słu­gu­je go ze spe­cjal­ną, tylko dla niego prze­zna­czo­ną sta­ran­no­ścią.  

Jak zwy­kle, do­trzy­ma­ła przy­rze­cze­nia – wszyst­kie kel­ner­ki po­ru­sza­ły się ni­czym frygi – i teraz z za­sta­no­wie­niem kosz­to­wał pierw­sze kęsy po­traw­ki, ba­da­jąc, czy nie po­trze­ba wię­cej przy­praw, ale pra­wie na­tych­miast po­czął ła­ko­mie jeść – do­sko­na­le sma­ko­wa­ła.

 

***

 

Nie­spo­dzie­wa­ny uścisk dłoni na ra­mie­niu oka­zał się bar­dzo silny – pra­wie wbił Har­me­na w krze­sło. Wal­nię­cie ręką za­pra­wio­ną do cięż­kiej pracy spo­wo­do­wa­ło, że pra­wie się za­krztu­sił.

– Witaj, Lin­ker, stary przy­ja­cie­lu! – Przy­bysz od­su­nął dru­gie krze­sło i roz­siadł się wy­god­nie. Tak da­le­ko wy­cią­gnął nogi, ze Har­men po­czuł ucisk buta na ko­st­ce. Śpiesz­nie pod­kur­czył stopy. – Do­praw­dy, kopę lat mi­nę­ło od ostat­nie­go spo­tka­nia. Kopa lat! Chło­pie, co sły­chać? Smacz­ne je­dzon­ko? – Pie­go­wa­ta twarz na­chy­li­ła się nad ta­le­rzem. – Wiele sły­sza­łem o tej nowej knaj­pie, więc wpa­dłem zba­dać, co i jak. Tro­chę da­le­ko, to pewne. No i patrz, spo­tka­li­śmy się! Psia­krew, po tylu la­tach! Cho­le­ra, jak ten czas leci… Cią­gle sie­dzisz z Liz? Pa­mię­tam ją: fajna dziew­czy­na, cy­ca­ta dup­cia co się zowie, bez dwóch zdań. Szczę­ściarz z cie­bie, Lin­ker.

Wska­zu­ją­cy palec za­wisł nad so­sjer­ką. Kel­ner­ki przy­się­ga­ły, że do­bra­nie do­wol­nej ilo­ści sosu jest dar­mo­wą ofer­tą, ale Har­men nie wie­rzył tym za­pew­nie­niom: na pewno wli­czo­no ją w cenę, mimo wszyst­ko na­praw­dę niską.  

– Danie pro­sto z pieca, jesz­cze sosik sma­ko­wi­cie pa­ru­je. Też tak lubię. Jakby przy­nieść swo­je­go chleb­ka, na­są­czyć pajd­kę, miał­byś do­dat­ko­we danie. – Nie­spo­dzie­wa­ny gość wy­le­wał z sie­bie potok słów i zda­wał się nie cze­kać na od­po­wiedź. – Czę­sto tu by­wasz? I przy­cho­dzisz bez Liz? Chwi­la sa­mot­no­ści, co, Lin­ker? Chło­pie, do­brze to ro­zu­miem.

Czło­wiek, po­kle­pu­ją­cy teraz kor­dial­nie Har­me­na po dłoni trzy­ma­ją­cej wi­de­lec, wy­po­wie­dział długą se­kwen­cję zdań jed­nym cią­giem, ni­czym au­to­mat fo­nicz­ny, in­for­mu­ją­cy o naj­now­szych wy­da­rze­niach w Mie­ście, bar­dzo po­dob­nym, afek­ciar­skim i na­pu­szo­nym tonem.

Nowy gość prze­rwał i gło­śno wy­smar­kał nos w kra­cia­stą chu­s­tecz­kę. Noz­drza  po­ru­sza­ły się, wy­raź­nie ba­da­jąc za­pach ciem­ne­go sosu.

Wy­szcze­rzył w uśmie­chu dawno nie­my­te, po­żół­kłe zęby.

Har­men po­spiesz­nie prze­łknął jesz­cze nie do końca zżuty kęs. Ma­chi­nal­nie na­brał ko­lej­ny.

Przy­glą­dał się pro­fi­lo­wi kogoś, kto na pewno go znał – bez wa­ha­nia wy­mie­nił jego na­zwi­sko, no i wie­dział o Liz – mocno już ob­wi­słe­mu pod­bród­ko­wi, pu­co­ło­wa­tym, nie­zbyt do­kład­nie ogo­lo­nym po­licz­kom, per­ka­te­mu no­so­wi i spo­rej ły­sin­ce ze śmiesz­nie wy­glą­da­ją­cym ko­smy­kiem rzad­kich wło­sów po­środ­ku. Ta na­chy­lo­na nad jego ta­le­rzem twarz nic mu nie mó­wi­ła.

Jeden z tych ro­bot­ni­ków, też miesz­kań­ców Mia­sta – po­my­ślał – cią­gle śpie­szą­cych do ja­kiejś pracy, do­ko­nu­ją­cych za­ku­pów, chłep­cą­cych piw­sko i plot­ku­ją­cych z są­sia­da­mi przed ich kwa­te­ra­mi. Skąd on mnie zna?

Uznał, że pew­nie był to­wa­rzy­szem lat dzie­cin­nych, może nawet ko­le­gą lub synem są­sia­da, dawno nie­wi­dzia­nym, je­że­li nawet za­pa­mię­ta­nym, to w po­sta­ci dzie­cia­ka, może mło­ko­sa, ale nie do­ro­słe­go męż­czy­zny. Jakaś dawna, może i sym­pa­tycz­na, ale nigdy nie­od­na­wia­na zna­jo­mość.

Ni­ko­go nie po­tra­fił przy­pi­sać do tej po­spo­li­tej twa­rzy. Umysł Har­me­na pra­co­wał in­ten­syw­nie, ale bez efek­tu: z nikim nie ko­ja­rzył cią­gle szcze­rzą­ce­go zęby przy­by­sza.

Jed­nym rzu­tem oka oce­nił rów­nież jego za­moż­ność – dawno się tego na­uczył. Nie­spo­dzie­wa­ny gość nie wy­glą­dał na kogoś, kto mógł­by sobie po­zwo­lić na bez­ro­zum­ne uży­wa­nie chle­ba, wła­ści­wie nadal ra­ry­ta­su. Wy­pie­czo­ny bo­che­nek sma­ko­wał bosko, ale nadal dużo kosz­to­wał. Dla wielu po­zo­sta­wał ozdo­bą nawet nie nie­dziel­ne­go, ale wy­łącz­nie świą­tecz­ne­go stołu. Liz lu­bi­ła wsta­wać cich­cem ran­kiem, nie bu­dząc go, iść do po­bli­skie­go skle­pi­ku tuż pod za­ła­ma­niem ma­gi­stra­li wen­ty­la­cyj­nej i przy­no­sić świe­ży bo­che­ne­czek, tak go­rą­cy, ze owi­ja­ła go szmat­ką, bo pa­rzył palce. Na­po­ty­ka­ła le­d­wie dwóch, trzech na­byw­ców, choć pra­wie wszy­scy  ce­ni­li go­rą­ce pie­czy­wo. Za­ja­dał się potem cie­plu­teń­ką krom­ką, cza­sem dwoma, a Liz cier­pli­wie cze­ka­ła, aż świe­ży wy­piek osty­gnie – lu­bi­ła nieco już chłod­niej­sze.  Ale nie czy­ni­ła tak zbyt czę­sto, bo nawet oni, ma­jęt­ni lu­dzie, nie mogli sobie co­dzien­nie po­zwo­lić na chleb.

Ale ten czło­wiek, w zno­szo­nej kurt­ce i spra­nej ko­szu­li, wy­glą­da­ją­cy na po­spo­li­te­go ro­bo­cia­rza, na pewno rzad­ko wbi­jał nie­oczysz­czo­ne sie­ka­cze w pajdę ra­zow­ca, pew­nie, tak jak inni, trak­tu­jąc ją ni­czym eu­cha­ry­stię.

Har­men osą­dził, że nie warto teraz wy­ty­kać mu głu­piej fan­fa­ro­na­dy: nikt nie lubił pod­kre­śla­nia, że za­li­cza się do bie­da­ków, wręcz prze­ciw­nie, każdy z ta­kich typów li­czył na zro­zu­mie­nie dla swo­jej cięż­kiej ha­ró­wy, może nawet i na po­chleb­stwa. Tego też się dawno temu na­uczył, gdy wspól­nie z Liz za­ło­ży­li pierw­szą firmę, a potem pręd­ko prze­nie­śli do o wiele bar­dziej roz­le­głe­go – i wyż­sze­go – sek­to­ra ła­dow­ni. Kiedy Liz z nieco wsty­dli­wym uśmie­chem po­in­for­mo­wa­ła o ciąży, z ra­do­ścią pro­jek­to­wa­li prze­pro­wadz­kę w rejon rufy.

Ten facet o miesz­ka­niu na rufie z pew­no­ścią mógł tylko po­ma­rzyć.  

– Oczy­wi­ście, że z nią sie­dzę – rzu­cił nie­zo­bo­wią­zu­ją­cym tonem. – Wiesz, wy­szła za mnie za mąż. Bar­dzo się ko­cha­my – i nie za­mie­rza­my prze­stać. Nigdy.

Ostroż­nie dolał sosu. Po­wo­li sty­gną­cy płyn, jak zwy­kle przy ob­ni­ża­niu cie­pło­ty, bar­dziej ściem­niał, za­czy­na­jąc lekko opa­li­zo­wać. Teraz danie wy­glą­da­ło i sma­ko­wa­ło tak, jak Har­men na­praw­dę lubił.

Wbił na wi­de­lec spory ka­wa­łek kraba.  

Żuł sta­ran­nie. Kel­ner­ka nie kła­ma­ła – przy­rzą­dzo­ne w ten spo­sób sko­ru­pia­ki wy­śmie­ni­cie sma­ko­wa­ły, a po­tra­wa nadal utrzy­my­wa­ła od­po­wied­nią cie­pło­tę.

Nie chciał czczą ga­da­ni­ną z kimś dawno za­po­mnia­nym stra­cić przy­jem­no­ści roz­ko­szo­wa­nia się do­sko­na­łyn da­niem. I czymś wię­cej – chwi­lą za­po­mnie­nia o Liz i Dagny. Ale nie mógł tak po pro­stu kazać go­ścio­wi wy­nieść się – albo przy­wo­łać kel­ner­kę i dys­kret­nie po­pro­sić o we­zwa­nie straż­ni­ka. Wie­dział, że wła­ści­ciel kliku za­trud­niał.

Ten czło­wiek go znał. Kie­dyś mogli się nawet lubić. Har­men miał na­dzie­ję, że przy­wo­ła­ne przez go­ścia z kra­cia­stą chu­s­tecz­ką pierw­sze wspo­mnie­nie roz­wie­je mrok nie­pa­mię­ci. Po­my­ślał, że nawet tego pra­gnie – ta nie­moż­ność przy­po­mnie­nia sobie, kim jest są­siad przy sto­li­ku, sta­wa­ła się de­ner­wu­ją­ca.

Mę­czy­ła umysł. Iry­to­wa­ła, cho­ciaż miała jed­nak za­le­tę – po­zwa­la­ła za­po­mnieć o śmier­ci Dagny. Zająć się roz­wią­zy­wa­niem try­wial­nej – i w sumie, jak oce­niał, śmiesz­nej za­gad­ki.

Zna­jąc ten typ ludzi, wie­dział, że nie bę­dzie długo cze­kał na ko­lej­ny wy­trysk słów.

Nie za­wiódł się.

– Ładne dup­cie tu ob­słu­gu­ją. Do­praw­dy, cacy ko­bit­ki. – Męż­czy­zna z ły­sin­ką za­tarł dło­nie. Kilka razy po­krę­cił głową, omia­ta­jąc salę wzro­kiem. – Wiesz, Lin­ker, do­wie­dzia­łem się o tej knaj­pie z gło­śni­ków – mocno się re­kla­mu­ją. Chłop­taś pro­wa­dzą­cy ten bar ma łeb na karku, to pewne – no i doj­ścia. In­for­ma­cje nadal się przy­da­ją, jakby na to nie pa­trzeć – lu­dzie ich słu­cha­ją. Chyba od czasu do czasu wpad­nę tutaj. Ka­wa­łek drogi, ale co tam…  

Nadal mówił tym mo­no­ton­nie brzmią­cym tonem, z prze­bi­ja­ją­cą nie­mal w każ­dym sło­wie nutą em­fa­zy.  

Har­men chrząk­nął. Nie zno­sił ter­ko­tli­wych gło­śni­ków w ka­ju­tach i ko­ry­ta­rzach, cią­gle o czymś in­for­mu­ją­cych. Uwa­żał, że pra­wie nikt już nie zwra­ca na nie uwagi – od­ry­wa­ły od pracy, prze­szka­dza­ły w wy­po­czyn­ku, nie­po­trzeb­nie za­bie­ra­ły czas. Nadal jed­nak ist­nia­ły, tak jak w cza­sach dzie­ciń­stwa, tylko wtedy od­bie­rał in­for­ma­cje z otwar­ty­mi usta­mi. On i inni – do­brze to pa­mię­tał.

Ten czło­wiek słu­chał ich nadal, bo for­mu­ło­wał zda­nia bar­dzo po­dob­nie.

Kątem oka stu­dio­wał twarz – cią­gle nic mu nie mó­wi­ła. Nie przy­po­mi­nał sobie z cza­sów mło­do­ści kogoś, tak do­brze na­śla­du­ją­ce­go aku­stycz­ne wia­do­mo­ści.

Może wszy­scy wtedy tak ga­da­li­śmy? – po­my­ślał, czu­jąc ogar­nia­ją­ce go roz­ba­wie­nie. – Wy­ro­śli­śmy z tego, a on nie.

Też chrząk­nął, jakby w od­po­wie­dzi na ko­lej­ne zda­nie, już nie­słu­cha­ne. Miał na­dzie­ję, ze po­ja­wi się kel­ner­ka o im­po­nu­ją­cym, trzy­pier­sio­wym biu­ście. Miał­by tro­chę czasu do na­my­słu, przy­po­mnie­nia sobie sta­rych wspo­mnień i dawno nie­wi­dzia­nych osób.

Fer­tycz­na dziew­czy­na po­de­szła pra­wie na­tych­miast.

– Sza­now­ny pan życzy sobie…? – Zna­czą­co za­wie­si­ła glos. Znowu ob­li­za­ła usta. – Ofe­ru­je­my tanie dania w bardo do­brym ga­tun­ku – prze­ko­na się pan.

– Zło­ciut­ka, tylko się roz­glą­dam. – Czło­wiek z ły­sin­ką po­ki­wał głową. – Wszy­ściu­teń­ko do­brze wy­glą­da, widać szyk. Nie skła­mię, jeśli po­wiem, że cał­kiem przy­zwo­icie. Złot­ko, jedno py­ta­nie: macie czar­ną wódkę, ale taką praw­dzi­wą, nie­chrz­czo­ną ja­kimś świń­stwem? Dużo oszu­kań­stwa teraz się spo­ty­ka, na­praw­dę sporo, pew­nie, zło­ciut­ka, do­brze o tym wiesz. Podaj może jakąś prze­ką­secz­kę ja­rzy­no­wą, spró­bu­ję, jak u was sma­ku­je.

Wy­gła­szał zda­nia jak po­przed­nio, jed­nym cią­giem, ter­ko­tli­wym gło­sem prze­ję­te­go swoją rolą spi­ke­ra, po­da­ją­ce­go nowe ko­mu­ni­ka­ty.

Har­me­no­wi przy­cho­dzi­ło do głowy tylko jedno – łysol miesz­kał kie­dyś na dzio­bie, tam, gdzie on. Pew­nie w po­bli­żu cia­snej ka­ju­ty ro­dzi­ców.  Bar­dzo moż­li­we, uznał, za nadal gnieź­dzi się w cią­gną­cych się ki­lo­me­tra­mi ma­łych klit­kach ste­row­ni – tak ją wtedy na­zy­wa­no.

Teraz po­wia­da­ją, że przy­sto­so­wa­li­śmy i za­sie­dli­li­śmy kok­pit – stwier­dził w my­ślach, od­kra­wa­jąc ka­wa­łek ko­tle­ci­ka. – Jak go zwał, tak zwał, ale pa­no­wa­ła nie­sa­mo­wi­ta cia­sno­ta. W sumie dobre czasy mło­do­ści, wszyst­ko się nam cho­ler­nie po­do­ba­ło, no i po­zna­łem Liz.

– Oczy­wi­ście, że ją ser­wu­je­my. Je­że­li ze­chce pan za­mó­wić coś wię­cej, pro­szę dać znak. – Kel­ner­ka uśmiech­nę­ła się uwo­dzi­ciel­sko. – Wy­star­czy unieść dłoń. Za­wsze je­stem w po­bli­żu.

Znowu sta­ran­nie po­pra­wi­ła wstą­żecz­kę prze­wią­zu­ją­ca pul­pit. Wes­tchnę­ła. Po­kaź­ny biust za­fa­lo­wał, po­ru­szo­ny głę­bo­kim od­de­chem.

Kiedy od­cho­dzi­ła, a potem wró­ci­ła z tacą, przy­no­sząc danie, wy­so­kie ob­ca­sy znowu mocno za­stu­ko­ta­ły o płyty.

– Mo­gli­by czymś wy­ło­żyć pod­ło­gę – za­uwa­żył przy­bysz. – Dźwię­czy w uszach, tak samo, jak wtedy, kiedy ko­pa­li­śmy piłkę na na­szym bo­isku. Po­wiem ci jedno, Lin­ker – świet­nie gra­łeś na tej lewej po­mo­cy. Bez­błęd­nie! Na­uczyć się pro­wa­dzić piłkę lewą nogą – nigdy tego nie zła­pa­łem. Wia­do­mo, na nasz sta­dio­nik nikt nie dałby nawet ka­wał­ka sztucz­nej gumy. Ale tutaj? Ten re­stau­ra­to­rek mógł­by się tro­chę po­sta­rać.  Smacz­ne, nie po­wiem.

Mla­snął gło­śno, prze­ły­ka­jąc pierw­szy kęs.

Wspo­mnie­nie, do tej pory po­kry­te pyłem za­po­mnie­nia, nagle wy­chy­nę­ło z głębi umy­słu Har­me­na.

Po­czuł ulgę.

Już wie­dział, z kim ma do czy­nie­nia.

 

***

 

– Przy­by­sze nie zo­sta­wi­li za dużo syn­te­ty­ków. Chyba nie były im po­trzeb­ne, a wła­ści­ciel do­pie­ro wszyst­ko urzą­dza.

Har­men uśmiech­nął się lekko.  

Od­po­wiedź sama ze­szła z jego warg – w skle­pie Liz klien­ci czę­sto wy­brzy­dza­li na mały wybór po­kryć pod­ło­go­wych i dy­wa­ni­ków, nie­istot­ne, z czego wy­ko­na­nych, by­le­by tylko mięk­kich, a za­ra­zem sprę­ży­stych. Sprze­da­wa­ła wszyst­ko, jak szło, na żale o brak to­wa­ru z uśmie­chem od­po­wia­da­jąc za­wsze tak samo – „oni nie zo­sta­wi­li zbyt wiele syn­te­ty­ków”. Cza­ru­ją­cym ge­stem roz­kła­da­ła przy tym ręce. Za­pa­mię­tał ten fra­zes, od­ru­cho­wo go po­wta­rza­jąc.  

Ucie­szył się – na­resz­cie coś wie­dział: fa­ce­cik kopał piłkę razem z nim. Czę­sto gry­wał w tej samej dru­ży­nie chło­pacz­ków ze skraj­nej czę­ści dzio­bu, po­ło­żo­nej tuż przy po­wło­ce ochron­nej. Gość przy sto­li­ku za­wsze grał na obro­nie, po­śled­niej i lek­ce­wa­żo­nej for­ma­cji, wy­bie­ra­ny do skła­du pra­wie na ostat­ku. Zo­ba­czył teraz jego mło­dzień­czą, znacz­nie szczu­plej­szą twarz, żyw­szą, z buj­niej­szą, choć już wtedy nie­zbyt oka­za­łą czu­pry­ną.  

Przy­po­mniał sobie też jego na­zwi­sko – Myers, cho­ciaż nadal nie pa­mię­tał imie­nia. Za­ja­da­jąc ko­tle­cik, prze­szu­ki­wał ob­sza­ry pa­mię­ci, ale nic nie znaj­dy­wał.

Pa­mięć przy­wio­dła za to widok piłki ze skóry Przy­by­szów, no tak ich nadal okre­śla­no – z wielu po­wo­dów do­sko­na­le ją pa­mię­tał. Świet­nie się spi­sy­wa­ła, praw­dzi­wa fut­bo­lów­ka, z po­wie­trzem w środ­ku i wen­ty­lem, żadna tam or­dy­nar­na szma­cian­ka ze sta­rych ła­chów. Nigdy się nie do­wie­dział, kto z są­sia­dów ją zmaj­stro­wał – bo nigdy się tym nie in­te­re­so­wał. Ale nadal do­brze pa­mię­tał dzień, kiedy wpadł na po­mysł pro­du­ko­wa­nia ta­kich piłek – i ile za­ro­bił na pierw­szej serii.

Teraz nawet dzie­cia­ki Ska­żo­nych uży­wa­ły jego piłek – har­me­nó­wek.  

– Dawno się nie wi­dzie­li­śmy, Myers… – Uprzej­mie pod­su­nął so­sjer­kę. – Spró­buj two­ich wa­rzyw z tym – pysz­ny do­da­tek. Co u cie­bie?

 Myers wo­dził wzro­kiem za ko­ły­szą­cą bio­dra­mi kel­ner­ką – nadal krą­ży­ła w po­bli­żu, usta­wia­jąc krze­sła, po­pra­wia­jąc ob­ru­sy i pew­nie, jak osą­dził Har­men, cze­ka­jąc na więk­sze za­mó­wie­nie no­we­go go­ścia.

Wy­da­wa­ło się, że Myers nie słu­cha Har­me­na. Nagle głę­bo­ko na­chy­lił nad ob­ru­sem. 

– Wiesz. Lin­ker, nie lubię ta­kich cip – wy­szep­tał. Teraz mówił wolno, z na­my­słem po­cie­ra­jąc dło­nią pod­bró­dek. – Nie cier­pię tych ska­żo­nych suk. Kurwa, a mu­si­my je zno­sić. A jak ona się pysz­ni! Wi­dzia­łeś, jak ten po­miot cho­dzi? Ni­czym kró­lo­wa… I jaka spry­ciu­cha, jak ci wszy­scy Ska­że­ni – pinda po­lu­je tylko na na­piw­ki. Te wy­wło­ki za­czy­na­ją się pa­no­szyć. Tego, po­wiem ci, kom­plet­nie nie ro­zu­miem.

Od­chrząk­nął. Nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, zajął się wy­ja­da­niem resz­ty wa­rzyw.

Har­men przyj­rzał mu się uważ­nie – czę­sto spo­ty­kał ta­kich ludzi. Nie zwra­cał uwagi na ich słowa, ale daw­niej, dla świę­te­go spo­ko­ju, czę­sto przy­ta­ki­wał. Ale teraz już nie – od czasu, kiedy Liz stra­ci­ła Dagny.

Nie­spo­dzie­wa­nie dla sie­bie, prze­mó­wił zja­dli­wym, pra­wie im­per­ty­nenc­kim tonem: 

– Myers, a ty nie masz trze­ciej bro­daw­ki na swoim owło­sio­nym tor­sie, hę? Bo ja mam. Pra­wie wszy­scy męż­czyź­ni mają. Nie opo­wia­daj głu­pot. Po pro­stu – u nie­któ­rych ko­biet two­rzy się trze­cia pierś, i tyle. Bzdu­ry. Też je­steś ska­żo­ny, tak jak ona, tylko mniej. To coś zmie­nia? 

Wie­dział, ze dawny ko­le­ga z bo­iska nie za­prze­czy – jako dzie­cia­ki czę­sto gry­wa­li w sa­mych spoden­kach i Har­men pa­mię­tał, z jaką uwagą oglą­da­li sobie pier­si. Po­rów­ny­wa­li, bo kilku jed­nak miało tylko dwie bro­daw­ki. Za­le­d­wie paru, ale Myers na pewno do nich się nie za­li­czał. Śmia­no się z dwu­bro­daw­kow­ców, jak ich okre­śla­no, a oni twier­dzi­li, ze wła­śnie po­zo­sta­li są od­mień­ca­mi. Po­cząt­ko­wo wszy­scy do­cie­ka­li, po­wo­dów nieco innej bu­do­wy ciała, ale szyb­ko prze­sta­li – tak wy­glą­da­li pra­wie wszy­scy męż­czyź­ni i nikt z do­ro­słych nie zwra­cał uwagi na ten szcze­gół. Ro­dzi­ce tłu­ma­czy­li, ze dla męż­czyzn jest nie­istot­ny.  

Przy­po­mniał sobie, że ostat­nio sporo roz­ma­wia­li o tym z Liz.  

Upar­cie twier­dzi­ła, że to wpływ mięsa z kra­bów – teraz nie chcia­ła go jeść. Zda­rza­ło się, że na sam widok świet­nie przy­rzą­dzo­nej przez Har­me­na sko­ru­pia­ko­wej po­tra­wy do­sta­wa­ła tor­sji.

Nie ro­zu­miał tego: za­wsze je­dzo­no smacz­ne i ener­ge­tycz­ne po­ży­wie­nie z kra­bów, ła­twych do zło­wie­nia nawet przez dzie­ci, z moż­li­wo­ścią przy­rzą­dza­nia na ty­sią­ce róż­nych spo­so­bów, bło­go­sła­wiąc ich ist­nie­nie.

Myers uciekł wzro­kiem. Har­men zro­zu­miał, że do­brze tra­fił – męż­czyź­ni z dwie­ma bro­daw­ka­mi nie­czę­sto się już tra­fia­li.

Pa­mięć przy­wio­dła twier­dze­nia Liz, że coraz rza­dziej, a ko­bie­ty z trze­ma pier­sia­mi – coraz czę­ściej. Kiedy zbli­żał się czwar­ty mie­siąc ciąży, za­czę­ła roz­trzą­sać, czemu wszy­scy przy­rzą­dza­ją tylko go­rą­ce dania. Po­su­nę­ła się nawet do twier­dze­nia, że je ko­cha­ją – i że wszy­scy się uza­leż­ni­li. 

– Żremy je na okrą­gło, pew­nie tak jak oni – stwier­dzi­ła kie­dyś sta­now­czym tonem. – Sma­ku­ją nam, więc się przy­zwy­cza­ja­my. Pra­wie wiel­bi­my. Oni ich nie uwiel­bia­li – oni po pro­stu tak jedli. Trak­to­wa­li jak po­wsze­dni po­karm, ani smacz­ny, ani nie­smacz­ny, naj­zwy­klej­szy w świe­cie. Ich świe­cie, Har­men… A my po­dą­ża­my śla­dem przy­by­szów, nie wia­do­mo, dla­cze­go.

Po­czuł, ze trze­cia bro­daw­ka na tor­sie za­czy­na go mocno swę­dzić. Cza­sa­mi zda­rza­ły się takie stany, ale szyb­ko prze­mi­ja­ły. Miał wtedy wra­że­nie, że w tym miej­scu, pod skorą, coś na­brzmie­wa.

Liz wtedy śmia­ła się. Ło­bu­zer­sko pusz­cza­jąc oko, rzu­ca­ła, niby to mi­mo­cho­dem, że ogar­nia go pod­nie­ce­nie na jej widok. Za­czy­na­ła pie­ścić śro­dek jego pier­si – a potem ko­cha­li się nie­przy­tom­nie, aż do za­tra­ce­nia zmy­słów.

Po­trzą­snął głową – nie chciał teraz o tym my­śleć.

Myers coś mówił. Har­men sku­pił się – nie zwró­cił uwagi na ko­lej­ny sło­wo­tok kom­pa­na z dzie­ciń­stwa, za­ję­ty wspo­mi­na­niem Liz. Teraz do­cie­ra­ły do niego wy­po­wia­da­ne zda­nia:

– …ale prze­cież nie po­wiesz, że ci ży­ją­cy na po­wierzch­ni nie są ska­że­ni. Muszą być – oczy­wi­sta spra­wa, bo dla­te­go tak ich okre­śla­my: Ska­że­ni. Przy­by­sze, te gnoje, wszyst­ko tam zmie­ni­li. Za­tru­li. Trze­ba cze­kać, aż zni­we­lu­je­my skut­ki ich po­by­tu i zie­mia wróci do normy. A Ska­że­ni, bez­na­dziej­ni głu­po­le, bu­du­ją ja­kieś budy na po­wierzch­ni i coś upra­wia­ją. Oczy­wi­ście, na­ra­ża­ją się na wpływ za­tru­te­go śro­do­wi­ska. Zmia­ny ich ciał są nie­uchron­ne – wszy­scy o tym wie­dzą.  

Ła­ko­mie do­ja­dał nikłe reszt­ki swo­jej ja­rzy­no­wej prze­ką­ski.

– Cho­le­ra, na­praw­dę smacz­ne – za­uwa­żył z uśmie­chem. – Muszę przy­znać, że do jed­ne­go ci zde­chli par­szyw­cy się przy­da­li: do pro­duk­cji czar­nej wódki. Bez niej by­ło­by na­praw­dę cięż­ko.

Od­su­nął ta­lerz.

– Słu­chaj, Lin­ker. – Ton głosu My­er­sa zmie­nił się. Mówił ze sły­szal­nym wa­ha­niem, może nawet skrę­po­wa­niem. – Ta cip­cia o trzech wy­mio­nach twier­dzi, że mają tutaj czar­ną wódkę. Nie­fał­szo­wa­ną. Nawet jej wie­rzę. Nie przy­łą­czył­byś się do kupna małej bu­te­lecz­ki? Potem uczci­wy po­dział pół na pół. Mam po­jem­ni­czek – roz­le­je­my.

Har­men po­czuł, że ogar­nia go znu­że­nie. Zdał sobie spra­wę, że pod­świa­do­mie spo­dzie­wał się ta­kie­go za­koń­cze­nia spo­tka­nia. Wie­dział, co na­stą­pi, jeśli przy­sta­nie na pro­po­zy­cję – facet wy­cią­gnie kilka zmię­tych bank­no­tów, nawet nie jedną trze­cią ceny bu­tel­ki, a on do­pła­ci resz­tę. W chod­ni­ku wej­ścio­wym po­dzie­lą się ciem­nym pły­nem po po­ło­wie, a Myers, ob­li­zu­jąc wargi, za­zna­czy, że zre­ali­zo­wa­li bar­dzo uczci­wą trans­ak­cję. Na pewno po­cią­gnie so­lid­ny łyk ze swo­jej flasz­ki za pierw­szym za­ło­mem tu­ne­lu, a może nawet od razu.  

A potem bę­dzie tu przy­ła­ził, bez­ce­re­mo­nial­nie do­sia­dał do sto­li­ka, plo­tąc głu­po­ty i nie­odmien­nie pro­po­nu­jąc ko­lej­ny zakup. On bę­dzie po­kry­wał coraz więk­szą część, a Myers coraz mniej­szą. Szyb­ko rzuci uwagę: „Cie­bie na to prze­cież stać”, koń­cząc zda­niem:

– Chło­pie, nie wspo­mo­żesz sta­re­go zna­jom­ka?

Nie­ba­wem pew­nie za­pro­po­nu­je wspól­ną li­ba­cję, oczy­wi­ście w jego domu.

– Mamy spory zapas u sie­bie. Tutaj tylko cza­sa­mi jadam – bez­piecz­nie, tanio i smacz­nie. Kup sobie sam.

Spe­cjal­nie wy­po­wie­dział zda­nie jo­wial­nym tonem. I spe­cjal­nie, tak jak nie­daw­no Myers, za­tarł dło­nie.

Twarz o wy­raź­nej ły­sin­ce wy­raź­nie zmierz­chła. Palce My­er­sa nie­pew­nie mię­to­si­ły wy­cią­gnię­tą chu­s­tecz­kę. Przez chwi­lę bez­gło­śnie po­ru­szał war­ga­mi.

– Szko­da – rzu­cił za­wie­dzio­nym tonem. – My­śla­łem, ze stary ko­le­ga… No nic. Ścia­ny rze­czy­wi­ście wy­glą­da­ją na mocne. I szczel­ne – cią­gnął, wy­raź­nie pra­gnąc zmie­nić temat. Kilka razy ob­ró­cił pod­nie­sio­ną głowę. – Wiesz, do czego to im słu­ży­ło?

Har­men po­czuł ulgę – dawny ko­leż­ka nie na­ci­skał na wspól­ny zakup czar­nej wódki – ale jed­no­cze­śnie zawód: nie miał szan­sy dania do zro­zu­mie­nia, żeby się od­cze­pił i zde­cy­do­wa­ne­go od­pra­wie­nia z kwit­kiem.

Zer­k­nął w górę. Lubił widok lej­ko­wa­tej ścia­ny me­ta­lu, zwę­ża­ją­cej się ku górze, pną­cej się tak wy­so­ko, że gi­nę­ła w mroku. Cenił po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa, da­wa­ne przez lity odlew, wy­ko­na­ny z nie­zna­ne­go ma­te­ria­łu – i to nie­zbyt mocne, ale jed­nak wy­ra­zi­ste po­czu­cie try­um­fu, że sma­ku­je dobre dania w miej­scu, dawno przed jego uro­dze­niem bez­a­pe­la­cyj­nie wy­dar­tym przy­by­szom.

Wra­że­nie – Har­men lubił pa­trzeć w górę, cze­ka­jąc na po­si­łek – po­głę­bi­ła jasna plama no­we­go, jesz­cze nie­ukoń­czo­ne­go stro­pu, owi­ja­ją­ce się wokół ma­syw­ne­go wspor­ni­ka krę­co­ne scho­dy – wzno­szo­no ko­lej­ne pię­tro. Są­dził, że wła­ści­ciel szyb­ko wy­bu­du­je na­stęp­ne.

Ro­bot­ni­cy pra­co­wa­li wie­czo­ra­mi i w nocy, żeby nie od­stra­szać klien­tów. Za­mie­rzał nawet po­wie­dzieć ich sze­fo­wi, że nie­po­trzeb­nie pla­nu­je prace po za­mknię­ciu re­stau­ra­cji – teraz już spra­wia­ła wra­że­nie mo­no­li­tycz­ne­go schro­nu. Bez­piecz­ne­go i przy­tul­ne­go ko­ko­nu, szczel­nie od­gra­dza­ją­ce­go od świa­ta, nadal jesz­cze nie­roz­po­zna­ne­go – i nie­bez­piecz­ne­go.

Po­my­ślał, że wła­ści­wie i dla niego ta bie­gną­ca w górę otu­li­na, prze­dzie­lo­na nie­ukoń­czo­nym jesz­cze so­lid­ną po­wa­łą, sta­no­wi głów­ny powód na­ra­sta­ją­ce­go przy­wią­za­nia do tego miej­sca – da­wa­ła pew­ność sie­bie. 

Może i dla­te­go od­po­wie­dział uprzej­mie:

– Cał­ko­wi­cie bez­piecz­ne miej­sce, dysza sil­ni­ka ich ko­smo­lo­tu, są­dząc z po­tęż­nej wiel­ko­ści, głów­ne­go na­pę­du. Pełna izo­la­cja… Po­lu­bisz tę re­stau­ra­cję.

Har­men cią­gle nie mógł przy­po­mnieć sobie imie­nia daw­ne­go ko­le­gi. Czuł, że ta nie­pa­mięć go męczy – nie miała zna­cze­nia, ale wo­lał­by, żeby jego mózg po­pi­sał się zwy­kłą spraw­no­ścią.

Wsa­dził do ust ko­lej­ny kęs. Stra­cił już nieco cie­pło­ty, ale mięso nadal świet­nie sma­ko­wa­ło.  

Myers chrząk­nął, ob­ra­ca­jąc w pal­cach pa­pie­ro­wą ser­wet­kę. Przy­glą­dał się jej uważ­nie.

– Przy­słu­gu­je do mo­je­go dania? – za­py­tał nie­pew­nie. – Pa­pier jest cho­le­rycz­nie drogi. Te wy­wło­ki z ze­wnątrz drogo sobie liczą za pulpę drzew­ną. Ska­że­ni, ale o forsę, sku­bań­cy, dbają.

– To dla mnie – szorst­ko od­po­wie­dział Har­men. – Czy­taj!

Pod­su­nął My­er­so­wi ja­dło­spis pod nos. Po­czuł złość – nie­pro­szo­ny gość po­wi­nien wie­dzieć, że cena ser­wet­ki jest wy­raź­nie za­zna­czo­na. Nawet tutaj wy­so­ka. I że nie do każ­de­go po­sił­ku kel­ner­ki ją po­da­ją – pa­pier sta­no­wił drogą rzad­kość.  

Cho­ler­ny ćwok – po­my­ślał. – Nie pa­mię­tać ta­kich pro­stych spraw. Oczy­wi­ście spe­cjal­nie tak pyta.

Miał dziw­ną pew­ność, że dawny zna­jo­mek bez że­na­dy za­bie­rze ser­wet­kę. Pew­nie je zbie­rał, wy­ko­rzy­stu­jąc spo­tka­nia z daw­ny­mi ko­le­ga­mi, a potem z sa­tys­fak­cją usta­wiał na do­mo­wym stole pod­czas świąt, pu­sząc się swoją za­kła­ma­ną za­moż­no­ścią, w którą i tak nikt z jego są­sia­dów nie wie­rzył.

Tan­det­nym spry­tem – po­pra­wił się w my­ślach Har­men. – Cheł­pi się głu­pim cwa­niac­twem. Nadal miesz­ka na dzio­bie i po­zo­sta­nie tam do końca. Co za baran…

Nie zdzi­wił się, kiedy Myers z sze­ro­kim uśmie­chem wsa­dził pla­sty­ko­wy fu­te­ra­lik z ser­wet­ką do kie­sze­ni.

– Wezmę sobie na pa­miąt­kę spo­tka­nia, co, Lin­ker? – W gło­sie brzmia­ła pew­ność, ze Har­men nie za­pro­te­stu­je. – Dro­gie są, a cie­bie stać na jedną wię­cej. Moja stara się ucie­szy.

Wy­szcze­rzył w uśmie­chu brud­ne sie­ka­cze.  

– Nadal miesz­kasz na dzio­bie? – rzu­cił Har­men. Cią­gle nie mógł sobie przy­po­mnieć imie­nia My­er­sa. Ten głupi szcze­gół na­praw­dę go mę­czył.

Ocze­ki­wał po­twier­dza­ją­cej od­po­wie­dzi i po­czuł dziw­ną ulgę, kiedy ją uzy­skał.

– Jasne, Lin­ker. – Myers po­ki­wał głową. – Chło­pie, naj­lep­sze miej­sce na świe­cie! Tro­chę cia­sno, ale, wiesz, do­oko­ła tyle ludzi, jak ni­g­dzie in­dziej. Ka­pi­tal­na spra­wa. W życiu ni­g­dzie się bym nie prze­niósł. W życiu.  

– Oczy­wi­ście… Masz rację. – Har­men od­su­nął ta­lerz. Zo­sta­ło jesz­cze tro­chę po­traw­ki, ale stra­cił na nią ape­tyt – zbyt­nio osty­gła. Zresz­tą, czuł się na­praw­dę na­je­dzo­ny, jak zwy­kle przy daniu z kra­bów. – Stare, dobre kąty. 

Po­czuł dziw­ną, zło­śli­wą ucie­chę, i to po­dwój­ną. Myers tez nie pa­mię­tał jego imie­nia – cią­gle uży­wał tylko na­zwi­ska. Może cały czas głów­ko­wał, jak ono brzmi.  A teraz na pewno za­pro­po­nu­je, takim tro­skli­wym tonem, ze doje reszt­ki – żeby nie zmar­no­wa­ło się cenne po­ży­wie­nie.

Spoj­rzał mu pro­sto w oczy, jed­no­cze­śnie od­su­wa­jąc ta­lerz w róg, wie­dząc, ze uśmie­cha się przy tym szy­der­czo. Chciał wy­raź­nie dać do zro­zu­mie­nia, że wie, o co dawny zna­jo­mek po­pro­si.

– Ser­wet­ka, pro­szę pana. – Głos kel­ner­ki od­wró­cił uwagę Har­me­na. Zdał sobie spra­wę, ze nie usły­szał stu­ko­tu ob­ca­sów o płyty. Wie­dział, dla­cze­go: cią­gle my­ślał o tym na­trę­cie. – Do­li­czę do ra­chun­ku. Za­brać już ta­lerz i przy­nieść piwo? Nie zjadł pan wszyst­kie­go.

Owio­nął go za­pach jej per­fum, kiedy schy­li­ła się, się­ga­jąc po na­kry­cie.  

Myers gło­śno prze­łknął ślinę.

Czu­wa­ła – po­my­ślał Har­men. – Zwró­ci­ła uwagę, że mięk­ki ka­wa­łek pa­pie­ru znik­nął. By­stra ko­bit­ka.

Oce­nił, że ład­nie pach­nie. Choć nie tak pod­nie­ca­ją­co jak Liz, na­praw­dę nie­źle – czy­stym, czę­sto mytym cia­łem, bez potu, i do­bry­mi środ­ka­mi ko­sme­tycz­ny­mi, o takim ta­jem­ni­czym, trud­no iden­ty­fi­ko­wal­nym, ale wy­ra­zi­stym za­pa­chu.

To był na­praw­dę dobry in­te­res, pro­duk­cja tych wszyst­kich tubek, tu­be­czek. fla­ko­ni­ków i roz­py­la­czy. Chciał w niego wejść, ale kon­ku­ren­cja oka­za­ła się za ostra. Zde­cy­do­wa­li się z Liz na roz­sze­rze­nie dzia­ła­nia o pro­duk­cję pa­pie­ru, spo­koj­niej­szy biz­nes. Pa­mię­tał, ze Liz nie wa­ha­ła się ani chwi­li, kiedy wspo­mniał o ko­niecz­no­ści kon­tak­tów ze Ska­żo­ny­mi.

– Dzię­ki nim w końcu prze­nie­sie­my się w rejon sil­ni­ko­wy – stwier­dzi­ła z uśmie­chem. – Jakaż prze­strzeń! Mo­gli­by­śmy nawet mieć apar­ta­ment. Jed­nak uwa­żaj na sie­bie. Je­że­li chcą miesz­kać na ze­wnątrz, to niech się tam gnież­dżą. Ale na­zy­wa­nie ich wy­wło­ka­mi i od­mień­ca­mi jest prze­sa­dą – lu­dzie czę­sto by­wa­ją dziw­ni. Pew­nie, że nie­kie­dy wy­glą­da­ją od­ra­ża­ją­co, ale czego się nie robi dla do­bre­go in­te­re­su.

Chrząk­nię­cie My­er­sa wy­rwa­ło go z za­my­śle­nia.

– Będę le­ciał – ob­wie­ścił dawny zna­jo­my, po­cią­ga­jąc nosem. – Lin­ker, na­praw­dę nie do­ło­żysz się do kupna bu­tel­czy­ny czar­nej wódki? Ja­kie­goś ma­łe­go po­jem­nicz­ka?  

– Nie. – Har­men po­trzą­snął głową. – Dys­po­nu­je w domu spo­rym za­pa­sem. Star­czy na długo. Prze­cież ci po­wie­dzia­łem.

Sta­ran­nie wy­tarł usta. Już nie mógł nie­dba­łym ge­stem zmiąć ser­wet­ki i po­ło­żyć na ta­le­rzu – dziew­czy­na z trze­ma pier­sia­mi go za­bra­ła. Stłu­mił chęć zło­że­nia ka­wał­ka pa­pie­ru na kilka czę­ści i wsa­dze­nia do ma­ry­nar­ki – chciał mu się spo­koj­nie przyj­rzeć w domu i osza­co­wać koszt pro­duk­cji.

– Po pro­stu stać nas na nią – cią­gnął nie­dba­łym tonem. – Wspól­nie z Liz ro­bi­my za­pa­sy, raz na jakiś czas. Nie muszę kom­bi­no­wać, po­ży­czać, skła­dać się. Od­li­czać po­szcze­gól­ne por­cje. Wiesz, chło­pie, po pro­stu nas na nią stać. Przy­kro mi.

Świa­do­mie moc­nym tonem wy­ma­wiał po­szcze­gól­ne zda­nia – chciał, żeby Myers wresz­cie zro­zu­miał, co sądzi o za­sob­no­ści jego kie­sze­ni. Chciał, żeby do tego cepa do­tar­ło, ze uważa go za bie­da­czy­nę, pró­bu­ją­ce­go wy­ko­rzy­stać nie­spo­dzie­wa­ne spo­tka­nia i na­cią­gnąć na znacz­ną sumę.

Tro­chę ża­ło­wał, ze jed­nak nie rzu­cił na za­koń­cze­nie „Odwal się!”.  

Za­mie­rzał otwo­rzyć nowy sklep na dzio­bie i nie by­ło­by do­brze po­wie­dzieć My­er­so­wi, tak do końca, co o nim myśli – mógł­by się mścić, zra­żać klien­tów, wy­ra­bia­jąc jemu i Liz opi­nię cwa­nia­ków i py­szał­ków. Pew­nie nie mia­ło­by to wiel­kie­go zna­cze­nia, ale jed­nak zmniej­sza­ło­by obrót.

Po­wstrzy­mał się, żeby nie po­wie­dzieć coś ostre­go, ale jed­nak tego ża­ło­wał.

Myers nie ob­ra­ził się. Nawet się uśmiech­nął.  

– Jasne, jasne… – stwier­dził ugo­do­wym tonem. – Do­ro­bi­łeś się, ja to ro­zu­miem. By­strzak za­wsze był z cie­bie, no i po­wio­dło ci się. Ja tam też nie na­rze­kam – tro­chę cia­sno na dzio­bie, ale fajne miej­sce. Po­wiedz mi jesz­cze jedno – pew­nie znasz się na tym, bo krę­cisz się w róż­nych bran­żach i dużo wiesz, na­praw­dę sporo.

Po­ru­szył się nie­spo­koj­nie na krze­śle. Znowu mówił w ten jed­no­staj­ny spo­sób, wy­rzu­ca­jąc zda­nie po zda­niu, spra­wia­jąc wra­że­nie, że wcale nie za­sta­na­wia się, czy Har­men ich słu­cha. Jakby nie za­le­ża­ło mu na po­sta­wie­niu py­ta­nia i uzy­ska­niu od­po­wie­dzi.

Jed­nak nagle je zadał.

– Na­praw­dę czar­ną wódkę ska­że­ni robią z tru­pów Przy­by­szów? – Twarz wy­krzy­wi­ła się w gry­ma­sie nie­pew­no­ści. – Cho­ler­cia, mu­sia­ło ich być na­praw­dę dużo. I wiel­kich. Tro­chę czasu mi­nę­ło, jak wy­gi­nę­li, a jesz­cze star­cza ma­te­ria­łu na wó­decz­kę! Wiesz coś o tym? Coś pew­ne­go?

Nie­spo­dzie­wa­nie za­śmiał się ochry­ple. 

Har­men znowu po­czuł znu­że­nie. Myers zo­stał tam, gdzie daw­niej lubił prze­by­wać, choć nie za bar­dzo chęt­ne wi­dzia­no go w tym miej­scu – na bo­isku. Ni­cze­go nie zro­zu­miał i ni­cze­go się nie na­uczył. Le­d­wie pod­rósł, już kopał piłkę ze skóry przy­by­szów, na­praw­dę dobrą fut­bo­lów­kę, cenny i drogi przed­miot. Innej skóry nie było, a mas pla­stycz­nych tyle, co kot na­pła­kał. Har­men do­brze jesz­cze pa­mię­tał, jak do­py­ty­wał się, usły­szaw­szy ten zwrot, czym jest kot – i swoje zdzi­wie­nie, kiedy pierw­szy raz zo­ba­czył nie­wiel­ką, miau­czą­cą kulkę sier­ści. Na­tych­miast ją kupił, choć wie­dział, że sporo prze­pła­ca.

Myers pró­bo­wał za­trzy­mać, prze­waż­nie bez po­wo­dze­nia, bieg albo lot piłki, chło­pa­ka pro­wa­dzą­ce­go ją przy nodze – i nie bu­dzi­ła w nim żad­ne­go zdzi­wie­nia. A teraz pytał się, czy czar­ną wódkę na­praw­dę pro­du­ku­je się ze zwłok przy­by­szów.

– Jasne, ze tak – od­po­wie­dział ze znie­cier­pli­wie­niem. – Wy­ko­rzy­stu­je­my wszyst­ko, co się da. Rze­czy­wi­ście, wy­lą­do­wa­ło ich na­praw­dę sporo, całe mro­wie, a trupy roz­kła­da­ją się nie­by­wa­le długo. Może nawet setki lat… Mieli w sobie coś nie­zwy­kle wi­tal­ne­go, tak sądzą ci, co ich ba­da­ją. Pew­nie z tego po­wo­du czar­na wódka ma takie wła­ści­wo­ści. Nie­waż­ne, skąd po­cho­dzi – ważne, jak dzia­ła. Po pro­stu, daje nam ener­gię do życia… Czyni moc­niej­szy­mi. Jest elik­si­rem wi­tal­no­ści.

Myers już wsta­wał. Po­ki­wał głową.

– Wy­ko­rzy­stu­je­my po nich wszyst­ko do naj­drob­niej­sze­go de­ta­lu. – Har­men nie wie­dział, czemu się tak nagle roz­ga­dał. Może, osą­dził, chciał temu tę­pa­ko­wi coś uświa­do­mić. – Jasne, że musi być droga – pro­duk­cja, trans­port, nie­uchron­ne ogra­ni­cza­nie za­so­bu su­row­ca… Warta jest tej ceny, sam wiesz.

– Wpad­nę do cie­bie kie­dyś, jesz­cze sobie po­ga­da­my. – Przy­bysz za­tarł ręce. – Sta­rzy kum­ple po­win­ni się trzy­mać razem, bez dwóch zdań. Na­pi­je­my się po kie­li­szecz­ku. Na po­czą­tek ja coś przy­nio­sę!

Od­wró­cił się i od­szedł, po­gwiz­du­jąc pod nosem.

Har­men pa­trzył uważ­nie na od­da­la­ją­cą się po­stać. Myers po­ma­chał jesz­cze kilka razy dło­nią do kel­ner­ki.

Nie od­po­wie­dzia­ła żad­nym ge­stem. Kiedy znik­nął za drzwia­mi wej­ścio­wy­mi, wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. Usłuż­nie po­sta­wi­ła na sto­li­ku bu­tel­kę piwa. 

Har­men wie­dział jedno: mu­siał się po­zbyć My­er­sa, raz na za­wsze, tak, żeby już się nie przy­sia­dał. Nie przy­ła­ził do ła­dow­ni, a wkrót­ce na rufę, i z sze­ro­kim uśmie­chem pa­ko­wał się do domu. Nie na­ga­by­wał o czar­ną wódkę, po­życz­ki, nie gła­skał kotów i na widok urny z pro­cha­mi Dagny nie do­py­ty­wał Liz o có­recz­kę, coraz to śmie­lej. I nie ko­men­to­wał jej śmier­ci.

Ciała zmar­łych na­tych­miast kre­mo­wa­no. Wszy­scy wie­dzie­li, że potem sprze­da­wa­no je za dobrą opła­tą Ska­żo­nym. Słu­ży­ły jako na­tu­ral­ny nawóz. Jed­nak nie za­wsze tak czy­nio­no: można było od miej­sco­wej rady czę­ści ko­smo­lo­tu wy­ku­pić spo­pie­lo­ne szcząt­ki, ale za bar­dzo wy­gó­ro­wa­ną cenę. Oboje z Liz nie wa­ha­li się nawet przez chwi­lę.

Har­men wie­dział, jak osią­gnie za­mie­rzo­ny cel – po spo­tka­niach z po­dob­ny­mi ty­pa­mi, sta­ry­mi kum­pla­mi z dzio­bu, nie­odmien­nie pró­bu­ją­cych go na coś na­cią­gnąć, wy­pra­co­wał sku­tecz­ny spo­sób. Przy naj­bliż­szym spo­tka­niu zbesz­ta My­er­sa, jak po­spo­li­te­go pro­sta­ka. Zwy­kłe­go, na­chal­ne­go cepa. Do­brze pa­mię­tał ten wyraz – i uświa­do­mi jego zna­cze­nie My­er­so­wi.  

Ska­że­ni przy po­zy­ski­wa­nia ziar­na z upraw po­słu­gi­wa­li się pro­sty­mi przy­rzą­da­mi, na­zy­wa­ny­mi, nie wia­do­mo, dla­cze­go, ce­pa­mi – i wszy­scy miesz­kań­cy ko­smo­lo­tu śmia­li się z tego. Har­men są­dził, że nie­słusz­nie. Ale ten dziw­ny wyraz do­sko­nal pa­so­wał do My­er­sa, do jego tu­ma­no­wa­tej pro­sto­ty myśli i za­cho­wań.

Je­że­li jesz­cze raz go spo­tkam, po­wiem, że jest głu­pim cepem – po­my­ślał z nie­spo­dzie­wa­ną sa­tys­fak­cją. – Pod­sta­rza­łym, głu­pim cepem. Nikim. Wtedy się od­cze­pi.

Sta­ran­nie od­li­czył po­kaź­ny na­pi­wek. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się nad wy­so­ko­ścią – i dodał do zwy­kłej sumy kilka monet, zda­jąc sobie spra­wę, że dzia­ła pod wpły­wem uwag My­er­sa o ska­żo­nych.

Wtedy do­ło­żył jesz­cze kilka o więk­szych no­mi­na­łach.  

 

***

 

Do Mia­sta, zaj­mu­ją­ce­go wnę­trze jed­ne­go ze zdo­by­tych ko­smo­lo­tów przy­by­szów miał jesz­cze spory szmat drogi pod­ziem­nym chod­ni­kiem. Świa­tła pa­li­ły się przed wej­ściem do lo­ka­lu i spory ka­wa­łek dalej – potem rze­dły, i, jak zwy­kle, mu­siał użyć la­tar­ki.

Har­men uśmiech­nął się do sie­bie, ostroż­nie omi­ja­jąc nad­pęk­nię­ty stem­pel nisko w tym miej­scu zwie­sza­ją­ce­go się stro­pu. Czuł ucisk bu­te­lecz­ki z czar­ną wódką w kie­sze­ni spodni, moc­niej­szy, kiedy się schy­lił, żeby ści­ślej zwią­zać po­luź­nio­ne sznu­ro­wa­dło. Wie­dzio­ny ja­kimś im­pul­sem, kupił ją, wy­cho­dząc z re­stau­ra­cji. Bar­man uśmiech­nął się kor­dial­nie, kiedy wkła­dał nie­po­kaź­ną flasz­kę do pla­sty­ko­wej torby.  

Liz bę­dzie za­chwy­co­na nie­ocze­ki­wa­nym po­da­run­kiem – może nawet, je­że­li na­bę­dą wię­cej trun­ku, przez całe dwa ty­go­dnie prze­sta­nie my­śleć o Dagny i wróci do sie­bie. Może nawet znowu za­czną się ko­chać, upra­wia­jąc dziki seks, tak jak daw­niej.

Skła­mał, mó­wiąc My­er­so­wi, ze po­sia­da­ją spore za­pa­sy smo­li­stej w bar­wie go­rza­łecz­ki. I dalej się cie­szył z tego kłam­stwa. Mieli, ale Liz zdą­ży­ła już wszyst­ko wypić. Stary zna­jo­mek nie mu­siał o tym wie­dzieć.

Na skrzy­żo­wa­niu chod­ni­ków au­to­ma­tycz­nie skrę­cił w prawo. Do­brze już pa­mię­tał drogę i nawet się nad nią nie za­sta­na­wiał. Rów­nie ma­chi­nal­nie zbo­czył do ścia­ny – tym od­cin­kiem za­wsze wę­dro­wa­ły kraby. I za­wsze środ­kiem.  

Czar­ne kraby, przy­wie­zio­ne w ła­dow­niach ko­smo­lo­tów. Pew­nie, tak wszy­scy są­dzi­li, ich po­ży­wie­nie, a teraz stra­wa dla ludzi. Nie­któ­rzy twier­dzi­li, że przy­by­sze trans­por­to­wa­li wiele skrzyń za­rod­ków kra­bów, wy­peł­nia­ją­cych prze­past­ne ła­dow­nie.

Kraby cią­gle gdzieś szły, ale Har­men, tak jak teraz, nigdy się nie za­sta­na­wiał, gdzie i po co. Daw­niej nie­kie­dy o tym my­ślał, ale prze­stał. Uwa­żał, że nie ma to zna­cze­nia.

Po pro­stu, one cią­gle się prze­miesz­cza­ły, wszy­scy są­dzi­li, że tak jest bar­dzo do­brze – nie­zwy­kle łatwo przy­cho­dzi­ło je zło­wić. Za­wsze je omi­ja­no, żeby nie­po­trzeb­nie nie uni­ce­stwiać cen­ne­go po­ży­wie­nia.

Teraz znowu je spo­tkał – dwa dłu­gie sze­re­gi, szpar­ko prze­mie­rza­ją­ce nie­rów­ne dno chod­ni­ka łącz­ni­ko­we­go. Obo­jęt­nie rzu­cił na nie okiem – znowu od­niósł po­wta­rza­ją­ce się od dawna wra­że­nie, ze stały się więk­sze. Uro­sły. Ob­ję­to­ścią już prze­wyż­sza­ły jego słyn­ną piłkę.

Teraz nie­kie­dy przy­sta­wa­ły, tak jak kilka naj­bliż­szych Har­me­no­wi. Zda­wa­ły się pa­trzeć, przy­glą­dać lu­dziom, ale zaraz ru­sza­ły dalej.  

Sam nie wie­dział, dla­cze­go zdep­tał trzy okazy, sta­ran­nie roz­gniótł na mia­zgę. Przez chwi­lę się nad tym za­sta­na­wiał, wy­cie­ra­jąc buty ser­wet­ką z re­stau­ra­cji – do­szedł do wnio­sku, ze z tego po­wo­du, iż były czar­ne. Kraby żyły i rosły, a jego có­recz­ka nawet nie zdą­ży­ła się uśmiech­nąć.

Resz­ta nie zwró­ci­ła uwagi na śmierć to­wa­rzy­szy – jak zwy­kle zmie­rza­ły przed sie­bie.

Już nie pa­trzył na nie – one cią­gle szły, gdzieś tam, tylko w sobie wia­do­mym kie­run­ku, jakby ten marsz miał ja­kieś zna­cze­nie.

Sam nie wie­dział, dla­cze­go, ale po­czuł za­do­wo­le­nie, że uśmier­cił trzy sko­ru­pia­ki. Nawet coś wię­cej – ra­dość.

Nagle mi­gnę­ła dziw­na myśl – mar­twa w chwi­li uro­dze­nia Dagny miała czar­ną jak heban skórę, taką, jak te ol­brzy­mie­ją­ce sko­ru­pia­ki.  A prze­cież wszy­scy je jedli… Może kie­dyś z łona ko­bie­ty wy­ło­ni się nowy Przy­bysz? Może po­wi­nien po­roz­ma­wiać z Liz ojej chyba nie do końa wy­ja­wio­nych lę­kach?

Wcze­śniej przy­po­mniał sobie, że jego piłki, wy­ra­bia­ne z ich skóry, też miały barwę smoły.

Har­men wzru­szył ra­mio­na­mi. Oce­nił, że sfor­mu­ło­wał bez­sen­sow­ną kon­sta­ta­cję. Nawet nie chciał się na nią dalej za­sta­na­wiać.

Ra­dość spra­wi­ło mu coś in­ne­go, drob­ne­go, ale jed­nak waż­ne­go – wresz­cie przy­po­mniał sobie imię zna­jom­ka z po­miesz­czeń dzio­bu. Jed­nak je pa­mię­tał, więc jego umysł pra­co­wał tak, jak daw­niej – spraw­nie.

Wy­chy­nę­ło z głę­bin pa­mię­ci, kiedy już obo­jęt­nie mijał ko­lum­nę czar­nych kra­bów, nadal upar­cie gdzieś przed sie­bie zmie­rza­ją­cych, w ja­kimś dziw­nym celu, przez ni­ko­go nie­ro­zu­mia­nym i dla wszyst­kich nie­waż­nym – tak oczy­wi­ście pewne, ze zdzi­wił się, iż go nie pa­mię­tał.

Myers miał na imię Jacob.

 

29 stycz­nia 2014 r.   Roger Re­deye 

 

Ilu­stra­cja – Mirex – “Czer­wo­na pu­sty­nia”

Koniec

Komentarze

Bar­dzo lubię po­sta­po, a Twój tekst wy­da­je się kre­ować in­te­re­su­ją­cy świat. Wciąż idące gdzieś kraby – zna­ko­mi­te. Ale we­dług mojej nad wyraz skrom­nej i su­biek­tyw­nej opi­nii, rzecz jest po­twor­nie prze­ga­da­na. Czy muszę wie­dzieć, że sos do po­traw­ki z kra­bów ciem­nie­je, gdy sty­gnie? Nie ma po­trze­by po­świę­cać trzy­dzie­stu zdań na opis i hi­sto­rię knaj­py, by udo­wod­nić, iż­by­lo, tam tanio, smacz­nie, a wy­strój spra­wiał wra­że­nie – istot­nych w tym świe­cie – bez­pie­czeń­stwa i so­lid­no­ści. Uwie­rzył­bym po dwóch. Jeśli to frag­ment, ma­ją­cy na celu przed­sa­wie­nie re­aliów i bo­ha­te­ra, a każdy opi­sa­ny szcze­gół bę­dzie ważny póź­niej -to w po­rząd­ku. Na sa­mo­dziel­ny tekst zbyt nudne, fa­bu­ła szcząt­ko­wa. I czy po­wi­nie­nem wie­dzieć kim jest Jacob Myers?

Dla pod­kre­śle­nia wagi moich słów, Si­łacz pal­nie pię­ścią w stół!

Prze­czy­ta­łem, Ro­ge­rze to opo­wia­da­nie. Jest tro­chę li­te­ró­wek i po­wtó­rzeń. Moim zda­niem za­nad­to wi­kłasz się w nie­istot­ne dro­bia­zgi i osła­biasz przez to i tak mało wy­ra­zi­stą fa­bu­łę. A za­koń­cze­nie też nie jest zbyt in­te­re­su­ją­ce. Nie­ste­ty, ja uwa­żam, że jest to jeden z Two­ich słab­szych utwo­rów. Po­zdra­wiam.

Dzię­ki za ko­men­ta­rze.  

“Czar­na wódka” do ma­ga­zy­nu “Hi­ste­ria” tra­fi­ła przy­pad­ko­wo – re­dak­cja pew­ne­go pro­fe­sjo­nal­ne­go por­ta­lu bar­dzo długo nie mogła się zde­cy­do­wać, czy opu­bli­ku­je to opo­wia­da­nie. W mię­dzy­cza­sie wy­sła­łem więc tekst gdzie in­dziej, a prze­sła­ne z re­dak­cji tego por­ta­lu re­cen­zje w czę­ści są za­ska­ku­ją­co po­dob­ne do za­miesz­czo­nych na “Her­bat­ce u He­le­ny”i dwóch ak­tu­al­nych “no­wo­fan­ta­stycz­nych”.  W tej re­dak­cji opo­wia­da­nie ge­ne­ral­nie po­do­ba­ło się, ale, na przy­kład, su­ge­ro­wa­no, żebym roz­wi­nął opo­wia­da­nie w po­wieść, bo tro­chę za mało opisu świa­ta i szcze­gó­łów jest… Może kie­dyś tak zro­bię… 

Pi­sząc "Czar­na wódkę", two­rzy­łem ją bar­dzo świa­do­mie. Chcia­łem opo­wie­dzieć zwy­kłą, nawet ba­nal­ną hi­sto­ryj­kę, dzie­ją­cą się w nie­zwy­kłym świe­cie, ale dla bo­ha­te­rów cał­kiem nor­mal­nym… Po­wsze­dnim, wcale nie­na­dzwy­czaj­nym. Nor­mal­nym. W tym opo­wia­da­niu świa­do­mie miało być wię­cej nie­opo­wie­dzia­ne­go niż opo­wie­dzia­ne­go…

Jed­nym taka kon­struk­cja bar­dzo od­po­wia­da – i pew­nie stąd wzię­ły się bar­dzo dobre re­cen­zje – a innym nie. Po­dział  mniej wię­cej po po­ło­wie…. Cie­ka­we, jak bę­dzie tutaj, na por­ta­lu “NF”. 

Po­zdrów­ka. smiley

PS. Ry­szar­dzie, ufam ko­rek­cie re­dak­cyj­nej. Zdaje się, ze nie­słusz­nie. Nie­zna­ne na tym por­ta­lu opo­wia­da­nie  “Listy ko­chan­ków” prze­szło ko­rek­tę re­dak­cyj­ną, a i tak przy­da­rzył się w tek­ście “Fran­cus”  i brak krop­ki na końcu zda­nia….

Link: http://esensja.stopklatka.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=15540

Czo­łem,

 

Czy­tam i czy­tam i czy­tam i… ko­niec. Tfu, a kysz, siło nie­czy­sta!

 

Ilość de­ta­li, spo­koj­ne, po­wol­ne tempo su­ge­ru­ją dłuż­szą formę: więk­sze opo­wia­da­nie, może nawet mi­ni­po­wieść. A tak, do­sta­je­my scen­kę ro­dza­jo­wą, z ogrom­ną ilo­ścią de­ta­li i na­stro­jem, która bły­ska­wicz­nie się koń­czy. Bar­dziej ob­ra­zek niż fa­bu­łę. Jak ktoś słusz­nie za­uwa­żył, je­że­li chcia­łeś od­two­rzyć kli­mat, po­ka­zać to ar­cy­cie­ka­we, nie­do­po­wie­dzia­ne tło – można to było spo­koj­nie wy­ko­nać oszczęd­niej, wów­czas rzecz mię­dzy Her­ma­nem i My­er­sem na­bra­ła­by moc­niej­sze­go wy­dźwię­ku, a wę­dru­ją­ce kraby bar­dziej uwy­pu­kli­ły dzi­wacz­ność re­aliów. Sądzę, a mogę się mylić, al­bo­wiem-m ama­tor od sied­miu bo­le­ści, kilku ty­się­cy obelg i nie­wy­pa­rzo­ne­go ozora, że na muchę nie dość, że wy­ją­łeś ar­ma­tę, wy­pa­li­łeś, to jesz­cze dla pew­no­ści za­ła­do­wa­łeś sie­kań­ca­mi, znów wy­pa­li­łeś, a żeby nie było za łatwo, to potem pra­co­wi­cie roz­sma­ro­wa­łeś mi­kro­sko­pij­ne reszt­ki rze­czo­ne­go owada na ogrom­nej po­wierzch­ni ścia­ny ;-)

 

Warsz­ta­tu oczy­wi­ście po­zaz­dro­ścić, ale w tym wy­pad­ku chyba prze­sa­dzi­łeś z formą kosz­tem tre­ści. I nie, nie mam tu na myśli braku fa­bu­ły gna­ją­cej ni­czym nie­do­rż­nię­ty be­du­in do oazy peł­nej chęt­nych hurys. ;-) Na mój gust, za dużo or­na­men­tów, które potem ni­cze­mu nie służą, nijak się w opo­wie­ści nie przy­da­ją, a mogą po­wo­do­wać znu­że­nie przy lek­tu­rze z po­wo­du nad­mia­ru in­for­ma­cji, które ka­żesz przy­swo­ić czy­tel­ni­ko­wi.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Psy­cho­Fishu – może tak, a może nie…

Taki cytat: “Bo­ha­ter opo­wia­da­nia jest prze­ko­nująco swoj­ski. Po­ka­zu­je namświat swo­imi ocza­mi, a my go ro­zu­mie­my. Pra­wie nie za­uwa­ża­my, jak gro­te­sko­we ob­ra­zy mie­sza­ją się z nor­mal­no­ścią, a może to, co ota­cza bo­ha­te­ra wcale nie jest nor­mal­ne? Wąt­pli­wo­ści za­czy­na­ją się ro­dzić, gdy po­ja­wi się nie­zna­jo­my męż­czy­zna, który bez wąt­pie­nia zna Har­me­na, ale ten jakoś nie po­tra­fi sobie go przy­po­mnieć. Opo­wia­da­nie ge­nial­nie stop­niu­je ta­jem­ni­cę, po­wo­li od­kry­wa przed nami świat pełen nie­po­ko­ją­cych ele­men­tów. Cały czas wy­cze­ku­je­my ko­lej­nej ano­ma­lii, strzęp­ka ja­kiejś ta­jem­ni­cy. Ten tekst jest jak plan­sza w grach eks­plo­ra­cyj­nych, gdzie wi­dzi­my je­dy­nie pe­wien mały frag­ment wokół bo­ha­te­ra, a do­pie­ro gdy ru­szy­my na przód wy­ła­nia się przed nami cały świat. Dla­te­go "Czar­na wódka" jest bar­dzo do­brym opo­wia­da­niem, pełnym napięcia, ta­jem­ni­cy i po­sta­po­ka­lip­tycz­nych mo­ty­wów. Czy­ta­jąc mamy uczu­cie jak­by­śmy byli tuż za ra­mie­niem bo­ha­te­ra.”

Jesz­cze mia­łem drugą taką opi­nię, zu­peł­nie  gdzie in­dziej.  Wy­da­je mi się, ze po pro­stu na por­ta­lu “NF” pa­nu­je inny typ nar­ra­cji.  

W związ­ku z tym cie­kaw byłem  opi­nii.  Może będą na­stęp­ne. 

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz.

Po­zdrów­ka.  smiley

Praw­do­po­dob­nie – de gu­sti­bus  ;-) EDIT: Mnie wła­snie na­pię­cia mię­dzy oby­dwo­ma pa­na­mi bra­ko­wa­ło, roz­la­zło się ono w dużej ilo­ści szcze­gó­łów, tempo nie przy­spie­sza­ło – a potem nagle ciach, ko­niec.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Zgo­dzę się z przed­pi­ś­ca­mi, że formy tro­chę za dużo w sto­sun­ku do tre­ści, ale mimo to czy­ta­ło się dość przy­jem­nie. Po­mysł na tak re­we­la­cyj­nie dzia­ła­ją­cą wódkę cie­ka­wy.

Hmmm, na­praw­dę tekst jest po ko­rek­cie? Bo sporo li­te­ró­wek zo­sta­ło.

Mimo tych uro­ków, zmy­sło­wej twa­rzy i ota­cza­ją­ce­go dziew­czy­nę wy­raź­nie od­czu­wal­ne­go nimbu zmy­sło­wo­ści nie po­cią­ga­ła go.

To ce­lo­we po­wtó­rze­nie?

Ten spo­sób za­cho­wa­nia ob­słu­gi tez lubił:

Li­te­rów­ka.

Nie ro­zu­miał tez, jak radzi sobie

I jesz­cze jedna.

Jeden z tych ro­bot­ni­ków, tez miesz­kań­ców Mia­sta

To chyba Twój ulu­bio­ny ro­dzaj. ;-)

Har­men zro­zu­miał, że do­brze tra­fił – męż­czyź­ni z dwie­ma bro­daw­ka­mi nie­czę­sto się już tra­fia­li.

Po­wtó­rze­nie.

Miał wtedy wra­że­nie, ze w tym miej­scu, pod skorą, coś na­brzmie­wa.

A tu dwie li­te­rów­ki.

Tro­chę ża­ło­wał, ze jed­nak nie rzu­cił na za­koń­cze­nie „Odwal się!”.  

Jedna.

I tak chyba wszyst­kie­go nie wy­pi­sa­łam.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

A – dodam jesz­cze: że po­mysł, że świat przed­sta­wio­ny, że czar­na wódka, fut­bo­lów­ka ze skóry etc. – prima sort. Tylko to dro­bia­zgo­we opi­sy­wa­nie knaj­py, dań, kel­ner­ki, Lisy po­wo­du­je, że czy­tel­nik szy­ku­je się na kon­kret­ne roz­wi­nię­cie wątku, a ty za­my­kasz hi­sto­rię w jed­nej scen­ce mię­dzy daw­ny­mi zna­jo­my­mi z bo­iska. Stąd moje po­rów­na­nie z ar­ma­tą, muchą, po­dwój­ną salwą i roz­sma­ro­wy­wa­niem.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Psy­cho­Fishu – chyba tro­chę się za­plą­ta­łeś… To jest opo­wia­da­nie, w do­dat­ku krót­kie – coś tak około czter­dzie­stu ty­się­cy zna­ków.  

Har­men po­szedł coś zjeść i przy oka­zji tro­chę ode­rwać się  od zmar­twień. Nie my­śleć o pew­nych spra­wach.  Tylko tyle…  Zda­rza się każ­de­mu. A że opo­wia­da­nie na­sy­co­ne jest szcze­gó­ła­mi?  Bo świat Har­me­na, My­er­sa, Liz, bez­i­mien­nej kel­ner­ki i Ska­żo­nych ździeb­ko różni się od świa­ta, w któ­rym my się po­ru­sza­my. Tylko tyle…  Inna wer­sja jest taka, że au­to­rzy pu­bli­ku­ją­cy na tym por­ta­lu nie po­tra­fią na­sy­cić opo­wia­da­nia wia­ry­god­ny­mi de­ta­la­mi, po­ka­zu­ją­cy­mi obraz kre­owa­ne­go świa­ta.

Jak­bym ten po­mysł  roz­wi­nął w po­wieść, by­ła­by to  po­wieść oby­cza­jo­wa.

Po­zdrów­ka. 

PS. Czy­ta­łeś  w  “Esen­sji” Ope­ra­cję “Ko­zio­ro­żec”? 

Ro­ge­rze – wręcz prze­ciw­nie, nie za­plą­ta­łem się. Wska­zu­ję, co mi się w opo­wia­da­niu po­do­ba i co prze­szka­dza w jed­no­znacz­nie po­zy­tyw­nej oce­nie tek­stu, bo czy­ta­jąc swój ko­me­en­tarz po­my­śla­łem, że bar­dziej kry­ty­ku­ję, za­miast przy oka­zji po­chwa­lić. Zgo­dzę się, że wia­ry­god­ność świa­ta przed­sta­wia­ne­go jest ważna, po pro­stu wy­da­je mi się, że mo­men­ta­mi zro­bi­łeś to aż za szcze­gó­ło­wo, jakyś kon­stru­ował po­wieść, nie opo­wia­da­nie.

 

Nie pa­mię­tam, gdzie to prze­czy­ta­łem, ale za­sa­da ponoć jest taka:  opo­wia­da­nie jest jak jed­no­ra­zo­wa rand­ka, po­win­no być atrak­cyj­ne ni­czym sek­sow­ny part­ner i za­my­kać się w okre­ślo­nych ra­mach. Za to książ­ka-po­wieść jest jak dłuż­szy zwią­zek, gdzie wręcz wska­za­ne jest kon­se­kwent­ne, cier­pli­we bu­do­wa­nie na po­zio­mie szcze­gó­łów, które z racji “szyb­ko­ści” opo­wia­da­nia są w tym ostat­nim do­dat­ko­wym cię­ża­rem. Nie cho­dzi o to, że po­wi­nie­neś we­dług mnie znacz­nie upro­ścić/zre­du­ko­wać ilość de­ta­li – moją in­ten­cją bar­dziej było prze­ka­za­nie in­for­ma­cj­ji, że z czę­ści nie­któ­rych de­ta­li/dy­gre­sji można zre­zy­gno­wać lub je upro­ścić, nie tra­cąc przed­sta­wie­nia tego kli­ma­tu i cie­ka­we­go tła, jakie stwo­rzy­łeś.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Psy­cho­Fishu –  chyba jed­nak wszyst­ko za­le­ży od gustu i upodo­bań czy­tel­ni­ka. Z Two­je­go punk­tu wie­dze­nia, z Two­je­go spo­so­bu od­bio­ru pew­nie masz słusz­ność. Tak po­strze­gasz spo­sób nar­ra­cji.  Jed­nak­że – to nie jest pierw­sza pu­bli­ka­cja “Czar­nej wódki”, tylko trze­cia. “Hi­ste­ria”, por­tal “Her­bat­ka u He­le­ny” – za­pra­szam!-  no i teraz ten. Frag­ment opi­nii z in­ne­go por­ta­lu: “Ale mniej­sza o tym, tekst zro­bił na mnie na­praw­dę duże wra­że­nie. Nie mo­głam się ode­rwać i nie de­ner­wo­wa­ła mnie nawet Twoja dro­bia­zgo­wość i prze­ga­da­nie, wręcz pa­so­wa­ło mi takie prze­cią­ga­nie liny z czy­tel­ni­kiem – "po­wiem Ci czy­tel­ni­ku coś wię­cej, tylko naj­pierw mój bo­ha­ter prze­żu­je do­kład­nie ka­wa­łek kraba" smiley – a czło­wie­ka skrę­ca, bo chce się cze­goś wię­cej do­wie­dzieć. smiley Czyli pa­ra­dok­sal­nie spo­wol­nia­nie akcji nad­mia­rem szcze­gó­łów, po­wo­do­wa­ło wzrost na­pię­cia… “  I to nie jest od­osob­nio­na opi­nia. Ca­łość do prze­czy­ta­nia na “Her­bat­ce…”. link parę ko­men­ta­rzy wyżej.

Po pro­stu – chyba pla­su­jesz się w jed­nej z dwóch czy­tel­ni­czych po­łó­wek, tej przy­wią­za­nej do por­ta­lo­we­go spo­so­bu i stylu nar­ra­cji.  Ale jest i ta druga po­ło­wa, bar­dzo  do­brze od­bie­ra­ją­ca styl i spo­sób nar­ra­cji za­sto­so­wa­ny prze­ze mnie w “Czar­nej wódce”.

I pew­nie obie po­lo­wy mają rację, al­bo­wiem de gu­sti­bus non di­spu­tan­dum est.

Po­zdrów­ka.  smiley

No ba! Gust i tyle ;-) To teraz oza­kład­ku­ję gdzieś Ko­zio­roż­ca i po­czy­tam w wol­nej chwi­li ;-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Psy­cho­Fishu – “Ope­ra­cja…” jest dość po­kaź­nym tek­stem, uczci­wie ostrze­gam.  Chyba jesz­cze w tym roku “Esen­sja” opu­bli­ku­je ko­lej­ny mój spory tekst – “Prze­isto­cze­nie”. Dłu­gie opo­wia­da­nie, mam jed­nak na­dzie­ję, że dla czy­tel­ni­ków okaże się cie­ka­we. 

Ze znacz­nie krót­szych tek­stów na tym por­ta­lu po­le­cam “Prze­smyk” – opo­wia­da­nie też miało pre­mie­rę w “Hi­ste­rii”. Nie­ste­ty, szlag tra­fił ilu­stra­cję – chyba re­dak­cja zdję­ła pa­kiet ilu­stra­cji do tego nu­me­ru ze swo­jej stro­ny.  Szko­da. 

Dla wy­go­dy link: http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11880

Po­zdrów­ka. 

Prze­czy­ta­łam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Tro­chę za dużo lania wody. W In­ter­ne­cie pre­fe­ru­ję krót­sze formy. Lubię Twoje opo­wia­da­nia, ale ten opek, po­mi­mo, że do­brze na­pi­sa­ny, to jak dla mnie jest za długi. 

No cóż, jest praw­dą, ze in­ter­net pre­fe­ru­je krót­sze formy. Opo­wia­da­nie po­wy­żej pięć­dzie­się­ciu ty­się­cy  zna­ków na każ­dym por­ta­lu jest już dłu­gim tek­stem…  Cie­szy mnie więc, kiedy przyj­mu­ją do pu­bli­ka­cji moje dłu­gie  tek­sty, nieco po­wy­żej stu ty­się­cy zna­ków.  Albo i sporo po­wy­żej. No  i sporo lu­dzie je czyta. Jed­nak rze­czy­wi­ście, krót­sze opo­wia­da­nia chyba mają więk­sze wzię­cie.

Mi­gnę­ła mi kie­dyś taka in­for­ma­cja,  ze na por­ta­lu “NF” tek­sty po­wy­żej stu ty­się­cy zna­ków w ogóle nie będą oce­nia­ne. Cie­ka­we…

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz. 

Po­zdrów­ka.  

Zwle­ka­łem, ale w końcu…

Uj­mu­jąc żar­to­bli­wie, ocena tek­stu może za­le­żeć od kie­run­ku wia­tru. Wieje z lewej – dobre opo­wia­da­nie! Duje z pra­wej – eee tam…

W tej chwi­li zni­kąd nie za­wie­wa, toteż mogę sobie po­zwo­lić na do­wol­ną ocenę, na takąż in­ter­pre­ta­cję. Tekst sta­no­wi jak gdyby nie­wiel­kie okien­ko na ze­wnętrz­ny świat i przez ten nie­mal luf­cik do­strze­gam raz wy­raź­niej, raz mgli­ściej ry­su­ją­ce się frag­men­ty rze­czo­ne­go świa­ta; szczę­ściem dla mnie owe wy­ryw­ko­we ob­raz­ki po­zwa­la­ja “skle­ić się” w jako tako ca­ło­ścio­wy widok, dla czy­tel­ni­ka obcy i przez to fra­pu­ją­cy, dla My­er­sa i Har­me­na swoj­ski, oczy­wi­sty.

Na mar­gi­ne­sie: tekst na­praw­dę po ko­rek­cie re­dak­cyj­nej? Trud­no w to uwie­rzyć, strach dawać opo­wia­da­nia do rąk…

Tak, po ko­rek­cie,  po­wy­żej pi­sa­łem o tym. 

“pod uro­dze­niu” – li­te­rów­ka

Tekst nie­zły, masz bo­ga­ty warsz­tat, ale mnie nie za­chwy­cił. I tyle

Sment – dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz.

Po­zdrów­ka.

 

PS. Za­po­mnia­łem o czymś… Naj­now­szym moim opo­wia­da­niem na tym por­ta­lu jest Ope­ra­cja  “Ko­zio­ro­żec”. Długi tekst… Za­pra­szam.

Oto link--->http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12757

Czy­ta­łam bar­dzo dawno w Hi­ste­rii i bar­dzo mi się opo­wia­da­nie po­do­ba­ło. Ory­gi­nal­ne i cie­ka­we, choć nie do końca prze­ko­na­ło mnie otwar­te za­koń­cze­nie, tro­chę za­wio­dło. Spo­dzie­wa­łam się cze­goś wię­cej. 

"Myślę, że jak czło­wiek ma w sobie tyle nie­sa­mo­wi­tych po­my­słów, to musi zo­stać pi­sa­rzem, nie ma rady. Albo do czub­ków." - Jo­na­than Car­roll

Mor­gia­na­89 to wła­snie miało być takie opo­wia­da­nie. Taki mia­łem po­mysł, od po­cząt­ku  dość spre­cy­zo­wa­ny. Spo­tka­nie dwóch ludzi, daw­nych ko­le­gów, takie w sumie dość śmiesz­ne, bo obaj nie pa­mię­ta­ją swo­ich imion. A jeden w ogóle nie ko­ja­rzy, z kim się spo­tkał. To się zda­rza. A że świat jest tro­chę inny  i tro­chę dziw­ny, to już zu­peł­nie inna spra­wa, bo dla nich jest świa­tem po­wsze­dnim. Nor­mal­nym…

Świa­tem po Przy­by­szach.  Żyją w nim, urzą­dza­ją się albo nie, mają swoje kło­po­ty i ra­do­ści. Bywa i tak. 

Dzię­ki za prze­czy­ta­nie i ko­men­tarz.

Po­zdrów­ka. 

Nie do­ci­skasz altu: 

Do­brze pa­mię­tał, ze odęła wów­czas z nie­sma­kiem wargi – już stra­ci­li Dagny, ale Liz nadal nie piła zwy­kłych wódek czy win.

Nie to, ze nie lu­bi­ła czar­nej go­rza­łecz­ki, jak ją kie­dyś okre­śli­ła.

Har­men uwa­żał, ze inni go­ście myślą jak on

W głębi ducha przy­zna­wał, ze może nawet uwiel­bia

 To do­ty­czy prak­tycz­nie ca­łe­go tek­stu.

– Po pro­stu stać nas na nią, Lin­ker – cią­gnął nie­dba­łym tonem.

Tę kwe­stię wy­po­wia­da Lin­ker ;)

Po­ru­szył nie nie­spo­koj­nie na krze­śle.

 się

Nie­waż­ne, Lin­ker, skąd po­cho­dzi – ważne, jak dzia­ła.

Znowu po­win­no być Myers za­miast Lin­ker.

Po­do­ba mi się po­mysł na wy­kre­owa­ny świat, myślę, że sporo cie­ka­wych rze­czy mo­gło­by się w nim wy­da­rzyć. Tutaj mamy tak na­praw­dę scen­kę: spo­tka­nie daw­nych ko­le­gów. Jak zwy­kle u Cie­bie jest bar­dzo spo­koj­nie, nie­spiesz­nie i z mnó­stwem de­ta­li opi­sy­wa­nych szcze­gó­ło­wo i cza­sa­mi kil­ka­krot­nie, dla mnie jest tego tro­chę zbyt dużo. Wszyst­ko się roz­my­wa, bo jest przed­sta­wia­ne tak, jakby było bar­dzo istot­ne dla fa­bu­ły, a osta­tecz­nie opo­wia­da­nie się koń­czy i oka­zu­je się, że nie­ko­niecz­nie.

Czy­ta­ło mi się do­brze :)

Przy­no­szę ra­dość :)

Dzię­ki za ko­men­tarz.

Jakiż to stary tekst… Rzu­ci­łem okiem na skrót do tego ma­ga­zy­nu “Hi­ste­ria”, w któ­rym opu­bli­ko­wa­no opo­wia­da­nie, bo jesz­cze go mam, a tam jest wszyst­ko do­brze. Tutaj po­pra­wi­łem, co trze­ba i tro­chę pod­ra­so­wa­łem, że tak po­wiem, ten stary tekst. Fakt, w ostat­nim roz­dzia­le pe­wien ele­ment na­le­ża­ło pod­kre­ślić, więc go nie­znacz­nie wy­eks­po­no­wa­łem. Może ktoś jesz­cze od­wie­dzi na tym por­ta­lu Har­me­na, cho­ciaż to jed­nak wąt­pli­we.

Nie pa­mię­tam, gdzie jest re­cen­zja opo­wia­da­nia, jak znaj­dę, wkle­ję.

No i wy­szło tak, że w “Hi­ste­rii” opu­bli­ko­wa­łem co naj­mniej je­de­na­ście opo­wia­dań. A nie­ba­wem bę­dzie tuzin…

Po­zdra­wiam.

PS. Zna­la­złem, tak z cie­ka­wo­ści, bez pro­ble­mów, łącz­nie z “ hi­ste­rycz­ną” iu­lu­stra­cją. Oto ona:

“Przy­cho­dzi w życiu taki mo­ment, gdy człowiek znaj­du­je swój bar. Tak, Har­men zna­lazł swoje miej­sce, w któ­rym mógł oba­lić bu­te­lecz­kę wó­decz­ko­we­go spe­cjału [s. 16]. W barze, w któ­rym prze­by­wał, jeden spo­śród trun­ków szcze­gól­nie okrył się sławą – czar­na wódka, spe­cy­fik da­ją­cy bło­gość i ener­gię. Nie­ste­ty, co ma wyż­szą war­tość, ma też wyż­szą cenę, a czasy kry­zy­so­we…

 

Bo­ha­ter opo­wia­da­nia jest prze­ko­nująco swoj­ski. Po­ka­zu­je nam świat swo­imi ocza­mi, a my go ro­zu­mie­my. Pra­wie nie za­uwa­ża­my, jak gro­te­sko­we ob­ra­zy mie­sza­ją się z nor­mal­no­ścią, a może to, co ota­cza bo­ha­te­ra wcale nie jest nor­mal­ne? Wąt­pli­wo­ści za­czy­na­ją się ro­dzić, gdy po­ja­wi się nie­zna­jo­my męż­czy­zna, który bez wąt­pie­nia zna Har­me­na, ale ten jakoś nie po­tra­fi sobie go przy­po­mnieć. Opo­wia­da­nie ge­nial­nie stop­niu­je ta­jem­ni­cę, po­wo­li od­kry­wa przed nami świat pełen nie­po­ko­ją­cych ele­men­tów. Cały czas wy­cze­ku­je­my ko­lej­nej ano­ma­lii, strzęp­ka ja­kiejś ta­jem­ni­cy. Ten tekst jest jak plan­sza w grach eks­plo­ra­cyj­nych, gdzie wi­dzi­my je­dy­nie pe­wien mały frag­ment wokół bo­ha­te­ra, a do­pie­ro gdy ru­szy­my na przód wy­ła­nia się przed nami cały świat. Dla­te­go "Czar­na wódka" jest bar­dzo do­brym opo­wia­da­niem, pełnym napięcia, ta­jem­ni­cy i po­sta­po­ka­lip­tycz­nych mo­ty­wów. Czy­ta­jąc mamy uczu­cie jak­by­śmy byli tuż za ra­mie­niem bo­ha­te­ra. 

Na ko­niec mała dy­gre­sja. Mam pewne po­dej­rze­nia, że może autor był kiedyś w re­stau­ra­cji Jacob Myers. Re­stau­ran on the river, gdzie mają czar­ną za­sta­wę do ser­wo­wa­nia dań. Chyba, że efekt zo­stał uzy­ska­ny je­dy­nie po czar­nej wódce. Przy­zna­ję się, że trun­ku nigdy nie piłam, więc cze­kam na za­pro­sze­nie do zwie­dze­nia barku au­to­ra i po­twier­dze­nia moich przy­pusz­czeń :)”

Nie­ste­ty, nie byłem.

Nowa Fantastyka