
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Długo czekał, aż ponownie otworzy powieki. Mimo, że nie trzymano go w schronie w ciemnościach, to jednak jego oczy odzwyczaiły się od światła słonecznego. Gdy już do niego przywykły, po raz pierwszy od ponad roku rozejrzał się po Lorent.
Miasto było całkowicie puste. Panowała niczym niezmącona cisza. Jakże olbrzymia różnica od tego zatłoczonego
i pełnego zgiełku miejsca, w którym oboje z Gersimi postanowili spędzić życie. Jakże duże podobieństwo do jego stanu ducha – bez niej. Pustka.
Ruszył ulicą Thon. Był nagi – szpitalny kaftan spłonął w kontakcie z prądem. Mijał witryny sklepowe brutalnie pozbawione szyb. Gdzieniegdzie leżały przykryte śniegiem przeróżne sprzęty i akcesoria, upuszczone w pośpiechu przez uciekających z Lorent mieszkańców – z pewnością nie byli to ich prawowici właściciele. Kilka razy ujrzał zamarznięte zwłoki. Niechybnie ofiary wirusa QA. Nie było nikogo, kto zadbałby o należyty pochówek.
Minął kilka przecznic, po czym skręcił w wąską, ciemną uliczkę, na końcu której znajdował się szary, zaniedbany budynek. Skromna, rzekłbyś uboga fasada z drobnymi zdobieniami. Nad wejściem widniały święcące runy: Dos, Ankas, Ekimenas i Iptivi – czworo zapomnianych Bogów, ukrytych w ciasnym zakamarku metropolii. Zaginionych
w odmętach technologii.
Joren pchnął uchylone drzwi. W środku panował półmrok. Gdzieniegdzie porozrzucane relikwie mieniły się w bladym świetle dnia docierającym do świątyni przez małe okna. Obszedł Salę Modlitwy i usiadł przy ołtarzu.
„…I wierzymy w Cztery Żywioły i w tych, których zrodziły…”– jego wzrok spoczął na fragmencie modlitwy wyrytym w podstawie ołtarza – „…którzy oczyścili świat z plugastwa topiąc je w głębinach oceanów, którzy zachodnim wichrem uśmiercili okrucieństwo, którzy wzniecając pożogę uleczyli zepsutych, tych w końcu, którzy wstrząsną podwalinami świata i na nowo połączą nas z wszechświatem…”.
– …A my będziemy oczekiwać w czystości…– dokończył zachrypniętym szeptem.
Rozumiał już wszystko. Metamorfoza jego ciała nagle znalazła swoje uzasadnienie. Śmierć Gersimi i Jevel również.
Wiedział już co dalej powinien uczynić. Złożył pokłon Czterem Żywiołom i zaczął się modlić.
Na wschód od Lorent, zaraz za rzeką Cakotphan, znajdował się jeden z największych kompleksów wojskowych Unii – Hekaton. Po całym kontynencie rozsiane były centra militarne – główne ośrodki dowodzenia unijnych sił zbrojnych. Jeden z nich znajduje się także niedaleko nas, tam na południe od Khullangel, za tymi wzgórzami – jednak odradzam wszelkie wycieczki do tego miejsca. Ale wracając do rzeczy – ośrodki te wyposażone były w głowice nuklearne, które zainstalowano tam po konflikcie z Irulią. Miało to powstrzymać ofensywne zapędy zamorskiego przeciwnika,
który tego typu technologią nie dysponował.
Hekaton znajdował się w pewnej odległości od Lorent, więc nie wymagał ewakuacji po zamachu na laboratorium, jednak kompleks został całkowicie odizolowany od świata. Wzmożono monitoring terenów otaczających ośrodek i zwiększono częstotliwość patroli powietrznych. Poza tym, jak na co dzień funkcjonowały skanery terenu. Nie było możliwości, aby ktoś niezauważony przedostał się w pobliże elektrycznego ogrodzenia kompleksu.
12 grudnia 3157 roku, o godzinie 13:33 skaner wykrył żywy organizm zbliżający się do Hekatonu z zachodu. Sensory optyczne ukazały nagiego człowieka, niespiesznie kroczącego po śniegu. Natychmiast skierowane w jego kierunku zostało większość jednostek powietrznych.
Rozkazano mu się zatrzymać. Nie zareagował. Nie odpowiadał również na żadne wezwania. Po pół godzinie bezskutecznych prób powstrzymania intruza ze sztabu głównego padł rozkaz, by otwarto ogień. Strzelcy pokładowi nacisnęli spusty. Rozległ się ogłuszający huk, a sylwetka człowieka zniknęła na kilka sekund z oczu wojskowych. Ku ich zaskoczeniu, gdy opadł zielony dym wzniecony eksplozjami ładunków plazmowych, znów się pojawiła. Człowiek podniósł się i ponownie ruszył w stronę ogrodzenia Hekatonu. Powtórzono manewr – z tym samym skutkiem.
Ostatecznie postanowiono, że należy podjąć próbę pochwycenia intruza. Wcześniej generał wolał uniknąć tego rozwiązania z uwagi na ryzyko zakażenia żołnierzy. Jednak w obliczu niewiarygodnej bezsilnośći standardowych środków uznał, że nie ma innego wyjścia. Kilka chwil po tym, jak Joren podjął marsz ciężkie, żołnierskie buty skrzypnęły w śniegu. W tym samym czasie z wahadłowca wystrzelono pocisk który w połowie drogi rozpostarł się w siatkę z obciążnikami umieszczonymi na jej krawędziach. Pochwyciła ona jednak jedynie suchy kikut martwego krzewu. Joren zaczął biec. Żołnierze ruszyli za nim, jednak po kilku chwilach przystanęli i przyłożyli miotacze plazmy do ramion. W ciężkim rynsztunku nie byli w stanie dogonić kogoś, kto poruszał się w tak nieludzko szybkim tempie. Oddali kilka serii strzałów.
Joren poczuł eksplozję plazmowego pocisku na swoim prawym barku kiedy znajdował się kilkadziesiąt metrów od ogrodzenia Hekatonu. Chyba żadna broń nie była w stanie go skrzywdzić. Jednak siła eksplozji uderzała w organy wewnętrzne, co z pewnością nie należało do przyjemnych doznań. Prawdę mówiąc, to już pierwszy atak z powietrza niemal doprowadził go do utraty przytomności. Czuł rozdzierający ból w niemal każdej części ciała. Upadł, a chłód śniegu przyniósł mu nieznaczne ukojenie. Nie na długo jednak. Gdy podniósł wzrok w kierunku nieba przez sekundę ujrzał jakby błyskawicznie przelatujący cień. Natychmiast po tym, górną część jego ciała odrzuciło w tył, aż przywarł plecami do podłoża z siłą, która wywołała w nim wyobrażenie przygniecenia przez ciężar ważący setki ton. Żołnierze pozostali na pozycjach. Wahadłowce po raz kolejny podjęły ostrzał. Jeden z pocisków trafił Jorena prosto w twarz. Przestał cokolwiek widzieć i słyszeć. Nie czuł już nic. Mechanicznie, niczym maszynami, które tak łatwo kontrolował w schronie w Lorent, wsparł się na ramionach i uniósł. Po chwili, zataczając się, ruszył w kierunku ogrodzenia Hekatonu, wkładając w tę ostatnią próbę resztki sił. Jego ciałem ponownie wstrząsnęła eksplozja pocisku plazmowego, która odrzuciła go kilka metrów do przodu, aż zatrzymał się na twardych prętach ogrodzenia. Po raz drugi – i ostatni zarazem – jego ciałem wstrząsnęły konwulsje wywołane kontaktem z elektrycznością.
Kilka chwil po tym, ze wschodniej części kompleksu dobiegł potężny hałas. Pozostawiając po sobie smugi światła po szarym nieboskłonie wędrowało kilka podłużnych kształtów. Wojskowi w Hekatonie zamarli. Pociski nuklearne zostały odpalone.
W grudniowy dzień ostatniego roku Złotej Ery, w godzinach popołudniowych, głowice nuklearne uderzyły w centra niemal wszystkich największych metropolii Kontynentu. Uwagę ich mieszkańców przykuł przerażający huk. Nie zdołali zastanowić się nad jego źródłem.
Detonacja ładunków atomowych momentalnie zamieniła w gruz wszelką infrastrukturę miejską, a w popiół –mieszkańców miast. Fala uderzeniowa w postaci kilkuset metrowej ściany ognia pędzącej we wszystkich kierunkach
z prędkością dźwięku unicestwiła wszelką formę życia w promieniu kilkuset, a może i tysięcy kilometrów. Nikt nie cierpiał. Nikt nie miał na to czasu. W jednym momencie cywilizacja i jej osiągnięcia przestały istnieć.
Chmura pyłów, którą utworzyły eksplozje na ponad rok zakryła słońce. Nastała niekończąca się zima. Nawet dzisiaj, kiedy już możemy obserwować zmiany pór roku skutki eksplozji są dostrzegalne.
Umyślnie użyłem słowa „cywilizacja”. Żadna z rakiet, ani nawet fala promieniowania nie dotarły do Gniazd Orków, górskich siedzib Yathów czy Wielkich Bagien. Kataklizm ominął także niektóre osady ludzkie, elfie i krasnoludzkie – te oddalone od metropolii, a nawet mniejszych miast. Życie ocalało. Najlepszym przykładem jesteście Wy, moi kochani.
Świat powoli się odradza, w brudzie i w pyle. W radioaktywnym promieniowaniu. Pełen ruin zamieszkałych przez mutacje zwierząt i ludzi. Świadomych bądź nie. To przeminie. Kiedyś wszystko na nowo rozkwitnie. I będą wśród tego nasi potomkowie – czyści i świadomi obecności Czterech Żywiołów.
Teraz naszym zadaniem jest przekazać Prawdę o tym, co się stało w Lorent. Joren Aihanoor nie był szaleńcem ani zamachowcem. Nie był bezdusznym niszczycielem świata. Jorena zrodziła Iptivi, bogini ognia, i on nam ogień przyniósł. Dokładnie, tak jak jest to zapisane. Jego ciało nadal tam jest, w Strefie, do której nikt nie śmie wkroczyć,
a kto się odważy, ten nie wraca. Kiedyś zostanie odnalezione, a wówczas świat uwierzy w słowa Wiary. W nasze słowa, kochani. Wokół nas panuje szarość i smutek, lecz nasze serca się radują. Bogowie ponownie dali nam szansę na nowy początek. I my musimy tę Prawdę głosić, aby Wiara ponownie nie umarła. Aby nienawiść i zepsucie nie triumfowały po raz kolejny. To ostatnia szansa.
Moja rola w tej historii dobiega końca. Jesteście jednymi z moich ostatnich słuchaczy, a Khullangel moim ostatnim postojem. Przekazałem słowa Prawdy tak, jak mogłem i tam, gdzie mogłem. Mam nadzieję, że spiszecie
je i przekażecie dalej, tak jak to robili wasi poprzednicy. Zbudujcie świątynie. Kontynuujcie moją pracę. Zostałem wybrany, by świadczyć o Iptivi i Jej łasce. Teraz pora abym nareszcie spotkał się z Synem.
Uff... Przeczytałem od początku do końca. Co do początku nie zmieniam zdania. Ale dalszy ciąg wciągnął mnie i z przyjemnością skończyłem czytać opowiadanie. Daje 5. Za duży wkład pracy, interesujący pomysł i zakończenie.
Wspaniałe opowiadanie. Odwołanie się zaraz na samym początku do uniwersalnych wartości, do "Wiary", podzielenie się tesknotą za światem, którego już nie ma i zarazem wizją świata, który może nastać lub który może kiedyś już istniał, powoduje, że rodzi się w nas potrzeba poznania nowej rzeczywistości. Jednocześnie wiemy, że nie będzie to świat wyidealizowany, bo na wstępie narrator uprzedza nas, że "świat pozostał okrutny". Najbardziej podoba mi portret psychologiczny głównego bohatera. Sposób, w jaki narrator opowiada nam o jego życiu wewnętrznym jest wielką zaletą tego tekstu. Głęboko wnika w jego psychikę, pamięta jego dzieciństwo i jednocześnie od samego początku ukrywa przed czytelnikiem prawdę;-P. Dlatego nie zgodzę sie z Pyrkiem - dialogi nie są konieczne na każdym kroku, żeby opowiadanie mogło zachwycać;-) Ach! I umiejętne użycie praesens historicum - świetny pomysł!
Czekam na kolejną odsłonę wielkiego talentu:))
postanowilem skomentowac opowiadanie choc za znawce literatury sie nie uwazam :)
Pomysl ciekawy.
Postac bohatera glownego - interesujaca, nie bedaca jedynie dwuwymiarowym szablonem typowym w opowiadaniach tego typu - ma swoja historie, przeszlosc, z ktorej wynikaja jej pragnienia, dazenia, sposob dzialania.
Szczegoly dot. urzadzen dodaja opowiadaniu realizmu, a jednoczesnie nie zanudzaja jak w opowiadaniach Lema (mnie one doprowadzaly do szalu).
Historia na poczatku opowiadania moim zdaniem konieczna - bez niej trudno byloby zrozumiec takie a nie inne postepowanie bohatera, jednakze wycialbym z niej sporo fragmentow, bo przez niektore fragmenty trudno bylo mi przebrnac.
Zakonczenie - przyznam ze dla mnie bylo ono przewidywalne od momentu kiedy bohater przeczytal o smierci dziecka, a nastepnie "podpial" sie do budynku ;)
W przeciwienstwie do Pani Fantastycznej - czytalem "tu i teraz" - majac na uwadze fakty, a nie symbolizm, metafory i nie doszukujac sie drugiego dna (przy czym zgadzam sie po namysle ze takie w opowiadaniu prawdopodobnie istnieje)
tak czy inaczej - autor wykonal kawal dobrej roboty - daje 6 ;)