- Opowiadanie: klm89 - Tajemnicza wyspa Archipelagu Perłowego

Tajemnicza wyspa Archipelagu Perłowego

 No i skończyłem:D Męczyłem się strasznie i już wiem, że piraci to nie są moje klimaty. Mimo wszystko życzę miłej lektury osobą, które dotrwają do końca.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Tajemnicza wyspa Archipelagu Perłowego

Kurt, stojąc na rufie, spoglądał na spokojne wody Morza Ognistego oplatające wyspy Archipelagu Perłowego. Wysoko zawieszone słońce oświetlało mlecznej barwy skały, przez co zdawały się mienić tysiącami barw. Lekki, chłodny wiatr bawił się brunatnymi włosami oraz muskał świeżo ogoloną twarz mężczyzny, co przynosiło mu pewnego rodzaju ukojenie.

Z torby uwieszonej u pasa wyjął poskładaną lunetę. Rozłożył ją i przystawił do oka. Nie zobaczył nic, czego by się nie spodziewał.

– Kapitanie! – zawołał Bert. – Chciałeś mnie widzieć?

– Tak – odparł, chowając lunetę. – Zbliża się burza. Nakaż Joachimowi wypatrywać wyspy z jakąś bezpieczną zatoką.

– Burza? – zdziwił się. – Z całym szacunkiem, ale wcale na to nie wygląda. Jeśli chodzi o moją opinię, to proponowałbym kontynuować żeglugę. Jeżeli teraz się zatrzymamy, stracimy mnóstwo czasu. Przypominam, że jesteśmy ścigani przez…

– Bert? – Stanowczy głos Kurta sprawił, iż jego doradza zamilkł.

– Słucham, kapitanie?

– Wiesz, jak bardzo cenie sobie twoje rady, prawda?

– Tak, wiem. Dlatego też…

– Tym razem jednak nie zadałem ci pytania. – Kapitan przerwał po raz drugi. – Wydałem rozkaz i oczekuję, że zostanie wykonany. Czyż nie tak to powinno działać, Bert?

– Niech szlag trafi ciebie i te twoje przeczucie. – Bert oddalił się szybkim krokiem.

 

* * *

 

Pierwszym, co zobaczył Kurt, kiedy otworzył drzwi do swej kajuty była naburmuszona mina Marcelli. Siedziała na łóżku ze założonymi nogami oraz skrzyżowanymi na piersiach rękoma.

– Nadal się gniewasz? – zapytał delikatnym głosem.

Kobieta odpowiedziała głośnym parsknięciem, po czym odwróciła głowę w stronę ściany, na której wisiała ogromna mapa świata. Wysoko zadarł mały nosek z niewielkim zgarbieniem. Była to chyba jedyna rzecz, którą odziedziczyła po ojcu.

– Powinnaś być nam wdzięczna. – Usiadł przy stole i nalał sobie wina. – Słyszałem, że klasztory w północnej Hiszpanii są bardzo ortodoksyjne. Życie na „Pędzącym Wichrze” w porównaniu z tamtym to prawdziwy luksus. – Upił kilka łyków. – Miałaś szczęście, że cię znaleźliśmy.

– Znaleźliście? Nie żartuj sobie! – mówiła gniewnym, ale dostojnym głosem. – Ograbiliście nadmorską posiadłość szlachcica Vermonta. A następnie włamaliście się do pobliskiego klasztoru i mnie porwali! Tak jakby twoim ludziom było mało gwałtów! Nawet zakonnic się im zachciało!

– Wypraszam sobie. Moi ludzie nie tknęli nawet jednej zakonnicy.

– Bo zdołały uciec! Bóg im w tym dopomógł.

– Wszystkim, tylko nie tobie, czyż nie?

– Słucham?! – oburzyła się. – Ja po…

– Nie udawaj. – Na twarzy zagościł mu litościwy uśmiech. – Nienawidzisz Boga, religii i innych związanych z tym bzdetów. Przede mną nie musisz udawać. Wiem kim, jesteś, Marcello D'Agostini.

Znów odwróciła wzrok od mężczyzny. Milczała przez dłuższą chwilę, po czym cichym głosem powiedziała:

– Mówi się, że kobieta na statku przynosi pecha.

Kurt podniósł się z krzesła, a następnie podszedł do łóżka. Lewą dłonią chwycił brodę kobiety i używając niewielkiej siły skierował jej twarz na wprost swojej. Ich spojrzenia skrzyżowały się. Marcella nie mogła oderwać wzroku od błękitnych oczu kapitana. Mężczyzna prawą dłonią odgarnął kosmyk kruczoczarnych włosów z czoła dziewczyny i uśmiechnął się.

– Dla takiej nagrody zaryzykuję – wyszeptał. – Twój ojciec zapłaci majątek, aby tajemnica nie wyszła na jaw.

– Mój ojciec wyśle za tobą swoich ludzi. Twą nagrodą będzie śmierć.

– Och, moja droga. – Pokręcił smutno głową. – Chyba nie zdajesz sobie sprawy, że jeżeli zginę, to ty również. Papież bardzo nie lubi szantażystów. A ta nienawiść połączona ze strachem przed kompromitacją zdaje się być silniejszą niż ojcowska miłość.

– Milcz!

– Zresztą, cóż to za miłość, skoro tatuś w wielkim sekrecie ukrywa córkę w klasztorze, prawda?

– Usmażysz się w piekle!

– Jeżeli ono istnieje, to usmażymy się w nim wszyscy. Ty, ja, a już na pewno twój ojciec, Pius XIII.

Marcella zamknęła oczy. Spod mocno zaciśniętych powiek zaczęły sączyć się słonawe kropelki. Potrząsnęła głową i odchyliła ją do tyłu, najdalej jak potrafiła. Kurt puścił jej brodę.

– Jesteś podły! – krzyknęła, po czym splunęła kapitanowi w twarz.

Mocy cios w głowę spadł na nią niczym grom z jasnego niebo. Rozciągnęła się na łóżku. Nie próbowała już więcej powstrzymywać łez. Ciekły gęstym strumieniem po szczypiącym, zaczerwienionym policzku. Jedyne o czym teraz myślała, to podbiegniecie do stołu, chwycenie w dłoń noża i wbicie go po sam trzonek w serce Kurta. Była zdesperowana i gdyby nie łańcuch, łączący jej lewą kostkę z nogą łóżka już dawno by to zrobiła. Obecnie jednak mogła tylko leżeć na atłasowym posłaniu i szukać ukojenia we śnie, który na szczęście przyszedł szybko.

 

* * *

 

Popijając wino, spoglądał na pogrążoną we śnie Marcelle. Widok jej smutnej, aczkolwiek uroczej twarzy wtulonej w czerwony, delikatny materiał napawał go smutkiem. Podniósł lewą ręką i spojrzał na dłoń, którą przed kilkoma minutami uderzył kobietę. Przecież nie mogę jej powiedzieć prawdy, pomyślał.

Opróżnił trzeci kielich. Leniwie zaczął się rozglądać po pomieszczeniu. W kajucie panował wszechobecny przepych. Pamiątka po dawnym życiu. Jego wzrok krążył od lewej do prawej, tam i z powrotem. W którymś momencie zatrzymał się na oknie. Dostrzegł za nim niewielką wysepkę. Wyrzeźbiona przez wiatr skała do złudzenia przypomniała ludzką twarz.

– Adelaide – wymamrotał niemalże bezgłośnie. – Och, Adelaide. Jak ja mam powiedzieć to wszystko twojej córce? No jak?

Statek parł naprzód i po chwili wysepka zniknęła z widoku, a wraz z nią rozpłynął się wizerunek dawnej, ale jakże prawdziwej miłości.

Stuk! Stuk! Rozległo się głośnie pukanie do drzwi, które wyrwało Kurta z otępienia. Wziął głęboki oddech, uderzył się lekko w twarz, aby do końca się obudzić, po czym zaczął wstawać z krzesła.

Stuk! Stuk! Pukanie stawało się głośniejsze. Kurt spojrzał na Marcelle z obawą, że mogła się zbudzić. Ku jego uciesze nadal spała, wyglądając słodko niczym mała dziewczynka, którą tak dobrze pamiętał.

Szybkim krokiem ruszył w stronę drzwi. Chciał sprawdzić, który z jego ludzi ma czelność tak się dobijać. Podejrzewał o to Joe'ego.

Otworzył drzwi i z groźną miną wyszedł na zewnątrz. Przed kajutą stał mały, otyły młodzian.

– Wielkie nieba, Joe – odezwał się wyraźnie zaskoczony. – Od kiedy nosisz opaskę na oku?

– Od rana, kapitanie. Arr. Ale ja nazywam się Sinobrody. Arr. Postrach Mórz.

– Eh, Joe. – Westchnął. – Nasłuchałeś się za dużo romantycznych bredni o piratach.

– Tak, kapitanie. Arr. Ale ja jestem prawdziwy – rozdziawił usta w pokracznym uśmiechu. – Spójrz na mą opaskę. Arr.

– Chyba nie przyszedłeś tu tylko po to, aby powiedzieć mi, że wydłubałeś sobie oko?

– A skądże. Arr. Nie jestem głupkiem. Arr.

– Nie?! Rok temu po pijaku odciąłeś sobie tasakiem nogę, żeby dorobić się drewnianego kikuta!

– To dawne czasy. Arr. – Machnął ręką. – Ale nie to mnie sprowadza. Joachim wypatrzył wyspę z dogodną zatoką. Arr.

Wytężając wzrok, Kurt spojrzał przed siebie. Na horyzoncie nie dopatrzył się żadnego, choćby najmniejszego zarysu wyspy. Widzą malujące się na twarzy kapitana zdziwienie, Joe wskazał w kierunku bakburty i powiedział:

– Wyspa znajduję się po lewej. Arr.

– Joe?

– Słucham, kapitanie. Ale chciałbym również zaznaczyć, że nazywam się Sinobrody. – Podniósł rękę i grubym palcem wskazał kilka włosków, które uważał za gęsty zarost. – Proszę spojrzeć. Sine.

– Jak mi zaraz nie powiesz, dlaczego minęliśmy tę wyspę, to za chwile będą na ciebie wołać sinooki.

Głos Kurta wywołał ciarki na ciele Joe'ego. Pirat rozpaczliwie starał się wygrzebać z pamięci powód. Znał go na pewno, ale widok pochylającego się kapitana z poważną miną, znacznie utrudniał mu myślenie. Zaczął coś bełkotać, a kiedy był już przekonany, że żart o sinookim stanie się rzeczywistością, usłyszał dochodzący zza pleców głos Berta:

– Pływam po tych wodach od wielu lat, kapitanie. Podobnie zresztą jak ty. Ta wyspa nigdy nie wchodziła w skład Archipelagu Perłowego.

– Chyba nie chcesz mi wmówić, że to…

– …wyspa widmo – dokończył doradca. – To jedyne wytłumaczenie.

Kurt westchnął głęboko. Joe widząc okazję do ucieczki, powoli zaczął kuśtykać. Byle gdzie, oby jak najdalej, powtarzał sobie w myślach.

– Bert… – kontynuował Kurt – jakby ci to powiedzieć. Wyspy widma nie istnieją, tak sam jak statki widma. To wymysły tych pieprzonych bajkopisarzy. Spójrz, co ich opowieści zrobiły Joe'emu. Ten dzieciak się przez nie okaleczył.

– Czyżby? W takim razie skąd wzięła się ta wyspa?

– Nie wiem. Może wybuch podwodnego wulkanu? – Potrząsnął głową. – Nie mam czasu na dyskusję. Nadchodzi burza. Musimy się gdzieś schronić.

– Kapitanie, może tym razem zaryzykujemy. Zrozum…

– Dosyć! – krzyknął. – Wykonaj rozkaz.

– Kurt! – powiedział stanowczo Bert. Sam już nie pamiętał, kiedy po raz ostatni zwrócił się do niego po imieniu. – Po pierwsze nas ścigają, a po drugie ta wyspa jest niebezpieczna! Czuje to, tak samo jak ty wyczuwasz burze. To szaleństwo! Jakoś przetrwamy ten sztorm na otwartym morzu.

– Nie zgadzam się. Wykonać rozkaz.

– Ale…

– Wykonać rozkaz!

Doradca wiedział już, że nie wygra. Również obawiał się burzy, ale wyspa wydała mu się o wiele groźniejsza. Zdawał sobie jednak sprawę, że dar przyjaciela działa w ten sam sposób. Dla Kurta to sztorm był realniejszym zagrożeniem. Bert nie miał wątpliwości, że los w końcu dosięgnął ich swymi łapami. Pochwycił mocno i nie ma zamiaru puścić.

– Tak jest! – odpowiedział przez zaciśnięte zęby. – Zważ jednak na to, że gdybym nie widział przeciwwskazań wpłynięcia do zatoki, nie protestowałbym. Wiesz, co to oznacza?

– Wiem.

Bert odwrócił się i zaczął odchodzić.

Kapitan zamknął oczy. Przypomniał sobie moment, kiedy opuszczał dom. Był jeszcze dzieckiem. Matka, trzymając na rękach jego małą siostrzyczkę, płakała. Ojciec – najlepszy rybak w mieście – z dumą machał mu na pożegnanie. Dziesięcioletni Kurt chciał być dzielny jak jego tata. Jednak smutek ściskający serce zmusił go do uronienia kilku łez, gdy odprowadzony przez królewskich gwardzistów spojrzał na rodzinę. Miał zamieszkać w Królewskiej Akademii Wojskowej. To właśnie tam poznał kilkanaścioro dzieci z całej Portugalii obdarzonych, tak jak i on, darem. Nazwano ich „przewidywaczami”. Wśród nich był również Bert, z którym szybko się zaprzyjaźnił. Gdy ukończyli naukę – Kurt z lepszym wynikiem – rozpoczęli służbę na wojennym galeonie „Wilcza Dama”, szybko pnąc się w górę.

Kiedy uniósł powieki, z powrotem znalazł się na pokładzie „Pędzącego Wichru”. Wciągnął w płuca haust morskiego powietrza, po czym wrócił do kajuty.

 

* * *

 

„Pędzący Wicher” bez większych problemów zakotwiczył w stosunkowo niewielkiej zatoczce. Załoga licząca czterdziestu dwóch ludzi zebrała się na górnym pokładzie, podziwiając tajemniczą wyspę, w niczym nieprzypominającą swoich sióstr z Archipelagu Perłowego.

Nie uświadczyli licznie występujących skał o mlecznej barwie. Zamiast nich na wschodnim brzegu ciągnął się łańcuch górski, wchodzący wprost w morze i zakręcający, tworząc bezpieczną przystań. Szpiczaste szczyty wyłaniające się bezpośrednio z morskich toni miały szaroczarny kolor i tylko w niektórych miejscach porastał je kępy trawy. O wiele łagodniejsze i bardziej przyjazne wrażenie robiły góry występując w głębi wyspy. Ich łagodne stoki niemalże w całości mieniły się zielenią.

Od podnóży gór, aż po zachodnie wybrzeże rozciągała się gęsta puszcza. Kończyła się dopiero przy złocistych piaskach wąskiej plaży.

Piękny krajobraz jednych wprawiał w osłupienie, innych zaciekawił, ale niemalże każdego przerażał. Wyspa była inna. Zbytnio odróżniała się od pozostałych, a to wystarczyło, aby zaczęły krążyć plotki. Członkowie załogi opowiadali sobie nawzajem o pojawiających się znikąd wyspach widmo. Na pokładzie zapanowała wrzawa. Każdy starał się przekonać każdego do swoich racji, jednak, gdy tylko pojawił się kapitan wszystkie rozmowy ucichły niemalże natychmiast.

– Zbliża się sztorm – przemówił donośnym głosem. – Joachim wypatrzył tę dogodną zatokę, dzięki której nasz statek bezpiecznie przeczeka zagrożenie.

– A co z pościgiem? – zawołał Joe.

– No właśnie! – krzyknął ktoś inny. – Czy nie lepiej było by zostać na otwartym morzu?

Kurt spojrzał na twarze swojej załogi. Strach malował się na wszystkich.

– Boicie się pościgu czy wyspy? – zapytał.

Cisza.

– Odpowiedzcie! – ponaglił

Wśród tłumu zaczęły krążyć szepty, aż w końcu jeden z mężczyzn, ochrypłym głosie powiedział:

– To wyspa widmo. Jest przeklęta.

– Wyspy widmo nie istnieją – kapitan użył najłagodniejszego tonu głosu, na jaki było go stać. – To bajki. Żeby to udowodnić, postanowiłem zejść na ląd wraz z kilkoma ochotnikami.

Załoga wyraźnie się zaniepokoiła. Bert spojrzał na kurta i wyszeptał w jego kierunku:

– Chyba nie mówisz poważnie, kapitanie?

– Jeżeli ty się nie myliłeś, co do wyspy, a ja co do burzy, to i tak jesteśmy już martwi.

– I dlatego zamierzasz powędrować na pewną śmierć? To szaleństwo.

– Nie, przyjacielu. – Nazwał go tak po raz pierwszy od dwudziestu lat. – Zamierzam tam zejść, zbadać wyspę i wrócić żywy. Pamiętasz, co powiedziałeś mi przed pierwszą bitwą, w której braliśmy udział?

– Człowiek otoczony przez śmierć trzymać się będzie życia tym mocniej, im ważniejszą będzie miał misję do spełnienia.

– Otóż to. Ja mam misję. Najważniejszą w moim życiu. Nazywa się Marcella.

Na twarzy Berta pojawił się delikatny uśmiech. Tą reakcją zaskoczył samego siebie. Nie uśmiechał się od tak dawna, że był przekonany, iż zapomniał, jak się to robi.

– Kurt – powiedział. – Skop losowi dupę po raz kolejny.

Kapitan spojrzał na przyjaciele i kiwnął głową, pokazując w ten sposób, że to właśnie zamierza zrobić. Następnie znów skierował wzrok w stronę załogi, po czym zapytał:

– Czy są jacyś ochotnicy?

Załoga w jednej chwili zmieniła się w posągi. Nikt nie zamierzał nawet drgnąć. Kurt mógłby przysiąść, że niektórzy przestali nawet oddychać. Na niebie zaczęły pojawiać się pierwsze ciemne chmury, a gdy wiatr nabrał na sile, Joe wystąpił przed szereg.

– Ja popłynę! – krzyknął. – Co ze mnie za pirat, skoro boję się jakieś wyspy. Arr. – I jakby na potwierdzenie swych słów tupnął drewnianym kikutem o deski pokładu.

– Ja też się zgłaszam! – Blond włosy mężczyzna w średnim wieku powoli przeciskał się wśród towarzyszy. – W końcu to ja wypatrzyłem tę wyspę.

Obecność Joachima bardzo ucieszyła kapitana. Co do Joe'ego miał raczej mieszane przeczucia. Nie wątpił, że to dobry chłopak, ale brakowało mu ogłady. Przynajmniej to jeden człowiek więcej, zwłaszcza, że nikt inny nie wykazywał chęci do postawienia stopy na suchym lądzie.

Słońce całkowicie zostało przysłonięte przez burzowe chmury, gdy znalazło się kolejnych czterech ochotników. Trudno było stwierdzić, czy poczuli nagłą chęć przygody, czy też pokonało ich stanie nieruchomo przez tak długi czas. Nie zmieniało to jednak faktu, iż grupa została skompletowana.

W szalupie, która została opuszczona z „Pędzącego Wichru” znaleźli się: Sinobrody – samozwańczy pirat, Joachim – mężczyzna o sokolim wzroku, Victor – stary pijaczyny, dobrze posługujący się nożem, Ludwig – wątły mężczyzna o kociej zwinności, Hector – morderca ukrywający się przed prawem, Kurt oraz Marcella.

 

* * *

 

Zapadł zmrok, kiedy sześciu mężczyzn i jedna kobieta dopłynęli na wyspę. Wciągnęli szalupę na plażę, po czym przywiązali ją liną do drzewa.

Kapitan, opierając się na swoim darze, był przekonany, że prawdziwy sztorm rozpęta się dopiero wieczorem następnego dnia. Zarządził więc nocleg na plaży.

Hector wraz z Victorem upolowali kilka ptaków oraz niedużą, dziką świnię. W tym samym czasie Joe nazbierali gałęzi i rozpalił ognisko. Ludwig natomiast przygotował wszystkim posłania ze starannie poukładanych liści.

Siedem osób usiadało dookoła paleniska. Płomyki ognia tańczyły radośnie, oświetlając mroki nocy. Niestety księżyc nie mógł przyjść im z pomocą.

– Jutro o świcie ruszamy w głąb dżungli – oznajmił kapitan. – Myślę, że popołudniem dotrzemy na któreś ze wzgórz. Stamtąd Joachim może wypatrzy jakieś ciekawe miejsca, prawda? – Skierował wzrok w stronę mężczyzny o jasnych włosach.

– Mam taką nadzieję.

– Myślisz, że znajdziemy tu coś ciekawego, kapitanie? – zapytał Hector.

– Nie wiem. – Wiedział, że tak, ale nie odważył się o tym powiedzieć. Bert wyczuł zagrożenie, a to oznaczało, że nie spotka ich tu nic dobrego.

– Może skarby! Arr! Pełno skarbów. Arr. Bogactwo, kobiety…

– …i wino! – wypowiedź Joe'ego dokończył Victor, po czym roześmiał się.

– A może jakąś chorobę, przez którą zgniją wam wacki i odpadną – powiedziawszy to, Marcella uśmiechnęła się złośliwie.

Victor wstał i szybkim ruchem opuścił spodnie, ukazując swoje przyrodzenie.

– Proszę bardzo! Mój i tak już jest bezużyteczny – zawołał, po czym spojrzał na Joe'ego. – Co innego z nim. Taki młodzian to pewnie jeszcze nie pochędożył.

Joe tylko złapał się za krocze i cicho jęknął. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Marcella z trudem starała się nie roześmiać. Odwróciła nawet głowę i zadarła ją w górę, udając oburzenie grubiańskim zachowaniem Victora. Po raz pierwszy poczuła, że jest częścią złogi, lecz widok łańcucha biegnącego od nadgarstków do szalupy szybko sprowadził ją z powrotem do rzeczywistości. Jej serce znów wypełniło się smutkiem. Położyła się, lecz nie potrafiła usnąć. Sen przyszedł długo po tym, jak piraci zakończyli swoje rozmowy.

Zbudził ją cichy szmer, podobny do szurania. Otworzywszy oczy, ujrzała tylko żarzące się resztki ogniska. Uświadomiła sobie, że obudziła się ostatnia. Podniosła tułów, a następnie rozejrzała się dookoła. Członkowie załogi wraz z kapitanem stali w miejscu, gdzie plaża przekształcała się w gęstą puszczę.

– Co się dzieje? – zapytała szeptem, chociaż sama nie widziała dlaczego użyła ściszonego głosu.

– Coś tam jest – odpowiedział Ludwig.

– To chyba jakieś zwierzę – dodał Hector.

Marcella spojrzała w kierunki zarośli. Czarna sylwetka przeleciała między drzewami. Rozległ się trzask łamanych gałęzi. Najpierw jakby z bardzo daleka, później natomiast, jakby zaraz na skraju lasu. Potem coś huknęło z prawej. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę, a gdy tylko to uczynili, ten sam dźwięk rozległ się po lewej.

– Co to może być? – kapitan zapytał jednocześnie sam siebie oraz towarzyszy.

– Pójdę się rozejrzeć – oznajmił Ludwig i nie czekając dłużej, wbiegł w zarośla.

– Pójdę z tobą. – Joachim ruszył za kompanem.

Nagle wszystkie dźwięki dochodzące z puszczy ustały. Zaniepokojona Marcella błądziła wzrokiem we wszystkich kierunkach, gdy do uszu dobiegło ją lekki stukanie. Przestraszona odwróciła głowę w stronę szalupy. Coś było wewnątrz i słabo pukało w drewno. Instynktownie chciała się odsunąć, lecz niemalże natychmiast poczuła szarpnięcie. Łańcuch był już maksymalnie napięty. Kropelki zimnego potu spłynęły jej po czole. Pukanie stawało się coraz głośniejsze. Przywodziło na myśl stukanie palcami. Jakby jakaś ręką powoli wędrowała po deskach od dna łodzi do jej rantów. Kobieta chciała wstać, ale była zbyt przerażona. Kątem oka dostrzegła czterech mężczyzn nadal wpatrujących się w puszczę. Najwidoczniej niczego nie słyszeli, ale dla niej dziwne odgłosy narastały z każdą chwilą. Oczyma wyobraźni widziała czarną dłoń, zakończoną ostrymi pazurami, która wyłania się ponad burtę, chwyta za łańcuch i zaczyna ciągnąć. Marcella zaczęła dygotać. Pragnęła jak najmocniej zacisnąć powieki i ponownie usnąć, ale strach nie pozwalała jej nawet mrugnąć. W wielkim skupieniu obserwowała łódkę, więc kiedy silna dłoń złapała ją za ramię, poderwała się na równe nogi i wrzasnęła. Zdezorientowany Kurt cofnął rękę.

– Wszystko w porządku? – spytał delikatnym głosem. – Nie wyglądasz najlepiej.

Marcella, nie wiedząc, co powiedzieć, zerknęła w stronę szalupy. Na samą myśl, o tym, co mogoło się w niej znajdować, serce zaczęło jej biło dwa razy szybciej. Wzięła głęboki oddech, po czym lekko się nachyliła i zajrzała do środka. Nikogo tam nie było. Odetchnęła z wyraźną ulgą.

– Chyba coś mi się przyśniło – głos się jej łamał. – Ale poza tym jest dobrze. Nie licząc tego, że mnie porwaliście, oczywiście – dodała już nieco gniewnie.

W tym samym momencie z dżungli wybiegli Joachim oraz Ludwig.

– Kapitanie! – zawołali niemalże jednocześnie. – Nikogo tam nie ma – ciągnął dalej Ludwig. – Może jutro uda nam się znaleźć jakieś ślady.

– Rozumiem – odparł Kurt. – Od tej pory będziemy czuwać na zmianę. Joachim, będziesz pierwszy. Sam wybierz kto cię zastąpi.

– Tak jest, panie kapitanie!

Reszta nocy przebiegła już spokojnie. Następnego dnia Ludwig złapał trop. Twierdził, że ślady należą do człowieka oraz czworonożnego zwierzęcia, najprawdopodobniej psa. Siódemka ruszyła prowadzona przez Ludwiga.

 

* * *

 

Trop prowadził w głąb dżungli. Dzięki szablą przedzieranie się przez gęste zarośla nie stanowiło większego problemu. Na czele szedł Ludwig, a zaraz za nim Kurt, trzymający łańcuch, do którego uwiązana była Marcella. Następnie Joachim, Joe, Victor, a na końcu Hector.

– Skąd znasz się na tropieniu, Ludwig? – zapytał Victor.

– Wataha mnie nauczyła.

– Wataha? – Zdziwił się Hecktor. – Chyba nie chcesz nam wmówić, że wychowały cię wilki?

– Jesteś wyznawcą Wodana, prawda? – Wtrącił nagle Kurt.

– Tak. Widzę, że dobrze odczytałeś tatuaże na mej głowie.

– Nic nie rozumiem. Arr.

– Nie musisz, Joe – odparł Kurt, a następnie znów zwrócił się do przewodnika: – Ludwig to nie twoje prawdziwe imię. Nie mylę się?

– Nie.

Wszyscy z wielką uwagą przysłuchiwali się tej rozmowie. Spoglądali po sobie nawzajem i widzieli tylko zdziwione miny. Nikt nie rozumiał, o czym rozmawia ta dwójka.

– Jesteś dość młody jak na Wo… – Kurt zrobił krótką pauzę, po czy powiedział: – Wilka.

– Jeszcze nim nie jestem.

– Rozumiem. Służba na „Pędzonym Wichrze” to próba.

– Jaka próba? Arr. – Zżerany przez ciekawość Joe nie umiał się powstrzymać. – Co to za wataha? Arr.

– Sinobrody – Kurt zwrócił się tak do niego po raz pierwszy.

– Słucham, kapitanie!

– To są sprawy, które nie każdy może poznać. Gdybym nie służył pod samym królem, to też pewnie nigdy bym o tym nie wiedział. Rozumiemy się?

– Tak jest, kapitanie! – Zawołali wszyscy za wyjątkiem Marcelli.

Od tej chwili rozmowy ucichły. Nikt nie zamierzał sprzeciwiać się kapitanowi, pomimo iż wszyscy czuli wielkie rozczarowanie. Jedynie kobieta przez krótką chwilę chciała jeszcze zadać kilka pytań, ale uznała, że i tak nic by nie zdziałała, a nie miała ochoty na kłótnie z Kurtem. Przynajmniej nie w tej chwili.

Zarośla zdawały się coraz gęszcze, a gdy kapitan był przekonany, że będą musieli zrezygnować z dalszej wędrówki trafili na wykarczowywany skrawek ziemi. Na niewielkiej, prostokątnej powierzchni znajdowała się chatka oraz coś, co przypominało ogródek. Wewnątrz pola otoczonego niewysokim parkanem duże, okrągłe, zielone liście zwisały z krótkich, wyrastających z ziemi łodyg.

– Chyba dotarliśmy do celu – oznajmił Ludwig.

Jakby na potwierdzenie jego słów z domku wybiegł sporych rozmiarów pies o długiej rudawej sierści. Szczeknął dwa razy, a chwilę później pojawił się jego właściciel. Stary, wychudzony mężczyzna szedł powoli, podpierając się drewnianym kijem. Białe włosy i broda falowały na dość silnym wietrze.

– Co się dzieje, Rudy? – zapytał czworonoga i skierował głowę w stronę gości. Miał zamknięte oczy. – Ludzie! Skąd? – I do tego kobieta!

Rudy zaszczekał ponownie, ale został skarcony przez starca.

– Żyjecie. Kim jesteście?

Siódemka była zdziwiona nie mniej niż starzec.

– Żyjemy? – wyszeptała cicho Marcella. – O co mu chodzi?

– Pewnie jest szalony. Arr. – Joe również mówił szeptem.

– Nie oszalałem, młokosie! I tak, mimo swych lat nadal mam doskonały słuch. Gdy traci się wzrok, inne zmysły zaskakująco mocno się wyostrzają. Kim zatem jesteście?

– Jestem Kurt, kapitan „Pędzącego Wichru”.

– Nigdy nie słyszałem. Pod jaką banderą pływacie?

Kurt spojrzał na swoich ludzi i po chwili zastanowienie odpowiedział:

– Pod żadną. Jesteśmy…

– Pieprzonymi piratami, co?

– Można by tak powiedzieć – przyznał kapitan, nie mając pojęcia, jak zareaguje rozmówca.

– Tak myślałem. Chociaż twój akcent wskazuje na wyższe sfery. Czyżby jakiś królewski kapitanek popadł w niełaskę?

Kurt milczał. Nie wiedział, co mógłby mu odpowiedzieć. Zapadła dłuższa cisza, którą przerwała dopiero Marcella.

– A ty kim jesteś?

– To nie ładnie odpowiadać pytaniem na pytanie, młoda damo. – Uśmiechnął się. – Ale cóż, kobiecie mogę wybaczyć. Zapraszam do środka – pokazał rękę chatę – tam porozmawiamy na spokojnie.

– Dziękujemy – Marcella odwzajemniła uśmiech, pomimo iż nie była przekonana, czy starzec zdaje sobie z tego sprawę.

– Muszę przyznać, że masz łady głos. Barwą zbliżony do głosu twego kapitana. Czyżby rodzina?

– Nie, skądże. – Kurt odpowiedział zanim Marcella zdążyła w ogóle otworzyć usta. Popatrzyła tylko na niego z wielkim zdziwieniem.

Wewnątrz chatka wydawała się większa i znacznie solidniejsza. Na samym środku stał chwiejący się stół z kilkoma koślawymi, glinianymi naczyniami i trzy stołki. Na lewo, pod ścianą znajdowało się łóżko, a obok stało coś na wór szafki z kilkoma regałami.

Starzec usiadł na stołku.

– Trochę biednie – oznajmił – ale przytulnie. – To może teraz powiedzie mi, skąd się tu wzięliście?

Kurt wysunął jeden ze stołków i usiadł dokładnie na przeciwko starca.

– Płynęliśmy przez Archipelag Perłowy…

– Archipelag Perłowy? – wyrazie był zaskoczony. – Na Morzu Ognistym?

– Tak – Kurt był nieco zdezorientowany. – Czy ma to jakieś znaczenie?

– W sumie sam nie wiem. Kontynuuj, proszę.

– Nie ma tego dużo. Po prostu zbliża się sztorm. Ta wyspa zdawała się mieć idealne warunki, aby go przeczekać.

– Jak każda wyspa widmo. – Ponury głos ślepca sprawił, że jego goście zadrżeli.

– Wyspa widmo? – Joe zapytał piskliwie.

– Dajcie spokój – wtrącił Kurt. – Wyspy widmo nie istnieją. To bajki.

Gospodarz roześmiał się. Przeraźliwy śmiech połączony z wyciem wiatru wprawił wszystkich w ponury nastrój. Gdy wrzeszczcie skończył rechotać powiedział:

– Pozwólcie, że opowiem wam moją historię.

 

Nazywał się Javier Constango i przed czterdziestoma laty był członkiem załogi „Odkrywcy Ziem”. Jednego z trzech galeonów podróżujących przez ocean ku Nowemu Lądowi.

Trzydziestego dnia wyprawy dopadł ich sztorm, jakiego żaden żeglarz nigdy nie widział na oczy. Potężne fale rzucały ogromnymi statkami, jakby te były tylko łupinami orzechów. Jedna z tych fal rzuciła „Odkrywcę Ziem” wprost na „Nową Nadzieję”, roztrzaskując je o siebie. Najdłużej trzymała się „Wolność i Pokój”, ale i ją dopadły wzburzone wody oceanu. Najpierw przewróciły, a potem wciągnęły głęboko w najmroczniejsze odmęty, gdzie przepadła już na zawsze.

Javier niewiele pamiętał z katastrofy. Ocknął się dopiero, gdy woda wyrzuciła go plażę. Zdezorientowany błądził po niej przez pół dnia. W tym czasie zdołał odnaleźć sześciu towarzyszy, którzy tak jak i on mieli tyle szczęścia, a może pecha, przeżyć. Ucieszył go jednak fakt, że wśród rozbitków odnalazł swego najlepszego przyjaciela Gaspara.

Pierwszą noc spędzili na plaży przy ognisku.

 

W tym momencie starzec zrobił krótką pauzę. Zdawało się, że potrzebował czasu na zastanowienie się nad treścią historii. Gdy znów otworzył usta, wydobyły się z nich następujące słowa:

– Noc jak każda inna.

Później znów kontynuował opowieść.

 

Opowiadał, jak wyglądało ich życie przez kilka następnych dni. Spali na plaży, a do dżungli chodzili tylko po owoce i czasami na polowania. Po sześciu dniach, podczas polowania przypadkiem trafili na Rudego, psa kapitana „Nowej Nadziei”. Javier wyraźnie zaznaczył, iż od tego momentu życie stało się łatwiejsze, ale nie wspomniał dlaczego.

Pewnego dnia wyruszyli w głąb dżungli. Po męczącej wędrówce i przedzieraniu się przez zarośla znaleźli miejsce, które uznali za odpowiednie. Ciężko pracowali przy wycince drzew i innej roślinności, a gdy już się z tym uporali, zaczęli myśleć nad budową domu.

Wszystko zapowiadało się dobrze, aż podczas jednego z polowań, któryś z rozbitków natrafił na tajemnicze znalezisko. Szybko wrócił do obozu, aby opowiedzieć o nim towarzyszom. Byli tak zafascynowani, że przerwali swe obowiązki i czym prędzej ruszyli zobaczyć niesamowity dziw.

 

– Robi się ciekawie. Arr. – wtrącił Joe i tupnął drewnianym kikutem o ziemię.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak ciekawie – powiedział Javier.

– No to opowiadaj, co było dalej. Arr.

– Nasza piątka też była tak podekscytowana. – Starca najwyraźniej bawiło drażnienie Sinobrodego.

– Piątka? – zapytał nagle Joachim. – Nie było was siedmiu?

Javier skierował twarz w kierunku osoby, która zadała mu pytanie. Pokręcił dwuznacznie głową, milczał przez chwilę, a potem znów nią pokręcił.

– Co się stało z tamtą dwójką? – Kurt użył nieco ostrzejszego tonu.

– Umarli. Podczas pierwszej nocy. Mieli gorączkę. To chyba febra, ale pewności nie mam. – Spuścił głowę. – Przepraszam, że wam nie powiedziałem wcześniej. Upłynęło wile lat, ale to nadal sprawia ból. Teraz jednak muszę powiedzieć wam coś jeszcze gorszego.

– Jeszcze gorszego? – Marcella nie dowierzała. – Czy chodzi o te tajemnicze znalezisko?

– Tak. Znaleźliśmy…

 

Dziwaczny statek leżał rozbity pośród drzew. Na zachód od niego ciągnął się głęboki pas zoranej ziemi. Wyglądało to tak, jakby ktoś go przeciągał, ale Javier nie miał pojęcia, po co ktoś miałby wciągać statek aż tak głęboko w ląd. Jednak nie to było najdziwniejsze.

Pokrycie wykonane było z żelaza, ale nie takiego, jak żelazo, którego wykorzystywano do tworzenia na przykład mieczy. Tamte było inne. Twardsze i bardziej błyszczące. Obchodzili obiekt dookoła kilkakrotnie nie mogącą nadziwić się precyzji jego wykonania. Praktycznie przez cały czas ktoś go dotykał, aż w końcu pojawiły się drzwi. Ślepiec nie potrafił tego wytłumaczyć. W jednej chwili drzwi tam nie było, a w drugiej po prostu się pojawiły.

Postanowili wejść do środka, a gdy to uczynili przeżyli nie mały szok. Wewnątrz znaleźli trzy nagie, przypuszczalnie zdeformowane przez jakąś straszliwą chorobę, ciała. Były chude i skurczone, wzrostem dorównywały dwunastoletnim chłopcom. Głowy natomiast spuchły i przypominały ogromne jaja. Nosy odpadły, a wielkie oczy sczerniały. Skóra natomiast wyschła oraz zmieniła kolor na brązowo-szary.

Nie wiedzieli skąd pochodzą ci ludzie, ani co za straszna choroba ich dotknęła. Postanowili jednak ich pochować z szacunkiem, czego mieli później pożałować.

Wszyscy za wyjątkiem Javiera, który dzień wcześniej zranił się w rękę, wykopali groby, a następnie przenieśli do nich ciała. Po krótkiej ceremonii mogiły zasypano, a piątka ludzi udała się z powrotem do obozu.

Następnego dnia dwóch z nich już nie żyło. Umarli we śnie, pokonani przez tajemniczy wirus. Na całym ciele powiły się im brązowe plamy, które powoli zaczęły pojawiać się u Gaspara oraz Oscara.

Kolejnej nocy umarł Oscar.

 

Javier przerwał swą opowieść.

– Później umarł Gasprar, tak? – łagodny głos Marcelli był ledwie słyszalny wśród wycia wiatru.

– Tak. – Javier przetarł smutną twarz dłonią. Po raz pierwszy od kilkudziesięciu lat podniósł powieki, odsłaniając dwie, puste, czarne dziury. Marcella wzdrygnęła się. – Nie dotykałam tamtych zdeformowanych ludzi, a moje oczy i tak wypadły.

– Boże! To… to straszne – wyjąkała kobieta.

– Przykro mi z powodu twych towarzyszy – oznajmił Kurt.

Starzec nic nie odpowiedział.

– Napotkaliście tę wyspę na oceanie, tak? – spytał Joachim

– Nie znam się na tym. Arr. Ale wyspa raczej nie może się tak po prostu przenieść z jednego miejsca na drugie?

– Wyspa widmo, tak – odezwał się Javeir.

Joe zawył żałośnie.

– Czy teraz wierzysz w wyspy widmo, kapitanie? – złośliwy ton Marcelli nie wywarł na Kurcie żadnego wrażenie. – Lub w to, że kobiety na morzu przynoszą pecha?

– Jeszcze nie wiem – odpowiedział spokojnie. – Czy mógłbyś nas zaprowadzić do tego dziwnego żelaznego statku?

– Przykro mi. Nogi już nie te. Ale jeżeli wejdziecie na jedno ze wzgórz, to powinniście z łatwością go dostrzec. Taka rzecz odróżnia się od otoczenia.

– Chyba masz rację. – Kurt podniósł się ze stołka. – Dobra, zbieramy się. Chcę dotrzeć na szczyt jeszcze przez zmrokiem.

– Tak jest, kapitanie! – zawołali jego ludzie.

– Robi się, robi – powiedziała nonszalancko kobieta.

Siódemka opuściła chatę, a po chwili zniknęła w zaroślach. Javier obserwował piratów pustymi oczodołami. Rudy szczeknął, a pan pogłaskał go za uchem i szepnął:

– Spokojnie, przyjacielu. Do rana będą już martwi.

 

* * *

 

Wydostawszy się z dżungli, dotarli do podnóża najwyższego ze wzgórz. Łagodne zbocze porastała niewysoka, zielona trawa. W każdej innej sytuacji Kurt byłby zdziwiony brakiem jakichkolwiek drzew, lecz tu – najprawdopodobniej na wyspie widmo – wszystko zdawało się być możliwe.

Ruszyli w górę. Wspinaczka nie należała do najtrudniejszych, lecz silnie wiejący wiatr z każdym krokiem dokuczał im coraz bardziej. Teraz już nie wył, lecz ryczał niczym bestia.

Kurt spoglądał co jakiś czas na Marcellę i za każdym razem był pod wrażeniem. Trzymała się znacznie lepiej niż choćby Victor, którego stary oraz przepity organizm w końcu dawał mu się we znaki.

– Kapitanie – odezwał się Ludwig. – Wierzysz w opowieść Javiera?

– Wydaje mi się, że jest prawdziwa, ale… – Kurt zamyślił się

– Ale, że nie powiedział nam wszystkiego, prawda? – dokończył Hector.

– Dokładnie tak. Ale czy można go za to winić? Wszyscy mamy swoje tajemnice, czyż nie?

Powiedziawszy to, Kurt popatrzył kolejno na członków swojej załogi. Nikt nawet nie miał zamiaru dyskutować. Ludwig, członek mistycznego kręgu wyznawców Wodana, nadal prowadził towarzyszów. Hector szedł wpatrując się w ziemię. Pewnie rozmyślał o dziesiątkach dzieci, które zamordował z tylko jemu wiadomych powodów. Victor wlókł się na koślawych nogach. Pięć srebrnych noży przyczepionych do pasa kołysało się w rytm stawianych kroków. Każdy był pamiątką po innej żonie. Joachim rozglądał się we wszystkich kierunkach. Wysoki i przystojny mężczyzna cieszył się zaufaniem wielu ludzi. Mało kto wiedział, że ścigany jest niemalże we wszystkich krajach za oszustwa majątkowe oraz szpiegostwo. Nierozgarnięty i nieco ociężały umysłowo Joe kuśtykał. Pewnie nie myślał o niczym, a już na pewno nie o ojcu, który doprowadził go do takiego stanu, tłukąc ile popadie drewnianą laską. W brudnych szmatach nie wyglądał już na syna arystokraty.

Następnie kapitan spojrzał na Marcelle. Myśli o skrywanej przed nią tajemnicy przytłaczały go bardziej z każdym kolejnym dniem. Nie wiedział jednak, jak zacząć rozmowę, więc czekał. Czekał aż nadejdzie odpowiedni czas. Wtedy być może wszystko rozwiąże się samo.

– To prawda – głos Joachima jak zwykle był łagodny. – Każdy ma sekrety, ale musimy zadać sobie dwa pytania. Po pierwsze, dlaczego nie chciał nam wyjawić wszystkiego? I po drugie, czy to może sprowadzić na nas kłopoty?

– Widać miał ku temu swoje powodu – odpowiedział Kurt. – A czy będziemy mieć przez to kłopoty? Nie wiem. Czas pokaże.

Byli w połowie wysokości wzgórza, gdy zimy wiatr uderzył w grupę z większą niż do tej pory siłą. Rzęsisty deszcz runął z nieba. Zaczął się sztorm, jednak z obecnej pozycji nie mogli ocenić na ile „Pędzący Wicher” jest bezpieczny. Jakby zdając sobie z tego sprawę przyspieszyli kroku.

Późnym popołudniem dotarli na szczyt. Zdyszani, ale szczęśliwi zaczęli się rozglądać. Wzburzone morze falowało wściekle. Potężne fale raz za razem rozbijały się o skalny łuk tworzący zatokę. Kurt, jak zresztą cała załoga, był wstrząśnięty. Dar podpowiadał mu, że będzie to najsilniejszy sztorm, jaki przeżył w ciągu pięćdziesięciu lat, ale tego się nie spodziewał.

– Gdyby nie ta wyspa… – wyszeptała przerażona Marcella i przyłożyła dłoń do ust – bylibyśmy już martwi.

– Nie ma co to tego wątpliwości – powiedział Victor. – Ciekawe jak radzi sobie „Pędzący Wicher”.

Po tych słowach wszyscy, niemalże równocześnie spojrzeli w stronę zatoki, która ze szczytu była znakomicie widoczna. Zakotwiczony statek kołysał się na niewielkich falach. Skały otaczające zatokę doskonale spełniały swoją rolę, tłumiąc rozszalały żywioł.

– Są bezpieczni – oznajmił z ulgą Kurt.

– To pewnie taki sztorm zatopił „Wolność i Spokój”. Arr.

– „Wolność i Pokój”, debilu. – Joe'go poprawił Hector. – Ale pewnie masz rację – dodał po chwili.

– Najważniejsze, że „Pędzący Wicher” przetrwa. Arr.

Wszyscy poczuli napływ niepohamowanej radości, która trwała zaledwie kilka sekund. Przekształciła się ona w poczucie strachu i grozy, gdy Joachim wytrzeszczył oczy oraz pokazał palcem w kierunku zatoki, po czym krzyknął, co zdarzało mu się bardzo rzadko:

– Co to jest, do cholery?

Kurt wyjął lunetę. Obraz, który przez nią zaobserwował, wywołał drżenie całego ciała. Zaczął stękać, chcą coś powiedzieć, jednak nie był w stanie.

Ogromna macka wyłoniła się z morza po stronie sterburty. Trwała w bezruchu przez pewien czas, po czym opadła wprost na pokład, łamiąc maszt i roztrzaskując dek. Chwilę później, po stronie bakburty pojawiły się dwie kolejne macki, które powoli zaczęły oplatać statek. Wyglądało to, jakby starały się wciągnąć go pod wodę, ale siła wyporu na to nie pozwalała. Szarpanina nie trwała zbyt długo i zakończyła się, gdy czwarta macka wystrzeliła w górę niemalże na samym środku „Pędzącego Wichru”, rozbijając deski pokładu na tysiące drzazg. Obrzydliwe kończyny w końcu rozerwały okręt na dwie części. Przednią wciągnęły bez trudu pod wodę, drugą natomiast cisnęły z ogromną siłą o skały.

Luneta bezgłośnie upadła na kołysaną przez wiatr trawę. Kurt obrócił się w stronę załogi. Gniew rysował się na jego twarzy, a oczy płonęły nienawiścią.

– Musimy złożyć Javierowi kolejną wizytę.

Zdecydowanie oraz chęć działania kapitana dodała jakieś szczególnej otuchy członkom załogi. Nawet Marcelli udzieliła się jego siła, chociaż nie zamierzała się do tego przyznawać.

Ruszyli z powrotem.

 

* * *

 

Bert siedział w swojej kajucie, gdy usłyszał wrzask. Podniósł głowę i spojrzał w kierunku drzwi. Cisza. Chwycił za pióro stojące w kałamarzu i na powrót pochylił się nad dziennikiem pokładowym. Przyłożył końcówkę pióra do kartki, gdy wrzask rozległ się ponownie. Ręka tymczasowego kapitana zadrżała. Na papierze pojawił się atramentowy kleks.

Rozgniewany Bert udał się na pokład, aby sprawdzić, któż to przeszkadza mu w pracy. Gdy tylko się na nim znalazł, chcą krzyknąć coś typu „co się tu wyprawia?” zauważył wystającą z wody grubą mackę.

– Kurwa! To musi być ośmiornica! – zawołał ktoś z załogi.

– Przecież ta macka nie ma przyssawek. – krzyknął ktoś inny.

Doradca kapitana dokładniej przyjrzał się zagadkowemu obiektowi. Faktycznie nie miał przyssawek. Ponadto zdawał się prążkowany. Bert usiłował zgadnąć, cóż to takiego, kiedy macka drgnęła, a później z ogromną siłą uderzyła o pokład. Mężczyzna zachwiał się, po czym upadł. Kątem oka dostrzegł, jak złamany maszt opada do morza. Kilkoro ludzi, pracujących na olinowaniu zmuszonych było zeskoczyć. Ci, którzy upadli na dek, mocno się połamali.

Bert szybko się podniósł i co sił w nogach popędził w stronę kapitańskiej kajuty, gdyż znajdowała się najbliżej. Nie zdążył jednak nawet otworzyć drzwi, kiedy dwie inne macki opląty statek i zaczęły ciągnąc go w dół, lecz gdy tylko zanurzył się trochę głębiej, woda pchała go w górę. Wywołane tym kołysanie utrudniało ludziom utrzymanie się na nogach. Zataczali się to w lewo, to w prawo. Wielu z nich wypadło za burtę.

Jeden ze wstrząsów rzucił Bertem w stronę bakburty. Miał jednak tyle szczęścia, że zatrzymał się na relingu. Nachylony nad ciemną taflą widział unoszące się na wodzie ogromne bąble. W pewnej chwili wydało mu się, że usłyszał jakiś niewyraźny głos. Jakby te bańki mówiły. Nim jednak zdążył się wsłuchać, zobaczył, jak kolejny pirat wpada do morza i już nie wypływa. Dopiero teraz uświadomił sobie, że na wodzie nie unosi się choćby nawet jedno ciało.

Odwrócił twarz w stronę pokładu. W tym właśnie momencie czwarta macka przebiła się przez deski tworzące dek. Bert mocno zacisnął dłonie na poręczy i zamknął oczy. Dopiero teraz dar dał o sobie znać. Dlaczego nie zrobił tego wcześniej? Dlaczego nie ostrzegł go, zanim było za późno? To już nie miało najmniejszego znaczenia. Wiedział, że zbliża się koniec. Usłyszał jeszcze przeraźliwe dźwięki pękających desek. Ostatnią rzeczą, jaką poczuł, było uczucie zbliżone do wznoszenia się, a przynajmniej tak to sobie wyobrażał.

 

* * *

 

Gdy drzwi chaty otworzyły się z wielkim hukiem, Javier siedział przy stole, zamierzając zjeść jakąś breję, którą nazywał kolacją. Nie zdążył nawet zanurzyć w niej łyżki, kiedy rozwścieczony Hector chwycił za blat i gwałtownym ruchem wywrócił stół. Ślepiec zerwał się na równe nogi.

– Wy tutaj?! – krzyknął. – Trupy miały was załatwić!

Kurt chwycił starca za koszulę i cisnął nim o ścianę. Rudy, warcząc, wyczołgał się spod łóżka. Zaszczekał kilka razy i rzucił się na kapitana. Z rozdziawionej paszczy naszpikowanej po brzegi ostrymi zębiskami ciekły strumienie gęstej śliny. Czworonóg nie miał jednak okazji zanurzyć zębów w ofierze. Ludwig szybko zdołał przygnieść psi kark butem. Zwierzę wściekle ujadało. Wiło się niczym wąż, lecz stopa ani drgnęła.

– Wy popaprani piraci! Zostawcie go. Bez niego zginę!

Javier próbował się podnieść, ale mocny cios nogą w brzuch szybko sprowadził go ponownie do parteru.

– Jakie trupy?! Co ty do cholery wygadujesz?! – wrzeszczał kapitan.

– Martwi wychodzący po zmroku! – I wtedy Javier zrozumiał, że popełnił błąd. Spanikowany, źle ocenił porę dnia. – Chciałem powiedzieć…

Kurt uderzył go pięścią w twarz. Później jeszcze raz i kolejny.

– Słuchaj no… – wrzeszczał

– Kapitanie! – zawołał Joachim, ale ten nie słuchał. – Kapitanie! – Ponowił próbę, a gdy i to nie poskutkowało, chwycił Kurta za barki i odciągnął w tył.

– Zostaw mnie! Zostaw, to rozkaz!

– To nic nie da, kapitanie.

Kurt zrobił kilka głębszych wdechów, po czym szarpnął ramionami, aby uwolnić się z uścisku Joachima. Popatrzył na starca, który żałośnie kulił się na podłodze, po czym powiedział:

– No dobra. Zacznijmy od początku. – Przykucnął. – Teraz opowiesz nam o tych trupach, co?

– Nic nie muszę wam nic mówić!

– To prawda – odezwał się Ludwik. – Ale powiesz, bo inaczej… – Wyciągnął pistolet i przyłożył lufę do psiego łba. – Chyba wspominałeś, że bez niego nie przeżyjesz, prawda?

Javier zagryzł wargi w ponurym grymasie. Gdyby miał oczy, płonęły by teraz ogniem nienawiści.

– To kim lub czym są te trupy? – kontynuował Ludwig.

– Nie wie czym są, ale wyglądają jak trupy. Same kości. Wyłażą z ziemi po zmroku.

Członkowie załogi popatrzeli po sobie. Jeszcze kilka godzin temu uznali by ślepca za wariata, ale będą świadkami unicestwienia „Pędzącego Wichru” byli w stanie uwierzyć we wszystko.

– Boją się Rudego. – Stwierdził Victor. – To dlatego po jego odnalezieniu życie na wyspie stało się łatwiejsze, czyż nie?

– Tak – potwierdził Javier. – Przedtem bezpieczni byliśmy tylko na plaży. Trupy pojawiły się już pierwszej nocy. Juan oraz Ricardo jako jedyni zapuścili się wtedy w dżunglę. Nigdy nie wrócili.

– Straszne – wyszeptała Marcella.

– Są tu straszniejsze rzeczy niż martwi, paniusiu.

– Czyżby? – spytał Kurt. – Masz na myśli coś konkretnego?

Javeir odwrócił głowę.

– No powiedz. Może to coś ma macki?

Milczenie.

– Może to coś żyje w morzu?

Dłonie starca zacisnęły się w pięści.

– Może widziałeś już tego potwora?

Javier zadrżał.

– Więc może wiesz co to za paskudztwo?

– Zamknij się! – wrzasnął. – Zamknij się! Zamknij się! – Głos mu się załamał.

Siódemka intruzów w ciszy i z niemałym zdziwieniem spoglądali na szlochającego mężczyznę.

– To paskudztwo ma imię – wydusił wreszcie Javier.

– Imię? Arr. Jakie imię? – spytał Joe?

– Gaspar.

– Twój przyjaciel? – Marcella wydała się zszokowana. – Przecież umarł na tajemniczą chorobę.

– Nie. – Starzec pokręcił przecząco głową. – Spotkało go coś o wiele gorszego. Gdy oglądaliśmy wnętrze tego dziwacznego statku, Gaspar zszedł na niższy pokład. Wrócił trzymając w ręku jakieś świecące pręty. Uznaliśmy je za bezwartościowe, więc kazaliśmy mu je wyrzucić. Tylko on ich dotykał. – Zamilkł.

– Mów dalej – ponaglił go Kurt.

Javier spojrzał na niego pustymi oczodołami i kiedy wszyscy myśleli, że nie mu już nic więcej do przekazania, zaczął mówić:

– Gdy zginął Oscar, zostałem tylko ja i Gaspra. Pomimo, że on również dotykał zdeformowanych ciał, to nie miał żadnych objawów. Wydawał się zdrowy. Dokończyliśmy budować dom oraz zasadzać ogródek. Przez następne kilka dni żyliśmy w spokoju, aż pewnego ranka, Gaspar obudził się ze spuchniętą twarzą. Miał gorączkę. Ciągle powtarzał: „Zabij mnie”, „Cierpię”. Nie usłuchałem go. Wziąłem to za majaki. – Westchnął. – Wtedy jeszcze nie wiedziałem. – Zrobił krótką pauzę. – Mijały kolejne dni, a jego stan nie poprawiał się. Wręcz przeciwnie. Spuchło całe jego ciało. Palce miał grube jak kiełbasy. Myślałem, że umiera. Któregoś dnia, gdy wróciłem z polowania, nie zastałem go w chacie. Czym prędzej udałem się na poszukiwania. Znalazłem go, a przynajmniej to czym się stał, dopiero na plaży. W tym samym miejscu, gdzie wyrzuciły go fale po tamtym straszliwym sztormie. – Ukrył twarz w dłoniach. – To było straszne. Był nagi. Jego napuchnięte, poskręcane ciało wiło się na piasku. Konsystencją przypominało galaretę. Ręce oraz nogi przekształciły się w macki, a z pleców wyrosły dodatkowe dwie. I wtedy to się stało. Skierował twarz w moją stronę. Była paskudnie zdeformowana. Zwisająca skóra wyglądała jakby ktoś ją stopił. Kolejne jej kawałki odpadały niczym krople wody. Najokrutniejszy widok, jaki widziałem w całym moim życiu. Nie wiele myśląc, chwyciłem jakiś kawałek drewna i wydłubałem sobie oczy, żeby już nigdy nie spojrzeć na Gaspara.

Javier wpadł w rozpacz. Ludwik lekko podniósł nogę, a Rudy szybko to wykorzystał. Nie rzucił się jednak na piratów, lecz podbiegł do właściciela i zaczął lizać go po twarzy.

Kurt podniósł się. Popatrzył na zmieszane miny towarzyszy, a później na przepełnionego smutkiem starca, po czym zapytał:

– Czyli nie widziałeś go już nigdy więcej?

– Widzę go cały czas. Wyobraźnie nie pozwala mi o nim zapomnieć. Ta okropność prześladuje mnie każdej nocy.

– Natknąłeś się na niego od tamtej pory?

– Parę razy, gdy przechodziłem się po plaży, słyszałem jego głos. Dobiegał z oddali. Nic więcej. To wszystko co wiem. Proszę, dajcie mi spokój.

– Niech tak będzie.

Piraci opuścili chatę.

 

* * *

 

– Zostawimy go tak? – zapytał Victor, gdy ponownie weszli w dżunglę

– A co innego mogliśmy zrobić? – Kurt wzruszył ramionami. – Zabicie go i tak nic nie zmieni.

– Mogliśmy zabrać mu psa – wtrącił Hector. – Nie musielibyśmy się obawiać tych trupów. Przecież nie zdążymy dojść do plaży, nim zapadnie zmrok. – Popatrzył w niebio, na którym już pojawiły się gwiazdy. – W zasadzie już prawie całe słońce schowało się za horyzontem.

– Hector ma rację, kapitanie. – odezwał się Joachim.

– Wiem. – Kurt zachowywał spokój. – Ale ten pies zapewne słuchał się tylko Javiera. Mogę się założyć, że uciekłby przy pierwszej okazji.

Słońce zaszło, a nad ciemnym niebem zawisł błyszczący niczym perła księżyc. Silny wiatr nie ustawał. Kołysał potężnymi drzewami, które poruszane, zdawały się żyć. Po długim marszu sześciu mężczyzn i kobieta trafili na udeptaną ścieżkę. Nikt jej nie wypatrzył ze wzgórza, ale nie miało to najmniejszego znaczenia. W porównaniu do przedzierania się przez gąszcz, marsz niemalże po równym terenie był spełnieniem marzeń.

Szybkość wzrosła, natomiast koncentracja i ostrożność spadła. Wyczerpanie psychiczne dawało o sobie znać bardziej niż zmęczenie fizyczne. Joe nagle stanął. Oparł się rękoma o kolana.

– Kapitanie – wydyszał. – Czy moglibyśmy zrobić postój?

– A gdzie „Arr”, Sinobrody? – Kurt odpowiedział nieco złośliwie.

– A w dupie mam… – Joe'emu nie było dane dokończyć wypowiedzi.

Marcella jęknęła i zerwała się do ucieczki, lecz trzymający za łańcuch kapitan jej na to nie pozwolił. Joachim, Ludwig oraz Hector chwycili za szable. W dłoni Victora szybko znalazła się rękojeść dużego noża. Byli gotowi stawić czoła nieznanemu, chociaż miecz, który wystrzelił wprost z ziemi i przebił ciało Joe'ego mógł oznaczać tylko jedno.

Sześciu mężczyzn ustawiło się w kręgu, pośrodku którego stała Marcella. Obserwowali teren dookoła. Każdy z nich widział, jak z ziemi powoli wyłaniają się kości. Najpierw te najmniejsze, tworzące palce oraz dłoń. Później kości przedramienia, które zaparłszy się o ziemie zaczęły podciągać resztę ciała. Czaszkę, w której zamiast oczu płonęły błękitne płomienie, przyczepioną do kręgosłupa. Żebra, miednicę i na końcu nogi. Wszystkie były pożółkłe, a w niektórych miejscach nadal zwisały na nich kawałki mięśni.

– Na Boga – wyszeptał Victor, nim opętany paniką rzucił się na jednego z kościotrupów.

– Stój! – ryknął kapitan, ale na marne.

Trup zamachnął się mieczem. Victor bez problemu zrobił unik i szybkim pchnięciem wbił nóż między żebra. Wyszczerzył zęby. Uśmiech znikł mu jednak z twarzy, gdy ręka przeciwnika chwyciła go za głowę. Uścisk był tak mocny, że chwilę później rozległ się głuchy trzask. Victor padł martwy.

Piraci zamarli. Coraz więcej trupów pojawiało się na ścieżce. Większość uzbrojona była w miecz oraz maczugi, którymi wściekle wymachiwały w powietrzu. Z każdym krokiem zbliżały się do stojących nieruchomo ofiar. Zaczęły szczękać zębami, jakby w ten sposób chciały okazać swą radość.

– Uciekamy! – krzyknął nagle kapitan, a towarzysze aż podskoczyli z przestrachu. – Jazda! Nie ma czasu!

Zerwali się do biegu. Trupy żwawo ruszyły za nimi. Jak na martwych poruszały się niesłychanie zwinnie. Szybko zmniejszały dystans do ofiar, zwłaszcza, że udeptana ścieżka stawał się coraz bardziej wyboista.

– Doganiają nas! – krzyczał co chwilę Hector, oglądając się za siebie.

– To biegnij szybciej, kretynie! – odpowiedział mu Ludwig.

– A myślisz, że co próbuje robić?! Zapierdalam najszybciej jak mogę!

– Zamknąć się i uciekać! – wrzasnął Joachim. – Kobita ma więcej sił niż wy!

Marcella nawet nie zareagowała na te sowo, co innego Hector, który poczuł się urażony. Zastanawiając się, co mógłby odpowiedzieć na obelgę, będąc ścigany przez martwych, nie zauważył fragmentu korzenia wystającego ponad grunt. Zahaczył o niego nogą i runął jak długi.

– Pomocy! – zawołał.

Dosłyszał go jedynie Ludwig, lecz nim zdążył zawrócić Hectora otoczył las kościstych rąk, które zaczęły go zagrzebywać w ziemię. Dla niego było już za późno.

Biegli jeszcze przez długi czas, nim zorientowali się, że już nikt nich nie ściga. Zmęczeni i zasapani padli na kolana. Joachim splunął krwią, a gdy poczuł, że jest w stanie coś powiedzieć, zapytał:

– Dlaczego? Dlaczego przestały nas gonić? Już prawie na miały.

– Może miały na razie dosyć – odezwał się Ludwig.

– Dosyć? Dosyć czego? – zapytała Marcella, chociaż nie wiedziała, czy chce poznać odpowiedź.

– Nie wiem – Ludwig pokręcił głową. – To zależy do czego potrzebują ludzi. Wilki atakujące stado nigdy nie zabijają wszystkich osobników. Tylko tyle, żeby się najeść.

– Myślisz, że już nie wrócą tej nocy?

– Nie wiem, Marcello. To wszystko zależy od tego na jak długo starcza im człowiek. Do czegokolwiek niebyły używany.

Marcella wzdrygnęła. Jej zdaniem słowo „używany” nie powinno być wykorzystywany w odniesieniu do ludzkiej istoty.

– Marcello – powiedział nagle Kurt. – Marcello, podejdź.

Kobieta popatrzyła na niego ze zdziwieniem. Odezwał się do niej po raz pierwszy od nocy spędzonej na plaży.

– Czego chcesz? – zapytała opryskliwie.

– Podjedź. Rozepnę łańcuch. Będzie nam się łatwiej poruszać.

– Naprawdę? – Uśmiechnęła się nieświadomie.

– Tak, ale musisz mi obiecać, że nie zrobisz niczego głupiego, dobrze?

– Dobrze.

– Obiecujesz?

– Tak, obiecuję.

– To podjedź.

Kobieta zbliżył się do kapitana, a ten z kieszeni wyjął klucz. Otworzył nim niewielką kłódkę, a łańcuch samowolnie ześlizgnął się z rąk Marcelli.

– Posłuchaj mnie uważnie… – Zaczął Kurt, ale nim zdążył dokończyć, Marcella zerwała się na równe nogi i wskoczyła w zarośla.

Ludwig i Joachim chcieli ruszyć za nią, ale kapitan ich powstrzymał. Nakazał im zostać, a sam ruszył za uciekinierką.

 

* * *

 

Mężczyzna odnalazł kobietę przy potoku. Siedziała na jednym z niewielkich głazów i wpatrywała się w niebo. Sztorm przestał szaleć jakiś czas temu i ciemne chmury zdążyły już odsłonić gwiazdy. Księżyc znajdował się w pełni, a jego jasna tarcza odbijała się na powierzchni krystalicznie czystej wody.

Marcella zdawała się nie widzieć kapitana, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. Dopiero, gdy zbliżył się na odległość kilku kroków, spojrzała na niego. W jej oczach dostrzegł zniechęcenie.

– To wszystko twoja wina – powiedziała cichym głosem.

– Moja? – Kurt usiadł obok miej. – Wybrałem jedną z opcji. Gdybyśmy nie zakotwiczyli „Pędzącego Wichru” w tej zatoce, to oni wszyscy i tak by zginęli. Postąpiłem tak, bo chciałem ich ocalić. Przynajmniej spróbować tego dokonać.

Marcella głośno parsknęła.

– Mnie też porwałeś z zakonu, bo chciałeś mnie ocalić, co? – Otwartą dłonią uderzyła Kurta w twarz. – Gdyby nie ty i ta zgraja brudnych piratów byłabym teraz szczęśliwa!

– Szczęśliwa? Czy naprawdę byłaś zadowolona żyjąc zamknięta na cztery spusty pod opieką rygorystycznych zakonnic?

Kobieta odwróciła wzrok. Długo milczała, a gdy w końcu zdecydowała się odpowiedzieć zrobiła to najcichszym głosem jakim tylko potrafiła:

– Może nie szczęśliwa, ale przynajmniej bezpieczna. Ojciec mnie kochał. Zrobił to dla mojego dobra.

Kurt wyczuł, że Marcella sama nie wierzy w to, co mówi.

– Czy on kiedykolwiek cię odwiedził? – zapytał.

– Nie – niemalże się rozpłakała. – Przecież nie mógł. Jest papieżem. Gdyby ktoś się o tym dowiedział…

– Ach, moje dziecko – przerwał łagodnie kapitan. – Gdybyś tylko znała prawdę twoje cierpienie nareszcie mogło by się zakończyć.

– Prawdę? Jaką niby prawdę?

Kurt westchnął i spojrzał w niebo, tak jak Marcella jeszcze przed chwilą. Jasno świecące gwiazdy pośród mroków nocy dodały mu otuchy. Chyba nadszedł już odpowiedni czas, pomyślał.

– Twoja mama, Adelaide, była piękną kobietą – zaczął, nie wiedząc, co innego mógłby powiedzieć na sam początek. – Masz dokładnie takie same włosy i oczy.

– Znałeś moją matkę?

– Nie tylko ją znałem. Kochałem ją.

– No tak – stwierdziła oburzona. – Mogłam się domyślić, że masz coś wspólnego z tą kurwą, która uwiodła papieża!

– To kłamstwo.

– Ciekawe skąd to niby wiesz?!

– Bo sam je wymyśliłem! Zrozum. Nie było mi łatwo, ale musiałem sprawić, abyś znienawidziła matkę. – Przetarł twarz dłońmi. – Musiałem cię chronić. Gdyby Pius cię odnalazł…

– Pius jest moim ojcem!

– Nigdy nim nie był i nie będzie. Dał ci tylko życie. Nic więcej.

– Jak śmiesz! – Ponownie uderzyła kapitana i rozpłakała się.

Łzy gęsto spływały jej po policzkach, lecz nie dlatego, że kapitan obrażał jej ojca, ale ponieważ, wiedziała, że taka jest prawda. Jako mała dziewczynka wierzyła, że Pius oddał ją dla jej dobra, dopiero później zrozumiała, że zrobił to tylko dla siebie. A jeżeli to było kłamstwem, to wszystko inne również mogło nim być.

Kurt przybliżył się do Marcelli i objął ją. Nie protestowała, tylko wygodnie wtuliła głowę w jego ramię.

– Proszę, opowiedz mi jaka naprawdę była moja matka. Adelaide, tak ją nazwałeś, prawda?

– Tak. Była cudowna niczym anioł. Piękna i dobra. Niestety los ma swoje kaprysy, za które najczęściej płacą ci najmniej winni. – Kurt wziął głęboki wdech, po czym zaczął opowiadać: – Chciałbym powiedzieć, że znałem Adelide przez całe jej życie, ale musiałbym skłamać. Pamiętam, gdy była niemowlęciem, trzymanym przez mamę, twoją babcię, na rękach. Kilka dni później wstąpiłem do Królewskiej Akademii Wojskowej, gdzie spędziłem osiem lat. Po zakończeniu nauki, a jeszcze przed rozpoczęciem służby odwiedziłem rodzinnie miasto. Adelide była wówczas małą, radosną dziewczynką. Spędziłem z nią sporo czasu na zabawach. Była bystra jak na swój wiek.

– Stara siostro przełożona mówiła to samo o mnie.

– Wiem. – Uśmiech zagościł na jego twarzy. – Znałem Matyldę bardzo dobrze.

– Tak dobrze, jak moją matkę?

– Nie. Z Adelaidą rozumiałem się niemalże bez słów. Gdy opuszczałem rodzinne miasto, aby rozpocząć służbę, obiecałem odwiedzić ją w przeciągu dwóch lat. Los chciał, że udało mi się to dopiero po dziesięciu.

– Wojna u wybrzeży Nowego Lądu?

– Tak. Sześć lat piekła, ale to dzięki nim zostałem kapitanem. Przez następne cztery lata wykonywałem różne zadania dla samego króla. Miałem pod sobą siedem okrętów. Gdy w końcu zdołałem wrócić na dłużej do Portugalii, chciałem natychmiast spotkać się z twoją matką. Wtedy dowiedziałem się, że pół roku temu przeprowadziła się do Włoch, gdzie miała wyjść za mąż.

– Co wówczas poczułeś?

– Radość – odpowiedział bez zawahanie. – Alessandro był kupcem. Miał spory majątek. Adelaide nie mogła trafić lepiej. Cieszyłem się z jej szczęścia, lecz nie znałem jeszcze całej prawdy.

– Nie rozumiem – wyszeptała. – Dlaczego byłeś szczęśliwy, gdy twoja miłość miała wyjść za mąż? Nie chciałeś o nią walczyć?

– Walczyć? – zdziwił się i w tym monecie wszystko zrozumiał. Roześmiał się głośno. – Myślisz, że się w niej zakochałem?

– Przecież sam mi powiedziałeś, że ja kochałeś!

– Tak, to prawda. Ale w inny sposób. Adelaide była moją siostrą.

Marcella szeroko otworzyła oczy oraz usta.

– Jesteś moim wujkiem! – krzyknęła. Wyraz zdziwienia na twarzy kobiety szybko przerodził się w gniew. Odsunęła się od Kurta. – To dlaczego pozwoliłeś, aby zamknięto mnie w zakonie?! Co ty sobie wyobrażałeś?!

– Marcello, proszę.

– Dlaczego?!

– Proszę, uspokój się. – Chwyciła ją i przytulił. Próbowała się wyrwać, ale nie była w stanie. – Już dobrze. Wszystko ci opowiem.

Zachowanie Kurta najwidoczniej podziałało na kobietę, która powoli się uspokoiła. Oboje znów usiedli na głazie, a kapitan kontynuował opowieść:

– Minęło pół roku, zanim odwiedziłem Włochy. Mając swoje kontakty bez problemu odnalazłem Adelaide i jej męża. Twoja matka wyrosła na piękną kobietę. Jesteś do niej bardzo podobna.

– Już mi to chyba mówiłeś. – Starała się uśmiechnąć.

– Możliwe. Wtedy zobaczyłem cię po raz pierwszy. Byłaś taka malutka. – Uniósł dłonie i lekko oddalił je od siebie, chcą pokazać dokładną wielkość. – Byłem szczęśliwy nosząc cię na rękach.

– Czy Alessandro był moim ojcem?

– Niestety. Część historii dotycząca papieża jest prawdziwa.

– Co się wydarzyło. Opowiedz mi o tym. Chcę wiedzieć.

– Spokojnie. Zmierzam do tego. – Zrobił krótką przerwę, po czym wrócił do historii: –Podczas spotkania widziałem, że zarówno Adelaidę, jak i Alessandra coś gnębiło. Po długim nakłanianiu zdecydowali się mi o wszystkim opowiedzieć. Niecały rok wcześniej, podczas gdy papież Innocenta XIV przejeżdżał przez Rzym, moja siostra znajdowała się w jednym z pierwszych rzędów tłumu. Kobieta o zagranicznej urodzie w miejscowych ubraniach zwróciła na siebie uwagę kardynała D'Agostini. Mało kto wiedział, że kardynał aż nadto lubował się w kobietach. Nierzadko organizował różnego rodzaju orgie.

– I moja matka w tym uczestniczyła?

– Nie z własnej woli – głos mu się załamał. – Została porwana, nafaszerowana jakiś narkotykiem i… – Z oczu popłynęły łzy. – I zgwałcona. – Przetarł oczy rękawem, gdyż nie chciał, aby Marcella widziała go płaczącego, ale na to było już za późno. – Nie chcę opowiadać ci o szczegółach. To straszne rzeczy. Najważniejsze jest, że Alessandro odnalazł ja dopiero następnego dnia. Leżała naga w jednym z rynsztoków, na peryferiach miasta.

– I nic z tym nie zrobił? – Marcella również płakała.

– Chciał. Gdy tylko dowiedział się prawdy, pragnął zabić kardynała gołymi rękoma.

– Więc dlaczego tego nie zrobił?! Ten bydlak sobie na to zasłużył!

– Adelaide go powstrzymała. Powiedziała, że to i tak już nie cofnie czasu, a nie chce straci ukochanego. Alessandro był wściekły, ale posłuchał jej. Miesiąc później moja siostra dowiedziała się, że jest w ciąży.

– Skąd wiadomo, że ojcem nie był Alessandro?

– Adelaide pragnęła oddać się ukochanemu dopiero po ślubie. Gdy została zgwałcona była jeszcze dziewicą.

– Boże… – zdołała jedynie wyszeptać Marcella.

– To jeszcze nie było najgorsze. W chwili, gdy twoja matka skończyła opowiadać mi tę historie, do domu wpadli papiescy gwardziści.

– Dowiedzieli się o mnie?

– Tak. Gdy D'Agostini został nowym papieżem, nie mógł pozwolić, aby jego dzieci chodziły po świecie. W tamtym okresie wiele rodzin zostało skazanych na śmierć za herezję.

– Co się stało z moimi rodzicami? – Marcella wtuliła głowę w klatkę piersiową Kurta.

– Zginęli. Przykro mi.

– Opowiesz mi o tym?

– To bolesne wspomnienia. Jesteś pewna?

– Tak – odpowiedziała bez zastanowienia.

– Niech będzie. – Głośno przełknął ślinę. – Alessandro ledwo co zdążył podnieść się z sofy, gdy jego gardło zostało przebite włócznią. Zataczał się, a z rany broczyła krew. Próbował coś powiedzieć, ale z ust wydobywało mu się tylko nic nie znaczące bulgotanie. Ja zerwałem się następny. W jednej ręce trzymałem ciebie, a drugą chwyciłem Adelaidę i zaciągnąłem do innego pokoju. Zamknąłem drzwi na klucz, aby zyskać chociaż odrobinę więcej czasu. Powiedziałem siostrze, że musimy uciekać przez okno. Na szczęście wychodziło na boczną uliczkę, która nie była pilnowana przez gwardzistów. Prosiłem Adelaide, aby szła pierwsza, lecz ona nie chciała mnie słuchać. Tłumaczyła, że nie da rady zjeść z drugiego piętra razem z tobą. Nie mieliśmy za wiele czasu, więc ustąpiłem. Otworzyłem okno i jak najszybciej opuściłem się na rynnie. Gdy popatrzyłem w górę Adelaide była już w połowie na zewnątrz. Wtedy właśnie jeden z gwardzistów ugodził ją włócznią. Poszybowała w dół. Zginęła na miejscu.

Kurt oraz wtulona w niego Marcella płakali. Tym razem kapitan nawet nie próbował tego ukrywać. Noc stała się wyjątkowo spokojna i tylko szelest liści na lekkim wietrze oraz szum płynącej wody zagłuszały szlochanie.

– Co stało się potem? – kobieta zapytała po długim milczeniu.

– Uciekłem do ojczyzny zabierając cię ze sobą. Poprosiłem samego króla o pomoc.

– Więc dlaczego zostałeś piratem?

– Zostałem oskarżony o herezję. Watykan był zbyt potężny, a Portugalia jako państwo chrześcijańskie nie mogło sobie pozwolić na jakiekolwiek zatargi z nim. Król wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie będzie wstanie mnie ochronić. Wyjątek uczynił tylko dla ciebie.

– Dla mnie?

– Tak. Pozwolił mi cię oddać do zakonu. Później ogłoszono, że podczas próby opuszczenia kraju zginęłaś. Wystarczyło, przynajmniej na dwadzieścia lat.

– Czyli moja porwanie naprawdę miało mnie ocalić? Ale skoro tak, to skąd wiedziałeś?

– Mój przyjaciel, Bert, miał dar przewidywania zagrożeń. Chyba nawet z nim rozmawiałaś na ten temat, prawda?

– Tak.

– W tym wypadku wizja okazała się bardzo przejrzysta. Jak mówił sama Bert, tak wyraźnie nie widział niczego przedtem, ani później. Dokładnie nie wiem, co takiego zobaczył, ale byłem już nauczony wierzyć w jego dar.

– Niestety nie zdążyłam mu podziękować.

– Wydaje mi się, że możesz zrobić to w każdej chwili. Zapewne jego duch będzie nam towarzyszyć do końca naszych dni.

W tej właśnie chwili coś poruszyło się w krzakach. Kurt szybko zebrał się w sobie. Chwycił za rękojeść szabli i napiął każdy mięsień ciała, oczekując hordy trupów wylewających się z zarośli. Ku jego zaskoczeniu zza jednego z drzew wybiegli Ludwig oraz Joachim.

– Truposze znów się pojawiły, kapitanie – powiedział mężczyzna z wytatuowaną głową.

Jakby na potwierdzenie jego słów z krzaków wypełzło pięć kościotrupów.

– Uciekajmy! – Krzyknął Kurt.

Czwórka zaczęła biec wzdłuż strumienia.

 

* * *

 

Biegli tak długo i szybko, że nawet nie zauważyli kiedy zgubili potok. W pewnym momencie musieli nawet wykonać nawrót, gdyż ponownie znaleźli się u podnóża gór. Tym razem jednak bliżej brzegu wyspy. Niemalże nagie skały pięły się stromo w górę. W jednej z nich znajdowało się wejście do jaskini, które wraz z kępami trawy rosnącymi nieco powyżej tworzyło coś na wzór upiornej twarzy. Ścigani przez umarlaków ludzie nawet się nie zastanawiali. Popędzili wprost w paszczę skalnego potwora.

Wewnątrz panował mrok. Biegł stopniowo zmienił się w marsz, a później w powolne, staranne stawianie kroków w celu ominięcia przeszkód. Ostro zakończone stalaktyty oraz stalagmity mogłyby wyrządzić wiele szkód, gdyby na nie wpaść.

Korytarz ciągnął się kilkaset metrów i coraz bardziej się zwężał. Co chwila zakręcał to w lewo, to prawo, ale nie miał żadnych rozwidleń, co poniekąd pocieszało Kurta. Gdyby nagle coś zmusiło ich do opuszczenia jaskini, przynajmniej nie pomyliliby drogi. Na razie jednak posuwali się do przodu.

Po pewnym czasie dostrzegli jasny punkcik. Gdzieś w oddali paliło się światło. Nieświadomie cała czwórka zwiększyła tempo. Przekrój korytarza przybrał kształt prostokąta, a nierówne ściany zmieniły się w gładką, jednolitą powierzchnią. Z każdym krokiem wpadające do tunelu światło, rozjaśniało go.

– Cóż to za materiał? – zapytał mimowolnie Ludwig, dotykając dłonią błyszczącej, czarnej powierzchni, która pokrywała ściany.

– Nie wiem – odpowiedział Joachim. – Może został stworzony przez tych ludzi z dziwnego statku, o którym opowiadał nam Javier.

– Całkiem możliwe – powiedział Kurt, który w tym samym momencie opuścił korytarz i znalazł się w ogromnej komorze.

Pomieszczanie o czarnym wnętrzu zdawało się nie mieć końca. Robiło wrażenie, jakby ciągnęło się we wszystkich kierunkach aż do nieskończoności. Z kilkudziesięciu miejsc dochodziło jasne, ale zimne światło. Mimo to nie było widać niczego za wyjątkiem sporego zbiornika.

– Co to za jaskinia, wujku? – z obawą zapytała Marcella.

– Wujku? – zdziwił się Joachim.

– To długa historia – odpowiedział Kurt, a Marcella potwierdziła kiwnięciem głowy.

– Do świtu zostało dużo czasu.

Gdy Joachim kończył wypowiedź na jeszcze przed chwilą gładkiej tafli zbiornika zaczęły pojawiać się małe bąbelki, którym towarzyszył niezrozumiały bulgoczący głos. Piraci wraz z towarzyszącą im kobietą zbliżyli się, aby dokładniej przyjrzeć się tajemniczemu zjawisku. Kiedy jednak cztery grube macki wystrzeliły w górę, ludzie odruchowo rozbiegli się na boki. Macki rozeszły się w różnych kierunkach, po czym uczepiły się czegoś odstającego od ścian, lecz nikt nie był w stanie dostrzec czego.

Ogromne, galaretowate cielsko wyłoniło się z wody, podciągając się na swych kończynach. Z hukiem wylądowało na lądzie. Piraci mogli teraz dokładnie przyjrzeć się potworowi, który był odpowiedzialny za zatopienie „Pędzącego Wichru”. Nie licząc czterech, potężnych, grubych macek wyrastających z pleców, ciało pokrywały tysiące innych. Małych, długich oraz cienkich, pokrytych kleistą mazią. Wiły się niczym węże. Ropne pęcherze pękały jeden za drugim, aby zrobić na czymś, co przypominało skórę miejsca nowym. Twarz wyglądała jak biała maska o szpiczastym nosie i dwoma czarnymi otworami, pełniącymi rolę oczu. Poniżej znajdowała się pozbawiona warg paszcza, nafaszerowana pożółkłymi zębami.

„Cierpienie” – wydobyło z siebie monstrum donośnym głosem.

Przestraszony Joachim spojrzał na towarzyszy i po ich minach wywnioskował, że boją się tak samo jak on. Zapytał:

– Czy to przemówiło?

„Ból”

„Zabić”

„Boleć”

Te trzy słowa posłużyły Joachimowi za wystarczającą odpowiedź. Sięgnął po pistolet i oddał strzał. Kula trafiła w lewy bok potwora. Monstrum zawyło straszliwie. Czy on naprawdę, aż tak cierpi?, pomyślał mężczyzna nim potężna macka dosłownie wgniotła go w ziemię.

– O Boże! – krzyknęła Marcella

Potworowi najwidoczniej to się nie spodobało, gdyż szybkim i mocnym zamachem mniejszej macki trafił w kobietę. Ta przeleciał spory kawałek w powietrzu, aby zatrzymać się dopiero na jednej ze ścian. Straciła przytomność.

– Marcello! – zawołał Kurt i sięgnął po broń.

Ludwig rzucił się na kapitana, odpychając go w bok. Chwilę później potężna macka głośno uderzyła o ziemię.

– Musisz uważać, kapitanie!

„Cierpieć”

„Cierpienie”

Cienka macka szybko znalazła się przy dwójce ofiar. Ludwig zdążył tylko chwycić za rękojeść szabli, ale było już za późno. Poczuł jak obślizła kończyna zaciska się dookoła szyi. Kurt widział, jak jego towarzysz unosi się w powietrzu, machając nogami, lecz nie mógł mu w żaden sposób pomóc.

Gdy Ludwig był ciskany raz za razem o ziemię, Kurt mógł tylko patrzeć. Był przerażony. Podczas wojny widział sporo okrucieństw, ale żadne nie mogło się z tym równać. Po raz pierwszy zaczął żałować, że nie został na statku. Śmierć w morzu wydała mu się teraz o wiele przyjemniejsza. Kątem oka dostrzegł, jak monstrum wyjmuje z wody jedną z macek. Coś trzymała. Ostatnią rzeczą, którą zarejestrował był duży kamień lecący w jego kierunku.

„Śmierć”

„Śmierć”

„Śmierć”

Nagle coś poruszyło się pod jedną ze ścian. Maszkara popatrzała w tamtym kierunku czarnymi dziurami.

„Życie”

Stwór zaczął pełznąć w stronę Marcelli. Kobieta po części odzyskała przytomność, lecz nadal nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. Próbowała wstać, lecz zawroty głowy jej na to nie pozwalały. Zimna, obślizgła macka owinęła się dookoła jej nogi, ale zamiast zacisnąć się mocniej dalej wędrowała w górę.

„Delikatne” – w głosie potwora można było doszukać się zdziwienia.

„Przyjemność”

Marcelle czując na udzie pełzające odnóże stwora oprzytomniała niemalże natychmiast. Krzyczała, wiercąc się jednocześnie, ale nie potrafiła uwolnić nogi. Nagle dwie inne macki pochwyciły ją za ręce, znacznie ograniczając jej ruchy.

„Przypominać”

„Pamiętać”

„Przyjemność”

Kolejna macka chwyciła materiał sukni i mocnym szarpnięciem oderwała spory kawałek, odsłaniając jędrne piersi. Monstrum otworzyło paszczę, z której wysunął się cienki, ale niesłychanie długi język. Marcella resztkami sił próbowała wydostać ręce z uścisku, lecz jej wysiłki spełzły na niczym. Mogła tylko patrzeć, jak obśliniony jęzor najpierw zbliżył się do jej piersi, a następnie delikatnie muskał różowe sutki.

„Pamiętam”

„Nie cierpienie”

Chwilę później język owinął się dookoła jednej z piersi. Zacisnął się mocniej, po czym poluźnił uścisk. Stwór powtarzał tą czynność, podczas gdy Marcella jęczała z bólu. Czuła wstyd i odrazę. Najgorsza jednak była niemoc. Była bezradna, a gdy potwór zaczął ciągnąć ją po ziemi w swoją stronę, wiedział już, co ją czeka.

Gołe plecy bez problemu ślizgała się po gładkiej powierzchni. Macki puściły ręce kobiety i ciągnęły ją za nogi. Marcella rozglądał się dookoła, jakby szukała czegoś, co odwróci jej uwagę od nadciągającego koszmaru. Niestety widziała tylko śmierć. Zmiażdżone ciało Joachima leżało nadal w tym samym miejscu, nieco dalej znajdowały się zmasakrowane zwłoki Ludwika. W pewnym momencie zauważyła mężczyznę z rozwaloną głową, a chwilę później uświadomiła sobie, że to Kurt. Odwróciła wzrok, a do oczu napłynęły jej łzy. Dotarło do niej, że to koniec. Cudem powstrzymała płacz i ostatni raz spojrzała na wujka.

Radość jaką poczuła była nie do opisania. Promyk nadziei przebił się poprzez mroki grozy. Obok ciała kapitana leżał jego pistolet. Los chciał, że ciągnięta po ziemi Marcella zrównała się z wujkiem. Zebrała w sobie pozostałe siły i napięła każdy mięsień. Nagłym zrywem udało się jej przewrócić na brzuch i dwoma palcami prawej ręki sięgnąć rękojeści broni. Wsunęła ją sobie w dłoń. Z powrotem obróciła się na brzuch, po czym wycelowała w potwora.

Biała, przypominająca czaszkę, pozbawiona jakichkolwiek emocji twarz tkwiła nieruchomo. Dwa rzędy ostrych kłów rozwarte były szeroko. Z pomiędzy nich wystawał długi jęzor, który tańczył w powietrzu. Zataczał się na wszystkie strony chlapiąc dookoła śliną. Cztery potężne macki leżały nieruchoma, a setki małych wiły się radośnie na myśl o zbliżającej się przyjemności.

Marcella opuściła broń. Gdzieś, w głębi duszy, wiedziała, że zwykłe naboje nie wyrządzą mu krzywdy. Co najwyżej tylko bardziej rozwścieczą. Zamknęła oczy, po czym przyłożyła sobie lufę pistoletu do skroni. Wzięła kilka głębokich wdechów i nacisnęła spust.

Koniec

Komentarze

Przypominam, że jesteśmy ściganie przez… literówka

Zrobił kilka łyków. – ??? zdaje się, że zostało po jakiejś poprawce – kroków?

Tak sam ty, kapitanie.  – tu chyba też coś nie tak – Tak samo jak ty, kapitanie.

dokończył doradcza – literówka

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

przeciwwskazań zabicia do zatoki – przeciwwskazań do czego?

dumną machał mu na pożegnanie

wchodzący bezpośrednio w morze i zakręcający, tworząc bezpieczną przystań. Szpiczaste szczyty wyłaniające się bezpośrednio

Ludwig natomiast przygotował wszystkim posłania ze starannie poukładanych liści. – zazdroszczę cierpliwości w układaniu liści

Dałam sobie spokój z poprawianiem błędów, ale to mnie urzekło: Wyraz zdziadzienie na twarzy kobiety

Obaj znów usiedli na głazie, a kapitan kontynuował opowieść: – oboje

 

Pomiędzy tym było sporo literówek, ale nie bawiłam się już w to, bo czytałabym parę godzin.

Ciekawe, masę wątków, piraci, monstra, intryga – wydaje mi się, że masz materiału na powieść. Byłoby lepiej, gdyby wykonanie tak nie szwankowało.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Dzięki bemik za poprawki i chęć przeczytania całego tekstu:)

Wiem, że robię sporo literówek, a najgorsze jest to, że przy ponownym czytaniu ich nie zauważam:P Może gdybym poprawiał ten tekst dopiero za kilka dni, ale niestety czasu nie mam.

Materiału faktycznie dużo, ale nie mam najmniejszej ochoty przerabiać tego na powieść:P

Jako że lubię pirackie tematy, mam ambitny plan przeczytać jak najwięcej konkursowych opowiadań. To już czytałem, Autor zna moją opinię :) To lecimy dalej.

Zgadzam się z Bemik – to jest materiał na powieść. Wszystkie wątki wciśnięte w opowiadanie robią wrażenie strasznego tłoku.

Tak, tekst zdecydowanie potrzebuje odleżenia i kolejnego szlifu. Mnóstwo literówek, niekiedy kuleje interpunkcja.

Było ich siedmioro, jeden zginął, drugiego przebił miecz, pozostało sześciu i kobieta?

Babska logika rządzi!

Wysoko zawieszone słońce oświetlało mlecznej barwy skały, przez co zdawały się mienić tysiącami barw.powtórzenie.

 

Stanowczy głos Kurta sprawił, iż jego doradz(c)a zamilkł.

 

Pierwszym, co zobaczył Kurt, kiedy otworzył drzwi do swej kajuty(,) była naburmuszona mina Marcelli.

Wysoko zadarł(a) mały nosek z niewielkim zgarbieniem

 

Życie na „Pędzącym Wichrze”(,) w porównaniu z tamtym(,) to prawdziwy luksus. – OoO, drugi “Wicher” na pirackich wodach. Fajnie.

 

– Znaleźliście? Nie żartuj sobie! – mówiła gniewnym, ale dostojnym głosem. – Ograbiliście nadmorską posiadłość szlachcica Vermonta. A następnie włamaliście się do pobliskiego klasztoru i mnie porwali! okrutnie nienaturalna wypowiedź. Taka… teatralna.

 

Słucham?! – oOburzyła się. – Ja po…

 

A ta nienawiść(,) połączona ze strachem przed kompromitacją(,) zdaje się być silniejszą niż ojcowska miłość.

 

– Zresztą, cóż to za miłość, skoro tatuś w wielkim sekrecie ukrywa córkę w klasztorze, prawda?Ta “prawda” w ogóle w tym kontekście nie pasuje.

 

Moc(n)y cios w głowę spadł na nią(,) niczym grom z jasnego nieboa.

 

Jedyne(,) o czym teraz myślała, to podbiegniecie do stołu

 

Była zdesperowana i gdyby nie łańcuch(,) łączący jej lewą kostkę z nogą łóżka(,) już dawno by to zrobiła.

 

Widok jej smutnej, aczkolwiek uroczej twarzy(,) wtulonej w czerwony, delikatny materiał(,) napawał go smutkiem.

 

– Eh, Joe. – Wwestchnął

 

Widzą(c) malujące się na twarzy kapitana zdziwienie, Joe wskazał w kierunku bakburty i powiedział:

 

– Bert… – kontynuował Kurt(.) jJakby ci to powiedzieć.(..) Wyspy widma nie istnieją

 

Jednak smutek ściskający serce(,) zmusił go do uronienia kilku łez, gdy(,) odprowadzony przez królewskich gwardzistów(,) spojrzał na rodzinę.

 

To właśnie tam poznał kilkanaścioro dzieci z całej Portugalii(,) obdarzonych, tak jak i on, darem.

 

Załoga licząca czterdziestu dwóch ludzi(,) zebrała się na górnym pokładzie, podziwiając tajemniczą wyspę.

 

Szpiczaste szczyty(,) wyłaniające się bezpośrednio z morskich toni(,) miały szaroczarny kolor i tylko w niektórych miejscach porastał je kępy trawy.

 

Od podnóży gór, aż po zachodnie wybrzeże(,) rozciągała się gęsta puszcza.

 

Każdy starał się przekonać każdego do swoich racji, jednak, gdy tylko pojawił się kapitan(,) wszystkie rozmowy ucichły niemalże natychmiast.

 

Czy nie lepiej było by (byłoby) zostać na otwartym morzu?

 

– Odpowiedzcie! – ponaglił(.)

 

Wśród tłumu zaczęły krążyć szepty, aż w końcu jeden z mężczyzn, ochrypłym głosie (głosem) powiedział:

 

Załoga wyraźnie się zaniepokoiła. Bert spojrzał na k(K)urta i wyszeptał w jego kierunku:

 

 

– Jeżeli ty się nie myliłeś(,) co do wyspy, a ja co do burzy, to i tak jesteśmy już martwi.

– I dlatego zamierzasz powędrować na pewną śmierć? To szaleństwo.

– Nie, przyjacielu. – Nazwał go tak po raz pierwszy od dwudziestu lat. – Zamierzam tam zejść, zbadać wyspę i wrócić żywy. Pamiętasz, co powiedziałeś mi przed pierwszą bitwą, w której braliśmy udział?

To jak to w końcu jest? Kurt uznaje, że już są martwi, czy jednak zamierza wrócić żywy? Jak dla mnie poważny zgrzyt w logice funkcjonowania bohatera. No i dosyć słaby motyw, żeby decydować się na wyprawę wgłąb wyspy.

 

Kapitan spojrzał na przyjaciele(a) i kiwnął głową

 

– Ja też się zgłaszam! – Blond włosy (blond-włosy/blondwłosy) mężczyzna w średnim wieku powoli przeciskał się wśród towarzyszy

 

Obecność Joachima bardzo ucieszyła kapitana. Co do Joe'ego miał raczej mieszane przeczucia (uczucia).

 

Nie wątpił, że to dobry chłopak, ale brakowało mu ogłady. – a jakie znaczenie ma ogłada podczas wyprawy w nieznaną, najprawdopodobniej bezludną dzicz?

 

Victor – stary pijaczyny(a)

 

Niestety(,) księżyc nie mógł przyjść im z pomocą.

 

Stamtąd Joachim może wypatrzy jakieś ciekawe miejsca, prawda? Ja bym postawił kropkę po “miejsca“, co nadawałoby całej wypowiedzi charakter stwierdzenia. W takiej formie to się wydaje takie troszeczkę jak naiwna wiara dziecka, przekonanego, że tatuś może wszystko.

 

– Co się dzieje? – zapytała szeptem, chociaż sama nie widziała(,) dlaczego użyła ściszonego głosu.

 

Najpierw jakby z bardzo daleka, później natomiast, jakby zaraz na skraju lasu. – powtórzenie.

 

Siódemka ruszyła(,) prowadzona przez Ludwiga.

 

Dzięki szablą(om)(,) przedzieranie się przez gęste zarośla nie stanowiło większego problemu.

 

Na czele szedł Ludwig, a zaraz za nim Kurt, trzymający łańcuch, do którego (którym) uwiązana była Marcella.

 

– Jesteś wyznawcą Wodana, prawda? – W(w)trącił nagle Kurt.

 

– Tak jest, kapitanie! – Z(z)awołali wszyscy za wyjątkiem Marcelli.

Nikt nie zamierzał sprzeciwiać się kapitanowi, pomimo(,) iż wszyscy czuli wielkie rozczarowanie. Jedynie kobieta przez krótką chwilę chciała jeszcze zadać (jeszcze – przesunięcie tego słowa zmienia nieco kontekst i to na taki, który, jak przypuszczam,miałeś w zamierzeniu) kilka pytań, ale uznała, że i tak nic by nie zdziałała, a nie miała ochoty na kłótnie z Kurtem.

 

Zarośla zdawały się coraz gęszcze (gęstsze), a (lecz) gdy kapitan był przekonany, że będą musieli zrezygnować z dalszej wędrówki(,) trafili na wykarczowywany skrawek ziemi.

 

Wewnątrz pola otoczonego niewysokim parkanem(,) duże, okrągłe, zielone liście zwisały z krótkich, wyrastających z ziemi łodyg.

 

Jakby na potwierdzenie jego słów(,) z domku wybiegł sporych rozmiarów pies o długiej(,) rudawej sierści.

 

Kurt spojrzał na swoich ludzi i po chwili zastanowienie(a) odpowiedział:

 

– Dziękujemy – Marcella odwzajemniła uśmiech, pomimo(,) iż nie była przekonana, czy starzec zdaje sobie z tego sprawę.

Ona spała, jak starzec mówił, że jest niewidomy, czy posądzała go o ślepotę wybiórczą, skoro nadal miała wątpliwości, czy starzec wie, że ona się uśmiecha?

 

Wewnątrz(,) chatka wydawała się większa

 

pod ścianą znajdowało się łóżko, a obok stało coś na w(z)ór szafki z kilkoma regałami.

 

– Trochę biednie – oznajmił – ale przytulnie.  (zbędny myślnik) To może teraz powiedzie mi, skąd się tu wzięliście?

 

Kurt wysunął jeden ze stołków i usiadł dokładnie na przeciwko (naprzeciwko) starca.

 

– Archipelag Perłowy? – wyrazie (wyraźnie) był zaskoczony. – Na Morzu Ognistym?

 

Nazywał się Javier Constango i przed czterdziestoma laty był członkiem załogi „Odkrywcy Ziem”. (ta kropka tutaj zbędna, bo te dwa zdania i tak brzmią jak jedno. Proponowałbym średnik: był członkiem załogi „Odkrywcy Ziem”; jednego z trzech galeonów) Jjednego z trzech galeonów podróżujących przez ocean ku Nowemu Lądowi.

 

Potężne fale rzucały ogromnymi statkami, jakby te były tylko łupinami orzechów. Jedna z tych fal rzuciła „Odkrywcę Ziem”powtórzenie.

 

W tym czasie zdołał odnaleźć sześciu towarzyszy, którzy(,) tak jak i on(,) mieli tyle szczęścia (szczęście), a może pecha, przeżyć (ewentualnie: mieli tyle szczęścia … że przeżyli). Ucieszył go jednak fakt, że wśród rozbitków odnalazł swego najlepszego przyjaciela(,) Gaspara.

 

Spali na plaży, a do dżungli chodzili tylko po owoce i czasami na polowania. Po sześciu dniach, podczas polowania przypadkiem trafili na Rudego, psa kapitana „Nowej Nadziei”. – powtórzenie.

Jedno mnie zastanawia – ile ten pies miał lat? Piszesz, że Javier “przed czterdziestoma laty był członkiem załogi <<Odkrywcy Ziem>>“, a Rudy już wtedy był na pokładzie. Najstarszy pies, o jakim słyszałem, żył bodaj dwadzieścia sześć lat. Czterdzieści plus to już gruba przesada, zwłaszcza, że piesek zdaje się dalej być w niezłej formie, a Ty w żaden sposób nie sugerujesz, że jest w nim coś niezwykłego. Stwierdzenie, że trupy się go boją też nie daje takiego wrażenia, bo równie dobrze mogą bać się każdego zwierzęcia.

 

Po męczącej wędrówce i przedzieraniu się przez zarośla znaleźli miejsce, które uznali za odpowiednie (na co?).

 

Wszystko zapowiadało się dobrze, aż podczas jednego z polowań(znów to samo powtórzenie), któryś z rozbitków natrafił na tajemnicze znalezisko.

Byli tak zafascynowani, że przerwali swe obowiązki i czym prędzej ruszyli zobaczyć niesamowity dziw (trochę, ale tylko trochę, takie masło maślane).

 

Pokrycie wykonane było z żelaza, ale nie takiego, jak żelazo, którego wykorzystywano do tworzenia na przykład mieczy. Tamte było inne. Twardsze i bardziej błyszczące. Obchodzili obiekt dookoła kilkakrotnie(,) nie mogącą nadziwić się precyzji jego wykonania.

 

Postanowili wejść do środka, a gdy to uczynili(,) przeżyli nie mały (niemały) szok.

 

– Napotkaliście tę wyspę na oceanie, tak? – spytał Joachim(.)

 

– Czy teraz wierzysz w wyspy widmo, kapitanie? – złośliwy ton Marcelli nie wywarł na Kurcie żadnego wrażenie(a).

 

Ludwig, członek mistycznego kręgu wyznawców Wodana, nadal prowadził towarzyszów (towarzyszy – nie dam głowy, czy Twój zapis to błąd, ale mi osobiście nie pasuje.)

 

– Widać miał ku temu swoje powodu(y) – odpowiedział Kurt.

 

Byli w połowie wysokości wzgórza, gdy zim(n)y wiatr uderzył w grupę z większą niż do tej pory siłą.

Rzęsisty deszcz runął z nieba. Zaczął się sztorm, jednak z obecnej pozycji nie mogli ocenić(,) na ile „Pędzący Wicher” jest bezpieczny. Jakby (? – przecież MUSIELI zdawać sobie z tego sprawę) zdając sobie z tego sprawę przyspieszyli kroku.

 

Późnym popołudniem dotarli na szczyt. Zdyszani, ale szczęśliwi(,) zaczęli się rozglądać. Wzburzone morze falowało wściekle. Potężne fale raz za razem rozbijały się o skalny łuk tworzący zatokę. Kurt, jak zresztą cała załoga, był wstrząśnięty. Dar podpowiadał mu, że będzie to najsilniejszy sztorm, jaki przeżył w ciągu pięćdziesięciu lat, ale tego się nie spodziewał.

– Gdyby nie ta wyspa… – wyszeptała przerażona Marcella i przyłożyła dłoń do ust – bylibyśmy już martwi.

– Nie ma co to tego wątpliwości – powiedział Victor. – Ciekawe jak radzi sobie „Pędzący Wicher”.

Po tych słowach wszyscy, niemalże równocześnie spojrzeli w stronę zatoki, która ze szczytu była znakomicie widoczna.

Z opisu wynikałoby, że oni już patrzą na zatokę obserwując sztorm, a po chwili piszesz, że dopiero później spoglądają na nią i na swój statek.

 

Joachim wytrzeszczył oczy (i) oraz pokazał palcem w kierunku zatoki (sugestia)

 

Zaczął stękać, chcą(c) coś powiedzieć, jednak nie był w stanie.

 

Chwilę później, po stronie bakburty pojawiły się dwie kolejne macki, które powoli zaczęły oplatać statek. Wyglądało to, jakby starały się wciągnąć go pod wodę

Generalnie nie kupuję tego ataku na statek, bo podczas sztormu, ze względów bezpieczeństwa powinien on znajdować się tak blisko lądu, jak tylko jest to możliwe. A tu się nagle okazuje, że wciąż jest na tak głębokich wodach, że może zwyczajnie zatonąć. Nie mówiąc już o tym, że zmieścił się pod nim jeszcze potwór.

 

Doradca kapitana dokładniej przyjrzał się zagadkowemu obiektowi.

“Doradcanie pasuje tutaj w ogóle. Chyba na żadnym statku w dziejach żeglugi nie było nikogo, kto pełniłby taką funkcję. Wnosząc po jego obowiązkach i po tym, że przejął schedę po Kurcie, gdy ten zszedł na ląd, Bert był pierwszym oficerem. Taka nieścisłość rzuca się w oczy tym bardziej, że gość, a razem z nim jego kapitan, uczęszczali do Królewskiej Akademii Wojskowej i byli marynarzami przez większość życia, a Ty starasz się wzbogacić opowiadanie o różne zwroty z marynarskiego słownika.

 

Nachylony nad ciemną taflą(,) widział unoszące się na wodzie ogromne bąble.

 

To kim(,) lub czym(,) są te trupy? – kontynuował Ludwig.

– Nie wie czym są, ale wyglądają jak trupy. Same kości. Wyłażą z ziemi po zmroku. (Skąd facio wiedział, jak one wyglądają, skoro był ślepy?)

 

Członkowie załogi popatrzeli po sobie. Jeszcze kilka godzin temu uznali by (uznaliby) ślepca za wariata, ale będą(c) świadkami unicestwienia „Pędzącego Wichru”(,) byli w stanie uwierzyć we wszystko.

 

Nie wiele (NIewiele) myśląc, chwyciłem jakiś kawałek drewna i wydłubałem sobie oczy, żeby już nigdy nie spojrzeć na Gaspara.

 

– Widzę go cały czas. Wyobraźni(e)(a) nie pozwala mi o nim zapomnieć.

 

Ale ten pies zapewne słucha(ł) się tylko Javiera.

 

Jak na martwych(,) poruszały się niesłychanie zwinnie.

 

Dosłyszał go jedynie Ludwig, lecz nim zdążył zawrócić(,) Hectora otoczył las kościstych rąk, które zaczęły go zagrzebywać w ziemię.

 

To wszystko zależy od tego(,) na jak długo starcza im człowiek.

Marcella wzdrygnęła (się). Jej zdaniem słowo „używany”(,) nie powinno być wykorzystywan(y)(e) w odniesieniu do ludzkiej istoty.

Marcella zdawała się nie widzieć kapitana, a przynajmniej takie sprawiała wrażenie. – Tu już z pewnością masło w maśle: “zdawała się” i “sprawiała wrażenie” to jedno i to samo.

 

Czy naprawdę byłaś zadowolona(,) żyjąc zamknięta na cztery spusty pod opieką rygorystycznych zakonnic?

 

Długo milczała, a gdy w końcu zdecydowała się odpowiedzieć(,) zrobiła to najcichszym głosem (najciszej) jakim (jak) tylko potrafiła:

 

Gdybyś tylko znała prawdę twoje(,) cierpienie nareszcie mogło by się zakończyć.

 

Łzy gęsto spływały jej po policzkach, lecz nie dlatego, że kapitan obrażał jej ojca, ale ponieważ, wiedziała, że taka jest prawda. (bardzo dziwne, nieprzyjemne zdanie, a “ale ponieważ“ to już w ogóle lipa trochę. A może tak: “Łzy gęsto spływały jej po policzkach ponieważ, wiedziała, że taka jest prawda, a nie dlatego, że kapitan obrażał jej ojca”)

 

– Stara siostr(o)(a) przełożona mówiła to samo o mnie.

 

Wtedy dowiedziałem się, że pół roku temu (wcześniej) przeprowadziła się do Włoch, gdzie miała wyjść za mąż.

– Radość – odpowiedział bez zawahani(e)(a).

 

– Proszę, uspokój się. – Chwycił(a) ją i przytulił.

 

– Byłem szczęśliwy(,) nosząc cię na rękach.

 

Niecały rok wcześniej, podczas gdy papież Innocent(a)(y) XIV przejeżdżał przez Rzym

 

Kobieta o zagranicznej urodzie (lecz) w miejscowych ubraniach(,) zwróciła na siebie uwagę kardynała D'Agostini.

 

Została porwana, nafaszerowana jaki(m)ś narkotykiem i… – Z oczu popłynęły łzy. – I zgwałcona. – Przetarł oczy rękawem – powtórzenie.

 

W chwili, gdy twoja matka skończyła opowiadać mi tę histori(e)(ę), do domu wpadli papiescy gwardziści.

 

Tłumaczyła, że nie da rady zjeść (zejść) z drugiego piętra razem z tobą.

 

Gdy popatrzyłem w górę(,) Adelaide była już w połowie na zewnątrz.

 

Noc stała się wyjątkowo spokojna i tylko szelest liści na lekkim wietrze(,) oraz szum płynącej wody(,) zagłuszały szlochanie.

Król wyraźnie dał mi do zrozumienia, że nie będzie wstanie (w stanie) mnie ochronić.

 

Później ogłoszono, że podczas próby opuszczenia kraju(,) zginęłaś.

 

Jak mówił sam(a) Bert,

 

Biegli tak długo i szybko, że nawet nie zauważyli(,) kiedy zgubili potok.

 

W jednej z nich znajdowało się wejście do jaskini, które(,) wraz z kępami trawy rosnącymi nieco powyżej(,) tworzyło coś na wzór upiornej twarzy.

 

Gdy Joachim kończył wypowiedź(,) na jeszcze przed chwilą gładkiej tafli zbiornika zaczęły pojawiać się małe bąbelki, którym towarzyszył niezrozumiały(,) bulgoczący głos.

 

Ropne pęcherze pękały(,) jeden za drugim, aby zrobić na czymś, co przypominało skórę(,) miejsca nowym.

 

Kurt widział, jak jego towarzysz unosi się w powietrzu, machając nogami, lecz nie mógł mu w żaden sposób pomóc.

Gdy Ludwig był ciskany raz za razem o ziemię, Kurt mógł tylko patrzeć

Generalnie piszesz dwa razy o tym samym, w dodatku nie do końca jest to prawda, bo Kurt miał pistolet, którym mógł posłać potworowi kulkę. Nie zabiłby go zapewne, ale może zdołałby ściągnąć na siebie jego uwagę i ocalić w ten sposób towarzysza? Zapewne miał też szablę i mógł nią trochę pomachać. W każdym razie COŚ mógł zrobić.

 

Marcelle(,) czując na udzie pełzające odnóże stwora(,) oprzytomniała niemalże natychmiast.

 

jak obśliniony jęzor najpierw zbliżył się do jej piersi, a następnie delikatnie muskał różowe sutki.

„Pamiętam”

„Nie cierpienie”

Jak ten potwór mówił, skoro jego język był zajęty czymś innym?

 

Gołe plecy bez problemu ślizgał(a)(y) się po gładkiej powierzchni.

 

Była bezradna, a gdy potwór zaczął ciągnąć ją po ziemi w swoją stronę, wiedział(a) już, co ją czeka.

(a potem)

Biała, przypominająca czaszkę, pozbawiona jakichkolwiek emocji twarz tkwiła nieruchomo. Dwa rzędy ostrych kłów rozwarte były szeroko. Z pomiędzy nich wystawał długi jęzor, który tańczył w powietrzu. Zataczał się na wszystkie strony chlapiąc dookoła śliną. Cztery potężne macki leżały nieruchom(a)(o), a setki małych(,) wiły się radośnie na myśl o zbliżającej się przyjemności.

Jak ten potwór ją ciągnął, skoro język tańczył w powietrzu, a te duże macki leżały nieruchomo?

 

klm-ie, przykro mi, ale nie podobało mi się Twoje opowiadanie. To znaczy, pomimo licznych błędów, których charakter świadczy o tym, że niezbyt przyłożyłeś się do tego tekstu, czytało się naprawdę przyjemnie; wartka akcja, zawiła, ale czytelna fabuła (nie motałem się w niczym), dość przyjemny język, wyraźnie widoczne zacięcie pisarskie. Z drugiej jednak strony, mamy bohaterów zachowujących się jak postaci z taniego horroru o nastolatkach i psycholu z piłą motorową, to znaczy – wybacz dosadność – jak totalni idioci.

Bert, “doradca kapitana” – w chwili ataku przez pseudo-krakena, słyszy jakiś wrzask na pokładzie. I co? Zupełnie nic, wraca do pisania dziennika. Prawdziwy kapitan, nawet zastępczy, a zasadniczo każdy marynarz, w takim momencie powinien zerwać się na nogi i lecieć sprawdzić, co się dzieje. Może ktoś z załogi potrzebuje pomocy? A może nawet cały okręt jest zagrożony? Na statku nie można sobie pozwolić na taką ignorancję. Potem, gdy wreszcie wychodzi ze swojej kajuty i widzi ogromne macki, z całą pewnością stanowiące zagrożenie dla “Wichru”, co robi? Stoi z innymi marynarzami i debatuje o brakujących mackach, choć powinien wrzeszczeć, żeby załoga szykowała się do walki, opuszczenia statku albo wydawać jakieś inne rozkazy, działać.

Kurt i jego ekipa. Nie rozumiem, po jaką cholerę schodzi badać tą wyspę, skoro Bert, obdarzony swoimi “przeczuciami”, które zawsze się sprawdzały, mówił wyraźnie, że nie powinni w ogóle do niej podpływać. Co go tam pchało? Idiotyczna chęć udowodnienia, że może tam po prostu wejść i wrócić? Dlaczego na tak niebezpieczną wyprawę wziął kobietę i kolesia bez nogi? Dlaczego zszedł na ląd już na noc? Nie lepiej było wyspać się w wygodnej, ciepłej kajucie i zleźć na ląd dopiero nad ranem?

Potem spotykają Leśnego Dziadka i pod wpływem jego opowieści decydują się wyjść na wzgórze, by sobie obejrzeć statek ze stali, mimo że zbliża się sztorm. A sztorm, to deszcze, wiatry, zimno, nisko latające gałęzie, etc.

Po długim i forsownym marszu wychodzą wreszcie na szczyt, oglądają zagładę swojego statku i… wracają, nawet się nie rozglądając za statkiem kosmicznym, będącym celem ich podróży. Ja rozumiem, emocje i w ogóle, ale to i tak totalny bezsens. A potem jest jeszcze gorzej. Wracają do chatki Javiera, dowiadują się od niego o żywych trupach wychodzących w nocy na polowanie i co robią? Ano, mimo, że “Noc żywych trupów” już się zbliża, opuszczają jedyne bezpieczne schronienie na wyspie, o którym wiedzą; w miarę solidny, drewniany domek, w którym w dodatku znajdował się Rudy – najwyraźniej nieśmiertelny pies, którego trupy się bały – i idą… No właśnie: dokąd i po co?

Armia Nieumarłych oczywiście masakruje połowę ekspedycji, a gdy drugiej połowie ledwo udaje się uciec – prawdopodobnie, bo przecież sami nie wiedzą, na czym stoją – skończona idiotka, która im towarzyszy, korzysta z pierwszej okazji i gdy tylko zdejmują jej okowy, ucieka w las, oddzielając się od grupy silnych facetów, do minimum zmniejszając swoje szanse na przeżycie i narażając całą grupę. Kurt, zamiast natychmiast ją złapać, zakuć z powrotem w łańcuchy i spieprzać razem z resztą bandy, sam oddziela się od grupy i rusza na poszukiwania. Rzeczona idiotka, jak się okazuje, uciekła tylko po to, żeby posiedzieć sobie nocą nad strumieniem, gdzieś w dżungli pełnej polujących na nią szkieletów i innych niebezpieczeństw, i strzelać focha. I znowu, zamiast ją zabrać i uciekać, Kurt urządza sobie godzinę zwierzeń. Siedzą sobie oboje, rozmawiają, popłakują i godzą się, a czytelnik wreszcie dowiaduje się, co to za wielka tajemnica, której Kurt tak bardzo się wstydził. I tu kolejne rozczarowanie, bo, choć rewelacje faktycznie są z gatunku tych, które mogą zmienić światopogląd, to jednak ni jak nie widzę powodów, dla których Kurt to wszystko ukrywał i zostawił sobie całą opowieść na taki właśnie moment.

Potem wszyscy znów uciekają przed trupami, wpadają do jaskini i giną, a “Tajemnicza Wyspa Archipelagu Perłowego” nadal pozostaje tajemnicza. I to tak bardzo, że od pytań pozostawionych bez odpowiedzi człowiekowi może zakręcić się w głowie. Prawdę mówiąc, każdy nowy wątek rodzi kolejne pytania, a nie odpowiada na żadne z poprzednich.

Mamy więc opowieść o totalnie nieżyciowych piratach, ich bezsensownej bieganinie oraz jeszcze bardziej bezsensownej i nieżyciowej śmierci. A wszystko okraszone ogromną ilością niezrozumiałych i niewyjaśnionych motywów, które pozostawiły we mnie niesłychanie irytujący niedosyt i rozczarowanie.

Ale najgorszy (i najbardziej absurdalny) i tak jest Leśny Dziadek, który wyłupił sobie oczy, by już nigdy nie widzieć tego, co stało się z jego przyjacielem… Jakby nie wystarczyło się odwrócić, albo zwyczajnie zatłuc i zakopać mutanta. Nie mówiąc już o tym, że szok Javiera jest dla mnie niezrozumiały, skoro przez kilka dni, może nawet tygodni, patrzył na to, co działo się z Gasperem.

 

Jeżeli moja ocena i dosyć cyniczne odniesienie do tekstu w jakikolwiek sposób Cię uraziły, to przepraszam, w żadnym wypadku nie było to moim celem. Po prostu nie mogę się uwolnić od wrażenia, że w ogóle nie przyłożyłeś się do tego opowiadania, zarówno pod względem fabularnym jak i technicznym, i w rezultacie wyszła Ci pełna błędów i nielogiczności opowieść, na którą w ogóle nie miałeś tak naprawdę żadnego konkretnego pomysłu.

Niemniej, jak mówię, czyta się Ciebie nie bez przyjemności.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Dzięki Cieniu Burzy za komentarz. Przeczytałem i nie czuję się urażony. Wiem, że tekst jej nie dopracowany. Miały na to wpływ dwa czynniki. Po pierwsze mało czasu, a po drugie piraci to jednak nie moje klimaty;] Chciałem się sprawdzić w tej tematyce, ale już od początku mi się nie zbyt podobało. Męczyłem się i męczyłem, no i wyszło co wyszło;P Teraz pewnie wrócę do sci-fi oraz cyberpunka lub czegoś w podobnych klimatach, co twórczość Tsutomu Nihei.

Co do psa, to faktycznie długo żył:D Dotarło to do mnie dopiero po napisaniu opowiadania.

Pewnie gdybym miał chęci, to mógłbym to przerobić na jakąś powieść i coś tam pozmieniać. Wtedy może wyglądało by to lepiej, ale mi się nie chce;]

Skoro Autorowi nie zależy by Jego opowiadanie prezentowało się lepiej niż gorzej i nie chce Mu się niczego poprawiać ani zmieniać, to chyba zrozumie, że mnie nie chce się więcej pisać i nie podzielę się wrażeniami doznanymi w czasie lektury. :-(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To szkoda, że nie postanowiłeś napisać historii o piratach w klimatach, które bardziej Ci pasują. Regulamin konkursu w żaden sposób tego nie ograniczał (co zaowocowało kilkoma naprawdę dobrymi opowiadaniami, które tak naprawdę nie powąchały morskiej soli), a Ty miałbyś więcej przyjemności z tworzenia, co – niewątpliwie – przełożyłoby się i na większą przyjemność z czytania.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Nowa Fantastyka