- Opowiadanie: śniąca - Piekielny bodhran

Piekielny bodhran

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Piekielny bodhran

 

– Dzia­dziu! Dzia­dziu!! – Mały brzdąc wbiegł do po­ko­ju i do­słow­nie rzu­cił się na ko­la­na sie­dzą­ce­go w bu­ja­nym fo­te­lu dziad­ka. Star­szy pan le­d­wie utrzy­mał rów­no­wa­gę. – Dzia­dziu!!!

– Nie krzycz tak. Je­stem stary, ale nie głu­chy. – Usa­do­wił wy­god­niej chłop­ca na ko­la­nach, przy­kry­tych kra­cia­stym kocem. – No, co tam? Nie po­wi­nie­neś już spać?

– Mama ka­za­ła mi iść do łóżka. Ale ja chce hi­sto­rię. Opo­wiedz, dzia­dziu.

– Hmm, co ci opo­wie­dzieć? O Bobie Bu­dow­ni­czym?

– Eee, to nudne. I mam dużo bajek o Bobie na pły­tach. Chce coś no­we­go. Co tylko ty znasz.

– To może opo­wiem ci hi­sto­rię o pi­ra­tach?

– O tak! Pi­ra­ci! Pi­ra­ci! Hurra! – Dziec­ko za­czę­ło pod­ska­ki­wać.

– Nie wierć się tak, bo się wy­wró­ci­my.

Zza opar­cia sto­ją­cej do nich tyłem ka­na­py wy­ło­ni­ła się głowa na­sto­lat­ki.

– Dziad­ku, ale Edek ma do­pie­ro pięć lat i jest za mały na twoje pi­rac­kie opo­wie­ści. To nie to, co bajki o kor­sa­rzu z pa­pu­gą na ra­mie­niu wo­ła­ją­ce­go: „ahoj, majt­ki!”. Bę­dzie się bał.

– Nie będę! – pi­skli­wie za­krzy­czał ma­luch.

– Jak tam chcesz, ale jak mnie obu­dzisz pła­czem w środ­ku nocy, to zo­ba­czysz.

Dziew­czy­na wraz z książ­ką znik­nę­ła im z oczu, po­now­nie po­grą­żo­na w lek­tu­rze.

– Opo­wiem ci le­gen­dę o pie­kiel­nym bo­dh­ra­nie…

– Co to bał­ran?

– To taki ro­dzaj bę­ben­ka. Za­zwy­czaj lu­dzie grali w do­mach wie­czo­ra­mi albo w pubie, żeby się po­ba­wić przy mu­zy­ce. Jed­nak był pe­wien szcze­gól­ny bę­be­nek. Dawno, dawno temu…

 

W domu Edwar­da za­wsze było dużo in­stru­men­tów, bo oj­ciec zaj­mo­wał się ich wy­twa­rza­niem i na­pra­wą. Szcze­gól­nie do­brze wy­cho­dzi­ły mu tanie bo­dh­ra­ny z ko­ziej skóry i bu­ko­we­go drew­na. Edward od ma­łe­go bęb­nił za­pa­mię­ta­le, a w rytm jego mu­zy­ki nogi same wszyst­kim ru­sza­ły do tańca i wy­da­wa­ło się, że zo­sta­nie graj­kiem. Jed­nak chło­piec wy­rósł, za­mie­nił się w męż­czy­znę. A po­nie­waż miesz­kał na wy­spie, do­ko­ła miał morze, które za­uro­czy­ło go swym ogro­mem i szu­mem fal. Naj­pierw zo­stał ma­ry­na­rzem, ale pew­ne­go razu wznie­cił bunt na okrę­cie, na któ­rym słu­żył. Tak stał się pi­ra­tem. Spodo­ba­ło mu się bar­dzo pi­ra­to­wa­nie i zdo­by­wa­nie wciąż no­wych skar­bów. I nie prze­szka­dza­ło mu wcale to, że żeby je zdo­być, musi kogoś zabić i za­to­pić jakiś inny sta­tek.

Edward ubie­rał się cały na ciem­no, nosił gęstą czar­ną brodę, którą za­pla­tał w war­ko­czy­ki. Prze­ty­kał je czer­wo­ny­mi wstąż­ka­mi. Ze wzglę­du na tę brodę wszy­scy na­zy­wa­li go Czar­no­bro­dym. I za­wsze miał przy sobie kilka pi­sto­le­tów. Jego ma­rze­niem było zo­stać naj­strasz­niej­szym pi­ra­tem na całym świe­cie. Zu­peł­nie za­po­mniał o mu­zy­ce. Teraz naj­pięk­niej­sze me­lo­die kom­po­no­wa­ły dla niego od­gło­sy bitwy – wy­bu­chy, strza­ły, trzask ła­ma­ne­go drew­na, szczęk krzy­żu­ją­cych się szpad, a tek­sty ukła­da­ły się z bo­jo­wych okrzy­ków, jęków ran­nych, wrza­sków.

Aż pew­ne­go dnia fre­ga­ta, do­wo­dzo­na przez Czar­no­bro­de­go, za­ata­ko­wa­ła nie­wiel­ki sta­te­czek han­dlo­wy. Oka­za­ło się, że je­dy­nym ła­dun­kiem jest ogrom­na ilość in­stru­men­tów mu­zycz­nych. Wście­kli pi­ra­ci za­czę­li wy­rzu­cać za burtę skrzyp­ce, harfy, flety, dudy. Mieli na­dzie­ję, że gdzieś pod nimi ukry­te są złote mo­ne­ty. Jed­nak na spo­dzie stosu pak, tro­chę z boku, wci­śnię­ta w kąt, le­ża­ła pła­ska, drew­nia­na skrzy­necz­ka. Któ­ryś z kor­sa­rzy pod­niósł ją i po­trzą­snął. Była za lekka i nie brzę­cza­ła. Czyli – nie było w niej monet. Ale może cho­ciaż jakaś kosz­tow­na bi­żu­te­ria? Pi­ra­ci otwo­rzy­li wieko – w środ­ku zna­leź­li tylko jeden bę­be­nek. Chcie­li go w zło­ści wy­rzu­cić za burtę, ale ka­pi­tan się­gnął po in­stru­ment.  

Na mo­ment przy­po­mnia­ło mu się dzie­ciń­stwo i ro­dzin­na chata, pełna za­pa­chu ży­wi­cy, siar­ki i skóry. De­li­kat­nie ude­rzył naj­pierw jed­nym pal­cem, potem całą dło­nią w czar­no­bia­łą, ła­cia­tą mem­bra­nę. W pa­nu­ją­cym gwa­rze tylko on usły­szał słaby dźwięk. Się­gnął po pa­łecz­kę, ude­rzył jedną stro­ną i od razu drugą. Spodo­ba­ło mu się brzmie­nie.

Pirat za­brał bo­dh­ran ze sobą. Mały ku­piec­ki sta­te­czek po­szedł na dno razem z resz­tą ła­dun­ku. Ka­pi­tan tego jed­nak nie wi­dział. Za­mknął się wraz ze swoją nową za­baw­ką w ka­ju­cie. Naj­pierw długo jej się przy­glą­dał, ob­ra­cał w dło­niach. W końcu za­czął grać. Za­po­mniał o całym świe­cie, o upły­wa­ją­cym cza­sie. Wy­gry­wał me­lo­dię za me­lo­dią. Za­padł w trans. Pa­łecz­ka śmi­ga­ła mu w pal­cach.

Ściem­ni­ło się. Edward czuł, że płyną, wie­dział, że zdy­scy­pli­no­wa­na i do­świad­czo­na za­ło­ga wy­ko­nu­je swoje za­da­nia. Wie­dział, że nikt nigdy nie od­wa­żył­by się zi­gno­ro­wać jego roz­ka­zu. A jed­nak w ka­bi­nie był ktoś poza nim. Ktoś zlek­ce­wa­żył zakaz wcho­dze­nia. Zresz­tą chyba prze­cież za­mknął się od środ­ka, praw­da?

– Praw­da – usły­szał czyjś głos. – Jed­nak żadne drzwi nie są dla mnie prze­szko­dą. Zwłasz­cza, kiedy je­stem za­pra­sza­ny.

Edward za­czął macać po stole – po­win­na gdzieś tu stać lampa. Jed­nak zanim ją zna­lazł, za­ja­śnia­ła żół­tym bla­skiem. Po dru­giej stro­nie stołu stał męż­czy­zna. Cały w czer­ni i pur­pu­rze. Z nie­po­zor­nym wą­si­kiem i małą szpi­cza­stą bród­ką. Nie­uzbro­jo­ny.

– Ale nie bez­bron­ny. – Nie­zna­jo­my uśmiech­nął się lekko. – Tak, znam twoje myśli jak swoje wła­sne. I ow­szem, za­pro­si­łeś mnie.

– Nie, je­stem tego pe­wien – burk­nął Edward. Czuł się dziw­nie. – Nie wiem za to, jakim cudem się tu zna­la­złeś.

Twarz przy­by­sza skrzy­wi­ła się w gry­ma­sie znie­sma­cze­nia, gdy sia­dał na krze­śle.

– Nie wspo­mi­naj, pro­szę, słowa cud, za­re­zer­wo­wa­ne jest dla… kogoś in­ne­go. Pięk­ny in­stru­ment. – Wska­zał dło­nią tkwią­cy wciąż w ręce Edwar­da bo­dh­ran. – Wiesz kto go stwo­rzył?

Edward wzru­szył ra­mio­na­mi. Roz­parł się wy­god­niej w fo­te­lu. W końcu jest u sie­bie i to jego ka­ju­ta, na jego stat­ku. De­li­kat­nie po­gła­dził mem­bra­nę bębna.

– Jakiś rze­mieśl­nik. Na­praw­dę dobry, są­dząc po wy­koń­cze­niu i po dźwię­ku.

– Dzię­ku­ję. – Znów uśmiech, tym razem szer­szy, który po­ka­zał rząd bia­łych zębów. Edward zwró­cił od razu na nie uwagę, bo taki widok był nie­zwy­kle rzad­ki. – Wi­dzisz, Edwar­dzie, to moje dzie­ło. I ten okręt, który za­to­pi­łeś też był mój, to tak przy oka­zji. Ale nie będę się sprze­czał ani gnie­wał o taki dro­biazg.

Edward usi­ło­wał za­cho­wać ka­mien­ną twarz, jed­nak jedna z jego brwi unio­sła się lekko, a wyraz zdzi­wie­nia prze­bi­jał się nawet przez gęsty za­rost. Jesz­cze się w całej pi­rac­kiej ka­rie­rze (nie tylko jego wła­snej) nie zda­rzy­ło, by wła­ści­ciel wła­śnie za­to­pio­nej jed­nost­ki tak spo­koj­nie i uprzej­mie stwier­dzał, że nic się nie stało.

Przy­bysz jakby nie za­uwa­żył zmia­ny na twa­rzy go­spo­da­rza i kon­ty­nu­ował.

– Tak na­praw­dę stwo­rzy­łem ten bo­dh­ran dla pi­ra­ta, który ze­chce być naj­lep­szym, zna­czy: naj­gor­szym pi­ra­tem. Pod­rzu­ca­łem go Black Bar­to­wi, Ca­li­co Jac­ko­wi, En­glan­do­wi i Bel­la­my’emu, ale każdy z nich topił lub palił cały sta­tek razem ze wszyst­ki­mi in­stru­men­ta­mi. Żaden nie chciał za­grać nawet jed­nej nuty. Aż tra­fi­łeś się ty. I za­miast wy­rzu­cić, za­czą­łeś grać. Tak mnie wła­śnie za­pro­si­łeś. A ja mam dla cie­bie ofer­tę nie do od­rzu­ce­nia.

Się­gnął za pa­zu­chę wy­cią­ga­jąc po­skła­da­ny w kost­kę ka­wa­łek per­ga­mi­nu.

– Oto moja ofer­ta. Bę­dziesz naj­groź­niej­szym pi­ra­tem na wszyst­kich oce­anach. Twe imię pa­mię­tać będą przez wieki. Zgro­ma­dzisz skar­by, o ja­kich nie śnił sam sir Drake – a uwierz mi, ape­tyt na złoto miał na­praw­dę ol­brzy­mi. Za to w mo­men­cie śmier­ci od­dasz mi duszę. Kla­sy­ka. – Uśmiech­nął się przy ostat­nim sło­wie.

W ka­ju­cie za­pa­dła cisza. Przy­bysz wpa­try­wał się w Edwar­da, a ten z nie­ru­cho­mą twa­rzą spo­glą­dał nie­wi­dzą­cym wzro­kiem w prze­strzeń. My­ślał. Takie prze­cież miał ma­rze­nie, praw­da? Od dawna.

 

– I co, dzia­dziu? – spy­tał pod­eks­cy­to­wa­ny opo­wie­ścią chło­piec. – To był dia­beł, tak?

– Tak, smyku. To był dia­beł. I Edward pod­pi­sał z nim pakt. Za sławę i bo­gac­two sprze­dał duszę. Przez wiele lat pły­wał nie­po­ko­na­ny, gro­ma­dząc ol­brzy­mie skar­by. Część z nich prze­trwo­nił, ale wiele scho­wał.

– Gdzie?

– Tego nie wie nikt. Do dzi­siaj nie udało się ich ni­ko­mu od­na­leźć. Le­gen­da mówi, że Czar­no­bro­dy kie­dyś wróci, zagra na pie­kiel­nym bo­dh­ra­nie i za­bie­rze swój skarb. I to ko­niec bajki, teraz zmy­kaj do łóżka.

Mały Edek objął chu­dy­mi rącz­ka­mi star­ca i przy­tu­lił się do niego, opie­ra­jąc ciem­ną czu­pryn­kę na ra­mie­niu dziad­ka.

– Ja je­stem Edward i znaj­dę swój skarb!

Na te słowa zza ka­na­py do­bie­gło ich pełne lek­ce­wa­że­nia prych­nię­cie.

 

***

 

Okręt za­trząsł się mocno od ude­rze­nia ko­lej­nej fali. Ka­pi­tan sły­szał wy­raź­nie tupot nóg na wyż­szym po­kła­dzie. Hur­got pod­po­wie­dział mu, że prze­su­wa­ne są dzia­ła. Do­cie­rał do niego lekko przy­tłu­mio­ny, ale wy­star­cza­ją­co wy­raź­ny grzmot, wła­ści­wie dwa – gromu i huku dział prze­ciw­ni­ka. Nie dość, że zbli­żał się sztorm, fale rosły w oczach, to jesz­cze ten ga­le­on, który szuka za­czep­ki. Nic to jed­nak. Go­rzej, że gdzieś za­po­dział się ten prze­klę­ty bo­dh­ran.

Ostat­nio grał tu, na dole. W ła­dow­ni miał spo­kój, mógł ukryć się w ja­kimś ciem­nym za­ka­mar­ku, pod­pa­lić odro­bi­nę siar­ki i wpro­wa­dzić się w trans. A teraz in­stru­ment znik­nął. Wła­śnie dla­te­go Edward za­miast wy­krzy­ki­wać roz­ka­zy z most­ku, szpe­rał pod po­kła­dem w po­szu­ki­wa­niu zguby. Prze­cież nie może sta­nąć do walki bez od­po­wied­niej opra­wy! Nie może przed bitwą nie za­grać!

Czar­na kula, z trza­skiem ła­ma­nych desek, wpa­dła do wnę­trza. Drza­zgi po­sy­pa­ły się do­ko­ła niego, część z nich wbiła się w ubra­nie, kilka wplą­ta­ło w zmierz­wio­ną brodę, jedna utkwi­ła w dłoni. Przez dziu­rę w bur­cie chlu­snę­ła woda…

 

…za­chły­snął się i za­ma­chał rę­ko­ma, sta­jąc na równe nogi. Cały był mokry. Przez krót­ką chwi­lę nie wie­dział ani kim jest, ani gdzie się znaj­du­je. Jesz­cze czuł pod no­ga­mi skrzy­pią­ce drew­no, bu­ja­nie, po­wiew od prze­la­tu­ją­cej obok kuli. A teraz stał na za­la­nej desz­czem we­ran­dzie. Obok ba­rier­ki leżał ode­rwa­ny frag­ment rynny, sie­dzi­sko było całe za­la­ne wodą. Na pod­ło­dze mokła książ­ka. Nocny mrok roz­ja­śnia­ła tylko mała lamp­ka nad drzwia­mi.

Edward, który wie­czo­rem po­ło­żył się na huś­taw­ce, mu­siał naj­wy­raź­niej za­snąć w trak­cie czy­ta­nia, książ­ka wy­pa­dła mu z ręki. Nie usły­szał nad­cią­ga­ją­cej burzy, a może usły­szał, ale po­nie­waż prze­nik­nę­ła do jego snu, nie obu­dzi­ła go. Do­pie­ro ta kula, to zna­czy rynna…

Wzru­szył ra­mio­na­mi i wszedł do domu, żeby po­ło­żyć się do łóżka na resz­tę nocy, jak nor­mal­ny czło­wiek.

 

Ran­kiem obu­dził go krzyk sio­stry.

– Edek! Co to, do cho­le­ry, za po­bo­jo­wi­sko na ta­ra­sie?!

Za­krył tylko głowę po­dusz­ką, ale Anna nie za­mie­rza­ła zre­zy­gno­wać, skoro już miała zły humor. Ścią­gnę­ła z niego koł­drę i szarp­nę­ła po­dusz­kę.

– Na­praw to! Na­tych­miast.

Roz­bu­dzo­ny, czy chciał, czy nie, to jed­nak zwlókł się z łóżka. Na roz­czo­chra­nej gło­wie wy­lą­do­wa­ły jego wła­sne spodnie. Anna schy­li­ła się po ko­szul­kę, pod­nio­sła z pod­ło­gi i też rzu­ci­ła w brata.

– Po­zwa­lam miesz­kać u sie­bie dar­mo­zja­do­wi, to jesz­cze baj­zlu na­ro­bi i szkód. Gów­niarz jeden…

– Nic dziw­ne­go, że mąż cię rzu­cił, he­te­ra z cie­bie strasz­na… – mruk­nął pod nosem tak, by jed­nak nie usły­sza­ła. Za to gło­śno dodał – Co na śnia­da­nie?

– Śnia­da­nie? Jakie śnia­da­nie? Naj­pierw na­praw rynnę, da­szek we­ran­dy i huś­taw­kę. Potem może coś się znaj­dzie. Cho­le­ra, wszyst­ko bym od­da­ła, żebyś się już wy­niósł z mo­je­go domu.

– Je­steś gor­sza od naj­gor­sze­go wła­ści­cie­la nie­wol­ni­ków… – Uchy­lił się przed nad­la­tu­ją­cym butem. – Jesz­cze zo­ba­czysz, jak będę bo­ga­ty, to wtedy bę­dziesz mil­sza. I bę­dziesz ża­ło­wa­ła, że ci się speł­ni­ło twoje wred­ne ma­rze­nie.

Od­po­wie­dzia­ło mu tylko prych­nię­cie.

Nocna burza mi­nę­ła, ale po­zo­sta­wi­ła po sobie sią­pią­cy deszcz, któ­re­go końca nie było widać. Edward znał do­brze swoją star­szą sio­strę i wie­dział, że jest go­to­wa go za­gło­dzić, byle wy­szło na jej. Za­rzu­cił więc na grzbiet starą kurt­kę, wy­grze­bał skrzyn­kę z na­rzę­dzia­mi i z wes­tchnie­niem i bur­czą­cym brzu­chem za­brał się do pracy na tyle domu.

 

W dniu let­niej edy­cji wiel­kie­go pchle­go targu, po­go­da do­pi­sa­ła. Znad morza dmu­cha­ła lekka bryza, nio­są­ca odro­bi­nę chło­du. Po bez­chmur­nym nie­bie prze­my­ka­ły z krzy­kiem alki i mewy sre­brzy­ste. Nie­któ­rzy już o świ­cie roz­sta­wi­li swoje pro­wi­zo­rycz­ne sto­iska wzdłuż pro­me­na­dy. Każdy mógł przy­nieść z domu stare rze­czy i spró­bo­wać je sprze­dać. W więk­szo­ści były to przed­mio­ty, które wy­szły z mody, znu­dzi­ły się, prze­sta­ły być po­trzeb­ne. Cza­sem jed­nak uda­wa­ło się zna­leźć wśród ty­się­cy prze­róż­nych dro­bia­zgów też praw­dzi­we pe­reł­ki. Zwłasz­cza, że w ciągu ostat­nich mie­się­cy znów kilka sta­rych domów zmie­ni­ło wła­ści­cie­li. A to za­wsze jest oka­zja do ge­ne­ral­nych po­rząd­ków i po­zby­wa­nia się gra­tów po po­przed­nich miesz­kań­cach. An­ty­ki, dzie­ła sztu­ki, uni­ka­to­we rę­ko­dzie­ło. Dla ko­lek­cjo­ne­rów istna skarb­ni­ca.

Dla Edwar­da zna­ko­mi­ta więk­szość to zwy­kłe śmie­ci. On szu­kał wy­łącz­nie jed­ne­go, bar­dzo kon­kret­ne­go ar­te­fak­tu. Dla­te­go też szedł jed­no­staj­nym kro­kiem wzdłuż rzędu sto­li­ków i koców z wy­ło­żo­ny­mi przed­mio­ta­mi i prze­śli­zgi­wał się po nich spoj­rze­niem. Od opo­wie­ści dziad­ka mi­nę­ło ponad dwa­dzie­ścia lat, a w nim wciąż kwi­tło to samo ma­rze­nie. Nie miał wie­lo­mi­lio­no­wych fun­du­szy na kosz­tow­ne po­dró­że i tra­dy­cyj­ne po­szu­ki­wa­nie skar­bu Czar­no­bro­de­go. Po­sta­no­wił więc po­dą­żyć inną drogą, a do tego po­trzeb­ny był mu pie­kiel­ny bo­dh­ran. Całym ser­cem wie­rzył w niego i pra­gnął.

W pew­nym mo­men­cie do­strzegł okrą­gły kształt na jed­nej z pro­wi­zo­rycz­nych lad. Za­trzy­mał się, po chwi­li na­my­słu pod­szedł bli­żej. Chło­pak po dru­giej stro­nie od razu za­czął za­chwa­lać swój towar.

– Super bę­be­nek. I pro­szę zo­ba­czyć jak pięk­nie wy­koń­czo­ny.

– Znisz­czo­ny bar­dzo.

– Bo to praw­dzi­wy antyk. Swoje lata ma, to i na wy­glą­dzie tro­chę stra­cił. Ale pew­nie da się na­pra­wić. Zna­czy, ja nie gram i się nie znam, ale prze­cież nie takie rze­czy lu­dzie na­pra­wia­ją.

Edward ob­ra­cał po­wo­li in­stru­ment w dło­niach, przy­glą­da­jąc mu się uważ­nie. Pęk­nię­ta ob­ręcz, brak po­przecz­ki, skóra też w kiep­skim sta­nie. I łusz­czą­cy się la­kier. A spod niego le­d­wie prze­bi­ja­ją­ca wy­bla­kła pie­cząt­ka z nie­czy­tel­nym na­pi­sem, ale jesz­cze wy­raź­nym ry­sun­kiem harfy.

– Ko­le­go, ten bo­dh­ran ma nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia lat. Żaden z niego antyk. Firma, która go wy­pro­du­ko­wa­ła po­wsta­ła równo dwie de­ka­dy temu. To zwy­kły ru­pieć.

Odło­żył in­stru­ment i ru­szył w dal­szy spa­cer.

– Nie, to nie, znaw­ca się zna­lazł… – do­biegł go jesz­cze bur­czą­cy głos mło­dzi­ka.

Edward tylko wzru­szył ra­mio­na­mi i bez słowa lu­stro­wał ko­lej­ne sto­iska.

Pod jed­nym z krza­ków le­ża­ły roz­ło­żo­ne na brą­zo­wym kocu praw­dzi­we sta­ro­cie. I wszyst­kie zwią­za­ne z że­glar­stwem. Pra­wie prze­ga­pił in­stru­ment. Już mijał koc, gdy do świa­do­mo­ści do­tarł widok wy­sta­ją­ce­go spod ja­kichś śmie­ci frag­men­tu skóry. Cof­nął się i pod­niósł bo­dh­ran. Bu­ko­wa ob­ręcz była prze­su­szo­na, ale w przy­zwo­itym sta­nie, bez pęk­nięć i równa, o ile to można było tak na szyb­ko oce­nić pod war­stwą brudu. Po­je­dyn­cza po­przecz­ka też się trzy­ma­ła. Czar­no­bia­ła skóra była w gor­szym sta­nie. Na pierw­szy rzut oka wy­da­wa­ło się, że jest po­pę­ka­na, ale gdy przyj­rzał się uważ­niej, spo­strzegł, że to tylko żyłki. W jed­nym miej­scu mem­bra­na od­kle­iła się od ob­rę­czy i ster­cza­ła ża­ło­śnie po­zwi­ja­na i wy­su­szo­na.

Bez wąt­pie­nia był to bar­dzo stary in­stru­ment. Za­zwy­czaj od razu pró­bo­wał za­grać jakiś takt lub dwa. Tym razem jed­nak bał się, że ja­ki­kol­wiek, naj­lżej­szy nawet dotyk uszko­dzi wy­schnię­ty płat.

Czuł w pal­cach mro­wie­nie. Bę­be­nek wy­glą­dał ża­ło­śnie, ale mu­siał go kupić. Prze­niósł wresz­cie spoj­rze­nie na sie­dzą­cą na tu­ry­stycz­nym fo­te­lu, za­czy­ta­ną w ja­kiejś książ­ce dziew­czy­nę. Nie zwra­ca­ła na niego naj­mniej­szej uwagi, więc po chwi­li wa­ha­nia przy­kuc­nął i za­czął grze­bać w wy­ło­żo­nych na kocu rze­czach. Jed­nak nie zna­lazł tego, czego szu­kał.

– Prze­pra­szam panią, czy ma pani tip­per?

– Co? – dziew­czy­na spoj­rza­ła na niego.

– Taka spe­cjal­na, drew­nia­na pa­łecz­ka do tego bębna.

– Skąd mam wie­dzieć? – Wy­cią­gnę­ła spod krza­ka starą szma­tę nie­okre­ślo­ne­go ko­lo­ru i po­da­ła mu ją. – Tu są jesz­cze ja­kieś graty, po­szu­kaj sobie.

Wró­ci­ła do lek­tu­ry, a Edward ostroż­nie po­ło­żył ma­te­riał na ziemi. Oka­za­ło się, że to stary worek że­glar­ski. Wy­sy­pał ostroż­nie za­war­tość na wy­strzy­żo­ny traw­nik i za­czął prze­bie­rać. Do worka z po­wro­tem tra­fia­ły fajki, za­śnie­dzia­ły sy­gnet, ja­kieś bli­żej nie­okre­ślo­ne szcząt­ki drew­nia­nych kon­struk­cji, za­py­zia­ła bu­tel­ka. Znów po­czuł w pal­cach mro­wie­nie, gdy dłoń na­po­tka­ła po­czer­nia­ły ka­wa­łek drew­na. Ujął de­li­kat­nie pa­łecz­kę i wstał. Uważ­nie przy­glą­dał się tip­pe­ro­wi, po chwi­li pod­niósł odło­żo­ny na bok bęben i wy­cią­gnął z kie­sze­ni garść monet.

– Może być? – Wy­cią­gnął rękę w stro­nę dziew­czy­ny. Nad­sta­wi­ła swoją dłoń, na którą prze­sy­pał drob­nia­ki. Rzu­ci­ła okiem i kiw­nę­ła głową.

Edward za­brał na­by­tek i już nie roz­glą­da­jąc się na boki, po­biegł na przy­sta­nek. Chciał jak naj­szyb­ciej zna­leźć się w domu.

 

Au­to­bus ko­ły­sał lekko na prze­jeż­dża­nych nie­rów­no­ściach. Edek, gdy za­mknął oczy, wy­obra­żał sobie, że sie­dzi na po­kła­dzie okrę­tu. Palce bez­wied­nie prze­su­wa­ły się po bło­nie, wy­wo­łu­jąc nie­uchwyt­ny dla ucha szum. Jed­nak dźwięk po­wsta­wał, a jego nie­wi­docz­ne fale pły­nę­ły w dal.

Da­le­ko na ho­ry­zon­cie za­czę­ły zbie­rać się bu­rzo­we chmu­ry. Coraz sil­niej­szy wiatr gnał górą szare kłęby, któ­rym w dole to­wa­rzy­szy­ły ro­sną­ce z każdą chwi­lą spie­nio­ne bał­wa­ny.

Pierw­sze kro­ple desz­czu przy­wi­ta­ły Edwar­da wy­sia­da­ją­ce­go z po­jaz­du. Nie­przy­go­to­wa­ni na taką nagłą zmia­nę po­go­dy lu­dzie roz­bie­ga­li się z przy­stan­ku do domów, usi­łu­jąc za­kryć głowy tor­ba­mi. Edek nie miał nic, pod czym mógł­by się scho­wać. Go­rzej, bo nie miał też nic, w czym lub pod czym mógł­by scho­wać bo­dh­ran. Po czę­ścio­wo na­pię­tej, czę­ścio­wo zwi­sa­ją­cej skó­rze za­czę­ły bęb­nić cięż­kie kro­ple.

 

Edek de­li­kat­nie na­cią­gnął roz­mię­kłą mem­bra­nę na drew­nia­ną ob­ręcz. Odro­bi­na zro­bio­ne­go do­mo­wym spo­so­bem kleju, spe­cjal­ny, rów­nież wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­ny, za­cisk i gdy tylko za­schnie, in­stru­ment bę­dzie jak nowy. Odło­żył bęben, zga­sił lamp­kę i w ubra­niu po­ło­żył się do łóżka.

Nie pa­mię­tał, co mu się śniło. Po noc­nych ma­ja­kach po­zo­sta­ło mu tylko ja­kieś prze­dziw­ne uczu­cie i roz­ko­ja­rze­nie. Na śnia­da­nie zjadł ka­szan­kę pro­sto z lo­dów­ki i popił go­rą­cą wodą, bo za­po­mniał na­sy­pać do kubka her­ba­ty. Miał szczę­ście, że jego sio­stra wcze­śniej wy­szła z domu, bo obe­rwał­by za taki po­si­łek, za wy­mię­te ubra­nie, za roz­czo­chra­ną czu­pry­nę. Dla niego jed­nak to, tak jak i zmierz­wio­na czar­na broda, było ni­czym. Je­dy­ne, co go in­te­re­so­wa­ło, to bo­dh­ran. Czuł, że z tym in­stru­men­tem od pi­rac­kie­go skar­bu dzie­li go tylko krok.

Ostroż­nie zdjął za­cisk i spraw­dził dźwięk. Naj­pierw pal­ca­mi, potem tip­pe­rem. Lewa dłoń prze­su­wa­ła się po spodniej stro­nie mem­bra­ny, zmie­nia­jąc miej­sce i siłę na­ci­sku, w pra­wej wi­bro­wa­ła pa­łecz­ka, ude­rza­ją­ca ryt­micz­nie.

Wraz z dźwię­ka­mi za­czę­ły po­ja­wiać się ob­ra­zy. Nie­wy­raź­ne, jakby za­mglo­ne. Roz­my­te kształ­ty i kon­tu­ry. Edward prze­stał wi­dzieć co­kol­wiek in­ne­go. Aż obraz się wy­ostrzył. I chło­pak wie­dział, co robić dalej.

Zgod­nie z tym, co pod­po­wie­dzia­ła mu­zy­ka, udał się na małą przy­stań ry­bac­ką. Chwi­lę spa­ce­ro­wał na­brze­żem, zanim wy­pa­trzył wła­ści­wy kuter. Na po­kła­dzie sie­dział, ćmiąc fajkę, szpa­ko­wa­ty męż­czy­zna, ubra­ny w żółty sztor­miak.

Na widok mło­de­go czło­wie­ka, sto­ją­ce­go kilka kro­ków od burty i ga­pią­ce­go się na niego, wyjął fajkę z ust i po­wie­dział:

– Tu­ry­stów nie biorę. No, chyba, że… masz od­po­wied­nią prze­pust­kę. Masz?

Edek bez słowa się­gnął do prze­wie­szo­ne­go przez ramię miej­skie­go ple­ca­ka. Wyjął ar­te­fakt.

– Mam za­grać?

– Nie trze­ba, widzę z da­le­ka, że to ten. – Sze­ro­ki uśmiech za­kwitł na ogo­rza­łej twa­rzy. – Wska­kuj, po­ga­da­my.

Chło­pak zro­bił kilka kro­ków po chwiej­nym tra­pie i przy­siadł na skrzy­ni obok ry­ba­ka.

– Czy chcesz sławy? Bo­gac­twa? Pięk­nych dziew­cząt? Wiecz­nej mło­do­ści? – Z każ­dym py­ta­niem w po­wie­trze wzla­ty­wa­ło kółko dymu, roz­wie­wa­ją­ce się po chwi­li.

– Nie­ko­niecz­nie. Chcę po­roz­ma­wiać z Edwar­dem That­chem.

– To bę­dzie ra­czej trud­ne. Czar­no­bro­dy nie żyje od pra­wie trzy­stu lat.

Mło­dzie­niec uśmiech­nął się chy­trze.

– Ar­cha­nio­ło­wie mo­gli­by mieć z tym pro­blem, ale ty?

 

Sil­nik kutra rzę­ził, a małą jed­nost­ką mocno za­ko­ły­sa­ło, gdy wy­pły­nę­li z za­tocz­ki. Nad mo­rzem uno­si­ła się mgła, która spra­wia­ła wra­że­nie ży­we­go tworu. Przed nimi le­d­wie mgieł­ka, tuż za nimi gęste kłęby, w któ­rych to­nę­ła rufa. Po kilku mi­nu­tach uj­rze­li ża­glo­wiec.

Edward nie za bar­dzo się na nich znał, więc nie do końca wie­dział do czego się zbli­ża­li. Jed­nak z żywym za­in­te­re­so­wa­niem przy­glą­dał się nie­wiel­kie­mu ga­le­ono­wi. Wy­obra­żał sobie La­ta­ją­ce­go Ho­len­dra z po­tar­ga­ny­mi, bu­ry­mi szma­ta­mi, ob­ro­śnię­te­go wo­do­ro­sta­mi, mał­ża­mi i ko­ra­low­ca­mi, czy czym tam. Jed­nak na re­jach wi­sia­ły śnież­no­bia­łe, nowe żagle. Klep­ki po­szy­cia błysz­cza­ły świe­żą farbą. Z boku nie wi­dział do­kład­nie fi­gu­ry pod buksz­pry­tem, ale za to bez pro­ble­mu od­czy­tał wy­ma­lo­wa­ną zło­ty­mi li­te­ra­mi nazwę – „Enfer”. Po­my­ślał, że to takie oczy­wi­ste miano.

Wdra­pał się po sznu­ro­wej dra­bin­ce na po­kład i sta­nął, cze­ka­jąc na dal­szy roz­wój wy­pad­ków. Poza nim na deku nie było ni­ko­go. Tro­chę to Edwar­da zdzi­wi­ło, spo­dzie­wał się ja­kiejś krzą­ta­ni­ny, zwi­ja­nia lin, krę­ce­nia ka­be­sta­nem, szo­ro­wa­nia desek, czy czym tam się jesz­cze za­ło­ga stat­ku za­zwy­czaj zaj­mu­je. Do­ko­ła jed­nak pa­no­wa­ła mar­twa cisza, nawet mewy omi­ja­ły okręt z dala i bez krzy­ków. Nie za­skrzy­pia­ła żadna deska, nie za­dzwo­ni­ła żadna sze­kla.

Czart zja­wił się bez­sze­lest­nie obok niego.

– Wy­bie­rze­my się na mor­ską wy­ciecz­kę? – za­py­tał z uprzej­mym uśmie­chem. – Bez zo­bo­wią­zań, ot, taki gra­tis ode mnie.

Nim Edward zdą­żył od­po­wie­dzieć, okręt ożył. Ka­be­stan za­czął się ob­ra­cać, fały na­cią­gać. Brasy wy­bra­ły się, ob­ra­ca­jąc re­ja­mi. Chło­pak roz­glą­dał się za­dzi­wio­ny i kątem oka spo­strzegł, że koło ste­ro­we zro­bi­ło obrót i jesz­cze jeden, aż żagle zła­pa­ły wiatr. Po­kład za­dy­go­tał mu pod no­ga­mi, w wan­tach za­szu­miał po­wiew.

– Wspa­nia­łe, praw­da? – za­py­tał go­spo­darz i ka­pi­tan w jed­nym.

Jego sztor­miak znik­nął, za­miast tego miał na sobie po­wie­wa­ją­cy po­ła­mi kar­ma­zy­no­wy płaszcz, czar­ne spodnie, któ­rych no­gaw­ki zni­ka­ły w wy­so­kich po ko­la­na cho­le­wach. Lekko fa­lu­ją­ce, ciem­ne włosy się­ga­ły ra­mion, a na twa­rzy po­ja­wi­ła się kozia bród­ka. Prze­mia­na była ogrom­na. Edward otwo­rzył usta, ale zaraz je za­mknął i prze­łknął ner­wo­wo ślinę. Za­czy­nał się de­ner­wo­wać.

Za to dia­beł za­cho­wy­wał się jak szczę­śli­we dziec­ko. Ta­necz­nym kro­kiem, lekko pod­ska­ku­jąc obiegł wszyst­kie trzy masz­ty, wy­gwiz­du­jąc ogni­ste­go reela. Na ko­niec ro­ze­śmiał się w głos, zdjął z głowy ka­pe­lusz i nisko po­kło­nił swemu go­ścio­wi, za­mia­ta­jąc deski kitą piór. 

– Witaj, Edwar­dzie, na moim stat­ku. Ru­sza­my na morze, po skar­by. Ech, pi­rac­kie czasy. To były czasy. Wspa­nia­łe! Lubię do nich wra­cać. Póź­niej­sze epoki, nie po­wiem, też mają swoje za­le­ty, ale za dużo me­cha­ni­ki i tech­ni­ki, a złe po­stęp­ki naj­czę­ściej po­zba­wio­ne są duszy.

– Duszy? – po­wtó­rzył jak echo, wciąż oszo­ło­mio­ny Edek. Gęsta mgła szczel­niej oto­czy­ła ga­le­on i Edek bał się za­nu­rzyć w niej spoj­rze­nie. Dla­te­go błą­dził wzro­kiem po ta­kie­lun­ku. Po­czuł na ra­mie­niu dłoń. Pod na­ci­skiem usiadł na po­kła­dzie.

– Widzę, że je­steś ze­stre­so­wa­ny. Nie­po­trzeb­nie. Ale znam na to le­kar­stwo. Wyj­mij bo­dh­ran i za­graj. Przy mu­zy­ce rejs nam przy­jem­niej upły­nie.

Edward się­gnął do ple­ca­ka i wyjął in­stru­ment. Dotyk na­pię­tej skóry i gład­kiej pa­łecz­ki przy­wró­cił mu po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści.

– A dokąd wła­ści­wie pły­nie­my?

– Na­szym celem jest naj­pięk­niej­sze miej­sce na Ber­mu­dach. Ma­gicz­ny skra­wek morza.

– Nie masz chyba na myśli Trój­ką­ta Ber­mudz­kie­go?! Tam prze­cież wszyst­ko ginie…

– Chcia­łeś się spo­tkać z Edwar­dem That­chem, a w two­ich cza­sach po­zo­sta­ły po nim tylko wspo­mnie­nia. Jego tu spro­wa­dzić nie mogę, ale mogę za­brać cie­bie do niego. Trój­kąt to moja wła­sna furt­ka mię­dzy świa­ta­mi i epo­ka­mi. A że cza­sem, za­po­mi­nam ją za­my­kać, to i tra­fia­ją się ofia­ry mo­je­go za­po­mi­nal­stwa. – Znów ro­ze­śmiał się w głos.

Edward po­my­ślał, że ten cza­ru­ją­cy an­ty­chryst ma cał­kiem przy­jem­ny głos i śmie­je się tak, że naj­chęt­niej by się do niego przy­łą­czył. Gdy rozum za­re­je­stro­wał tę dziw­ną myśl, po ple­cach chło­pa­ka prze­szedł dreszcz. Nie, nie może dać się sku­sić.

Wstał i prze­szedł pod grot­maszt, pod któ­rym usiadł. Za­czął grać. No­stal­gicz­ne le­ga­to largo za­brzmia­ło pod skrzy­pią­cy­mi li­na­mi.

– Nie. Za­graj we­so­łe i żwawe pie­śni ku­bry­ku. Takie, jakie śpie­wa­li Ir­land­czy­cy. Fale od nich na­bie­ra­ją szma­rag­do­we­go od­cie­nia, a bryza nie­sie aro­mat pa­lo­ne­go w piecu torfu. Za­graj…

 

Edward nie był w sta­nie stwier­dzić, jak długo pły­nę­li. Sie­dział pod masz­tem i grał. Nie czuł głodu, pra­gnie­nia, zmę­cze­nia, sen­no­ści. Tylko grał. Jak za­hip­no­ty­zo­wa­ny. Bum bum, dam, dam. Wciąż grał. Tip­per śmi­gał mu w pal­cach.

Aż roz­legł się huk in­ne­go ro­dza­ju niż od ude­rze­nia pa­łecz­ką w bę­be­nek. Mgła się prze­rze­dzi­ła. Edek wstał i pod­szedł za­cie­ka­wio­ny do nad­bur­cia. Roz­legł się ko­lej­ny grzmot, a w po­wie­trze wzniósł się siwy dym, gdy za­grzmia­ła na­stęp­na salwa. Czar­ne kule ze świ­stem prze­cię­ły po­wie­trze, roz­le­gły się plu­ski i trzask nisz­czo­ne­go drew­na.

Usta­wio­ne do sie­bie bur­ta­mi, pluły nie­ustan­nie ogniem dwa okrę­ty. Są­dząc po znisz­cze­niach, ostrzał mu­siał trwać już jakąś chwi­lę.

Sza­tan oparł się non­sza­lanc­ko o re­ling i z go­re­ją­cy­mi iskra­mi w oczach ob­ser­wo­wał bitwę.

– Mor­ska bi­ja­ty­ka! Czy może być coś pięk­niej­sze­go? Jesz­cze nas nie widzą, ale to kwe­stia chwil. Trze­ba się bę­dzie okre­ślić, komu pomóc. Jak my­ślisz, komu?

Edward usi­ło­wał w za­mie­sza­niu do­strzec ban­de­ry, nazwy stat­ków, co­kol­wiek, co po­zwo­li­ło­by mu od­gad­nąć, do kogo na­le­żą. Po­przez kłęby dymu do­strzegł na fre­ga­cie strzę­py czar­nej ban­de­ry z ry­sun­kiem czer­wo­ne­go serca. Uszy wy­peł­niał mu bi­tew­ny gwar, noz­drza draż­nił za­pach pro­chu. Czuł się jak w kinie 5D, do któ­re­go się nie­gdyś wy­brał. Kiedy jed­nak zbli­ży­li się do wal­czą­cych, a odłu­pa­ną ko­lej­ną salwą drza­zgę po­dmuch wbił mu w lewe ramię, zro­zu­miał, że to nie jest kino. To bo­le­sna rze­czy­wi­stość.

W pół­ob­ro­cie opadł na po­kład, sia­da­jąc ze skrzy­żo­wa­ny­mi no­ga­mi i kry­jąc się za osło­ną. Ści­ska­jąc w lewej dłoni bo­dh­ran i tip­per, prawą się­gnął po drza­zgę. Skrzy­wił się wy­ry­wa­jąc ją z ciała. Rękaw ko­szul­ki od razu na­siąk­nął kil­ko­ma kro­pla­mi krwi.

Ra­czej wy­czuł niż usły­szał głu­che ude­rze­nie w deski burty, gdy otwo­rzy­ły się am­bra­zu­ry dział. Ża­glo­wiec zro­bił gwał­tow­ny zwrot i usta­wił się bo­kiem do rufy jed­nost­ki kró­lew­skiej. Ka­pi­tan “En­fe­ra” za­ma­chał rę­ka­mi jak dy­ry­gent przed or­kie­strą. Z twa­rzy nie scho­dził mu uśmiech.

– Ognia! Ze wszyst­kich dział!

Okrę­tem szarp­nę­ło. Edward pod­niósł się na ko­la­na i od­wró­cił, żeby spoj­rzeć na pole bitwy. Celna salwa strza­ska­ła kasz­tel, ster, wy­żło­bi­ła po­tęż­ną dziu­rę w ka­dłu­bie na linii wody, która na­tych­miast za­czę­ła wle­wać się do wnę­trza ga­le­onu.

Ksią­żę ciem­no­ści zer­k­nął w dół na Edka.

– Wiesz, na moim pie­kieł­ku nie muszę wy­da­wać po­le­ceń. Jed­nak uwiel­biam wy­krzy­ki­wać to jedno. – Chwy­cił chło­pa­ka za ramię i dźwi­gnął. – Wsta­waj, An­glik już się wita z Davy Jo­ne­sem, czas więc zło­żyć wi­zy­tę two­je­mu imien­ni­ko­wi.

Rze­czy­wi­ście, huk dział ustał. Teraz wy­raź­niej było sły­chać krzy­ki prze­ra­żo­nych ma­ry­na­rzy ze zni­ka­ją­ce­go pod wodą po­kła­du ga­le­onu wo­jen­ne­go. Jed­nak pi­rac­ki okręt też był bliż­szy za­to­nię­cia niż dal­sze­go rejsu. Zmę­cze­ni walką, uma­za­ni krwią wła­sną i kom­pa­nów, kor­sa­rze z lę­kiem zmie­sza­nym z na­dzie­ją spo­glą­da­li na pusty okręt wy­baw­cy. Nikt się nie ru­szył, gdy burty się ze­tknę­ły.

Dia­beł wsko­czył na re­ling cią­gnąc za sobą Edka. Chło­pak przez mo­ment ba­lan­so­wał nie­zgrab­nie, usi­łu­jąc za­cho­wać rów­no­wa­gę na wą­skiej li­stwie. Na szczę­ście na­tych­miast ze­sko­czy­li na znisz­czo­ny po­kład. Przy pierw­szym kroku po­śli­znął się, wdep­nąw­szy w ka­łu­żę. Bał się opu­ścić wzrok i spraw­dzić jaki ma kolor. Żo­łą­dek pod­cho­dził mu do gar­dła, a w ustach czuł gorz­ki smak żółci. Na siłę prze­ły­kał ślinę, usi­łu­jąc nie wy­mio­to­wać.

Co in­ne­go czy­tać choć­by naj­krwaw­sze hi­sto­rie, co in­ne­go oglą­dać je na fil­mach ze świa­do­mo­ścią, że to efek­ty spe­cjal­ne, jed­nak czym innym jest zo­ba­czyć i po­czuć wszyst­ki­mi zmy­sła­mi w re­al­nym świe­cie. Łatwo było być bo­ha­te­rem w wy­god­nym fo­te­lu przed ekra­nem lub z książ­ką w ręce. Teraz jed­nak nogi miał jak z waty i ma­rzył o po­wro­cie do domu, a jego zrzę­dli­wa sio­stra wy­da­ła mu się ist­nym anio­łem.

Nie­ste­ty, nie mógł na razie wró­cić. Nie z pu­sty­mi rę­ka­mi – wspo­mnie­nie skar­bu znów wy­pły­nę­ło na po­wierzch­nię świa­do­mo­ści.  

– Pa­no­wie, nie prze­szka­dzaj­cie sobie w po­rząd­kach. – Czart ski­nął głową w stro­nę jed­no­okie­go bos­ma­na. – My chce­my po­roz­ma­wiać z ka­pi­ta­nem. Drogę do ła­dow­ni znamy.

I ru­szył pew­nym kro­kiem przed sie­bie. Edward, kuląc się, prze­mknął za nim. Nikt ich nie pró­bo­wał za­trzy­mać, ani o nic pytać. Widać było, że za­ło­ga zna przy­naj­mniej jed­ne­go z nie­spo­dzie­wa­nych gości.

 

Czar­no­bro­dy nie zwa­żał na drza­zgi, tkwią­ce w bro­dzie i ubra­niu. Nie mar­twi­ła go prze­cie­ka­ją­ca do ła­dow­ni woda. Nie od­wró­cił się nawet na dźwięk kro­ków. Z upo­rem ma­nia­ka szpe­rał w za­ka­mar­kach, cały czas mam­ro­cząc coś do sie­bie.

– Edwar­dzie.

Chło­pak spoj­rzał na czar­ta, ale ten nie do niego się zwra­cał.

– Edwar­dzie – po­wtó­rzył. Po­nie­waż ka­pi­tan wciąż nie re­ago­wał, ski­nął na chłop­ca. – Za­graj. Co­kol­wiek, nawet jedną nutę.

Edek ujął w prawą dłoń pa­łecz­kę i ude­rzył. Wy­da­wa­ło się, że de­li­kat­ny dźwięk zgi­nie w tle do­cho­dzą­ce­go z góry gwaru, trzesz­cze­nia po­szy­cia zmal­tre­to­wa­ne­go okrę­tu, ude­rzeń fali o burty. Jed­nak Thatch za­marł. Po dru­giej nucie od­wró­cił się gwał­tow­nie, po trze­ciej ru­szył bie­giem w stro­nę przy­by­szów.

Wy­cią­gnął dra­pież­nie ręce w stro­nę in­stru­men­tu. W oczach go­rzał mu błysk żądzy i sza­leń­stwa.

– Mój! – wy­chry­piał.

Edek cof­nął się o krok i scho­wał bo­dh­ran za ple­ca­mi.

– Spo­koj­nie, ka­pi­ta­nie – Kaduk po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu. – Do­sta­niesz swój in­stru­ment, ale chło­pak chce zna­leź­ne.

– Dobra, do­sta­nie garść zło­tych monet i niech wraca skąd przy­był.

– Nie chcę gar­ści zło­tych monet. – Edek na wspo­mnie­nie o za­pła­cie oży­wił się. Ob­se­syj­nie pie­lę­gno­wa­ne od dzie­ciń­stwa po­żą­da­nie obu­dzi­ło się w nim ze zdwo­jo­ną siłą. – Chcę cały twój ukry­ty skarb.

– Osza­la­łeś, czło­wie­ku?! Tyle bo­gactw, tyle klej­no­tów oku­pio­nych krwią mej za­ło­gi! Te kosz­tow­no­ści, które gro­ma­dzi­łem ca­ły­mi la­ta­mi! – krzy­cząc za­czął macać się po pasie, szu­ka­jąc kordu, na­tra­fił jed­nak na pustą po­chwę.

Edek, tchnię­ty nagłą od­wa­gą nie po­wie­dział nic, tylko za ple­ca­mi ude­rzył w bę­be­nek.

Na twa­rzy That­cha ma­lo­wał się gry­mas cier­pie­nia, wy­raź­nie wi­docz­ny mimo brody.

– Nie chcesz od­zy­skać swo­je­go bo­dh­ra­nu? Dzię­ki niemu bę­dziesz znów nie­po­ko­na­ny i zgro­ma­dzisz jesz­cze wię­cej skar­bów. – Każ­de­mu słowu to­wa­rzy­szył takt, frag­ment me­lo­dii. Zda­wa­ło się, że Edek wy­śpie­wy­wał obiet­ni­cę. 

Obaj czar­no­bro­dzi męż­czyź­ni, stary i młody, pa­trzy­li sobie pro­sto w oczy. Uśmiech­nię­ty wład­ca pie­kieł bawił się ka­pi­tań­skim kor­dem, ob­ser­wu­jąc ten niemy po­je­dy­nek spoj­rzeń. „Kusi jak sam dia­beł. Dobry je­stem!” – ro­ze­śmiał się w my­ślach.

 

Dno łodzi za­szo­ro­wa­ło na oto­cza­kach za­ście­la­ją­cych brzeg. Czart i pirat wy­sko­czy­li z gra­cją. Edek pró­bo­wał iść w ich ślady, ale za­ha­czył stopą o burtę i mu­siał się po­de­przeć, by nie wy­lą­do­wać twa­rzą na ka­mie­ni­stej plaży. Do tego na­de­szła fala i miast suchą stopą zejść na ląd, za­mo­czył nogi do kolan. Zre­zy­gno­wa­ny po­czła­pał za to­wa­rzy­sza­mi.

Thatch pew­nym kro­kiem ru­szył plażą, la­wi­ru­jąc po­mię­dzy więk­szy­mi gła­za­mi. Roz­ma­wiał o czymś z su­ną­cym obok sza­ta­nem. Edek, po­zo­sta­wio­ny w tyle, z tru­dem szedł za nimi. Było go­rzej niż w grzą­skim pia­sku, bo pia­sek przy­naj­mniej bo­le­śnie nie ude­rzał po pal­cach. Pluł sobie też w brodę, że za­ło­żył szma­cia­ne te­ni­sów­ki. Cien­ki ma­te­riał nie chro­nił w za­sa­dzie przed ni­czym. 

Przed nimi wy­rósł la­bi­rynt skał. Prze­cho­dzi­li pod ka­mien­ny­mi łu­ka­mi, prze­ci­ska­li się szcze­li­na­mi. Ed­ko­wi wy­da­wa­ło się, że ta wę­drów­ka trwa całą wiecz­ność. Bo­la­ły go obite i mokre nogi. Za­ci­snął jed­nak zęby i z de­ter­mi­na­cją po­dą­żał za prze­wod­ni­ka­mi. Ma­rzył o SWOIM skar­bie. Myśli o bo­gac­twie do­da­wa­ły mu otu­chy i roz­grze­wa­ły. Już sobie wy­obra­żał co kupi (po­zła­ca­ne­go vey­ro­na na za­mó­wie­nie, jak arab­ski szejk, a co się bę­dzie ogra­ni­czał), dokąd po­le­ci (Ro­sja­nie za dobrą opła­tą z pew­no­ścią zgo­dzą się za­brać ko­lej­ne­go tu­ry­stę w ko­smos, może nawet dadzą się na­mó­wić na Księ­życ).

Za­to­pio­ny w ma­rze­niach zde­rzył się z ple­ca­mi Edwar­da. Szyb­ko oprzy­tom­niał i cof­nął o krok.

– Daj bo­dh­ran – Edward wy­cią­gnął rękę od­wra­ca­jąc się.

– A gdzie skarb? – Stali w śle­pym za­uł­ku.

– Daj in­stru­ment – po­wtó­rzył, po­wo­li wy­ma­wia­jąc słowa za­chryp­nię­tym gło­sem pirat.

– Daj, tylko jego mu­zy­ka otwie­ra przej­ście. Bez niego nie bę­dzie skar­bu. – Głos dia­bła był bar­dzo prze­ko­nu­ją­cy.

Z lek­kim wa­ha­niem Edek oddał ka­pi­ta­no­wi bę­be­nek. Brud­ne, szorst­kie palce za­ci­snę­ły się na ob­rę­czy. Druga dłoń z lu­bo­ścią po­gła­ska­ła mem­bra­nę. Edward wziął tip­per i na chwi­lę przy­mknął oczy. Ude­rzył. Za­brzmia­ło ostre stac­ca­to, kilka dziw­nych tak­tów. Chło­pak nawet sobie nie wy­obra­żał, że taki dźwięk można wy­do­być z bo­dh­ra­nu. 

Ze szcze­lin w skale osy­pał się kurz. Ol­brzy­mia ka­mien­na płyta od­su­nę­ła się ze zgrzy­tem. Otwo­rzył się ciem­ny ko­ry­tarz. Thatch za­głę­bił się pierw­szy. Zaraz za nim ru­szył pod­nie­co­ny Edek. Na końcu, wciąż z uśmiesz­kiem na twa­rzy, z dłoń­mi za­ple­cio­ny­mi na ple­cach, kro­czył Czar­ny Ksią­żę.

 

Wąski, kręty ko­ry­tarz po­ko­na­li za­le­d­wie kil­ko­ma kro­ka­mi. Przy wej­ściu do groty mło­dzie­niec sta­nął jak wmu­ro­wa­ny i aż otwo­rzył usta. Przez licz­ne szcze­li­ny w stro­pie i ścia­nach wpa­da­ły snopy sło­necz­ne­go świa­tła. W ich bla­sku wi­dział ster­ty dro­go­cen­nych przed­mio­tów – wy­ko­na­nych głów­nie ze złota. Cza­sem gdzieś prze­świe­ca­ły bure klep­ki be­czek i skrzyń. Do­my­ślił się, że skry­wa­ją ko­lej­ne skar­by.

Edward cho­dził mię­dzy sto­sa­mi, cza­sem trą­ca­jąc butem jakiś pu­char, czy klej­not.

– Teraz to wszyst­ko jest twoje, młody. Od dziś po wsze czasy. 

Edek po­stą­pił krok, drugi, trze­ci. Oczy za­pło­nę­ły mu zło­tym bla­skiem, prze­stał zwra­cać uwagę na to­wa­rzy­szy. Otwie­rał wieka skrzyń, prze­sy­py­wał mię­dzy pal­ca­mi szla­chet­ne ka­mie­nie i mo­ne­ty.

Od­wró­cił się do­pie­ro, gdy za­zgrzy­tał ka­mień. Rzu­cił się bie­giem w stro­nę wyj­ścia. Na końcu ko­ry­ta­rzy­ka tkwił głaz, cał­ko­wi­cie za­sta­wia­ją­cy przej­ście.

– Hej! Co wy ro­bi­cie?! Nie mo­że­cie mnie tu za­mknąć!

Przez chwi­lę wy­da­wa­ło się, że nikt go nie usły­szał, że nikt nie od­po­wie. Jed­nak do­biegł go wy­raź­ny głos, jakby czart stal tuż przy nim.

– A cze­góż chcesz? Zgod­nie z umową do­ko­na­ła się za­mia­na – in­stru­ment za skarb. Teraz jest twój, przez wiecz­ność.

– Ale… do domu chcę wró­cić… wydać… za­pla­no­wa­łem już na co…

– I do­pie­ro teraz o tym mó­wisz? Na to się nie uma­wia­li­śmy. Chcia­łeś, Edwar­dzie, ode mnie spo­tka­nia z Czar­no­bro­dym, a od niego for­tu­ny. On ma swój bo­dh­ran, ty skarb, ja duszę Anny, ona nie ma cie­bie. Nic wię­cej sobie wza­jem­nie nie obie­cy­wa­li­śmy.

Głos za­milkł. Edward po­zo­stał sam ze swoim bo­gac­twem, tak jak ma­rzył całe życie.

Koniec

Komentarze

Dobre! Spodo­ba­ło mi się. Świet­na hi­sto­ria. Weź, po­praw jesz­cze te dro­bia­zgi ję­zy­ko­we, co?

którą za­pla­tał w war­ko­czy­ki. Wpla­tał w nie czer­wo­ne wstąż­ki.

To po­wtó­rze­nie jest ce­lo­we? W in­nych miej­scach też się tak za­sta­na­wia­łam.

Spodo­bał mu się brzmie­nie.

Li­te­rów­ka.

W więk­szo­ści były to przed­mio­ty które wy­szły z mody,

Brak prze­cin­ka.

Je­dy­ną rze­czą, jaka go in­te­re­so­wa­ła, to bo­dh­ran.

Przy­pad­ki się roz­je­cha­ły.

– Mam zgrać?

Li­te­rów­ka.

sta­nął cze­ka­jąc na dal­szy roz­wój sy­tu­acji.

Ze­żar­ty prze­ci­nek. W kilku in­nych zda­niach tego typu też.

Ota­go­wać, po wy­ko­na­niu za­mel­do­wać.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Ka­pi­ta­nie, mel­du­ję o wy­ko­na­niu roz­ka­zu!

 

Ech, cały wie­czór wczo­raj i dziś pół dnia am­bit­nie sie­dzia­łam ob­ło­żo­na słow­ni­ka­mi i po­rad­ni­ka­mi, czy­ta­łam li­te­ra po li­te­rze, a i tak prze­pu­ści­łam przez te za­sie­ki bycz­ki crying

Dzię­ku­ję bar­dzo, Fin­klo, za opi­nię i wska­za­nie tych okrop­nych nie­le­gal­nych imi­gran­tów :)

 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Za­zwy­czaj lu­dzie grali w do­mach wie­czo­ra­mi, albo – zbęd­ny prze­ci­nek

Za­mknął się wraz ze swoją nową za­baw­ką w ka­ju­cie. Naj­pierw długo mu się przy­glą­dał

macać po omac­ku – brzyd­ko brzmi

roz­ja­śnia­ła żół­tym bla­skiem – coś można roz­ja­śnić

Nie wiem za to jakim cudem się tu zna­la­złeś. – prze­ci­nek przed jakim

Wiesz kto go stwo­rzył? – prze­ci­nek przed kto

będę się sprze­czał, ani gnie­wał o taki dro­biazg. – zbęd­ny prze­ci­nek

Fajna hi­sto­ryj­ka, tylko jakoś mi umknę­ło, gdzie Edek od­da­wał duszę Anny i czy tak można za kogoś oddać? A może Anna sama od­da­wa­ła duszę dia­błu, tylko ja tego nie za­uwa­ży­łam?

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

A od­kry­łam gdzie to jest: Cho­le­ra, wszyst­ko bym od­da­ła, żebyś się już wy­niósł z mo­je­go domu.

I za­po­mnia­łam do­pi­sać, że po­do­ba­ło mi się takie bar­dzo nie­ty­po­we po­dej­ście do opo­wie­ści o pi­ra­tach.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Dzię­ki, Bemik, za ko­men­ta­rze. I cie­szę się, że się po­do­ba­ło :)

Nie za­wsze lubię wy­kła­dać kawę na ławę i cza­sem nawet mi się taka sztu­ka uda.

 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Uwiel­biam bu­szo­wać po sta­ro­ciach. Uwiel­biam ma­gicz­ne przed­mio­ty, prze­no­szą­ce w inne miej­sce i czas (też wy­ko­rzy­sta­łem po­dob­ny myk w “Męż­czyź­nie z po­zy­tyw­ką”). Lubię takie roz­wią­za­nia fa­bu­lar­ne, bo za­pład­nia­ją wy­obraź­nię. Znaj­du­ję też tutaj twar­de jądro le­gen­dy pi­rac­kiej – Czar­no­bro­de­go i La­ta­ją­ce­go Ho­len­dra. Wszyst­ko to sple­cio­ne cie­ka­wą hi­sto­rią. Bar­dzo dobre – na pięć.

I jego chcie­li w zło­ści wy­rzu­cić za burtę, ale ka­pi­tan się­gnął po in­stru­ment. – Nie po­do­ba mi się to zda­nie, ja­kieś po­ła­ma­ne jest. Le­piej by­ło­by: Chcie­li go w zło­ści

Nie. Za­graj we­so­łe i żwawe pie­śni ku­bry­ku. Takie, jakie śpie­wa­li Ir­land­czy­cy. Fale od nich na­bie­ra­ją szma­rag­do­we­go od­cie­nia, a bryza nie­sie aro­mat pa­lo­ne­go w piecu torfu. Za­graj – Ślicz­ny ka­wa­łek, taki barw­ny.

Co in­ne­go czy­tać choć­by naj­krwaw­sze hi­sto­rie, co in­ne­go oglą­dać je na fil­mach ze świa­do­mo­ścią, że to efek­ty spe­cjal­ne. Jed­nak czym innym jest zo­ba­czyć i po­czuć wszyst­ki­mi zmy­sła­mi w re­al­nym świe­cie. – jak dla mnie, to jedno zda­nie.

Edward po­zo­stał sam ze swoim bo­gac­twem, tak jak ma­rzył cale życie – li­te­rów­ka.

 

Ładne, przy­jem­ne i czyta się lekko. Co do sio­strza­nej duszy: jedno zda­nie ra­czej nie po­win­no oddać jej dia­błu. To jed­nak moja pry­wat­na opi­nia :D

Emel­ka­li, Ty mnie przy­pra­wiasz o ból głowy. :-) Jesz­cze jedna spe­cja­li­za­cja? Nie za wiele masz ta­len­tów? :-) (AdamKB)

Dzię­ki, Emel­ka­li, li­te­rów­ka po­pra­wio­na, zda­nie po­łą­czo­ne.

Co do pierw­szej uwagi, to jed­nak zo­sta­wię jak jest. Jeśli nie bę­dzie “I jego”, bo bę­dzie zgrzyt z wcze­śniej­szym frag­men­tem, gdy pi­ra­ci wy­rzu­ca­li za burtę in­stru­men­ty. Bę­be­nek miał ich śla­dem po­wę­dro­wać w morze…

Cie­szy mnie, że Ci się ten frag­ment spodo­bał – taki miał być (w sen­sie barw­ny :) )

Co do duszy Anny – opo­wieść snuje się z punk­tu wi­dze­nia Edka, więc ani on, ani czy­tel­nik nie musi znać wszyst­kich szcze­gó­łów, wy­star­czy tyle, żeby się do­my­ślić. Taką przy­naj­mniej mam na­dzie­ję :)

 

 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Co za Jajec, jakie on ma po­my­sła na koń­kur­sy…

 

Bar­dzo się cie­szę, śnią­ca, że nie ule­głaś znie­chę­ce­niu i stwo­rzy­łaś tę hi­sto­rię, w któ­rej to dia­beł kusi, a czło­wiek – cho­ciaż może, a nie musi – ulega za­ku­som ;-) Cuch­nie pie­kłem na sto mor­skich mil! Opo­wieść jest bar­dzo ma­low­ni­cza. Wy­szłaś z kon­wen­cji bajki i w ta­kiej nieco do­ro­ślej­szej, ba­śnio­wej for­mie, ją za­mknę­łaś, bar­dzo uda­nie ma­lu­jąc nam tu Edwar­dów dwóch i pie­kiel­ni­ka jed­ne­go.

 

Muszę jed­nak przy­znać, że na wzmian­kę o duszę Anny za­li­czy­łem krót­ki WTF – do­pie­ro spo­iler Bemik uświa­do­mił mi, że był taki szcze­gół. Ja rów­nież uwa­żam, że jedno zda­nie to za mało, ten trop dla czy­tel­ni­ka był cho­ler­nie mikry i psuje odro­bi­nę ra­dość z prze­wrot­ne­go fi­na­łu. Ale tylko odro­bi­nę.

 

Trój­kąt Ber­mudz­ki jako drzwi do pie­kiel­ne­go wy­mia­ru, ma­gicz­ny bę­be­nek, upa­dły anioł ra­du­ją­cy się z wy­pra­wy daw­nym ża­glow­cem – no, klasa!

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

A mi się to na­wią­za­nie do jed­ne­go zda­nia, hen, da­le­ko, spodo­ba­ło – dzię­ki temu finał w pełni za­sko­czył bez żad­ne­go Deusa wy­ska­ku­ją­ce­go skądś tam.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Mnie też wy­star­czy­ło to jedno zda­nie, żeby koń­ców­ka “grała”.

Śnią­ca, brawo. Kła­niam się!

Dzię­ku­ję bar­dzo za miłe słowa :)

Fish – głu­pio by strasz­nie było, gdy­bym słowa nie do­trzy­ma­ławink

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Świet­ny tekst! Sio do Bi­blio­te­ki :)

 

Szcze­gól­nie po­do­ba­ło mi się przej­ście z opo­wie­ści dziad­ka do do­ro­sło­ści Edka i potem za­kręt z po­szu­ki­wa­nia­mi Czar­no­bro­de­go. Super!

 

tylko jeden bę­be­nek. I jego chcie­li w zło­ści wy­rzu­cić za burtę, ale ka­pi­tan się­gnął po in­stru­ment.  

Wo­la­ła­bym: “Chcie­li go w zło­ści…”

Tip­per śmi­gał mu w pa­lach.

pa­trzy­li sobie w pro­stooczy.

nikt go nie usły­szał, że nikt nie od­po­wie. Jed­nak usły­szał wy­raź­ny głos,

Ni to Sza­tan, ni to Tęcza.

“Mały brzdąc” – jak dla mnie to masło ma­śla­ne, trud­no mi sobie wy­obra­zić “du­że­go brzdą­ca”…

 

“Na ko­niec ro­ze­śmiał się w głos, zdjął z głowy ka­pe­lusz i nisko po­kło­nił swemu go­ścio­wi, za­mia­ta­jąc deski kitą piór.” – bra­ku­je za­im­ka zwrot­ne­go przy “po­kło­nił”

 

Wpa­dło mi też w oko kilka nieco dziw­nie zbu­do­wa­nych zdań oraz parę po­tknięć in­ter­punk­cyj­nych.

 

Prze­czy­ta­łam. Ogól­nie rzecz bio­rąc lek­tu­ra cał­kiem sa­tys­fak­cjo­nu­ją­ca, po­do­ba mi się za­koń­cze­nie… cho­ciaż w ogóle mik do wy­li­czan­ki dia­bła nie pa­su­je Anna. Czy można aż tak nie­na­wi­dzić ro­dzo­ne­go brata, jeśli nie zro­bił Ci nic poza by­ciem le­ni­wym?

 

Naj­więk­szą wadą opo­wia­da­nia jest dla mnie… samo za­ło­że­nie. Przy­kro mi, ale nie zo­sta­łam prze­ko­na­na co do a) kon­cep­cji, że dia­beł pod­sy­ła pi­ra­tom sta­tek pełen in­stru­men­tów w ra­mach próby, bo tylko praw­dzi­wy pirat bę­dzie chciał bę­be­nek, b) fik­sa­cji Czar­no­bro­de­go na punk­cie owego bę­ben­ka, c) fik­sa­cji Edka na punk­cie skar­bu z dzie­cin­nej opo­wie­ści, d) tego, że ot tak, w swoim ro­dzin­nym mie­ście Edek bę­be­nek od­na­lazł na pchlim targu. Nawet jeśli to ostat­nie zrzu­ci­my na karb in­tryg dia­bła, to i tak, nie­ste­ty, po pro­stu wy­da­je mi się to wszyst­ko nie­wia­ry­god­ne.

 

Ale czy­ta­ło się nie­źle ; )

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Dzię­ku­ję za opi­nię Jo­se­he­im :) 

Zgod­nie z za­sa­dą, że tłu­ma­czą się tylko winni, tłu­ma­czyć się nie będę :) 

Mnie też jest przy­kro, że jest Ci przy­kro, ale tak ten świat jest uło­żo­ny, że jest na nim (na szczę­ście) róż­no­rod­ność,  w tym gu­stów. I za­dzi­wi­ła­bym się nie­po­mier­nie, gdyby opo­wia­da­nie jed­na­ko­wo spodo­ba­ło się i prze­ko­na­ło ab­so­lut­nie wszyst­kich :-) 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

; )

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Na­praw­dę dobre opo­wia­da­nie. Po­do­bał mi się motyw na­wie­dzo­ne­go przed­mio­tu (to za­wsze fajne rze­czy, za­wsze przy­cho­dzi mi na myśl świet­ne opo­wia­da­nie “Małpa” S. Kinga), roz­pla­no­wa­nie fa­bu­ły i samo za­ska­ku­ją­ce za­koń­cze­nie, z któ­rym mam jed­nak dy­le­mat. Z jed­nej stro­ny jest od­waż­ne, mocne i naj­bar­dziej zo­sta­je w pa­mię­ci z ca­łe­go tek­stu, ale z dru­giej stro­ny zga­dzam się z Jo­se­he­im, że sio­stra mu­sia­ła mieć ostro nie po kolei w gło­wie, żeby się na coś ta­kie­go zdo­być.

Sym­pa­tycz­ne opo­wia­da­nie, do za­chwy­tów jed­nak nie do­łą­czę. 

Akcja pędzi jak sza­lo­na, po łeb­kach, a ja za tym nie prze­pa­dam. Edek iry­to­wał mnie od po­cząt­ku (no, może jak miał pięć lat to jesz­cze nie) i w sumie z tego po­wo­du za­koń­cze­nie mi się po­do­ba­ło. ;) Rów­nież nie ro­zu­miem (jak Jo­se­he­im) co to za dziw­ny po­mysł z pod­su­wa­niem in­stru­men­tów pi­ra­tom, któ­rzy mu­zy­kę mieli w po­wa­ża­niu i dla­cze­go do­ro­sły czło­wiek tak się za­fik­so­wał na opo­wie­ści dziad­ka. A jak już zna­lazł ten bę­be­nek ot tak, na pchlim targu, to wy­da­wa­ło mi się, że, kur­czę, mu­sia­łam coś po­mi­nąć. 

Za to na­pi­sa­ne cał­kiem spraw­nie.

 

EDIT: Wła­ści­wie to prze­cież zna­le­zie­nie bę­ben­ka na targu mogło być czę­ścią planu czar­ta. Tu więc chyba nie po­win­nam się cze­piać. :)

Kawał faj­ne­go tek­stu. Czy­ta­łem z nie­słab­ną­cym za­in­te­re­so­wa­niem. Krót­ko pi­sząc: po­do­ba­ło mi się.

 

Po­zdra­wiam

Ma­stiff

Przy­kro mi, ale nie mogę uwie­rzyć, że do­ro­sły męż­czy­zna pała żądzą zna­le­zie­nia skar­bu, o któ­rym, pa­cho­ląt­kiem będąc, usły­szał od dziad­ka, opo­wia­da­ją­ce­go mu bajkę na do­bra­noc. Toż to się kupy nie trzy­ma. Gdy­byż jesz­cze cała opo­wieść dzia­ła się w od­le­głej prze­szło­ści, mo­gła­bym dać wiarę, że to wszyst­ko się zda­rzy­ło, tak jak mogę wie­rzyć w smoka wa­wel­skie­go. Jed­nak kazać bo­ha­te­ro­wi żyć tu i teraz – nie­ste­ty, do mnie ten po­mysł nie tra­fił. :-(

 

Zza opar­cia sto­ją­cej do nich tyłem ka­na­py wy­ło­ni­ła się roz­czo­chra­na głowa na­sto­lat­ki… – Czy roz­czo­chra­na była głowa na­sto­lat­ki, czy może ra­czej włosy? ;-)

 

Za sławę i skar­by sprze­dał duszę. Przez wiele lat pły­wał nie­po­ko­na­ny, gro­ma­dząc ol­brzy­mie skar­by. – Po­wtó­rze­nie.

Może w pierw­szym zda­niu: Za sławę i bo­gac­two sprze­dał duszę.

 

Część z nich wydał, ale wiele scho­wał. – Komu wydał skar­by? ;-)

 

Okręt za­trząsł się mocno od ko­lej­ne­go ude­rze­nia fali. – Okręt za­trząsł się mocno od ude­rze­nia ko­lej­nej fali.

Fala ude­rza raz, potem przy­pły­wa ko­lej­na.

 

Do­cie­rał do niego lekko przy­tłu­mio­ny, ale wy­star­cza­ją­co wy­raź­ny grzmot, wła­ści­wie dwa – bły­ska­wic i huku dział prze­ciw­ni­ka. – Nie można usły­szeć grzmo­tu bły­ska­wi­cy, al­bo­wiem bły­ska­wi­ca jest zja­wi­skiem świetl­nym. Można na­to­miast usły­szeć to­wa­rzy­szy jej grom.

 

…za­chły­snął się i za­ma­chał rę­ko­ma zry­wa­jąc na równe nogi. – Co, za­ma­chaw­szy rę­ko­ma, ze­rwał na równe nogi?

Może: …za­chły­snął się i za­ma­chał rę­ko­ma, sta­jąc na równe nogi.

 

Przez krót­ką chwi­lę nie wie­dział ani kim, ani gdzie jest. – Wo­la­ła­bym: Przez krót­ką chwi­lę nie wie­dział ani kim jest, ani gdzie się znaj­du­je.

 

Ścią­gnę­ła z niego koł­drę i szarp­nę­ła za po­dusz­kę.Ścią­gnę­ła z niego koł­drę i szarp­nę­ła po­dusz­kę.

 

Odro­bi­na ręcz­nie zro­bio­ne­go kleju… – Co to zna­czy: ręcz­nie zro­bio­ny klej? Mie­sza­ny pa­lu­chem? Czy może cho­dzi o klej zro­bio­ny do­mo­wym spo­so­bem?

 

…aż żagle zła­pa­ły wiatr. Po­kład za­dy­go­tał mu pod no­ga­mi, w wan­tach za­szu­miał wiatr. – Po­wtó­rze­nie.

 

Zmę­cze­ni walką, uma­za­ni we krwi swo­jejswo­ich kom­pa­nów…Zmę­cze­ni walką, uma­za­ni krwią wła­sną i kom­pa­nów… Lub: Zmę­cze­ni walką, cali we krwi swo­jej i kom­pa­nów

 

Przy pierw­szym kroku po­śli­znął się na ka­łu­ży. – Na ka­łu­ży można się po­śli­zgnąć, pod wa­run­kiem, że bę­dzie za­mar­z­nię­ta.

 

W ich bla­sku wi­dział ster­ty dro­go­cen­nych przed­mio­tów – wy­ko­na­nych ow­nie ze złota. – Li­te­rów­ka.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mam ten sam za­rzut, co re­gu­la­to­rzy – do­ro­sły facet, który wie­rzy w bajkę opo­wie­dzia­ną mu nie­gdyś przez dziad­ka. Wła­ści­wie gdyby nie to, opo­wia­da­nie można by uznać za dobre. Bo i wy­ko­na­nie przy­zwo­ite, lekko się czyta, nawet z za­in­te­re­so­wa­niem. Sam po­mysł rów­nież jest cie­ka­wy, za­koń­cze­nie mi się po­do­ba­ło. Nie­mniej klu­czo­wa jest tutaj owa wiara w ukry­ty pi­rac­ki skarb – dla mnie spory minus.  

Dzię­ku­ję za wi­zy­tę i opi­nie tym, któ­rym jesz­cze nie dzię­ko­wa­łam :)

Szcze­gól­nie Re­gu­la­to­rzy – za wy­ła­pa­nie resz­ty błę­dów (mam na­dzie­ję, że to już wszyst­kie). 

Re­gu­la­to­rzy i Domek – mam tylko jedno na swoją obro­nę – cho­ro­bli­wa ob­se­sja. Fak­tycz­nie nie za­zna­czy­łam, że to nie tylko takie sobie ma­rze­nie, tylko wynik cho­ro­by psy­chicz­nej. Wy­da­wa­ło mi się, że można się tego do­my­ślić (bo rze­czy­wi­ście – kto przy zdro­wych zmy­słach bę­dzie żywił aż taką wiarę?). Wasze uwagi wezmę jed­nak na przy­szłość pod uwagę, żeby aż ta­kich nie­do­mó­wień nie po­zo­sta­wiać.  

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

(mam na­dzie­ję, że to już wszyst­kie)

Eee… Nie lubię być po­słań­cem złej no­wi­ny, ale jak trze­ba, to trze­ba: coś tam jesz­cze się zna­la­zło. Jed­nak nie­wie­le. No i spora część z tego wszyst­kie­go, to moje oso­bi­ste roz­ter­ki i zwią­za­ne z nimi su­ge­stie. A z su­ge­stia­mi jak jest, wia­do­mo…

Zza opar­cia sto­ją­cej do nich tyłem ka­na­py wy­ło­ni­ła się roz­czo­chra­na głowa na­sto­lat­ki, a za nią książ­ka w ręce, którą dziew­czy­na się pod­par­ła.

Nie zro­zu­mia­łem tego opisu. Serio. Pierw­sza moja myśl, jak ona się pod­pie­ra­ła tą książ­ką? Fan­ta­zja mnie za­wio­dła, więc za­wie­rzy­łem de­duk­cji, a ta wresz­cie po­zwo­li­ła mi ogar­nąć sche­mat. Kosz­to­wa­ło mnie to jed­nak dwa-trzy po­dej­ścia do tego zda­nia, a to już źle mu wróży.

Oso­bi­ście, kiedy koś mi mówi, że z ja­kimś opi­sem coś jest nie halo, to wy­cho­dzę z za­ło­że­nia, że ten ktoś ma rację i sta­ram się po­pra­wić. W ta­kich wy­pad­kach już jeden czy­tel­nik sta­no­wi re­gu­łę. Dla­te­go zwra­cam na to Twoją uwagę.

 

To nie to, co bajki o kor­sa­rzu z pa­pu­gą na ra­mie­niu wo­ła­ją­ce­go(:) „ahoj, majt­ki!”.

W domu Edwar­da za­wsze było dużo in­stru­men­tów, bo oj­ciec je na­pra­wiał i część z nich nawet wy­ko­ny­wał w wol­nych chwi­lach.

Jest w tym zda­niu coś brzyd­kie­go, choć może nie­ko­niecz­nie błęd­ne­go. Może coś w stylu: W domu Edwar­da za­wsze było dużo in­stru­men­tów, bo oj­ciec zaj­mo­wał się ich na­pra­wą, a część z nich nawet wy­two­rzył wła­sno­ręcz­nie. A jesz­cze lep­sza chyba by­ła­by pro­sto­ta: W domu Edwar­da za­wsze było dużo in­stru­men­tów, bo oj­ciec (w wol­nych chwi­lach?) zaj­mo­wał się ich wy­twa­rza­niem i na­pra­wą. (su­ge­stia)

 

Wście­kli pi­ra­ci za­czę­li wy­rzu­cać za burtę skrzyp­ce, harfy, flety, kobzy.

Kobzy mi tu w ogóle nie grają, praw­dę mó­wiąc. Ani w prze­no­śni ani do­słow­nie. Skąd in­stru­men­ty ty­po­we dla po­łu­dnio­wej i wschod­niej Eu­ro­py na Ber­mu­dach? Sza­tań­ska łajba, to i jego spra­wa, co tam sobie upy­cha w ła­dow­ni, wia­do­mo. Jed­nak kobza zu­peł­nie mi nie pa­su­je do pi­rac­kich kli­ma­tów i sze­ro­ko­ści geo­gra­ficz­nej.

 

Się­gnął po tip­per, ude­rzył jedną stro­ną i od razu drugą.

A mały, do­cie­kli­wy dzie­ciak nie skrzy­wił się, sły­sząc takie dziw­ne, ob­co­brz­mią­ce słowo, i nie za­czął do­cie­kać? Bo ja ow­szem – taki ze mnie muzyk, jak z Ko­mo­row­skie­go li­te­rat, więc nie mia­łem po­ję­cia co zacz. I za­czą­łem do­cie­kać. A prze­cież już od dawna nie ma we mnie tej dzie­cię­cej cie­ka­wo­ści świa­ta.

 

– Tak na­praw­dę stwo­rzy­łem ten bo­dh­ran dla pi­ra­ta, który ze­chce być naj­lep­szym, zna­czy(:) naj­gor­szym pi­ra­tem.

 

Firma, która go wy­pro­du­ko­wa­ła po­wsta­ła równo dwie de­ka­dy lat temu.

 

Wdra­pał się po sznu­ro­wej dra­bin­ce na po­kład i sta­nął, cze­ka­jąc na dal­szy roz­wój sy­tu­acji.

 

Może wy­pad­ków za­miast sy­tu­acji? Nie umiem tego lo­gicz­nie uza­sad­nić, ale nie gra mi ta kom­po­zy­cja.

 

 

– Spo­koj­nie, ka­pi­ta­nie – (k)(K)aduk po­ło­żył mu rękę na ra­mie­niu.

z dłoń­mi za­ple­cio­ny­mi na ple­cach, kro­czył czar­ny ksią­żę.

Mogę się mylić, ale w tym kon­kret­nym wy­pad­ku (oraz w in­nych w Twoim opku) “czar­ny ksią­żę” to miano kon­kret­nej po­sta­ci, a nie sta­no­wi­sko ja­kie­goś urzę­da­sa, więc na­pi­sał­bym je z dużej li­te­ry.

 

Ok, to tyle, jeśli cho­dzi o tech­nicz­ne uwagi.

 

Na­to­miast jeśli cho­dzi o samą opo­wieść, to… Cięż­ko za­cząć ko­men­tarz bez żad­nej, jakże po­moc­nej w ta­kich sy­tu­acjach “kurwy”, bę­dą­cej jed­no­cze­śnie wy­ra­zem zdzi­wie­nia i obu­rze­nia, oraz – co naj­istot­niej­sze – wes­tchnie­niem za­chwy­tu. No, ale spró­bu­ję.

No więc:

Nie-kur­wa, prze­cież to jest po pro­stu świet­ne! I to pod chyba każ­dym moż­li­wym wzglę­dem. Dobra, ten “dia­bel­ski test” jest co naj­mniej dziw­ny, ale czort z tym. Kto tam dia­bła zro­zu­mie? Oso­bli­wa fobia Edka rów­nież na­cią­ga­na, ale że ja za dzie­cia­ka uro­iłem sobie, iż zo­sta­nę pi­sa­rzem (cho­ler­nie do­brym) i do tej pory mi to nie prze­szło (a w czym to ma­rze­nie niby jest bar­dziej sen­sow­ne, niż pra­gnie­nie od­na­le­zie­nia mi­lio­nów fun­tów w zło­cie i kosz­tow­no­ściach, które na­praw­dę do dziś gdzieś tam leżą i cze­ka­ją na zna­laz­cę?), to po­tra­fię typa zro­zu­mieć. Ale poza tym, mamy tutaj:

– Bar­dzo cie­ka­wą, prze­myśl­ną hi­sto­rię, któ­rej za­koń­cze­nie nor­mal­nie zwa­li­ło mnie z nóg (szczę­ściem już sie­dzia­łem, to nie od­czu­łem). Nie, żebym nie spo­dzie­wał się, że dia­beł, jak to dia­beł, zrobi Edka w bam­bu­ko i nawet byłem pe­wien, że wiem jak to zrobi. No i oczy­wi­ście się nie po­my­li­łem, tak więc tu za­sko­cze­nia niet. Ale “twist” w całej oka­za­ło­ści, w do­dat­ku tak pięk­nie pod­su­mo­wa­ny – ge­nial­ny. I rów­nież od razu wie­dzia­łem, kiedy Anka “za­ofe­ro­wa­ła” duszę dia­błu. Za­sta­na­wia­łem się tylko, czy do­kład­nie tak to było okre­ślo­ne: “od­da­ła­bym duszę, byle…” (może w ta­kiej wer­sji by­ło­by mniej skon­ster­no­wa­nych? Zresz­tą, co ja tam wiem). A czy za­ofe­ro­wa­ła ją do­słow­nie i pod­pi­sa­ła pakt? Nie, nie wy­da­je mi się. Ale ile wart byłby Sza­tan, gdyby nie po­tra­fił sobie zin­ter­pre­to­wać wszyst­kie­go po swo­je­mu, po­prze­krę­cać, na­mie­szać, oszu­ki­wać, kła­mać i pod­stę­pem dusze z ludzi wy­łu­ski­wać? Dia­beł to, czy mi­ni­strant-nie­doj­da, pod­kra­da­ją­cy drob­ne z tacy?

– Świet­nie na­kre­ślo­ne, re­ali­stycz­ne po­sta­cie, z któ­rych oso­bli­wie po­do­ba­ła mi się Anka – hepa jak się pa­trzy – oraz dia­beł wła­śnie; fe­no­me­nal­ne po­łą­cze­nie cy­ni­ka, gen­tle­ma­na, ra­so­we­go Zła i… dzie­cia­ka peł­ne­go ra­do­ści życia. Sceną na po­kła­dzie ża­glow­ca wy­gra­łaś dla mnie sze­ro­kie­go ba­na­na. I to nie był taki zwy­czaj­ny, ze­wnętrz­ny banan – oho, ładne toto. To był taki banan we­wnętrz­ny, pro­sto z serca, w któ­rym na chwi­lę od­na­la­złem tę samą ra­dość ist­nie­nia, która ogar­nę­ła Księ­cia, gdy tak sobie hop­sał. Dzię­ku­ję za to.

Ge­ne­ral­nie aż się prosi po­wie­dzieć, że dać się ta­kie­mu zwieść na po­ku­sze­nie, to nie grzech.

– Pięk­ny, pla­stycz­ny język, bo­ga­to czer­pią­cy z ma­ry­nar­skie­go słow­ni­ka (choć nie ma co ukry­wać, że ode­bra­łem scenę oży­wie­nia stat­ku – a wła­ści­wie jedno zda­nie: Ka­be­stan za­czął się ob­ra­cać, fały na­cią­gać. Brasy wy­bra­ły się, ob­ra­ca­jąc re­ja­mi – jako taki tro­chę pusty popis wła­śnie tym słow­ni­kiem. A wszyst­ko dla­te­go, że naraz zwa­li­ła się cała masa pojęć, które same w sobie nie­wie­le nie­oby­te­mu z łajbą czy­tel­ni­ko­wi po­wie­dzą, a za­bra­kło ja­kie­goś opisu, umoż­li­wia­ją­ce­go zo­bra­zo­wa­nie sobie, co robią te wszyst­kie ka­be­sta­ny, fały, brasy i reje. Kręcą się i wy­bie­ra­ją, ale co z tego wy­ni­ka? Nie­mniej, jest to bar­dzo de­li­kat­ne wra­że­nie i nie prze­szka­dza­ło w od­bio­rze tek­stu, by­naj­mniej). Ład­nie, czy­tel­nie opi­sa­łaś (pra­wie) wszyst­kie sceny, czy­ta­ło się lekko, przy­jem­nie i bez (pra­wie) żad­nych zgrzy­tów.

– Bar­dzo fajne dia­lo­gi, świet­nie do­pa­so­wa­ne do po­sta­ci, a przez to nie­zwy­kle na­tu­ral­ne.

– Świet­ne wy­ko­rzy­sta­nie Te­acha (wolę tą wer­sję jego na­zwi­ska) i jego le­gen­dy.

Kli­mat.

 

Pod­su­mo­wu­jąc, je­stem wię­cej niż ukon­ten­to­wa­ny. No i dziwi mnie nie­do­ce­nie­nie, z jakim spo­tka­ło się to opo­wia­da­nie.

 

Peace!

 

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

A wszyst­ko to przez bez­dusz­ną (do­słow­nie) sio­strę. Ech, te ko­bie­ty. 

A tak na po­waż­nie – cie­ka­we opo­wia­da­nie. Na po­cząt­ku mia­łem pewne obawy, ale hi­sto­ria szyb­ko się roz­wi­nę­ła i oka­za­ła cał­kiem wcią­ga­ją­ca. Oczy­wi­ście można było do­my­ślić się, że Edek skoń­czy źle, odkąd do opo­wia­da­nia zo­stał wpro­wa­dzo­ny dia­beł-ku­si­ciel, ale wy­ko­rzy­sta­nie do tego mo­ty­wu sio­stry uwa­żam za prze­my­śla­ne i za­ska­ku­ją­ce. Ode mnie spory plus.

Dzię­ku­ję za przy­chyl­ne słowa :) Twój cu­dow­ny wywód, Cie­niu, spra­wił, że fru­wa­łam pod su­fi­tem (gdyby nie on, może nawet do­tar­ła­bym na Księ­życ :) ) Kła­niam się też nisko w po­dzię­ce Vy­zar­to­wi za opi­nię. 

 

Cie­niu, macie kumie rację co do błę­dów! W każ­dym aspek­cie (a my­śla­łam, że po Re­gu­la­to­rzy nie bę­dzie już czego po­pra­wiać smiley).

Co do kobzy – jest mi strasz­nie wstydblush – oczy­wi­ście miały być dudy, ale jakoś przez lata nie umiem za­pa­mię­tać, że jest na od­wrót, niż mi się ubz­du­ra­ło. 

 

No i dziwi mnie nie­do­ce­nie­nie, z jakim spo­tka­ło się to opo­wia­da­nie.

Z pew­no­ścią wiesz, że gusta są różne :) I naj­wy­raź­niej w gust ju­ro­ra nie tra­fi­łam – jeśli mó­wi­my o kon­kur­sie. Jed­nak opo­wia­da­nie zna­la­zło się w bi­blio­te­ce, więc, mimo wszyst­ko, czuję się do­ce­nio­na :) 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Śnią­ca, dzię­ku­ję za uf­ność, ale mu­sisz wie­dzieć, że nie je­stem w sta­nie po­pra­wić opo­wia­da­nia w spo­sób do­sko­na­ły. Za­uwa­że­nie i wy­pi­sa­nie każ­de­go błędu wy­ma­ga co naj­mniej trzy­krot­ne­go, a cza­sem i czte­ro­krot­ne­go prze­czy­ta­nia tek­stu. W ten spo­sób nie da­ła­bym rady nawet z dy­żu­ra­mi, a do po­zo­sta­łych opo­wia­dań w ogóle nie mia­ła­bym szan­sy zaj­rzeć. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ge­ne­ral­nie my­le­nie kobzy z du­da­mi z ja­kie­goś po­wo­du jest naszą na­ro­do­wą tra­dy­cją, więc cier­pisz za mi­lio­ny. W do­dat­ku nie­po­trzeb­nie, praw­dę mó­wiąc, bo nie jest to kwe­stia o zna­cze­niu fun­da­men­tal­nym. No, chyba że ktoś gra na kob­zie i/lub du­dach.

 

I nie, nie mia­łem na myśli wy­łącz­nie Mi­ło­ści­wie Nam Di­scJoc­ke­ju­ją­ce­go, a całą tu­tej­szą po­pu­la­cję, któ­rej za­chwyt nad Twoim tek­stem okre­ślił­bym jako “umiar­ko­wa­ny”. Oczy­wi­ście, że gusta są różne, ale cza­sa­mi po­ja­wia się na świe­cie coś, względ­nie ktoś, kto tra­fia w gust całej po­pu­la­cji do­kład­nie z taką samą mocą. Na ten przy­kład ja – je­stem w gu­ście zu­peł­nie ni­czy­im^^. Twoje opo­wia­da­nie po­win­no sta­no­wić po­dob­ny fe­no­men, tyle że prze­ciw­nie ukie­run­ko­wa­ny. Piór­ka, książ­ki, pu­bli­ka­cje w NF, te kli­ma­ty. A nie, że Bi­blio­te­ka.

 

Peace!

 

P.S.

Nie po­zwól, żeby ja­ki­kol­wiek sufit Cię ogra­ni­czał. Su­fi­ty są dobre dla ży­ran­do­li.

"Za­ko­chać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, cza­sem pisać wier­sze." /FNS – Su­per­mar­ket/

Mam przy­jem­ność spę­dzać w Ir­lan­dii (któ­rej je­stem fanem) przy­naj­mniej 5 mie­się­cy w roku i wiele razy sły­sza­łem pro­du­ku­ją­cych się bo­dh­ra­ni­stów. W związ­ku z po­wyż­szym, mam pewne wąt­pli­wo­ści, czy da się za­grać  me­lo­dię na tym in­stru­men­cie. Można ma­ni­pu­lo­wać ryt­mem, tem­pem, dy­na­mi­ką, barwą, ale jak zmie­niać wy­so­kość dźwię­ków , które są nie­za­prze­czal­nie ele­men­ta­mi me­lo­dii?  Co do pio­sen­ki nu­co­nej przez dia­bła –  mia­łaś za­pew­ne na myśli reela a nie ‘reala’ (któ­re­go cza­sem zda­rza mi się za­tań­czyć , jak ład­nie w pubie za­gra­ją)

Le­piej brzyd­ko peł­znąć niż efek­tow­nie buk­so­wać

Uwiel­biam być tak za­ska­ki­wa­ny! Czy­tam ze świa­do­mo­ścią, że to, co czy­tam, jest dobre, i tak aż do sa­me­go końca, gdzie jedno zda­nie (On ma swój bo­dh­ran, ty skarb, ja duszę Anny, ona nie ma cie­bie) czyni nagle z do­bre­go opo­wia­da­nia – opo­wia­da­nie bar­dzo dobre. Miej­sca­mi coś tam zgrzy­ta­ło – imo, można by ten tekst jesz­cze do­szli­fo­wać – nie na tyle jed­nak, by ze­psuć mi po­zy­tyw­ny od­biór lek­tu­ry :)

Po­zdra­wiam.

Look at every word in a sen­ten­ce and de­ci­de if they are re­al­ly ne­eded. If not, kill them. Be ru­th­less. - Bob Co­oper

Ura­do­wan­czyk – racja, reel, nie real – nie wiem skąd i kiedy to a się tam za­kra­dło – już po­pra­wi­łam.

Co do gry i me­lo­dii – wpraw­dzie sły­sza­łam tylko jeden kon­cert na bo­dh­ra­nie, ale me­lo­die, nie sam rytm, w tym sły­sza­łam. Czy tam były rze­czy­wi­ste me­lo­die, czy to tylko moja wy­obraź­nia – to już osob­na kwe­stia, na którą sama od­po­wie­dzi nie znam :) A, że opo­wia­da­nie jest fan­ta­stycz­ne i ma­gicz­ny in­stru­ment w nim wy­stę­pu­je…

Bo­gu­sła­wie – dzię­ku­ję i cie­szę się, że opo­wia­da­nie się spodo­ba­ło.

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Do­brze mi się czy­ta­ło, prze­my­ślę jesz­cze swoje wra­że­nia. Na razie na­su­wa mi się tylko py­ta­nie:

czy “chce” za­miast “chcę” w ustach brzdą­ca było za­mie­rzo­ne, czy to byk? ;-)

Mogło być go­rzej, ale mogło być i znacz­nie le­piej - Gan­dalf Szary, Hob­bit, czyli tam i z po­wro­tem, Rdz IV, Górą i dołem

Za­mie­rzo­ne :) Zwłasz­cza, że się po­wta­rza. Taki brzdąc nie­ko­niecz­nie musi wszyst­kie słowa wy­po­wia­dać wła­ści­wie. 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Dobre! Pięk­nie na­pi­sa­ne. In­te­re­sy z dia­błem? Nie warto. Miś usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny. Od­ku­rzyć warto. 

Cie­szę się, że Misiu się ;) 

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Nowa Fantastyka