- Opowiadanie: paulttrogue - Master of Puppets - Rozdział 1.

Master of Puppets - Rozdział 1.

Ciąg dal­szy po pro­lo­gu.
      Z góry dzię­ku­ję za kon­struk­tyw­ne ko­men­ta­rze.

Oceny

Master of Puppets - Rozdział 1.

ROZ­DZIAŁ 1.

Ktoś wbi­jał w mój mózg mały, ostry nóż. Raz po raz.

Skal­pel?, prze­mknę­ło mi przez myśl po­mię­dzy pa­ra­li­żu­ją­cy­mi fa­la­mi bólu. Kim­kol­wiek był obcy, prze­krę­cał na­rzę­dzie, siekł nim, wier­cił, bo­ro­wał i bawił się, jak skoń­czo­ny sa­dy­sta w po­szu­ki­wa­niu osta­tecz­ne­go speł­nie­nia. Takie przy­naj­mniej od­nio­słem wra­że­nie bu­dząc się tego ranka.

Nie zro­zum­cie mnie źle, wbrew bólom (do wszyst­kie­go można się przy­zwy­cza­ić) czu­łem się świet­nie. Po pierw­sze, bo le­piej niż dzień wcze­śniej, po dru­gie, bo wo­gó­le się obu­dzi­łem. Szcze­rze mó­wiąc, nie li­czy­łem na to, kła­dąc się wie­czo­rem na ka­na­pie. Za­pę­tlo­ny „Bra­ve­he­art” na DVD, ob­ser­wu­jąc jak Mel Gib­b­son mści śmierć świe­żo upie­czo­nej mał­żon­ki za­rów­no na An­gli­kach jak i zdraj­cach we wła­snych sze­re­gach, pod­da­łem się ogar­nia­ją­ce­mu mnie zmę­cze­niu. Umrzeć we śnie, czy można ży­czyć sobie wię­cej?

Pew­nie! Żyć jak naj­dłu­żej. Pro­blem w tym, że kie­dyś na­dej­dzie ten mo­ment. Ten ostat­ni dzień…

Po­przed­nie­go wie­czo­ra tak wła­snie my­śla­łem. Nie bez po­wo­du zresz­tą. Mi­ja­ły do­kład­nie trzy ty­go­dnie od wi­zy­ty u mojej za­ufa­nej (do tego mo­men­tu i ani chwi­li dłu­żej) le­kar­ki… i jej dia­gno­zy. A ra­czej wy­ro­ku. Abi­ga­il (od lat by­li­smy na „ty”) ob­wie­ści­ła karę śmier­ci nawet nie mru­gnąw­szy po­wie­ką. Od­ro­cze­nie? Nic z tego. Trzy ty­dod­nie na upo­rząd­ko­wa­nie swo­ich spraw, potem czapa. Wy­ko­rzy­sta­łem każdą mi­nu­tę czu­jąc się tak żywy, jak nigdy dotąd. Udało się – „just in time”, jak się dziś mówi… Zmę­czo­ny la­ta­ni­ną i stre­sem, ale za­do­wo­lo­ny, pod­da­łem się prze­zna­cze­niu sta­pia­jąc w my­ślach z Wil­lia­mem Wal­la­cem i po­zwa­la­jąc fan­ta­zji prze­jąć do­wo­dze­nie. Naj­lep­sze na ko­niec, po­my­śla­łem wtu­la­jąc głowę w po­dusz­kę. Nie wiem od jak dawna już, po raz pierw­szy nie czu­łem żad­ne­go bólu.

Obu­dził mnie nie­wi­dzial­ny sa­dy­sta ba­wią­cy się skal­pe­lem.

A mogło być tak pięk­nie…

Mimo wszyst­ko nie czu­łem żalu, jak już wspo­mia­łem, wręcz prze­ciw­nie. Udało mi się oszu­kać nie­unik­nio­ne. Tylko jeden je­dy­ny raz, o jeden dzień, może wcale nie ostat­ni…

Pół­za­krze­pła krew na po­dusz­ce stłu­mi­ła nieco moją eu­fo­rię, jed­nak nadal roz­pie­ra­ła mnie duma zwy­cięz­cy, jak­bym wła­snie wy­grał w tot­to-lot­t­ka. Albo le­piej.

Za oknem nadal nie­po­dziel­nie pa­no­wał mrok, ale nie za­mie­rza­łem mar­no­wać da­ro­wa­ne­go mi czasu. Bez zwło­ki uda­łem się do ła­zien­ki, by po pierw­sze za­ta­mo­wać są­czą­cą się z nosa krew, a po dru­gie, wrzu­cić garść pa­in­kil­le­rów – co­dzien­na ru­ty­na. Zwit­ki pa­pie­ru to­a­le­to­we­go w noz­drzach nie do­da­ły mi uroku, a jed­nak (i mimo przy­glą­da­ją­cej się mi z lu­stra wy­cię­czo­nej twa­rzy sto­ją­ce­go nad otwar­tym gro­bem ska­zań­ca) po­czu­łem się jesz­cze le­piej. Nie prze­szka­dza­ła mi nawet dziw­na wy­syp­ka wokół karku. Co­kol­wiek ozna­cza­ła. Gdyby tylko w bu­telcz­ce pa­in­kil­le­rów zo­sta­ła choć jedna ta­blet­ka, jedna je­dy­na, był­bym wnie­bo­wzię­ty.

– Trzy ty­go­dnie. Ha! – po­wie­dzia­łem na głos. Nie wiem dla­cze­go się ode­zwa­łem. Roz­mo­wy ze samym sobą nie na­le­ża­ły ani do mych zalet, ani do przy­war. Może chcia­łem tylko usły­szeć wła­sny głos? Upew­nić się, że nie śnię, że jesz­cze od­dy­cham… Pod­kre­śla­jąc wy­po­wiedź od­po­wied­nim ge­stem do­da­łem pod ad­re­sem le­kar­ki: – Ta­kie­go wała! Nie za­mie­rzam zdy­chać, tylko dla­te­go, że mi to prze­po­wie­dzia­łaś, pani dok­tor An­to­no­wa!

Nie­spo­dzie­wa­nie na myśl przy­szły mi słowa innej prze­po­wied­ni. Z cza­sów, kiedy wie­rzy­łem jesz­cze w szczę­ście. Wy­obra­ża­łem sobie wtedy życie jako worek pre­zen­tów, z któ­re­go po­zwo­lo­no mi czer­pać. Do woli… A ona zbu­rzy­ła moje ma­rze­nia. Cy­gan­ka na ba­za­rze. Ce­le­bro­wa­li­śmy wła­śnie nasz mie­siąc mio­do­wy krą­żąc z Gośką po Pol­sce na stopa. Wszyst­ko, czego nam było trze­ba, na wy­cią­gnię­cie ręki. Resz­ta w ple­ca­ku. Nie pa­mię­tam nawet w jakim to było mie­ście, za to słowa cy­gan­ki, co do li­te­ry. Wiem, że to ja na­ci­ska­łem by wejść do na­mio­tu Madam Olgi. Gośka wzbra­nia­ła się, ale w końcu od­pu­ści­ła. Dla mnie. Nie­ste­ty… Mówię to nie z per­spek­ty­wy lat, jakie upły­nę­ły, lecz kil­ku­na­stu minut, kiedy przy­po­mi­na­ją­ca ze­schłą ro­pu­chę, cha­rak­te­ry­stycz­nie ubra­na ko­bie­ta, spoj­rzaw­szy na roz­ło­żo­ne karty ta­ro­ta, nie­spo­dzie­wa­nie zbla­dła i od­da­jąc nam pie­nią­dze ob­wie­ści­ła, iż cza­sa­mi le­piej nie znać wła­snej przy­szło­ści. Byłem na tyle głupi, albo na­bu­zo­wa­ny mę­skim in­stynk­tem do­mi­na­cji, by na­le­gać; za­żą­dać prze­po­wied­ni. Gdy­bym tylko mógł cof­nąc czas… Od­su­wa­jąc od sie­bie całą od­po­wie­dzial­ność Madam Olga ob­wie­ści­ła peł­nym smut­ku gło­sem, iż nasze szczę­ście wkrót­ce do­bie­gnie końca – w rze­czy­wi­sto­ści, stało się do­kład­nie wtedy, w jej na­mio­cie -, mało tego, nasze drogi ro­zej­dą się. Nie dla­te­go, że po­ja­wią się inne osoby. Do­trzy­ma­my przy­się­gi mał­żeń­skiej; roz­dzie­li nas śmierć! A kon­kret­nie śmierć Gośki. Spo­tka­my się jed­nak po­now­nie. Po dzie­wię­ciu cięż­kich la­tach do­łą­czę do żony.

Wtedy zby­li­śmy prze­po­wied­nię cy­gan­ki nie­szcze­rym śmie­chem. Pół roku póź­niej – sta­ra­li­śmy się włą­śnie o dziec­ko – zdia­gno­zo­wa­no u Gośki raka trzust­ki. Nie po­mo­gły moje nad­go­dzi­ny, ani jej, wszyst­kie nasze oszczęd­no­ści, ani po­życz­ki. Nie po­mógł też kre­dyt. Ode­szła w cier­pie­niach nie­speł­na rok póź­niej.

Przed dzwie­wię­cio­ma laty… Zda­jąc sobie spra­wę z traf­no­ści cy­gań­skiej prze­po­wied­ni po­czu­łem jak włosy na karku stają mi dęba. Z ha­kiem, ale jed­nak…

Któ­re­goś wie­czo­ra Gośka nie wró­ci­ła do domu. Nie mogąc po­go­dzić się z drę­czą­cy­mi ją w wol­nych chwi­lach my­śla­mi, pra­co­wa­ła do sa­me­go końca. Tego dnia nie miała żad­ne­go ter­mi­nu. Kiedy spóź­ni­ła się o trzy go­dzi­ny, za­czą­łem od za­alar­mo­wa­nia jej ko­le­ża­nek – nadal łu­dząc się na­dzie­ją. Po­sta­wi­łem na nogi i je i naszą le­kar­kę. Ta ob­dzwo­ni­ła wszyst­kie szpi­ta­le w oko­licz­nych mia­stach. Prze­słu­cha­łem te­le­fo­nicz­nie każ­de­go pe­da­go­ga, z któ­rym miała stycz­ność w pracy, za­czy­na­jąc od Pały. Nic. Potem przy­szedł czas na gliny. Nie po­mo­gli. Ni­cze­go in­ne­go się po nich nie spo­dzie­wa­łem. Do­pie­ro za­an­ga­żo­wa­nie pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa, ty­dzień póź­niej, za­owo­co­wa­ło od­na­le­zie­niem… ciała Gośki. Jakby rak to było mało, jej opraw­ca do­ło­żył wszel­kich starń, by za­mie­nić ostat­nie chwi­le życia mojej żony w pie­kło. Nawet po śmier­ci nie za­zna­ła spo­ko­ju. Szczu­ry zbesz­cze­ści­ły zwło­ki do tego stop­nia, że moja te­ścio­wa ze­mdla­ła pod­czas ich iden­ty­fi­ka­cji. Mnie też dużo nie bra­ko­wa­ło. Nawet oj­ciec Gośki (woj­sko­wy z po­wo­ła­nia) stra­cił pa­no­wa­nie nad sobą. Tak za­ci­snął szczę­ki, że aż za­skrzy­pia­ło, ski­nął głową po­twier­dza­jąc toż­sa­mość córki, po czym wy­ma­sze­ro­wał z kost­ni­cy wy­no­sząc w ra­mio­nach do­pie­ro co ocu­co­ną żonę.

Szu­ka­łem potem Olgi – ogień ze­msty w sercu. Nie wiem, co bym jej zro­bił, gdy­bym ją do­padł. Tym­cza­sem winny byłem tylko ja. Cza­sa­mi myślę, że gdy­bym wtedy nie na­le­gał, Gośka nadal by żyła, może mie­li­by­śmy nawet syna. Albo córkę. Nie­waż­ne. By­li­by­śmy szczę­śli­wi. Tro­chę dłu­żej. Tylko tro­chę…

– Obie­ca­łeś!

Zdrę­twia­łem.

Czy na­praw­dę usły­sza­łem głos żony?

Nie­moż­li­we. To mu­sia­ły być wspo­mnie­nia. My­śla­łem o niej i…

– Za­wio­dłeś mnie! Pro­si­łam cie tylko o to. Za­ufa­łam ci, a ty mi obie­ca­łeś…

Głos do­bie­gał z kuch­ni.

Jed­nym susem zna­la­złem się u źró­dła.

Pusto…

Zaj­rza­łem pod stół, do sza­fek, za okno.

Ni­ko­go.

Nagle stało się jasne, co po­wi­nie­nem zro­bić z nad­pro­gra­mo­wym dniem życia. Otrzy­ma­łem wła­snie kre­dyt, który na­le­ża­ło spła­cić. Wie­dzia­łem aż za do­brze, o co cho­dzi­ło Gośce; ja­kie­go słowa nie do­trzy­ma­łem. Pod­da­łem się proś­bom jej matki i mar­so­wej minie ojca; zgo­dzi­łem się na zwy­kły po­chó­wek, ła­miąc zło­żo­ną obiet­ni­cę.

– Wiem, twoja ostat­nia wola… ko­cha­nie… Pa­mię­tam naszą roz­mo­wę do­brze. Chcia­łaś kre­ma­cji, ale nie mo­głem… Nie dałem rady… Zro­zum… Prze­pra­szam, ja…

Od­po­wie­dzia­ła mi cisza.

Gdzieś za oknem bu­dził się nowy dzień, a z nim całe mia­sto do życia. Wio­sna zbli­ża­ła się wiel­ki­mi kro­ka­mi, śnie­gi top­nia­ły od­sła­nia­jąc ster­ty śmie­ci i psich od­cho­dów, a po­śród szumu wy­peł­nia­ją­cych się z wolna ulic, mię­dzy spo­ra­dycz­ne dźwie­ki klak­so­nów, wpla­ta­ły się już pierw­sze ćwier­ka­nia wra­ca­ją­ce­go do let­nich gniazd ptac­twa.

Uci­chły wraz z pierw­szy­mi kro­pla­mi desz­czu.

Ubra­łem się po­śpiesz­nie łyk­nąw­szy uprzed­nio co­dzien­ną dawkę che­mii, po czym od­szu­kaw­szy pa­mięt­nik Gośki (moją lek­tu­rę do po­dusz­ki z pierw­szych lat po odej­ściu żony) ru­szy­łem, by wy­ja­śnic za­gad­kę jej śmier­ci.

– Za­wio­dłem cię, ko­cha­nie. Wiem! Ale wy­na­gro­dzę ci to…

Koniec

Komentarze

Hmmm. Trud­no po­wie­dzieć co­kol­wiek o fa­bu­le na pod­sta­wie jed­ne­go roz­dzia­łu. Le­piej wrzu­caj tu za­koń­czo­ne opo­wia­da­nia – i wię­cej osób zaj­rzy, i uwagi do­sta­niesz sen­sow­niej­sze.

Za­pę­tlo­ny „Bra­ve­he­art” na DVD, ob­ser­wu­jąc jak Mel Gib­b­son mści śmierć świe­żo upie­czo­nej mał­żon­ki za­rów­no na An­gli­kach jak i zdraj­cach we wła­snych sze­re­gach, pod­da­łem się ogar­nia­ją­ce­mu mnie zmę­cze­niu.

Nie je­stem pewna, czy do­brze ro­zu­miem to zda­nie.

 

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Zna­czy, bo­ha­ter jest śmier­tel­nie chory, jest ze swoją le­kar­ką na ‘ty’ od lat i znie­nac­ka mu owa le­kar­ka bez­tro­sko ob­wie­ści­ła ‘3 ty­go­dnie życia’? A bo­ha­ter, poza tym, że łyka pro­chy to sobie żyje cał­kiem nor­mal­nie? Do tego żona z no­wo­two­rem trzust­ki i – są­dząc po kre­dy­tach i wy­da­nych oszczęd­no­ściach – pró­bach le­cze­nia, włó­czy się sama po mie­ście? Jakoś mi się tu nic kupy nie trzy­ma.

Witam. Na po­czą­tek dzię­ku­ję za prze­czy­ta­nie i sko­men­to­wa­nie moich wy­po­cin. Tak, przy­zna­ję że za­pę­tlo­ny Bra­ve­he­art (zna­czy jak się skoń­czy, ma się za­cząc po­now­nie – w pętli), jesli cho­dzi o kon­struk­cję zda­nia, to na­praw­dę po­twor­ność. Pod­cho­dzi juz pra­wie pod “grozę” :D Zmie­nię – obie­cu­ję! Ca­łe­go opo­wia­da­nia (za­no­si się bar­dziej na mi­ni-po­wieść, coś 200+ stron) nie mogę wsta­wić, bo nie­go­to­wa. Pi­sząc wzdłuż kon­cep­cji szu­kam fe­ed­bac­ku czy­tel­ni­ków, aby ulep­szyć warsz­tat no i, rzecz jasna, cały utwór. Ka­wa­łek po ka­wał­ku. Mam na­dzie­ję, że nie czu­je­cie się zbyt wyj­ko­rzy­sta­ni?

Co do ko­men­ta­rza Bel­la­trix, to widzę, że nie wy­ka­za­łem dość wy­raź­nie, iż żona nie żyje od dzie­wię­ciu lat. Pra­co­wa­ła do końca nie mogąc znieść myśli, jakie ją na­wie­dza­ły pod­czas bez­czyn­no­ści. Le­czy­ła się, może nawet wy­szła­by z tego, kto wie? Nie­ste­ty ktos ja po­rwał i… Jeśli zaś cho­dzi o głów­ne­go pro­ta­go­ni­stę, to zna się z le­kar­ka od lat, to że jest smier­tel­nie chory do­wie­dział się jed­nak do­pie­ro przed trze­ma ty­go­dnia­mi. Wy­da­je mi się zro­zu­mia­łe, że chce ten czas jakoś wy­ko­rzy­stać, nie tylko pła­kać w po­dusz­kę uża­la­jąc nad wła­snym losem. Jest cała masa ludzi, któ­rzy dzień w dzień ły­ka­ją gar­ścia­mi leki, żeby tylko jakoś funk­cjo­no­wać. Tobie rów­nież dzię­ki za kry­ty­kę. Uwy­pu­klę te opisy.

Zro­zu­mia­łam, że żona zmar­ła 9 lat temu – mam za­strze­że­nia co do opisu wia­ry­god­no­ści jej cho­ro­by. No­wo­twór zło­śli­wy daje prze­rzu­ty i jest na tyle wy­nisz­cza­ją­cą cho­ro­bą, że (zwłasz­cza, gdy były po­dej­mo­wa­ne próby le­cze­nia) chory nie jest w sta­nie funk­cjo­no­wać nor­mal­nie – che­mio­te­ra­pia, ra­dio­te­ra­pia – zwy­czaj­nie nie da rady po tym sobie pra­co­wać i uda­wać zdro­we­go. Bo­nu­so­wo, aku­rat rak trzust­ki daje ob­ja­wy ze­wnętrz­ne jak żół­tacz­ka.

Moje za­strze­że­nie co do głów­ne­go bo­ha­te­ra ty­czy­ło się tego, że z tek­stu wy­ni­ka, że skoro z le­kar­ką był po imie­niu, to do niej cho­dził, ergo był pod stałą opie­ką le­kar­ską. Nie uwie­rzę, że znie­nac­ka spa­dła na niego cho­ro­ba ‘umrzesz-za-trzy-ty­go­dnie’ i le­kar­ka nie za­uwa­ży­ła wcze­śniej żad­nych ob­ja­wów a tu nagle, z cał­ko­wi­tą pew­no­ścią oświad­cza ‘trzy ty­go­dnie i ko­niec’. Je­dy­ne, co mo­gło­by dać taki ‘efekt’ to jakiś wirus typu Ebola, ale wtedy bo­ha­ter tra­fił­by do izo­lat­ki a pani dok­tor wcale by nie była taka spo­koj­na a cięż­ko prze­ra­żo­na :D

 

Za­sad­ni­czo ra­dzi­ła­bym albo wgłę­bić się w pro­ce­du­ry me­dycz­ne, albo zre­zy­gno­wać z ich opisu. Skoro żona zo­sta­ła za­mor­do­wa­na, tak na­praw­dę in­for­ma­cja o nie­ule­czal­nym raku trzust­ki jest zbęd­na – nie wpły­wa nijak na akcję tek­stu. Jeśli chcesz za­zna­czyć, że była chora – mo­żesz na­pi­sać o nie­po­ko­ją­cych wy­ni­kach badań, które ode­bra­ła i ‘zabić ją’ jesz­cze przed dia­gno­zą. Co zro­bić z głów­nym bo­ha­te­rem to nie wiem – za­le­ży, jak dalej się po­to­czy jego wątek.

Ok, zro­zu­mia­łem. Dzię­ki! Moje pro­po­zy­cje:

1. Cho­ro­ba żony jest ważna, a ra­czej bę­dzie, dla za­gad­ki, którą przyj­dzie bo­ha­te­ro­wi roz­wią­zać, dla­te­go musi zo­stać. Zro­bię jed­nak z tego pierw­sze sta­dium raka. Jest na­dzie­ja. Wbrew prze­po­wied­ni cy­gan­ki, Gośka wy­cho­dzi z cho­ro­by, po­wo­li, ale jed­nak, a tu nagle… po­rwa­nie, tor­tu­ry, mor­der­stwo! To nawet lep­sze. bar­dziej wiąże czy­tel­ni­ka z pro­ta­go­ni­stą.

Naj­wy­raź­niej się znasz, więc mo­żesz mi pomóc: z ja­kie­go raka można wyjść po che­mii, jeśli wcze­śnie roz­po­zna­ny. Z raka trzust­ki i wą­tro­by ra­czej się nie wy­cho­dzi, rak mózgu to także prze­waż­nie wyrok…

2. Co do bo­ah­te­ra i zna­jo­mo­ści le­kar­ki to masz cał­ko­wi­ta rację. Myślę, że roz­wią­za­niem może być an­ty­pa­tia bo­ha­te­ra do le­kar­ki żony. Tak jak wini sie­bie za na­cisk na cy­gan­kę tak wini le­kar­kę za dia­gno­zę żony, za­po­mi­na o uwię­czo­nym suk­ce­sem le­cze­niu, widzi tylko, że to od niej za­czę­ły się nie­szczę­ścia. jakby była na­rzę­dziem w ręku losu. Z chwi­lą śmier­ci żony roz­sze­rza swą nie­chęć na wszyst­kich le­ka­rzy, a co za tym idzie omija ich z da­le­ka. Do­pie­ro po 9 la­tach, kiedy u niego za­czy­na­ją się nie­wy­tłu­ma­czal­ne bóle głowy idzie do Abi­ga­il, a ta ob­wiesz­cza mu ostat­nie 3 ty­go­dnie…

My­ślisz, że tak bę­dzie wia­ry­god­niej?

Jeśli cho­dzi o raka – rak ma­ci­cy – duże moż­li­wo­ści wy­le­cze­nia. A tym bar­dziej praw­do­po­dob­ne, gdyż pi­szesz, że sta­ra­li się o dziec­ko. Gdy Gośka nie za­cho­dzi­ła w ciążę – zro­bi­ła ba­da­nia i wy­szło.

Albo rak pier­si – jak wyżej. 

Co do oka­za­nia zwłok – ro­dzi­ce Gośki mo­gli­by tam być na wy­raź­ne żą­da­nie. W pierw­szej ko­lej­no­ści idzie tylko mąż. To nie cyrk, żeby prze­pro­wa­dzać wy­ciecz­ki koło stołu ze zmar­łym.

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Tak jak na­pi­sa­ła Bemik – jeśli sta­ra­li się o dziec­ko, to przy oka­zji badań gi­ne­ko­lo­gicz­nych mógł wyjść no­wo­twór ma­ci­cy/szyj­ki ma­ci­cy/pier­si – ro­ku­ją na wy­le­cze­nie, choć ra­czej po pro­stu wy­ci­na się frag­men­ty cho­rych tka­nek, potem kon­tro­lu­je czy nie ma prze­rzu­tów niż daje che­mię. Chora po usu­nię­ciu np. pier­si może nor­mal­nie żyć – cho­ciaż nie­po­kój, czy wszyst­ko zo­sta­ło usu­nię­te/nie po­ja­wia­ją się prze­rzu­ty, po­zo­sta­je – mo­żesz to wy­ko­rzy­stać w opo­wia­da­niu.

Jeśli cho­dzi o bo­ha­te­ra, to wy­raź­nie pod­kreśl jego awer­sję do le­ka­rzy – i do­pie­ro gdy po­czuł, że nie wy­trzy­mu­je z bólu czy coś, zgło­sił się – i do­wie­dział, że to tro­chę za późno na le­cze­nie. Bę­dzie wia­ry­god­niej.

Aha, tro­chę nie­ja­sne też, czemu przy tak zbesz­czesz­czo­nych zwło­kach ro­dzi­ce upie­ra­li się, by nie do­ko­ny­wać kre­ma­cji – gdy trup jest mocno ‘nie­wy­ględ­ny’ to ra­czej po­win­no im za­le­żeć, żeby wła­śnie skre­mo­wać.

Co ja bym bez was zro­bił.

Mówię serio!

Biorę się do ro­bo­ty, jak tylko szef prze­sta­nie mit truć d…

Jesz­cze raz dzię­ki!

Nowa Fantastyka