- Opowiadanie: śniąca - Piekielny bodhran

Piekielny bodhran

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Piekielny bodhran

 

– Dziadziu! Dziadziu!! – Mały brzdąc wbiegł do pokoju i dosłownie rzucił się na kolana siedzącego w bujanym fotelu dziadka. Starszy pan ledwie utrzymał równowagę. – Dziadziu!!!

– Nie krzycz tak. Jestem stary, ale nie głuchy. – Usadowił wygodniej chłopca na kolanach, przykrytych kraciastym kocem. – No, co tam? Nie powinieneś już spać?

– Mama kazała mi iść do łóżka. Ale ja chce historię. Opowiedz, dziadziu.

– Hmm, co ci opowiedzieć? O Bobie Budowniczym?

– Eee, to nudne. I mam dużo bajek o Bobie na płytach. Chce coś nowego. Co tylko ty znasz.

– To może opowiem ci historię o piratach?

– O tak! Piraci! Piraci! Hurra! – Dziecko zaczęło podskakiwać.

– Nie wierć się tak, bo się wywrócimy.

Zza oparcia stojącej do nich tyłem kanapy wyłoniła się głowa nastolatki.

– Dziadku, ale Edek ma dopiero pięć lat i jest za mały na twoje pirackie opowieści. To nie to, co bajki o korsarzu z papugą na ramieniu wołającego: „ahoj, majtki!”. Będzie się bał.

– Nie będę! – piskliwie zakrzyczał maluch.

– Jak tam chcesz, ale jak mnie obudzisz płaczem w środku nocy, to zobaczysz.

Dziewczyna wraz z książką zniknęła im z oczu, ponownie pogrążona w lekturze.

– Opowiem ci legendę o piekielnym bodhranie…

– Co to bałran?

– To taki rodzaj bębenka. Zazwyczaj ludzie grali w domach wieczorami albo w pubie, żeby się pobawić przy muzyce. Jednak był pewien szczególny bębenek. Dawno, dawno temu…

 

W domu Edwarda zawsze było dużo instrumentów, bo ojciec zajmował się ich wytwarzaniem i naprawą. Szczególnie dobrze wychodziły mu tanie bodhrany z koziej skóry i bukowego drewna. Edward od małego bębnił zapamiętale, a w rytm jego muzyki nogi same wszystkim ruszały do tańca i wydawało się, że zostanie grajkiem. Jednak chłopiec wyrósł, zamienił się w mężczyznę. A ponieważ mieszkał na wyspie, dokoła miał morze, które zauroczyło go swym ogromem i szumem fal. Najpierw został marynarzem, ale pewnego razu wzniecił bunt na okręcie, na którym służył. Tak stał się piratem. Spodobało mu się bardzo piratowanie i zdobywanie wciąż nowych skarbów. I nie przeszkadzało mu wcale to, że żeby je zdobyć, musi kogoś zabić i zatopić jakiś inny statek.

Edward ubierał się cały na ciemno, nosił gęstą czarną brodę, którą zaplatał w warkoczyki. Przetykał je czerwonymi wstążkami. Ze względu na tę brodę wszyscy nazywali go Czarnobrodym. I zawsze miał przy sobie kilka pistoletów. Jego marzeniem było zostać najstraszniejszym piratem na całym świecie. Zupełnie zapomniał o muzyce. Teraz najpiękniejsze melodie komponowały dla niego odgłosy bitwy – wybuchy, strzały, trzask łamanego drewna, szczęk krzyżujących się szpad, a teksty układały się z bojowych okrzyków, jęków rannych, wrzasków.

Aż pewnego dnia fregata, dowodzona przez Czarnobrodego, zaatakowała niewielki stateczek handlowy. Okazało się, że jedynym ładunkiem jest ogromna ilość instrumentów muzycznych. Wściekli piraci zaczęli wyrzucać za burtę skrzypce, harfy, flety, dudy. Mieli nadzieję, że gdzieś pod nimi ukryte są złote monety. Jednak na spodzie stosu pak, trochę z boku, wciśnięta w kąt, leżała płaska, drewniana skrzyneczka. Któryś z korsarzy podniósł ją i potrząsnął. Była za lekka i nie brzęczała. Czyli – nie było w niej monet. Ale może chociaż jakaś kosztowna biżuteria? Piraci otworzyli wieko – w środku znaleźli tylko jeden bębenek. Chcieli go w złości wyrzucić za burtę, ale kapitan sięgnął po instrument.  

Na moment przypomniało mu się dzieciństwo i rodzinna chata, pełna zapachu żywicy, siarki i skóry. Delikatnie uderzył najpierw jednym palcem, potem całą dłonią w czarnobiałą, łaciatą membranę. W panującym gwarze tylko on usłyszał słaby dźwięk. Sięgnął po pałeczkę, uderzył jedną stroną i od razu drugą. Spodobało mu się brzmienie.

Pirat zabrał bodhran ze sobą. Mały kupiecki stateczek poszedł na dno razem z resztą ładunku. Kapitan tego jednak nie widział. Zamknął się wraz ze swoją nową zabawką w kajucie. Najpierw długo jej się przyglądał, obracał w dłoniach. W końcu zaczął grać. Zapomniał o całym świecie, o upływającym czasie. Wygrywał melodię za melodią. Zapadł w trans. Pałeczka śmigała mu w palcach.

Ściemniło się. Edward czuł, że płyną, wiedział, że zdyscyplinowana i doświadczona załoga wykonuje swoje zadania. Wiedział, że nikt nigdy nie odważyłby się zignorować jego rozkazu. A jednak w kabinie był ktoś poza nim. Ktoś zlekceważył zakaz wchodzenia. Zresztą chyba przecież zamknął się od środka, prawda?

– Prawda – usłyszał czyjś głos. – Jednak żadne drzwi nie są dla mnie przeszkodą. Zwłaszcza, kiedy jestem zapraszany.

Edward zaczął macać po stole – powinna gdzieś tu stać lampa. Jednak zanim ją znalazł, zajaśniała żółtym blaskiem. Po drugiej stronie stołu stał mężczyzna. Cały w czerni i purpurze. Z niepozornym wąsikiem i małą szpiczastą bródką. Nieuzbrojony.

– Ale nie bezbronny. – Nieznajomy uśmiechnął się lekko. – Tak, znam twoje myśli jak swoje własne. I owszem, zaprosiłeś mnie.

– Nie, jestem tego pewien – burknął Edward. Czuł się dziwnie. – Nie wiem za to, jakim cudem się tu znalazłeś.

Twarz przybysza skrzywiła się w grymasie zniesmaczenia, gdy siadał na krześle.

– Nie wspominaj, proszę, słowa cud, zarezerwowane jest dla… kogoś innego. Piękny instrument. – Wskazał dłonią tkwiący wciąż w ręce Edwarda bodhran. – Wiesz kto go stworzył?

Edward wzruszył ramionami. Rozparł się wygodniej w fotelu. W końcu jest u siebie i to jego kajuta, na jego statku. Delikatnie pogładził membranę bębna.

– Jakiś rzemieślnik. Naprawdę dobry, sądząc po wykończeniu i po dźwięku.

– Dziękuję. – Znów uśmiech, tym razem szerszy, który pokazał rząd białych zębów. Edward zwrócił od razu na nie uwagę, bo taki widok był niezwykle rzadki. – Widzisz, Edwardzie, to moje dzieło. I ten okręt, który zatopiłeś też był mój, to tak przy okazji. Ale nie będę się sprzeczał ani gniewał o taki drobiazg.

Edward usiłował zachować kamienną twarz, jednak jedna z jego brwi uniosła się lekko, a wyraz zdziwienia przebijał się nawet przez gęsty zarost. Jeszcze się w całej pirackiej karierze (nie tylko jego własnej) nie zdarzyło, by właściciel właśnie zatopionej jednostki tak spokojnie i uprzejmie stwierdzał, że nic się nie stało.

Przybysz jakby nie zauważył zmiany na twarzy gospodarza i kontynuował.

– Tak naprawdę stworzyłem ten bodhran dla pirata, który zechce być najlepszym, znaczy: najgorszym piratem. Podrzucałem go Black Bartowi, Calico Jackowi, Englandowi i Bellamy’emu, ale każdy z nich topił lub palił cały statek razem ze wszystkimi instrumentami. Żaden nie chciał zagrać nawet jednej nuty. Aż trafiłeś się ty. I zamiast wyrzucić, zacząłeś grać. Tak mnie właśnie zaprosiłeś. A ja mam dla ciebie ofertę nie do odrzucenia.

Sięgnął za pazuchę wyciągając poskładany w kostkę kawałek pergaminu.

– Oto moja oferta. Będziesz najgroźniejszym piratem na wszystkich oceanach. Twe imię pamiętać będą przez wieki. Zgromadzisz skarby, o jakich nie śnił sam sir Drake – a uwierz mi, apetyt na złoto miał naprawdę olbrzymi. Za to w momencie śmierci oddasz mi duszę. Klasyka. – Uśmiechnął się przy ostatnim słowie.

W kajucie zapadła cisza. Przybysz wpatrywał się w Edwarda, a ten z nieruchomą twarzą spoglądał niewidzącym wzrokiem w przestrzeń. Myślał. Takie przecież miał marzenie, prawda? Od dawna.

 

– I co, dziadziu? – spytał podekscytowany opowieścią chłopiec. – To był diabeł, tak?

– Tak, smyku. To był diabeł. I Edward podpisał z nim pakt. Za sławę i bogactwo sprzedał duszę. Przez wiele lat pływał niepokonany, gromadząc olbrzymie skarby. Część z nich przetrwonił, ale wiele schował.

– Gdzie?

– Tego nie wie nikt. Do dzisiaj nie udało się ich nikomu odnaleźć. Legenda mówi, że Czarnobrody kiedyś wróci, zagra na piekielnym bodhranie i zabierze swój skarb. I to koniec bajki, teraz zmykaj do łóżka.

Mały Edek objął chudymi rączkami starca i przytulił się do niego, opierając ciemną czuprynkę na ramieniu dziadka.

– Ja jestem Edward i znajdę swój skarb!

Na te słowa zza kanapy dobiegło ich pełne lekceważenia prychnięcie.

 

***

 

Okręt zatrząsł się mocno od uderzenia kolejnej fali. Kapitan słyszał wyraźnie tupot nóg na wyższym pokładzie. Hurgot podpowiedział mu, że przesuwane są działa. Docierał do niego lekko przytłumiony, ale wystarczająco wyraźny grzmot, właściwie dwa – gromu i huku dział przeciwnika. Nie dość, że zbliżał się sztorm, fale rosły w oczach, to jeszcze ten galeon, który szuka zaczepki. Nic to jednak. Gorzej, że gdzieś zapodział się ten przeklęty bodhran.

Ostatnio grał tu, na dole. W ładowni miał spokój, mógł ukryć się w jakimś ciemnym zakamarku, podpalić odrobinę siarki i wprowadzić się w trans. A teraz instrument zniknął. Właśnie dlatego Edward zamiast wykrzykiwać rozkazy z mostku, szperał pod pokładem w poszukiwaniu zguby. Przecież nie może stanąć do walki bez odpowiedniej oprawy! Nie może przed bitwą nie zagrać!

Czarna kula, z trzaskiem łamanych desek, wpadła do wnętrza. Drzazgi posypały się dokoła niego, część z nich wbiła się w ubranie, kilka wplątało w zmierzwioną brodę, jedna utkwiła w dłoni. Przez dziurę w burcie chlusnęła woda…

 

…zachłysnął się i zamachał rękoma, stając na równe nogi. Cały był mokry. Przez krótką chwilę nie wiedział ani kim jest, ani gdzie się znajduje. Jeszcze czuł pod nogami skrzypiące drewno, bujanie, powiew od przelatującej obok kuli. A teraz stał na zalanej deszczem werandzie. Obok barierki leżał oderwany fragment rynny, siedzisko było całe zalane wodą. Na podłodze mokła książka. Nocny mrok rozjaśniała tylko mała lampka nad drzwiami.

Edward, który wieczorem położył się na huśtawce, musiał najwyraźniej zasnąć w trakcie czytania, książka wypadła mu z ręki. Nie usłyszał nadciągającej burzy, a może usłyszał, ale ponieważ przeniknęła do jego snu, nie obudziła go. Dopiero ta kula, to znaczy rynna…

Wzruszył ramionami i wszedł do domu, żeby położyć się do łóżka na resztę nocy, jak normalny człowiek.

 

Rankiem obudził go krzyk siostry.

– Edek! Co to, do cholery, za pobojowisko na tarasie?!

Zakrył tylko głowę poduszką, ale Anna nie zamierzała zrezygnować, skoro już miała zły humor. Ściągnęła z niego kołdrę i szarpnęła poduszkę.

– Napraw to! Natychmiast.

Rozbudzony, czy chciał, czy nie, to jednak zwlókł się z łóżka. Na rozczochranej głowie wylądowały jego własne spodnie. Anna schyliła się po koszulkę, podniosła z podłogi i też rzuciła w brata.

– Pozwalam mieszkać u siebie darmozjadowi, to jeszcze bajzlu narobi i szkód. Gówniarz jeden…

– Nic dziwnego, że mąż cię rzucił, hetera z ciebie straszna… – mruknął pod nosem tak, by jednak nie usłyszała. Za to głośno dodał – Co na śniadanie?

– Śniadanie? Jakie śniadanie? Najpierw napraw rynnę, daszek werandy i huśtawkę. Potem może coś się znajdzie. Cholera, wszystko bym oddała, żebyś się już wyniósł z mojego domu.

– Jesteś gorsza od najgorszego właściciela niewolników… – Uchylił się przed nadlatującym butem. – Jeszcze zobaczysz, jak będę bogaty, to wtedy będziesz milsza. I będziesz żałowała, że ci się spełniło twoje wredne marzenie.

Odpowiedziało mu tylko prychnięcie.

Nocna burza minęła, ale pozostawiła po sobie siąpiący deszcz, którego końca nie było widać. Edward znał dobrze swoją starszą siostrę i wiedział, że jest gotowa go zagłodzić, byle wyszło na jej. Zarzucił więc na grzbiet starą kurtkę, wygrzebał skrzynkę z narzędziami i z westchnieniem i burczącym brzuchem zabrał się do pracy na tyle domu.

 

W dniu letniej edycji wielkiego pchlego targu, pogoda dopisała. Znad morza dmuchała lekka bryza, niosąca odrobinę chłodu. Po bezchmurnym niebie przemykały z krzykiem alki i mewy srebrzyste. Niektórzy już o świcie rozstawili swoje prowizoryczne stoiska wzdłuż promenady. Każdy mógł przynieść z domu stare rzeczy i spróbować je sprzedać. W większości były to przedmioty, które wyszły z mody, znudziły się, przestały być potrzebne. Czasem jednak udawało się znaleźć wśród tysięcy przeróżnych drobiazgów też prawdziwe perełki. Zwłaszcza, że w ciągu ostatnich miesięcy znów kilka starych domów zmieniło właścicieli. A to zawsze jest okazja do generalnych porządków i pozbywania się gratów po poprzednich mieszkańcach. Antyki, dzieła sztuki, unikatowe rękodzieło. Dla kolekcjonerów istna skarbnica.

Dla Edwarda znakomita większość to zwykłe śmieci. On szukał wyłącznie jednego, bardzo konkretnego artefaktu. Dlatego też szedł jednostajnym krokiem wzdłuż rzędu stolików i koców z wyłożonymi przedmiotami i prześlizgiwał się po nich spojrzeniem. Od opowieści dziadka minęło ponad dwadzieścia lat, a w nim wciąż kwitło to samo marzenie. Nie miał wielomilionowych funduszy na kosztowne podróże i tradycyjne poszukiwanie skarbu Czarnobrodego. Postanowił więc podążyć inną drogą, a do tego potrzebny był mu piekielny bodhran. Całym sercem wierzył w niego i pragnął.

W pewnym momencie dostrzegł okrągły kształt na jednej z prowizorycznych lad. Zatrzymał się, po chwili namysłu podszedł bliżej. Chłopak po drugiej stronie od razu zaczął zachwalać swój towar.

– Super bębenek. I proszę zobaczyć jak pięknie wykończony.

– Zniszczony bardzo.

– Bo to prawdziwy antyk. Swoje lata ma, to i na wyglądzie trochę stracił. Ale pewnie da się naprawić. Znaczy, ja nie gram i się nie znam, ale przecież nie takie rzeczy ludzie naprawiają.

Edward obracał powoli instrument w dłoniach, przyglądając mu się uważnie. Pęknięta obręcz, brak poprzeczki, skóra też w kiepskim stanie. I łuszczący się lakier. A spod niego ledwie przebijająca wyblakła pieczątka z nieczytelnym napisem, ale jeszcze wyraźnym rysunkiem harfy.

– Kolego, ten bodhran ma nie więcej niż dwadzieścia lat. Żaden z niego antyk. Firma, która go wyprodukowała powstała równo dwie dekady temu. To zwykły rupieć.

Odłożył instrument i ruszył w dalszy spacer.

– Nie, to nie, znawca się znalazł… – dobiegł go jeszcze burczący głos młodzika.

Edward tylko wzruszył ramionami i bez słowa lustrował kolejne stoiska.

Pod jednym z krzaków leżały rozłożone na brązowym kocu prawdziwe starocie. I wszystkie związane z żeglarstwem. Prawie przegapił instrument. Już mijał koc, gdy do świadomości dotarł widok wystającego spod jakichś śmieci fragmentu skóry. Cofnął się i podniósł bodhran. Bukowa obręcz była przesuszona, ale w przyzwoitym stanie, bez pęknięć i równa, o ile to można było tak na szybko ocenić pod warstwą brudu. Pojedyncza poprzeczka też się trzymała. Czarnobiała skóra była w gorszym stanie. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że jest popękana, ale gdy przyjrzał się uważniej, spostrzegł, że to tylko żyłki. W jednym miejscu membrana odkleiła się od obręczy i sterczała żałośnie pozwijana i wysuszona.

Bez wątpienia był to bardzo stary instrument. Zazwyczaj od razu próbował zagrać jakiś takt lub dwa. Tym razem jednak bał się, że jakikolwiek, najlżejszy nawet dotyk uszkodzi wyschnięty płat.

Czuł w palcach mrowienie. Bębenek wyglądał żałośnie, ale musiał go kupić. Przeniósł wreszcie spojrzenie na siedzącą na turystycznym fotelu, zaczytaną w jakiejś książce dziewczynę. Nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, więc po chwili wahania przykucnął i zaczął grzebać w wyłożonych na kocu rzeczach. Jednak nie znalazł tego, czego szukał.

– Przepraszam panią, czy ma pani tipper?

– Co? – dziewczyna spojrzała na niego.

– Taka specjalna, drewniana pałeczka do tego bębna.

– Skąd mam wiedzieć? – Wyciągnęła spod krzaka starą szmatę nieokreślonego koloru i podała mu ją. – Tu są jeszcze jakieś graty, poszukaj sobie.

Wróciła do lektury, a Edward ostrożnie położył materiał na ziemi. Okazało się, że to stary worek żeglarski. Wysypał ostrożnie zawartość na wystrzyżony trawnik i zaczął przebierać. Do worka z powrotem trafiały fajki, zaśniedziały sygnet, jakieś bliżej nieokreślone szczątki drewnianych konstrukcji, zapyziała butelka. Znów poczuł w palcach mrowienie, gdy dłoń napotkała poczerniały kawałek drewna. Ujął delikatnie pałeczkę i wstał. Uważnie przyglądał się tipperowi, po chwili podniósł odłożony na bok bęben i wyciągnął z kieszeni garść monet.

– Może być? – Wyciągnął rękę w stronę dziewczyny. Nadstawiła swoją dłoń, na którą przesypał drobniaki. Rzuciła okiem i kiwnęła głową.

Edward zabrał nabytek i już nie rozglądając się na boki, pobiegł na przystanek. Chciał jak najszybciej znaleźć się w domu.

 

Autobus kołysał lekko na przejeżdżanych nierównościach. Edek, gdy zamknął oczy, wyobrażał sobie, że siedzi na pokładzie okrętu. Palce bezwiednie przesuwały się po błonie, wywołując nieuchwytny dla ucha szum. Jednak dźwięk powstawał, a jego niewidoczne fale płynęły w dal.

Daleko na horyzoncie zaczęły zbierać się burzowe chmury. Coraz silniejszy wiatr gnał górą szare kłęby, którym w dole towarzyszyły rosnące z każdą chwilą spienione bałwany.

Pierwsze krople deszczu przywitały Edwarda wysiadającego z pojazdu. Nieprzygotowani na taką nagłą zmianę pogody ludzie rozbiegali się z przystanku do domów, usiłując zakryć głowy torbami. Edek nie miał nic, pod czym mógłby się schować. Gorzej, bo nie miał też nic, w czym lub pod czym mógłby schować bodhran. Po częściowo napiętej, częściowo zwisającej skórze zaczęły bębnić ciężkie krople.

 

Edek delikatnie naciągnął rozmiękłą membranę na drewnianą obręcz. Odrobina zrobionego domowym sposobem kleju, specjalny, również własnoręcznie wykonany, zacisk i gdy tylko zaschnie, instrument będzie jak nowy. Odłożył bęben, zgasił lampkę i w ubraniu położył się do łóżka.

Nie pamiętał, co mu się śniło. Po nocnych majakach pozostało mu tylko jakieś przedziwne uczucie i rozkojarzenie. Na śniadanie zjadł kaszankę prosto z lodówki i popił gorącą wodą, bo zapomniał nasypać do kubka herbaty. Miał szczęście, że jego siostra wcześniej wyszła z domu, bo oberwałby za taki posiłek, za wymięte ubranie, za rozczochraną czuprynę. Dla niego jednak to, tak jak i zmierzwiona czarna broda, było niczym. Jedyne, co go interesowało, to bodhran. Czuł, że z tym instrumentem od pirackiego skarbu dzieli go tylko krok.

Ostrożnie zdjął zacisk i sprawdził dźwięk. Najpierw palcami, potem tipperem. Lewa dłoń przesuwała się po spodniej stronie membrany, zmieniając miejsce i siłę nacisku, w prawej wibrowała pałeczka, uderzająca rytmicznie.

Wraz z dźwiękami zaczęły pojawiać się obrazy. Niewyraźne, jakby zamglone. Rozmyte kształty i kontury. Edward przestał widzieć cokolwiek innego. Aż obraz się wyostrzył. I chłopak wiedział, co robić dalej.

Zgodnie z tym, co podpowiedziała muzyka, udał się na małą przystań rybacką. Chwilę spacerował nabrzeżem, zanim wypatrzył właściwy kuter. Na pokładzie siedział, ćmiąc fajkę, szpakowaty mężczyzna, ubrany w żółty sztormiak.

Na widok młodego człowieka, stojącego kilka kroków od burty i gapiącego się na niego, wyjął fajkę z ust i powiedział:

– Turystów nie biorę. No, chyba, że… masz odpowiednią przepustkę. Masz?

Edek bez słowa sięgnął do przewieszonego przez ramię miejskiego plecaka. Wyjął artefakt.

– Mam zagrać?

– Nie trzeba, widzę z daleka, że to ten. – Szeroki uśmiech zakwitł na ogorzałej twarzy. – Wskakuj, pogadamy.

Chłopak zrobił kilka kroków po chwiejnym trapie i przysiadł na skrzyni obok rybaka.

– Czy chcesz sławy? Bogactwa? Pięknych dziewcząt? Wiecznej młodości? – Z każdym pytaniem w powietrze wzlatywało kółko dymu, rozwiewające się po chwili.

– Niekoniecznie. Chcę porozmawiać z Edwardem Thatchem.

– To będzie raczej trudne. Czarnobrody nie żyje od prawie trzystu lat.

Młodzieniec uśmiechnął się chytrze.

– Archaniołowie mogliby mieć z tym problem, ale ty?

 

Silnik kutra rzęził, a małą jednostką mocno zakołysało, gdy wypłynęli z zatoczki. Nad morzem unosiła się mgła, która sprawiała wrażenie żywego tworu. Przed nimi ledwie mgiełka, tuż za nimi gęste kłęby, w których tonęła rufa. Po kilku minutach ujrzeli żaglowiec.

Edward nie za bardzo się na nich znał, więc nie do końca wiedział do czego się zbliżali. Jednak z żywym zainteresowaniem przyglądał się niewielkiemu galeonowi. Wyobrażał sobie Latającego Holendra z potarganymi, burymi szmatami, obrośniętego wodorostami, małżami i koralowcami, czy czym tam. Jednak na rejach wisiały śnieżnobiałe, nowe żagle. Klepki poszycia błyszczały świeżą farbą. Z boku nie widział dokładnie figury pod bukszprytem, ale za to bez problemu odczytał wymalowaną złotymi literami nazwę – „Enfer”. Pomyślał, że to takie oczywiste miano.

Wdrapał się po sznurowej drabince na pokład i stanął, czekając na dalszy rozwój wypadków. Poza nim na deku nie było nikogo. Trochę to Edwarda zdziwiło, spodziewał się jakiejś krzątaniny, zwijania lin, kręcenia kabestanem, szorowania desek, czy czym tam się jeszcze załoga statku zazwyczaj zajmuje. Dokoła jednak panowała martwa cisza, nawet mewy omijały okręt z dala i bez krzyków. Nie zaskrzypiała żadna deska, nie zadzwoniła żadna szekla.

Czart zjawił się bezszelestnie obok niego.

– Wybierzemy się na morską wycieczkę? – zapytał z uprzejmym uśmiechem. – Bez zobowiązań, ot, taki gratis ode mnie.

Nim Edward zdążył odpowiedzieć, okręt ożył. Kabestan zaczął się obracać, fały naciągać. Brasy wybrały się, obracając rejami. Chłopak rozglądał się zadziwiony i kątem oka spostrzegł, że koło sterowe zrobiło obrót i jeszcze jeden, aż żagle złapały wiatr. Pokład zadygotał mu pod nogami, w wantach zaszumiał powiew.

– Wspaniałe, prawda? – zapytał gospodarz i kapitan w jednym.

Jego sztormiak zniknął, zamiast tego miał na sobie powiewający połami karmazynowy płaszcz, czarne spodnie, których nogawki znikały w wysokich po kolana cholewach. Lekko falujące, ciemne włosy sięgały ramion, a na twarzy pojawiła się kozia bródka. Przemiana była ogromna. Edward otworzył usta, ale zaraz je zamknął i przełknął nerwowo ślinę. Zaczynał się denerwować.

Za to diabeł zachowywał się jak szczęśliwe dziecko. Tanecznym krokiem, lekko podskakując obiegł wszystkie trzy maszty, wygwizdując ognistego reela. Na koniec roześmiał się w głos, zdjął z głowy kapelusz i nisko pokłonił swemu gościowi, zamiatając deski kitą piór. 

– Witaj, Edwardzie, na moim statku. Ruszamy na morze, po skarby. Ech, pirackie czasy. To były czasy. Wspaniałe! Lubię do nich wracać. Późniejsze epoki, nie powiem, też mają swoje zalety, ale za dużo mechaniki i techniki, a złe postępki najczęściej pozbawione są duszy.

– Duszy? – powtórzył jak echo, wciąż oszołomiony Edek. Gęsta mgła szczelniej otoczyła galeon i Edek bał się zanurzyć w niej spojrzenie. Dlatego błądził wzrokiem po takielunku. Poczuł na ramieniu dłoń. Pod naciskiem usiadł na pokładzie.

– Widzę, że jesteś zestresowany. Niepotrzebnie. Ale znam na to lekarstwo. Wyjmij bodhran i zagraj. Przy muzyce rejs nam przyjemniej upłynie.

Edward sięgnął do plecaka i wyjął instrument. Dotyk napiętej skóry i gładkiej pałeczki przywrócił mu poczucie rzeczywistości.

– A dokąd właściwie płyniemy?

– Naszym celem jest najpiękniejsze miejsce na Bermudach. Magiczny skrawek morza.

– Nie masz chyba na myśli Trójkąta Bermudzkiego?! Tam przecież wszystko ginie…

– Chciałeś się spotkać z Edwardem Thatchem, a w twoich czasach pozostały po nim tylko wspomnienia. Jego tu sprowadzić nie mogę, ale mogę zabrać ciebie do niego. Trójkąt to moja własna furtka między światami i epokami. A że czasem, zapominam ją zamykać, to i trafiają się ofiary mojego zapominalstwa. – Znów roześmiał się w głos.

Edward pomyślał, że ten czarujący antychryst ma całkiem przyjemny głos i śmieje się tak, że najchętniej by się do niego przyłączył. Gdy rozum zarejestrował tę dziwną myśl, po plecach chłopaka przeszedł dreszcz. Nie, nie może dać się skusić.

Wstał i przeszedł pod grotmaszt, pod którym usiadł. Zaczął grać. Nostalgiczne legato largo zabrzmiało pod skrzypiącymi linami.

– Nie. Zagraj wesołe i żwawe pieśni kubryku. Takie, jakie śpiewali Irlandczycy. Fale od nich nabierają szmaragdowego odcienia, a bryza niesie aromat palonego w piecu torfu. Zagraj…

 

Edward nie był w stanie stwierdzić, jak długo płynęli. Siedział pod masztem i grał. Nie czuł głodu, pragnienia, zmęczenia, senności. Tylko grał. Jak zahipnotyzowany. Bum bum, dam, dam. Wciąż grał. Tipper śmigał mu w palcach.

Aż rozległ się huk innego rodzaju niż od uderzenia pałeczką w bębenek. Mgła się przerzedziła. Edek wstał i podszedł zaciekawiony do nadburcia. Rozległ się kolejny grzmot, a w powietrze wzniósł się siwy dym, gdy zagrzmiała następna salwa. Czarne kule ze świstem przecięły powietrze, rozległy się pluski i trzask niszczonego drewna.

Ustawione do siebie burtami, pluły nieustannie ogniem dwa okręty. Sądząc po zniszczeniach, ostrzał musiał trwać już jakąś chwilę.

Szatan oparł się nonszalancko o reling i z gorejącymi iskrami w oczach obserwował bitwę.

– Morska bijatyka! Czy może być coś piękniejszego? Jeszcze nas nie widzą, ale to kwestia chwil. Trzeba się będzie określić, komu pomóc. Jak myślisz, komu?

Edward usiłował w zamieszaniu dostrzec bandery, nazwy statków, cokolwiek, co pozwoliłoby mu odgadnąć, do kogo należą. Poprzez kłęby dymu dostrzegł na fregacie strzępy czarnej bandery z rysunkiem czerwonego serca. Uszy wypełniał mu bitewny gwar, nozdrza drażnił zapach prochu. Czuł się jak w kinie 5D, do którego się niegdyś wybrał. Kiedy jednak zbliżyli się do walczących, a odłupaną kolejną salwą drzazgę podmuch wbił mu w lewe ramię, zrozumiał, że to nie jest kino. To bolesna rzeczywistość.

W półobrocie opadł na pokład, siadając ze skrzyżowanymi nogami i kryjąc się za osłoną. Ściskając w lewej dłoni bodhran i tipper, prawą sięgnął po drzazgę. Skrzywił się wyrywając ją z ciała. Rękaw koszulki od razu nasiąknął kilkoma kroplami krwi.

Raczej wyczuł niż usłyszał głuche uderzenie w deski burty, gdy otworzyły się ambrazury dział. Żaglowiec zrobił gwałtowny zwrot i ustawił się bokiem do rufy jednostki królewskiej. Kapitan “Enfera” zamachał rękami jak dyrygent przed orkiestrą. Z twarzy nie schodził mu uśmiech.

– Ognia! Ze wszystkich dział!

Okrętem szarpnęło. Edward podniósł się na kolana i odwrócił, żeby spojrzeć na pole bitwy. Celna salwa strzaskała kasztel, ster, wyżłobiła potężną dziurę w kadłubie na linii wody, która natychmiast zaczęła wlewać się do wnętrza galeonu.

Książę ciemności zerknął w dół na Edka.

– Wiesz, na moim piekiełku nie muszę wydawać poleceń. Jednak uwielbiam wykrzykiwać to jedno. – Chwycił chłopaka za ramię i dźwignął. – Wstawaj, Anglik już się wita z Davy Jonesem, czas więc złożyć wizytę twojemu imiennikowi.

Rzeczywiście, huk dział ustał. Teraz wyraźniej było słychać krzyki przerażonych marynarzy ze znikającego pod wodą pokładu galeonu wojennego. Jednak piracki okręt też był bliższy zatonięcia niż dalszego rejsu. Zmęczeni walką, umazani krwią własną i kompanów, korsarze z lękiem zmieszanym z nadzieją spoglądali na pusty okręt wybawcy. Nikt się nie ruszył, gdy burty się zetknęły.

Diabeł wskoczył na reling ciągnąc za sobą Edka. Chłopak przez moment balansował niezgrabnie, usiłując zachować równowagę na wąskiej listwie. Na szczęście natychmiast zeskoczyli na zniszczony pokład. Przy pierwszym kroku pośliznął się, wdepnąwszy w kałużę. Bał się opuścić wzrok i sprawdzić jaki ma kolor. Żołądek podchodził mu do gardła, a w ustach czuł gorzki smak żółci. Na siłę przełykał ślinę, usiłując nie wymiotować.

Co innego czytać choćby najkrwawsze historie, co innego oglądać je na filmach ze świadomością, że to efekty specjalne, jednak czym innym jest zobaczyć i poczuć wszystkimi zmysłami w realnym świecie. Łatwo było być bohaterem w wygodnym fotelu przed ekranem lub z książką w ręce. Teraz jednak nogi miał jak z waty i marzył o powrocie do domu, a jego zrzędliwa siostra wydała mu się istnym aniołem.

Niestety, nie mógł na razie wrócić. Nie z pustymi rękami – wspomnienie skarbu znów wypłynęło na powierzchnię świadomości.  

– Panowie, nie przeszkadzajcie sobie w porządkach. – Czart skinął głową w stronę jednookiego bosmana. – My chcemy porozmawiać z kapitanem. Drogę do ładowni znamy.

I ruszył pewnym krokiem przed siebie. Edward, kuląc się, przemknął za nim. Nikt ich nie próbował zatrzymać, ani o nic pytać. Widać było, że załoga zna przynajmniej jednego z niespodziewanych gości.

 

Czarnobrody nie zważał na drzazgi, tkwiące w brodzie i ubraniu. Nie martwiła go przeciekająca do ładowni woda. Nie odwrócił się nawet na dźwięk kroków. Z uporem maniaka szperał w zakamarkach, cały czas mamrocząc coś do siebie.

– Edwardzie.

Chłopak spojrzał na czarta, ale ten nie do niego się zwracał.

– Edwardzie – powtórzył. Ponieważ kapitan wciąż nie reagował, skinął na chłopca. – Zagraj. Cokolwiek, nawet jedną nutę.

Edek ujął w prawą dłoń pałeczkę i uderzył. Wydawało się, że delikatny dźwięk zginie w tle dochodzącego z góry gwaru, trzeszczenia poszycia zmaltretowanego okrętu, uderzeń fali o burty. Jednak Thatch zamarł. Po drugiej nucie odwrócił się gwałtownie, po trzeciej ruszył biegiem w stronę przybyszów.

Wyciągnął drapieżnie ręce w stronę instrumentu. W oczach gorzał mu błysk żądzy i szaleństwa.

– Mój! – wychrypiał.

Edek cofnął się o krok i schował bodhran za plecami.

– Spokojnie, kapitanie – Kaduk położył mu rękę na ramieniu. – Dostaniesz swój instrument, ale chłopak chce znaleźne.

– Dobra, dostanie garść złotych monet i niech wraca skąd przybył.

– Nie chcę garści złotych monet. – Edek na wspomnienie o zapłacie ożywił się. Obsesyjnie pielęgnowane od dzieciństwa pożądanie obudziło się w nim ze zdwojoną siłą. – Chcę cały twój ukryty skarb.

– Oszalałeś, człowieku?! Tyle bogactw, tyle klejnotów okupionych krwią mej załogi! Te kosztowności, które gromadziłem całymi latami! – krzycząc zaczął macać się po pasie, szukając kordu, natrafił jednak na pustą pochwę.

Edek, tchnięty nagłą odwagą nie powiedział nic, tylko za plecami uderzył w bębenek.

Na twarzy Thatcha malował się grymas cierpienia, wyraźnie widoczny mimo brody.

– Nie chcesz odzyskać swojego bodhranu? Dzięki niemu będziesz znów niepokonany i zgromadzisz jeszcze więcej skarbów. – Każdemu słowu towarzyszył takt, fragment melodii. Zdawało się, że Edek wyśpiewywał obietnicę. 

Obaj czarnobrodzi mężczyźni, stary i młody, patrzyli sobie prosto w oczy. Uśmiechnięty władca piekieł bawił się kapitańskim kordem, obserwując ten niemy pojedynek spojrzeń. „Kusi jak sam diabeł. Dobry jestem!” – roześmiał się w myślach.

 

Dno łodzi zaszorowało na otoczakach zaścielających brzeg. Czart i pirat wyskoczyli z gracją. Edek próbował iść w ich ślady, ale zahaczył stopą o burtę i musiał się podeprzeć, by nie wylądować twarzą na kamienistej plaży. Do tego nadeszła fala i miast suchą stopą zejść na ląd, zamoczył nogi do kolan. Zrezygnowany poczłapał za towarzyszami.

Thatch pewnym krokiem ruszył plażą, lawirując pomiędzy większymi głazami. Rozmawiał o czymś z sunącym obok szatanem. Edek, pozostawiony w tyle, z trudem szedł za nimi. Było gorzej niż w grząskim piasku, bo piasek przynajmniej boleśnie nie uderzał po palcach. Pluł sobie też w brodę, że założył szmaciane tenisówki. Cienki materiał nie chronił w zasadzie przed niczym. 

Przed nimi wyrósł labirynt skał. Przechodzili pod kamiennymi łukami, przeciskali się szczelinami. Edkowi wydawało się, że ta wędrówka trwa całą wieczność. Bolały go obite i mokre nogi. Zacisnął jednak zęby i z determinacją podążał za przewodnikami. Marzył o SWOIM skarbie. Myśli o bogactwie dodawały mu otuchy i rozgrzewały. Już sobie wyobrażał co kupi (pozłacanego veyrona na zamówienie, jak arabski szejk, a co się będzie ograniczał), dokąd poleci (Rosjanie za dobrą opłatą z pewnością zgodzą się zabrać kolejnego turystę w kosmos, może nawet dadzą się namówić na Księżyc).

Zatopiony w marzeniach zderzył się z plecami Edwarda. Szybko oprzytomniał i cofnął o krok.

– Daj bodhran – Edward wyciągnął rękę odwracając się.

– A gdzie skarb? – Stali w ślepym zaułku.

– Daj instrument – powtórzył, powoli wymawiając słowa zachrypniętym głosem pirat.

– Daj, tylko jego muzyka otwiera przejście. Bez niego nie będzie skarbu. – Głos diabła był bardzo przekonujący.

Z lekkim wahaniem Edek oddał kapitanowi bębenek. Brudne, szorstkie palce zacisnęły się na obręczy. Druga dłoń z lubością pogłaskała membranę. Edward wziął tipper i na chwilę przymknął oczy. Uderzył. Zabrzmiało ostre staccato, kilka dziwnych taktów. Chłopak nawet sobie nie wyobrażał, że taki dźwięk można wydobyć z bodhranu. 

Ze szczelin w skale osypał się kurz. Olbrzymia kamienna płyta odsunęła się ze zgrzytem. Otworzył się ciemny korytarz. Thatch zagłębił się pierwszy. Zaraz za nim ruszył podniecony Edek. Na końcu, wciąż z uśmieszkiem na twarzy, z dłońmi zaplecionymi na plecach, kroczył Czarny Książę.

 

Wąski, kręty korytarz pokonali zaledwie kilkoma krokami. Przy wejściu do groty młodzieniec stanął jak wmurowany i aż otworzył usta. Przez liczne szczeliny w stropie i ścianach wpadały snopy słonecznego światła. W ich blasku widział sterty drogocennych przedmiotów – wykonanych głównie ze złota. Czasem gdzieś przeświecały bure klepki beczek i skrzyń. Domyślił się, że skrywają kolejne skarby.

Edward chodził między stosami, czasem trącając butem jakiś puchar, czy klejnot.

– Teraz to wszystko jest twoje, młody. Od dziś po wsze czasy. 

Edek postąpił krok, drugi, trzeci. Oczy zapłonęły mu złotym blaskiem, przestał zwracać uwagę na towarzyszy. Otwierał wieka skrzyń, przesypywał między palcami szlachetne kamienie i monety.

Odwrócił się dopiero, gdy zazgrzytał kamień. Rzucił się biegiem w stronę wyjścia. Na końcu korytarzyka tkwił głaz, całkowicie zastawiający przejście.

– Hej! Co wy robicie?! Nie możecie mnie tu zamknąć!

Przez chwilę wydawało się, że nikt go nie usłyszał, że nikt nie odpowie. Jednak dobiegł go wyraźny głos, jakby czart stal tuż przy nim.

– A czegóż chcesz? Zgodnie z umową dokonała się zamiana – instrument za skarb. Teraz jest twój, przez wieczność.

– Ale… do domu chcę wrócić… wydać… zaplanowałem już na co…

– I dopiero teraz o tym mówisz? Na to się nie umawialiśmy. Chciałeś, Edwardzie, ode mnie spotkania z Czarnobrodym, a od niego fortuny. On ma swój bodhran, ty skarb, ja duszę Anny, ona nie ma ciebie. Nic więcej sobie wzajemnie nie obiecywaliśmy.

Głos zamilkł. Edward pozostał sam ze swoim bogactwem, tak jak marzył całe życie.

Koniec

Komentarze

Dobre! Spodobało mi się. Świetna historia. Weź, popraw jeszcze te drobiazgi językowe, co?

którą zaplatał w warkoczyki. Wplatał w nie czerwone wstążki.

To powtórzenie jest celowe? W innych miejscach też się tak zastanawiałam.

Spodobał mu się brzmienie.

Literówka.

W większości były to przedmioty które wyszły z mody,

Brak przecinka.

Jedyną rzeczą, jaka go interesowała, to bodhran.

Przypadki się rozjechały.

– Mam zgrać?

Literówka.

stanął czekając na dalszy rozwój sytuacji.

Zeżarty przecinek. W kilku innych zdaniach tego typu też.

Otagować, po wykonaniu zameldować.

Babska logika rządzi!

Kapitanie, melduję o wykonaniu rozkazu!

 

Ech, cały wieczór wczoraj i dziś pół dnia ambitnie siedziałam obłożona słownikami i poradnikami, czytałam litera po literze, a i tak przepuściłam przez te zasieki byczki crying

Dziękuję bardzo, Finklo, za opinię i wskazanie tych okropnych nielegalnych imigrantów :)

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Zazwyczaj ludzie grali w domach wieczorami, albo – zbędny przecinek

Zamknął się wraz ze swoją nową zabawką w kajucie. Najpierw długo mu się przyglądał

macać po omacku – brzydko brzmi

rozjaśniała żółtym blaskiem – coś można rozjaśnić

Nie wiem za to jakim cudem się tu znalazłeś. – przecinek przed jakim

Wiesz kto go stworzył? – przecinek przed kto

będę się sprzeczał, ani gniewał o taki drobiazg. – zbędny przecinek

Fajna historyjka, tylko jakoś mi umknęło, gdzie Edek oddawał duszę Anny i czy tak można za kogoś oddać? A może Anna sama oddawała duszę diabłu, tylko ja tego nie zauważyłam?

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

A odkryłam gdzie to jest: Cholera, wszystko bym oddała, żebyś się już wyniósł z mojego domu.

I zapomniałam dopisać, że podobało mi się takie bardzo nietypowe podejście do opowieści o piratach.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki, Bemik, za komentarze. I cieszę się, że się podobało :)

Nie zawsze lubię wykładać kawę na ławę i czasem nawet mi się taka sztuka uda.

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Uwielbiam buszować po starociach. Uwielbiam magiczne przedmioty, przenoszące w inne miejsce i czas (też wykorzystałem podobny myk w “Mężczyźnie z pozytywką”). Lubię takie rozwiązania fabularne, bo zapładniają wyobraźnię. Znajduję też tutaj twarde jądro legendy pirackiej – Czarnobrodego i Latającego Holendra. Wszystko to splecione ciekawą historią. Bardzo dobre – na pięć.

I jego chcieli w złości wyrzucić za burtę, ale kapitan sięgnął po instrument. – Nie podoba mi się to zdanie, jakieś połamane jest. Lepiej byłoby: Chcieli go w złości

Nie. Zagraj wesołe i żwawe pieśni kubryku. Takie, jakie śpiewali Irlandczycy. Fale od nich nabierają szmaragdowego odcienia, a bryza niesie aromat palonego w piecu torfu. Zagraj – Śliczny kawałek, taki barwny.

Co innego czytać choćby najkrwawsze historie, co innego oglądać je na filmach ze świadomością, że to efekty specjalne. Jednak czym innym jest zobaczyć i poczuć wszystkimi zmysłami w realnym świecie. – jak dla mnie, to jedno zdanie.

Edward pozostał sam ze swoim bogactwem, tak jak marzył cale życie – literówka.

 

Ładne, przyjemne i czyta się lekko. Co do siostrzanej duszy: jedno zdanie raczej nie powinno oddać jej diabłu. To jednak moja prywatna opinia :D

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Dzięki, Emelkali, literówka poprawiona, zdanie połączone.

Co do pierwszej uwagi, to jednak zostawię jak jest. Jeśli nie będzie “I jego”, bo będzie zgrzyt z wcześniejszym fragmentem, gdy piraci wyrzucali za burtę instrumenty. Bębenek miał ich śladem powędrować w morze…

Cieszy mnie, że Ci się ten fragment spodobał – taki miał być (w sensie barwny :) )

Co do duszy Anny – opowieść snuje się z punktu widzenia Edka, więc ani on, ani czytelnik nie musi znać wszystkich szczegółów, wystarczy tyle, żeby się domyślić. Taką przynajmniej mam nadzieję :)

 

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Co za Jajec, jakie on ma pomysła na końkursy…

 

Bardzo się cieszę, śniąca, że nie uległaś zniechęceniu i stworzyłaś tę historię, w której to diabeł kusi, a człowiek – chociaż może, a nie musi – ulega zakusom ;-) Cuchnie piekłem na sto morskich mil! Opowieść jest bardzo malownicza. Wyszłaś z konwencji bajki i w takiej nieco doroślejszej, baśniowej formie, ją zamknęłaś, bardzo udanie malując nam tu Edwardów dwóch i piekielnika jednego.

 

Muszę jednak przyznać, że na wzmiankę o duszę Anny zaliczyłem krótki WTF – dopiero spoiler Bemik uświadomił mi, że był taki szczegół. Ja również uważam, że jedno zdanie to za mało, ten trop dla czytelnika był cholernie mikry i psuje odrobinę radość z przewrotnego finału. Ale tylko odrobinę.

 

Trójkąt Bermudzki jako drzwi do piekielnego wymiaru, magiczny bębenek, upadły anioł radujący się z wyprawy dawnym żaglowcem – no, klasa!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

A mi się to nawiązanie do jednego zdania, hen, daleko, spodobało – dzięki temu finał w pełni zaskoczył bez żadnego Deusa wyskakującego skądś tam.

Babska logika rządzi!

Mnie też wystarczyło to jedno zdanie, żeby końcówka “grała”.

Śniąca, brawo. Kłaniam się!

Dziękuję bardzo za miłe słowa :)

Fish – głupio by strasznie było, gdybym słowa nie dotrzymaławink

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Świetny tekst! Sio do Biblioteki :)

 

Szczególnie podobało mi się przejście z opowieści dziadka do dorosłości Edka i potem zakręt z poszukiwaniami Czarnobrodego. Super!

 

tylko jeden bębenek. I jego chcieli w złości wyrzucić za burtę, ale kapitan sięgnął po instrument.  

Wolałabym: “Chcieli go w złości…”

Tipper śmigał mu w palach.

patrzyli sobie w prostooczy.

nikt go nie usłyszał, że nikt nie odpowie. Jednak usłyszał wyraźny głos,

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

“Mały brzdąc” – jak dla mnie to masło maślane, trudno mi sobie wyobrazić “dużego brzdąca”…

 

“Na koniec roześmiał się w głos, zdjął z głowy kapelusz i nisko pokłonił swemu gościowi, zamiatając deski kitą piór.” – brakuje zaimka zwrotnego przy “pokłonił”

 

Wpadło mi też w oko kilka nieco dziwnie zbudowanych zdań oraz parę potknięć interpunkcyjnych.

 

Przeczytałam. Ogólnie rzecz biorąc lektura całkiem satysfakcjonująca, podoba mi się zakończenie… chociaż w ogóle mik do wyliczanki diabła nie pasuje Anna. Czy można aż tak nienawidzić rodzonego brata, jeśli nie zrobił Ci nic poza byciem leniwym?

 

Największą wadą opowiadania jest dla mnie… samo założenie. Przykro mi, ale nie zostałam przekonana co do a) koncepcji, że diabeł podsyła piratom statek pełen instrumentów w ramach próby, bo tylko prawdziwy pirat będzie chciał bębenek, b) fiksacji Czarnobrodego na punkcie owego bębenka, c) fiksacji Edka na punkcie skarbu z dziecinnej opowieści, d) tego, że ot tak, w swoim rodzinnym mieście Edek bębenek odnalazł na pchlim targu. Nawet jeśli to ostatnie zrzucimy na karb intryg diabła, to i tak, niestety, po prostu wydaje mi się to wszystko niewiarygodne.

 

Ale czytało się nieźle ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za opinię Joseheim :) 

Zgodnie z zasadą, że tłumaczą się tylko winni, tłumaczyć się nie będę :) 

Mnie też jest przykro, że jest Ci przykro, ale tak ten świat jest ułożony, że jest na nim (na szczęście) różnorodność,  w tym gustów. I zadziwiłabym się niepomiernie, gdyby opowiadanie jednakowo spodobało się i przekonało absolutnie wszystkich :-) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Naprawdę dobre opowiadanie. Podobał mi się motyw nawiedzonego przedmiotu (to zawsze fajne rzeczy, zawsze przychodzi mi na myśl świetne opowiadanie “Małpa” S. Kinga), rozplanowanie fabuły i samo zaskakujące zakończenie, z którym mam jednak dylemat. Z jednej strony jest odważne, mocne i najbardziej zostaje w pamięci z całego tekstu, ale z drugiej strony zgadzam się z Joseheim, że siostra musiała mieć ostro nie po kolei w głowie, żeby się na coś takiego zdobyć.

Sympatyczne opowiadanie, do zachwytów jednak nie dołączę. 

Akcja pędzi jak szalona, po łebkach, a ja za tym nie przepadam. Edek irytował mnie od początku (no, może jak miał pięć lat to jeszcze nie) i w sumie z tego powodu zakończenie mi się podobało. ;) Również nie rozumiem (jak Joseheim) co to za dziwny pomysł z podsuwaniem instrumentów piratom, którzy muzykę mieli w poważaniu i dlaczego dorosły człowiek tak się zafiksował na opowieści dziadka. A jak już znalazł ten bębenek ot tak, na pchlim targu, to wydawało mi się, że, kurczę, musiałam coś pominąć. 

Za to napisane całkiem sprawnie.

 

EDIT: Właściwie to przecież znalezienie bębenka na targu mogło być częścią planu czarta. Tu więc chyba nie powinnam się czepiać. :)

Kawał fajnego tekstu. Czytałem z niesłabnącym zainteresowaniem. Krótko pisząc: podobało mi się.

 

Pozdrawiam

Mastiff

Przykro mi, ale nie mogę uwierzyć, że dorosły mężczyzna pała żądzą znalezienia skarbu, o którym, pacholątkiem będąc, usłyszał od dziadka, opowiadającego mu bajkę na dobranoc. Toż to się kupy nie trzyma. Gdybyż jeszcze cała opowieść działa się w odległej przeszłości, mogłabym dać wiarę, że to wszystko się zdarzyło, tak jak mogę wierzyć w smoka wawelskiego. Jednak kazać bohaterowi żyć tu i teraz – niestety, do mnie ten pomysł nie trafił. :-(

 

Zza opar­cia sto­ją­cej do nich tyłem ka­na­py wy­ło­ni­ła się roz­czo­chra­na głowa na­sto­lat­ki… – Czy rozczochrana była głowa nastolatki, czy może raczej włosy? ;-)

 

Za sławę i skar­by sprze­dał duszę. Przez wiele lat pły­wał nie­po­ko­na­ny, gro­ma­dząc ol­brzy­mie skar­by. – Powtórzenie.

Może w pierwszym zdaniu: Za sławę i bogactwo sprze­dał duszę.

 

Część z nich wydał, ale wiele scho­wał. – Komu wydał skarby? ;-)

 

Okręt za­trząsł się mocno od ko­lej­ne­go ude­rze­nia fali. – Okręt za­trząsł się mocno od uderzenia ko­lej­nej fali.

Fala uderza raz, potem przypływa kolejna.

 

Do­cie­rał do niego lekko przy­tłu­mio­ny, ale wy­star­cza­ją­co wy­raź­ny grzmot, wła­ści­wie dwa – bły­ska­wic i huku dział prze­ciw­ni­ka. – Nie można usłyszeć grzmotu błyskawicy, albowiem błyskawica jest zjawiskiem świetlnym. Można natomiast usłyszeć towarzyszy jej grom.

 

…za­chły­snął się i za­ma­chał rę­ko­ma zry­wa­jąc na równe nogi. – Co, zamachawszy rękoma, zerwał na równe nogi?

Może: …za­chły­snął się i za­ma­chał rę­ko­ma, stając na równe nogi.

 

Przez krót­ką chwi­lę nie wie­dział ani kim, ani gdzie jest. – Wolałabym: Przez krót­ką chwi­lę nie wie­dział ani kim jest, ani gdzie się znajduje.

 

Ścią­gnę­ła z niego koł­drę i szarp­nę­ła za po­dusz­kę.Ścią­gnę­ła z niego koł­drę i szarp­nę­ła po­dusz­kę.

 

Odro­bi­na ręcz­nie zro­bio­ne­go kleju… – Co to znaczy: ręcznie zrobiony klej? Mieszany paluchem? Czy może chodzi o klej zrobiony domowym sposobem?

 

…aż żagle zła­pa­ły wiatr. Po­kład za­dy­go­tał mu pod no­ga­mi, w wan­tach za­szu­miał wiatr. – Powtórzenie.

 

Zmę­cze­ni walką, uma­za­ni we krwi swo­jejswo­ich kom­pa­nów…Zmę­cze­ni walką, uma­za­ni krwią własną i kom­pa­nów… Lub: Zmę­cze­ni walką, cali we krwi swo­jej i kom­pa­nów

 

Przy pierw­szym kroku po­śli­znął się na ka­łu­ży. – Na kałuży można się poślizgnąć, pod warunkiem, że będzie zamarznięta.

 

W ich bla­sku wi­dział ster­ty dro­go­cen­nych przed­mio­tów – wy­ko­na­nych ow­nie ze złota. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Mam ten sam zarzut, co regulatorzy – dorosły facet, który wierzy w bajkę opowiedzianą mu niegdyś przez dziadka. Właściwie gdyby nie to, opowiadanie można by uznać za dobre. Bo i wykonanie przyzwoite, lekko się czyta, nawet z zainteresowaniem. Sam pomysł również jest ciekawy, zakończenie mi się podobało. Niemniej kluczowa jest tutaj owa wiara w ukryty piracki skarb – dla mnie spory minus.  

Dziękuję za wizytę i opinie tym, którym jeszcze nie dziękowałam :)

Szczególnie Regulatorzy – za wyłapanie reszty błędów (mam nadzieję, że to już wszystkie). 

Regulatorzy i Domek – mam tylko jedno na swoją obronę – chorobliwa obsesja. Faktycznie nie zaznaczyłam, że to nie tylko takie sobie marzenie, tylko wynik choroby psychicznej. Wydawało mi się, że można się tego domyślić (bo rzeczywiście – kto przy zdrowych zmysłach będzie żywił aż taką wiarę?). Wasze uwagi wezmę jednak na przyszłość pod uwagę, żeby aż takich niedomówień nie pozostawiać.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

(mam nadzieję, że to już wszystkie)

Eee… Nie lubię być posłańcem złej nowiny, ale jak trzeba, to trzeba: coś tam jeszcze się znalazło. Jednak niewiele. No i spora część z tego wszystkiego, to moje osobiste rozterki i związane z nimi sugestie. A z sugestiami jak jest, wiadomo…

Zza oparcia stojącej do nich tyłem kanapy wyłoniła się rozczochrana głowa nastolatki, a za nią książka w ręce, którą dziewczyna się podparła.

Nie zrozumiałem tego opisu. Serio. Pierwsza moja myśl, jak ona się podpierała tą książką? Fantazja mnie zawiodła, więc zawierzyłem dedukcji, a ta wreszcie pozwoliła mi ogarnąć schemat. Kosztowało mnie to jednak dwa-trzy podejścia do tego zdania, a to już źle mu wróży.

Osobiście, kiedy koś mi mówi, że z jakimś opisem coś jest nie halo, to wychodzę z założenia, że ten ktoś ma rację i staram się poprawić. W takich wypadkach już jeden czytelnik stanowi regułę. Dlatego zwracam na to Twoją uwagę.

 

To nie to, co bajki o korsarzu z papugą na ramieniu wołającego(:) „ahoj, majtki!”.

W domu Edwarda zawsze było dużo instrumentów, bo ojciec je naprawiał i część z nich nawet wykonywał w wolnych chwilach.

Jest w tym zdaniu coś brzydkiego, choć może niekoniecznie błędnego. Może coś w stylu: W domu Edwarda zawsze było dużo instrumentów, bo ojciec zajmował się ich naprawą, a część z nich nawet wytworzył własnoręcznie. A jeszcze lepsza chyba byłaby prostota: W domu Edwarda zawsze było dużo instrumentów, bo ojciec (w wolnych chwilach?) zajmował się ich wytwarzaniem i naprawą. (sugestia)

 

Wściekli piraci zaczęli wyrzucać za burtę skrzypce, harfy, flety, kobzy.

Kobzy mi tu w ogóle nie grają, prawdę mówiąc. Ani w przenośni ani dosłownie. Skąd instrumenty typowe dla południowej i wschodniej Europy na Bermudach? Szatańska łajba, to i jego sprawa, co tam sobie upycha w ładowni, wiadomo. Jednak kobza zupełnie mi nie pasuje do pirackich klimatów i szerokości geograficznej.

 

Sięgnął po tipper, uderzył jedną stroną i od razu drugą.

A mały, dociekliwy dzieciak nie skrzywił się, słysząc takie dziwne, obcobrzmiące słowo, i nie zaczął dociekać? Bo ja owszem – taki ze mnie muzyk, jak z Komorowskiego literat, więc nie miałem pojęcia co zacz. I zacząłem dociekać. A przecież już od dawna nie ma we mnie tej dziecięcej ciekawości świata.

 

– Tak naprawdę stworzyłem ten bodhran dla pirata, który zechce być najlepszym, znaczy(:) najgorszym piratem.

 

Firma, która go wyprodukowała powstała równo dwie dekady lat temu.

 

Wdrapał się po sznurowej drabince na pokład i stanął, czekając na dalszy rozwój sytuacji.

 

Może wypadków zamiast sytuacji? Nie umiem tego logicznie uzasadnić, ale nie gra mi ta kompozycja.

 

 

– Spokojnie, kapitanie – (k)(K)aduk położył mu rękę na ramieniu.

z dłońmi zaplecionymi na plecach, kroczył czarny książę.

Mogę się mylić, ale w tym konkretnym wypadku (oraz w innych w Twoim opku) “czarny książę” to miano konkretnej postaci, a nie stanowisko jakiegoś urzędasa, więc napisałbym je z dużej litery.

 

Ok, to tyle, jeśli chodzi o techniczne uwagi.

 

Natomiast jeśli chodzi o samą opowieść, to… Ciężko zacząć komentarz bez żadnej, jakże pomocnej w takich sytuacjach “kurwy”, będącej jednocześnie wyrazem zdziwienia i oburzenia, oraz – co najistotniejsze – westchnieniem zachwytu. No, ale spróbuję.

No więc:

Nie-kurwa, przecież to jest po prostu świetne! I to pod chyba każdym możliwym względem. Dobra, ten “diabelski test” jest co najmniej dziwny, ale czort z tym. Kto tam diabła zrozumie? Osobliwa fobia Edka również naciągana, ale że ja za dzieciaka uroiłem sobie, iż zostanę pisarzem (cholernie dobrym) i do tej pory mi to nie przeszło (a w czym to marzenie niby jest bardziej sensowne, niż pragnienie odnalezienia milionów funtów w złocie i kosztownościach, które naprawdę do dziś gdzieś tam leżą i czekają na znalazcę?), to potrafię typa zrozumieć. Ale poza tym, mamy tutaj:

– Bardzo ciekawą, przemyślną historię, której zakończenie normalnie zwaliło mnie z nóg (szczęściem już siedziałem, to nie odczułem). Nie, żebym nie spodziewał się, że diabeł, jak to diabeł, zrobi Edka w bambuko i nawet byłem pewien, że wiem jak to zrobi. No i oczywiście się nie pomyliłem, tak więc tu zaskoczenia niet. Ale “twist” w całej okazałości, w dodatku tak pięknie podsumowany – genialny. I również od razu wiedziałem, kiedy Anka “zaoferowała” duszę diabłu. Zastanawiałem się tylko, czy dokładnie tak to było określone: “oddałabym duszę, byle…” (może w takiej wersji byłoby mniej skonsternowanych? Zresztą, co ja tam wiem). A czy zaoferowała ją dosłownie i podpisała pakt? Nie, nie wydaje mi się. Ale ile wart byłby Szatan, gdyby nie potrafił sobie zinterpretować wszystkiego po swojemu, poprzekręcać, namieszać, oszukiwać, kłamać i podstępem dusze z ludzi wyłuskiwać? Diabeł to, czy ministrant-niedojda, podkradający drobne z tacy?

– Świetnie nakreślone, realistyczne postacie, z których osobliwie podobała mi się Anka – hepa jak się patrzy – oraz diabeł właśnie; fenomenalne połączenie cynika, gentlemana, rasowego Zła i… dzieciaka pełnego radości życia. Sceną na pokładzie żaglowca wygrałaś dla mnie szerokiego banana. I to nie był taki zwyczajny, zewnętrzny banan – oho, ładne toto. To był taki banan wewnętrzny, prosto z serca, w którym na chwilę odnalazłem tę samą radość istnienia, która ogarnęła Księcia, gdy tak sobie hopsał. Dziękuję za to.

Generalnie aż się prosi powiedzieć, że dać się takiemu zwieść na pokuszenie, to nie grzech.

– Piękny, plastyczny język, bogato czerpiący z marynarskiego słownika (choć nie ma co ukrywać, że odebrałem scenę ożywienia statku – a właściwie jedno zdanie: Kabestan zaczął się obracać, fały naciągać. Brasy wybrały się, obracając rejami – jako taki trochę pusty popis właśnie tym słownikiem. A wszystko dlatego, że naraz zwaliła się cała masa pojęć, które same w sobie niewiele nieobytemu z łajbą czytelnikowi powiedzą, a zabrakło jakiegoś opisu, umożliwiającego zobrazowanie sobie, co robią te wszystkie kabestany, fały, brasy i reje. Kręcą się i wybierają, ale co z tego wynika? Niemniej, jest to bardzo delikatne wrażenie i nie przeszkadzało w odbiorze tekstu, bynajmniej). Ładnie, czytelnie opisałaś (prawie) wszystkie sceny, czytało się lekko, przyjemnie i bez (prawie) żadnych zgrzytów.

– Bardzo fajne dialogi, świetnie dopasowane do postaci, a przez to niezwykle naturalne.

– Świetne wykorzystanie Teacha (wolę tą wersję jego nazwiska) i jego legendy.

Klimat.

 

Podsumowując, jestem więcej niż ukontentowany. No i dziwi mnie niedocenienie, z jakim spotkało się to opowiadanie.

 

Peace!

 

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

A wszystko to przez bezduszną (dosłownie) siostrę. Ech, te kobiety. 

A tak na poważnie – ciekawe opowiadanie. Na początku miałem pewne obawy, ale historia szybko się rozwinęła i okazała całkiem wciągająca. Oczywiście można było domyślić się, że Edek skończy źle, odkąd do opowiadania został wprowadzony diabeł-kusiciel, ale wykorzystanie do tego motywu siostry uważam za przemyślane i zaskakujące. Ode mnie spory plus.

Dziękuję za przychylne słowa :) Twój cudowny wywód, Cieniu, sprawił, że fruwałam pod sufitem (gdyby nie on, może nawet dotarłabym na Księżyc :) ) Kłaniam się też nisko w podzięce Vyzartowi za opinię. 

 

Cieniu, macie kumie rację co do błędów! W każdym aspekcie (a myślałam, że po Regulatorzy nie będzie już czego poprawiać smiley).

Co do kobzy – jest mi strasznie wstydblush – oczywiście miały być dudy, ale jakoś przez lata nie umiem zapamiętać, że jest na odwrót, niż mi się ubzdurało. 

 

No i dziwi mnie niedocenienie, z jakim spotkało się to opowiadanie.

Z pewnością wiesz, że gusta są różne :) I najwyraźniej w gust jurora nie trafiłam – jeśli mówimy o konkursie. Jednak opowiadanie znalazło się w bibliotece, więc, mimo wszystko, czuję się doceniona :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca, dziękuję za ufność, ale musisz wiedzieć, że nie jestem w stanie poprawić opowiadania w sposób doskonały. Zauważenie i wypisanie każdego błędu wymaga co najmniej trzykrotnego, a czasem i czterokrotnego przeczytania tekstu. W ten sposób nie dałabym rady nawet z dyżurami, a do pozostałych opowiadań w ogóle nie miałabym szansy zajrzeć. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Generalnie mylenie kobzy z dudami z jakiegoś powodu jest naszą narodową tradycją, więc cierpisz za miliony. W dodatku niepotrzebnie, prawdę mówiąc, bo nie jest to kwestia o znaczeniu fundamentalnym. No, chyba że ktoś gra na kobzie i/lub dudach.

 

I nie, nie miałem na myśli wyłącznie Miłościwie Nam DiscJockejującego, a całą tutejszą populację, której zachwyt nad Twoim tekstem określiłbym jako “umiarkowany”. Oczywiście, że gusta są różne, ale czasami pojawia się na świecie coś, względnie ktoś, kto trafia w gust całej populacji dokładnie z taką samą mocą. Na ten przykład ja – jestem w guście zupełnie niczyim^^. Twoje opowiadanie powinno stanowić podobny fenomen, tyle że przeciwnie ukierunkowany. Piórka, książki, publikacje w NF, te klimaty. A nie, że Biblioteka.

 

Peace!

 

P.S.

Nie pozwól, żeby jakikolwiek sufit Cię ograniczał. Sufity są dobre dla żyrandoli.

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Mam przyjemność spędzać w Irlandii (której jestem fanem) przynajmniej 5 miesięcy w roku i wiele razy słyszałem produkujących się bodhranistów. W związku z powyższym, mam pewne wątpliwości, czy da się zagrać  melodię na tym instrumencie. Można manipulować rytmem, tempem, dynamiką, barwą, ale jak zmieniać wysokość dźwięków , które są niezaprzeczalnie elementami melodii?  Co do piosenki nuconej przez diabła –  miałaś zapewne na myśli reela a nie ‘reala’ (którego czasem zdarza mi się zatańczyć , jak ładnie w pubie zagrają)

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Uwielbiam być tak zaskakiwany! Czytam ze świadomością, że to, co czytam, jest dobre, i tak aż do samego końca, gdzie jedno zdanie (On ma swój bo­dh­ran, ty skarb, ja duszę Anny, ona nie ma cie­bie) czyni nagle z dobrego opowiadania – opowiadanie bardzo dobre. Miejscami coś tam zgrzytało – imo, można by ten tekst jeszcze doszlifować – nie na tyle jednak, by zepsuć mi pozytywny odbiór lektury :)

Pozdrawiam.

Look at every word in a sentence and decide if they are really needed. If not, kill them. Be ruthless. - Bob Cooper

Uradowanczyk – racja, reel, nie real – nie wiem skąd i kiedy to a się tam zakradło – już poprawiłam.

Co do gry i melodii – wprawdzie słyszałam tylko jeden koncert na bodhranie, ale melodie, nie sam rytm, w tym słyszałam. Czy tam były rzeczywiste melodie, czy to tylko moja wyobraźnia – to już osobna kwestia, na którą sama odpowiedzi nie znam :) A, że opowiadanie jest fantastyczne i magiczny instrument w nim występuje…

Bogusławie – dziękuję i cieszę się, że opowiadanie się spodobało.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dobrze mi się czytało, przemyślę jeszcze swoje wrażenia. Na razie nasuwa mi się tylko pytanie:

czy “chce” zamiast “chcę” w ustach brzdąca było zamierzone, czy to byk? ;-)

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Zamierzone :) Zwłaszcza, że się powtarza. Taki brzdąc niekoniecznie musi wszystkie słowa wypowiadać właściwie. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dobre! Pięknie napisane. Interesy z diabłem? Nie warto. Miś usatysfakcjonowany. Odkurzyć warto. 

Cieszę się, że Misiu się ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Nowa Fantastyka