- Opowiadanie: Skrytotwórca - Palący problem

Palący problem

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Palący problem

 

Śled­czy Świę­to­sław na­dep­nął przy­pad­kiem na frag­ment wą­tro­by czy tam może śle­dzio­ny, trud­no wszak było roz­po­znać co kryje się w ka­łu­ży peł­nej cie­le­snych wy­bro­czyn. Wzdry­gnął się, otrzą­snął wy­so­ki skó­rza­ny but. Wokół uwi­jał się tuzin ro­bot­ni­ków we­zwa­nych w try­bie nad­zwy­czaj­nym przez Wy­dział Za­bójstw, Pobić i Kra­dzie­ży.

– Ale się po­ro­bi­ło, praw­da ? – po­wie­dział śled­czy do gru­ba­we­go męż­czy­zny, maj­stra przy­sła­ne­go przez cech rzeź­ni­ków.

– Po­ro­bi­ło, po­ro­bi­ło, drogi panie… – Ma­sarz przy­tak­nął, ale jego uwagę przy­cią­gnę­ła nie­udol­na praca któ­re­goś z ro­bot­ni­ków – Hej! Synek, uwa­żaj, nie tnij tak tego, bo ci się wszyst­ko roz­le­zie! 

Śled­czy po­chy­lił się i pod­niósł z ziemi ka­wa­łek ciała de­na­ta – ga­dzią łuskę.

Była dość spora i nie naj­grub­sza, po­cho­dzi­ła widać z brzu­cha be­stii, teraz roz­pru­te­go od we­wnątrz.

– Panie Świę­to­sła­wie, bo ja mam spra­wę. Oprócz do­glą­da­nia prac, przy­cho­dzę w imie­niu mo­je­go cechu zło­żyć uprzej­mą su­pli­kę. Sły­sza­łem, że szew­cy się już zgło­si­li po skórę. Obej­rze­li, po­wie­dzie­li, że buty uszy­ją, ponoć nie do zdar­cia. My­śla­łem, że może kieł­ba­sa też… Zresz­tą pe­wien nie je­stem, bo to tak leży luzem na dwo­rze…

– Bierz­cie wszyst­ko. Za darmo od­stą­pię, co niby miał­bym z tym robić? Każę lu­dziom, żeby wieź­li pro­sto do rzeź­ni.

Śled­czy ob­szedł zwa­li­ste ciel­sko rze­za­ne na sztu­ki. Skie­ro­wał się ku sie­dlisz­czu smoka, spo­ty­ka­jąc w pół drogi ko­le­gę z firmy, Mi­ro­sła­wa.

– Świę­tek, ty sobie tu oglą­dasz a ja muszę in­tru­zów prze­ga­niać.

– Ow­szem. For­mal­nie, jako ko­men­dant, do­wo­dzę tobą. Ty je­steś z pre­wen­cji i ty za­bez­pie­czasz teren. Gdyby choć Rado nas od­cią­żył, ale od rana go nie wi­dzia­łem. Na­wia­sem mó­wiąc, też mu­sia­łem prze­ga­niać. Pełno ga­piów się tu kręci.

– To jest nic! Słu­chaj tego – Mi­ro­sław ro­zej­rzał się. – Naj­pierw jakiś ar­ty­sta przy­lazł. Póź­niej wcho­dzi se jakaś grup­ka, pro­wa­dzą ich takie ob­ro­śnię­te siwe dzia­dy w wo­rach po­kut­nych…

– Eko­lo­dzy.

– Pa­ko­wa­li się na chama, widzą, że przej­ście za­gro­dzo­ne… Chcie­li się bodaj przy­kuć do ścier­wa, ale my wzię­li i na szty­chach prze­pę­dzi­li… Co za sens bro­nić padła? Gdzie tu po­my­ślu­nek?

Śled­czy za­my­ślił się na chwi­lę, za­fra­po­wa­ny ja­ki­miś świa­to­wy­mi kom­bi­na­cja­mi.

– Dużo tego, cho­le­ra. Wy­obra­żasz sobie tyle opi­sy­wać i ka­ta­lo­go­wać?

– Ale co ty chcesz ka­ta­lo­go­wać, Świę­tek? Nie ma co ka­ta­lo­go­wać. Za sprzą­ta­czy ro­bi­my.

– W do­dat­ku chyba bez­pod­staw­nie. Na moje oko to teren pa­ła­co­wych.

– Tamci bar­dzo za­ję­ci. – Mi­ro­sław, śmie­jąc się zło­śli­wie, wska­zał mie­czem dwóch pod­wład­nych ma­jor­do­ma war­tu­ją­cych u wej­ścia do jamy. – Czysz­czą swoje że­ro­wi­sko.

– Bar­dziej tego chro­nią niż skarb­ca. Wra­ca­jąc do sa­me­go zgonu smoka – Świę­to­sław pod­jął nowy temat – po­wiedz, co tu za siły mu­sia­ły dzia­łać… Jakie – po­ki­wał głową – na­prę­że­nia czy jak. Me­dy­ka we­zwa­łeś? O jest!

Na miej­scu zbrod­ni zja­wił się ni­ska­wy bro­dacz tasz­czą­cy za sobą skrzyn­kę na kół­kach. Do­da­wał sobie ani­mu­szu po­gwiz­du­jąc jakąś me­lo­dyj­kę; pod­szedł­szy do pa­dłe­go smoka, jął przy­glą­dać mu się z za­wo­do­wą cie­ka­wo­ścią. Otwarł ko­le­śny ku­fe­rek i w nie­zde­cy­do­wa­niu prze­rzu­cał spoj­rze­nie mię­dzy swymi ak­ce­so­ria­mi a wnętrz­no­ścia­mi smoka, prze­bie­ra­jąc pal­ca­mi unie­sio­nych dłoni. Nie chcia­ło mu się widać grze­bać w wiel­kim tru­pie, lecz jako eks­pert czuł się w obo­wiąz­ku po­wie­dzieć kilka mą­drze brzmią­cych słów.

– Cze­mu­ście mnie pa­no­wie nie we­zwa­li przed tą, hmm, in­ge­ren­cję ma­sar­ską?

– Smok jesz­cze nie­zbyt na­ru­szo­ny. Jak widać, brzuch ma roz­pę­kły, ot tyle – wy­ja­śnił wy­wo­ła­ny do dys­ku­sji rzeź­nik.

– Ca­ło­ści badać nie będę, wi­dła­mi bym mu­siał chyba roz­gar­niać. Wy­tnij­cie mi tylko naj­waż­niej­sze or­ga­na, oso­bli­wie: żo­łą­dek, płuca, może też serce i je­li­ta. – Po­du­mał przez mo­ment jakby na­my­śla­jąc się ile to zaj­mu­je miej­sca. – Wie­cie w ogóle pa­no­wie jak to wy­glą­da? Pytam się, bo kie­dyś czło­wiek sam ubi­jał zwie­rzy­nę i wy­be­be­szał. Teraz to i opra­wio­ne ku­pisz w mie­ście, nawet ta­kich męż­czyzn spo­tkasz co nie wie­dzą jak w środ­ku zwierz wy­glą­da.

– Ja wiem – od­rzekł rzeź­nik – ale mięso już mi przy­rze­czo­ne. Ju­że­śmy się umó­wi­li, że na kieł­ba­sy pój­dzie.

Medyk z ma­sa­rzem spoj­rze­li na straż­ni­ków, szu­ka­jąc ro­zej­mu.

– Pa­no­wie są, jak widać, ko­le­dzy po fachu – za­kpił śled­czy. – Roz­sądź­cie mię­dzy sobą, bo czy ja wiem, która kisz­ka bar­dziej się przy­czy­ni do roz­wo­ju me­dy­cy­ny, a która do roz­wo­ju ku­li­na­riów?

 

********************************************

Świę­to­sław przy­był na na­ra­dę dość późno. W sali tro­no­wej zgro­ma­dzi­ło się już po­kaź­ne grono za­cnych kon­sy­lia­rzy – był i kuzyn Kraka, Dzier­ży­wój, po­ja­wił się pan pod­skar­bi Su­li­złot i pan rajca Wziąt­ko, tu­dzież kilka po­mniej­szych figur z Rady Miej­skiej. Sie­dzie­li przy stole po­staw­ni i bar­czy­ści wo­jo­wie. Był wresz­cie Zło­to­mił, ma­ior­do­mus dworu mi­ło­ści­wie pa­nu­ją­ce­go księ­cia. Nie było za to Ra­do­mi­ra ze stra­ży, któ­re­go śled­czy li­czył za­stać. Krak łapał się za głowę.

– Wi­dzie­li­ście? Żaden ry­cerz się po na­gro­dę nie zgła­sza! Ani jeden!

– Może nie wy­pa­da im kła­mać?

– Kła­mać im nie wy­pa­da! A nam bę­dzie wy­pa­da­ło? Po­wiedz­cież, co prze­ka­że­my przy­szłym po­ko­le­niom? Po­wie­my, że ry­cer­stwo stało z mie­czem u nogi ? A smoka kto niby ubił? Bo chyba nie padł z przy­czyn na­tu­ral­nych?

– Cho­ro­ba? Nie­straw­no­ści? Wody się opił?– za­su­ge­ro­wał wy­ja­śnie­nie Wo­je­bor, na­czel­nik woj­ska.

– Nasz medyk – ode­zwał się śled­czy – wy­ra­ził po­dob­ną opi­nię, lecz uważa, iż nie­straw­no­ści i w kon­se­kwen­cji zej­ście be­stii, spo­wo­do­wa­ło dzia­ła­nie czło­wie­ka.

– Czyli spraw­ca był!

– W za­sa­dzie – pod­skar­bi Su­li­złot wstał z krze­sła – mu­si­my się przy­go­to­wać na naj­gor­sze. Po na­gro­dę może się zgło­sić jakiś chły­stek, gro­dzia­nin lub zgoła chłop.

– Ehmm – chrząk­nę­ła ura­żo­na duma rajcy Wziąt­ki. 

– Nie może to być! – Dzierżywój grzmotnięciem pięścią w stół przerwał obiekcje wobec „gro­dzian chłyst­ków”–  Ra­dzi­łem ci kon­ce­sy­je usta­no­wić! Nie­praw­ne ubi­cie smoka jest bez­praw­ne i ta­kie­mu sy­no­wi zgod­nie z pra­wem na­gro­dy wrę­czać nie wolno!

– Były kon­ce­sje, po­zwo­le­nia! Z ory­gi­nal­ną pie­czę­cią! Wszyst­ko było! Ale co to daje jak się jedni słu­cha­ją praw – dru­dzy zaś, uwa­żasz – nie?

– Po­zwo­lę sobie się wtrą­cić, Wasza Mi­łość – prze­rwał smu­kło­li­cy ma­jor­dom, mó­wiąc z wła­ści­wą sobie fleg­mą. – Ka­za­łem roz­po­wszech­niać wia­do­mość, że smoka pożył jeden z synów Wa­szej Mi­ło­ści.

– Ech! Nawet mi o nich nie wspo­mi­nać! – Widać było, że nie ma żar­tów, skoro ksią­żę w ten spo­sób wy­wnę­trzał się pod­da­nym. – Hu­la­ka i kur­wiarz jeden z dru­gim! A wiemy cho­ciaż, gdzie oni teraz są? Co Zło­to­mi­le, wiemy, czy nie?

Zło­to­mił jakby nie sły­szał peł­nych go­ry­czy słów.

– Plot­ki, Wasza Ksią­żę­ca Mość, są roz­pusz­cza­ne plot­kar­ską modą. Ko­mu­ni­ka­tów ofi­cjal­nych wy­da­wać nie na­ka­za­łem, tylko nasi Za­ufa­ni roz­po­wia­da­ją bez­sz­cze­gó­ło­wo, że to któ­ryś z synów Wa­szej Ksią­żę­cej Mości.

– W tym punk­cie – głos po­now­nie za­brał Su­li­złot – warto pod­nieść kwe­stię uszczerb­ku skar­bo­we­go. Bo ta­ko­wy uszczer­bek, co jasno wy­li­czy­łem, nie­chyb­nie na­stą­pi. Przede wszyst­kim usta­ną wpły­wy z owych wspo­mnia­nych opłat kon­ce­syj­nych, spad­ną do­cho­dy z tu­ry­sty­ki, prze­sta­ną przy­jeż­dżać cie­kaw­scy ucze­ni i tak dalej, i tak dalej. Długo by wy­mie­niać, a wszyst­kie po­śred­nie skut­ki – trud­no prze­wi­dzieć.

– Cho­le­ra! – de­spe­ro­wał Krak. – Chyba czas wydać moją córę za ja­kie­go pana bo­ga­te­go, bo tu wszyst­ko pad­nie! Boż dla tych synów moich żadnej małżonki z porządnego rodu się znaleźć nie da!

– Mości Ksią­że, spójrz­my na rzecz spo­koj­niej. Jak smoka ubił kto z ludu, to i na­gro­dę mu damy i świę­to na rynku wy­pra­wi­my – mi­ty­go­wał Wziąt­ko.

Oczy­wi­ście, po­my­ślał Świę­to­sław. Wszem i wobec trą­bio­no o po­ło­wie księ­stwa i ręce Wandy, czego w rze­czy­wi­sto­ści re­gu­la­min kon­kur­su by­naj­mniej nie prze­wi­dy­wał. Bar­dziej do­cie­kli­wym pół­gęb­kiem przy­zna­wa­no, że ofi­cjal­ny do­ku­ment wy­mie­nia le­d­wie „so­wi­te wy­na­gro­dze­nie”. Nie stu­dzi­ło to ni­czy­je­go za­pa­łu, tym bar­dziej, że wów­czas słowo mó­wio­ne miało jesz­cze war­tość. Ręka księż­nicz­ki i współ­władz­two w Kra­ko­wie jako na­gro­dy ro­zu­mia­ły się same przez się i ry­cerz – smo­ko­bój­ca ta­ko­we by otrzy­mał.

– Trud­no! Świę­to­sła­wie, rób swoje, szu­kaj, znaj­duj, jak znaj­dziesz – przy­pro­wadź. Byle z głową. Dłu­żej już cię nie trzy­mam, mo­żesz odejść.

Śled­czy zadał jesz­cze py­ta­nie w in­te­re­su­ją­cej go kwe­stii.

– Co sta­nie się z Urzę­dem Be­stio­kon­tro­li?

– Urząd ów zli­kwi­du­je­my – od­po­wie­dział kom­pe­tent­ny w tej spra­wie Zło­to­mił.

To zdzi­wi­ło Świę­to­sła­wa. Jak bo­wiem głosi mą­drość lu­do­wa, urzę­dy ła­twiej bu­do­wać niż nisz­czyć.

– Urząd zli­kwi­du­je­cie, tedy po­da­tek smo­czy na­le­ża­ło­by zwró­cić – za­pro­po­no­wał nie­mra­wo Wziąt­ko.

Tym spo­so­bem wstą­pił na teren po­li­tycz­nie grzą­ski.

– Po­da­tek jest z de­fi­ni­cji bez­zwrot­nym. – Zło­to­mił uśmiech­nął się nie­przy­jem­nie. – Pie­niądz, raz przez urzę­dy pań­stwo­we ze­bra­ny, od­da­ny być nie może.

– Jak­żeż to? – wy­krzyk­nął rajca Grzmi­sław. – Zło­tem sy­pa­li­śmy, nie na wy­da­tek pań­stwo­wy, ale by do­go­dzić smo­ko­wi! Czy on sobie to złoto ukop­co­wał, czy po­ły­kał, że oddać nie mo­że­cie?

– Nie ina­czej! Do­brze prawi!

Miesz­cza­nie, choć z ocią­ga­niem, po­par­li swego przed­sta­wi­cie­la. Świę­to­sław przez chwi­lę z cie­ka­wo­ścią pa­trzył, jak roz­wi­ja się opo­zy­cja i po­wo­li wy­co­fał się z sali.

********************************************

Hotel „Ksią­żę­cy” robił wra­że­nie. Go­ścia wi­ta­ły so­lid­ne dę­bo­we wrota w rzeź­bio­nym wzo­rzy­ście por­ta­lu, ca­łość zaś zbu­do­wa­no z gru­bych drew­nia­nych bali, tu i ów­dzie ude­ko­ro­wa­nych mi­ster­nym zdo­bie­niem. U drzwi stał odźwier­ny, minę miał nie­tę­gą.

– Dzień dobry, panie Świę­to­sła­wie – rzekł jakoś bez en­tu­zja­zmu.

– Witam. – Śled­czy za­trzy­mał się na chwi­lę. – Jak na­stro­je?

Odźwier­ny wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Nie wia­do­mo co się dalej bę­dzie dzia­ło. Wie pan, mój kuzyn ma takie sto­isko ze stru­ga­ny­mi smo­ka­mi, prze­wod­ni­kiem był, robił ry­sun­ki na tle jamy. A teraz? Ale co będę glę­dził, hotel jest wła­sno­ścią dworu i tu bę­dzie dwór dalej zna­mie­ni­tych gości po­dej­mo­wał.

Śled­czy skie­ro­wał się zaraz ku gwar­nej ho­te­lo­wej knaj­pie. Ze­bra­na tam brać ry­cer­ska ob­sia­dła sto­li­ki, od­da­jąc się na­mięt­ne­mu kar­to­graj­stwu. Z boku ktoś na moc­nym, dę­bo­wym sto­ja­ku za­wie­sił, niby na ma­ne­ki­nie, kom­plet­ny rynsz­tu­nek. 

– Salve – rzu­cił nie­pew­nie Świę­to­sław, nie zna­jąc skła­du gości.

– Te sa­lu­ta­mus – od­par­ła jedna z od­wró­co­nych głów. Śled­czy nie wie­dział czemu za­brzmia­ło mu to jak kpina, tak nie­mra­wą usły­szał od­po­wiedź. Część zgro­ma­dzo­nych do­brze wła­da­ła sło­wiań­skim, resz­ta pró­bo­wa­ła do­ga­dy­wać się po ła­ci­nie, lecz na ucho śled­cze­go była to ła­ci­na wy­uczo­na na na­pi­sach z murów i po­pu­lar­nych pie­śniach ko­ściel­nych. Osta­tecz­nie Świę­to­sław zde­cy­do­wał do­siąść się do sa­mot­ne­go za­pi­ja­cza, sie­dzą­ce­go nieco na ubo­czu.

– Niech imię p… – roz­po­czął po­wi­ta­nie ry­cerz, czknął i prze­rwał wsty­dli­wie zer­ka­jąc na w po­ło­wie opróż­nio­ną bu­tel­kę go­rzał­ki. – Po­dwój­nie ni­to­wa­na kol­czu­ga z kuźni pół­no­cy, dobry ak­ne­ton fran­cu­skiej ro­bo­ty. I miecz – po­ję­cia nie mam, z czego i jak zro­bio­ny, ale do­brze leży w dłoni. Na­by­ty w Ale­ma­nii po cenie nie­ko­niecz­nie oka­zyj­nej. Pa­trzaj pan, jak prze­in­we­sto­wa­łem. Ale, excu­sez – moi mon im­po­li­tes­se: god­ność moja Geo­r­ges de Cas­sis. Pana zaś zwą…?

– Świę­to­sław. Z Kra­ko­wa. Do­wo­dzę tu stra­żą miej­ską.

Nie­spo­dzia­nie odwrócił się jeden z graczy, tęgi a wą­sa­ty ry­cerz.

– Pan straż­nik, tak? Wiel­ce­śmy cie­ka­wi, kto be­sty­ję zgu­bił, bo to różni róż­nie po­wia­da­ją. Zna­leź­li się tacy, co twier­dzą, że to niby ple­be­ii manu fac­tus, cham­ską ręką uczy­nio­ne.

– I zdaje się, że racja – po­parł go Geo­r­ges. – Żaden z nas tego nie zro­bił. A mnie, ima­gi­nuj pan sobie, ze­zwo­le­nie mu­sie­li wy­da­wać na atak. Z pie­czę­cią ory­gi­nal­ną. Rzecz jasna, nie za darmo. Jedną tylko mam uwagę, co do chama: ja di­stin­guo takie stany jak chło­pi i miesz­ka­ją­cy w gro­dach. Kmieć orze a żnie, na­to­miast cives trud­nią się rze­mio­słem i han­dlem.

– Aleć panie mni­chu, fi­lo­zo­fu­jesz pan. Czym się niby pro­stak miej­ski od wiej­skie­go wy­róż­nia?

– Panie mni­chu? – rzu­cił Świę­to­sław nie mogąc się na­dzi­wić, jak nie­okrze­sa­ni equ­itis z róż­nych stron Eu­ro­py uci­na­li sobie uczo­ne po­ga­węd­ki przy kar­tach i oko­wi­cie.

Lud to prze­cież, zda się, pro­sty i do mie­cza, nie do ksiąg przy­uczo­ny. Tu się zaś zgro­ma­dzi­ły okazy oso­bli­wie wy­edu­ko­wa­ne. Ema­no­wa­li prze­to do­sto­jeń­stwem niby wy­ję­ci z barw­nych ilu­stra­cji ksiąg bądź zdob­nych go­be­li­nów.

– Mnich, bo w no­wi­cja­cie był. Niech się po­chwa­li – wy­ja­śnił wą­sacz.

– Chwa­lić się nie będę, lecz to praw­da. Praw­da i za­ra­zem zło­żo­na wiel­ce hi­sto­ry­ja. Oj­ciec mój oże­nił się po­wtór­nie, wyzuć mnie chcie­li z dzie­dzicz­nych dóbr, przy­wdzia­łem więc habit. Ko­niec koń­ców zakon opu­ścić mu­sia­łem, bo się dobra przez ko­in­cy­den­cję bez dzie­dzi­ca zo­sta­ły… Et ca­ete­ra, et ca­ete­ra. Wię­cej opo­wia­dać nie za­mie­rzam.

– Ro­zu­miem i za język cią­gnąć nie będę. A oso­bli­wy urząd, o któ­re­go kon­ce­sjach pan na­po­mknął, to be­stio­kon­tro­la. Zaj­mu­ją – a wła­ści­wie zaj­mo­wa­li się – głów­nie trzy­ma­niem smoka w ry­zach, na przy­kład kar­mi­li go, żeby sam nie po­lo­wał na ludz­ki do­by­tek. Z tyłu pie­cza­ry wy­bi­to dziu­rę i wwo­żo­no żyw­ność, wy­bie­ra­ną i por­cjo­wa­ną w opar­ciu o tak zwaną „wie­dzę” magów. Swoją drogą, za­wsze mnie za­sta­na­wia­ło, czemu ta ha­ła­stra smoka zwy­czaj­nie nie otru­je.

– Niech­że się pan Boga boi! Albo bogów, nie wiem w co tu się wie­rzy, w tym wa­szym Kra­ko­wie!

– Każdy wie­rzy, w co chce.

– Widać wła­śnie. Po­ka­zu­je się oto, z ja­kie­go na­sie­nia wy­ro­sło wasze ple­mię. Tak ary­sto­kra­ci jak i plebs. Otruć? Azali ko­pi­ji a ry­ce­rza wam nie staje, czy jak?

– Ja mam do tego bar­dziej prak­tycz­ne po­dej­ście. Grunt, że po­twór nie żyje  – od­parł śled­czy, w duchu zaś pod­śmie­chi­wał się za wy­nie­sie­nie do „ary­sto­kra­tów”, jakby był miej­sco­wym oli­gar­chą.

– I honor rów­nież, drogi panie, honor rów­nież. Długo miej­sca w owym gro­dzie nie za­grze­ję, gdy się nona roz­pocz­nie opusz­czam mia­sto, nie mam za­mia­ru dłu­żej tu bawić. Bo jak wszel­kie signa na nie­bie i ziemi wska­zu­ją, smoka ubito nie­god­nie. Zda mi się, że nawet wiem kto tu rękę przy­ło­żył. Dwa dni temu pewna osoba chwa­li­ła się rze­ko­mym se­kret­nym spo­so­bem na zgła­dze­nie smoka mie­szan­ką jadów. W nie­god­no­ści swo­jej od­wa­ży­ła się zajść tutaj nawet, w miej­sce, gdzie ry­cer­stwo kon­sy­stu­je.

– Nona, nona… – Świę­to­sław dla­cze­goś sku­pił się na tym sło­wie – Bre­wiarz pan od­ma­wia?

– Nie­re­gu­lar­nie. Pan już chrze­ści­ja­nin, czy jesz­cze tkwi w błę­dach po­gań­stwa?

– Jesz­cze tkwię. Ale się za­sta­na­wiam. 

– Tedy do­brych wy­bo­rów życzę.

********************************************

Chętni odebrać „sowitą nagrodę” oraz zwykli ciekawscy coraz tłumniej nachodzili, przez dezorientację, dwa budynki: kancelarię książęcą i komendę straży miejskiej. Śledczy, z braku lepszych pomysłów, nakazał rano zmobilizować wszystkich konfidentów, by śledzili ludzi wychodzących od księcia i od straży. Sam, odbębniwszy dyżur i przesłuchawszy paru konfabulantów, opuścił biuro i udał się pod pałac, luzując jednego ze swoich. Oparł się o dorodną gruszę rosnącą nie wiedzieć czemu przy wejściu na dziedziniec. Wierzeje, jak zawsze w biały dzień podczas pokoju, były rozwarte na oścież. Później śledczy nie był pewien, co jako pierwsze wzbudziło jego niejasne przeczucie, że coś tu nie gra. Może był to kręcący się po placu nieznajomy, który w krótkim czasie trzykrotnie nawiedził publiczny wychodek, płatny ćwierć grosza krakowskiego od wejścia, w kruszcu lub w naturze. Może robociarz pozorujący prace modernizacyjno–remontowe w okolicach pałacu. Albo koniuch, co to kilka razy przejechał w tę i we w tę z taczką pełną gnoju, jakby robił to dla rozrywki, bez celu owego gnoju wywiezienia. Z kancelarii wylazł jakiś interesant, a śledczy tylko na to czekał. Już ruszał się spod drzewa, gdy spostrzegł jak robociarz przerwał modernizowanie ściany i z udawaną nonszalancją podążył za figurantem. Śledczy roześmiał się w duchu i poszedł za nimi. Rozumiał co się święci; był to zwyczajny konflikt kompetencji. Dwa były bowiem ośrodki władzy w Krakowie: książę z orbitującymi wokół niego figurami oraz niższa w hierarchii, acz względnie niezależna Rada Miejska. Straż w teorii podlegała Radzie Miejskiej, książę przez swego majordoma rozporządzał własną strażą pałacową, nie licząc wojska tworzącego osobną jednostkę. Tak więc sytuacje, gdy różne służby wchodziły sobie w paradę, nie dziwiły śledczego. Zdumiało go dopiero, gdy zerkając za siebie,  dostrzegł, że do korowodu tajniaków dołączyła kolejna, nieznana mu osoba. Idąca za nim krok w krok, w sposób zbyt jawny, zdradzający nieudolność tajniackiego warsztatu. Czy Świętosława śledzono omyłkowo czy umyślnie, na razie pozostawało tajemnicą, podobnie jak tożsamość szpiega. Orszak agentów z figurantem na czele skierował się na rynek, ruchliwy i głośny, jak zawsze w dzień targowy. Strażnik trafił przez to na osobę, której zamierzał przez pewien czas unikać.

– Cześć, Jadziu.

Pulchna kobietka obsługująca własny stragan gastronomiczny obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.

– A ty co? Nie odzywasz się, pukam – nie otwierasz?

– Pewnie nie było mnie w domu. Mnie często nie ma w domu. Powiedziałbym wręcz, że traktuję dom jak hotel, co mi zresztą rodziciele za czasów pacholęcych często wymawiali.

Świętosław jął rozglądać się na boki, co Jadwiga łacno przyuważyła.

– Czekasz na kogoś?

– Nie. To na mnie czekają. Choć jeszcze o tym nie wiedzą.

Spojrzała nań dziwnie.

– Bierzesz coś czy będziesz tak stał?

– Kiełbasa z bułką raz. Ogólnie proponuję przenieść naszą znajomość na stopę zawodową – rzekł Świętosław wzrokiem szukając figuranta, dłonią zaś chrupkiej bułki do zagryzienia tłustej kiełbasy.

– Co, proszę?

– Zostańmy współpracownikami. Tajnymi.

– W co ty się do cholery bawisz, a?

Śledczemu trudno się było skoncentrować – tu micha z żarciem, tu wzrokiem pilnuje obiektów obserwacji, tu odpowiada.

– Ano wiadomo, baba na targu zawsze sporo wie – palnął, całkiem niedyskretnie kręcąc szyją w stronę figuranta. Niespodzianie snujący się za Świętosławem szpieg zbliżył się do ławy z wyrobami skórzanymi, naprzeciw kramu Jadwigi. Śledczy wyostrzył słuch, jednocześnie wyłączając się na narzekania straganiarki i starając się nie stracić z oczu pierwotnego celu. Szpieg gwarzył z kramarzem by ostatecznie rzucić:

– Słyszałeś pan wieści? Onego smoka, gadają, zabił syn Kraka.

Świętosław najchętniej aresztowałby teraz tego rozpowiadacza. Tylko na chwilę, by upewnić się, kto tu w co pogrywa. Rozsądek nakazywał jednak powściągliwość, gdyż komendant nie zamierzał drażnić mocodawcy owego konfidenta. Nagle, śród ciżby, śledczy wypatrzył znaną mu twarz kupca, który energicznie machał na niego, stojąc przy swym kramie. Ten rzut oka przeciążył percepcję Świętosława i figurant zniknął mu z oczu. Śledczy sklął się w myślach za szkolny błąd, obcesowo urwał rozmowę z Jadwigą zostawiając niedojedzoną kiełbasę i zły na siebie poszedł ku znajomemu. Dyskretnie rozejrzał się wokół. Czysto, Złotomiłowy „zaufany” rozpłynął się w tłumie.

– Witaj Swiatek, ja już słyszał nowinu.

– Tak, oczywiście… – Podenerwowany śledczy rzucił bezsensowny komunał. – Interesy dobrze idą?

– Idą nie idą. Niech się wasza komora celna cieszy, że też do was jacy kupcy w ogóle zjeżdżają. Do grosza ostatniego obdzierali. Teraz może odpuszczą – najwięcej na smoka brali. Ty mnie powiedz, do kogo się teraz zwrócić po zwrot.

– Zwrot czego?

– Podatku na smoka. Z prawnikiem ja rozmawiał, możliwa rzecz.

– Jak zagarnęli to nie zwrócą, nie wyobrażam sobie tego.

Ihor zmarszczył gniewnie brwi, wyciągnął spod lady podłużny przedmiot zawinięty w kawał materiału.

– To pomnisz?

Kupiec rozwinął materię ukazując oczom Świętosława piękny nóż o damasceńskim ostrzu i bogato rzeźbionej srebrnej rękojeści. Śledczy nie krył zdumienia.

– Czyżby twój słynny nóż? Udało ci się wyprocesować?

– Nie udało. – Ihor zdawał się obrażony. – Odkupiłem, i uważasz, mniej ja dał jak za pierwszym razem. U was się praw swoich dojść nie da, ty też nie zrobił nic.

– Od władz odkupiłeś? – Komendant straży zignorował uszczypliwą uwagę.

– Nie, oni przedali to gdzieś. Poszedł nóż w obieg targowy, przypadkiem w moje ręce wpadł wtóry raz. Ten sam, zobacz nazwisko arabskie wypisane: Abdul ibn Salih.

– Może to była jakaś seria limitowana? Ty pewien jesteś swej znajomości arabskiego?

– Uj ty… Wystarczy, że pamiętam te szlaczki, napis mi Arab jeden wyłożył, mówiłem ci kiedyś. A żadna seria to nie była, taż sama szczerba jest na głowni.

Śledczy nie bardzo wiedział o czym ma dalej rozmawiać, ale chciał wyjaśnić sprawę smokobójstwa, powodowany już to poczuciem obowiązku, już to zwykłą ludzką ciekawością.

– Słuchaj, nie wiadomo ci, żeby ktoś zamawiał ostatnio większe ilości jakiejś, hmm, substancji?

– Ale powiedziałeś! Substancja! Wszystko jest substancja, ja, ty, ten nóż i rynek cały. Jaka substancja? Swiatek, ja kupiec prosty, dla mnie konkret najwięcej ważny.

– To mogło być cokolwiek, jeszcze ustalamy szczegóły. Jakieś ziele może?

– Nie wiem, chyba, że o jakim majeranku dumasz. A zioła to u was taki jeden ciągle zamawia, ale to nocą przychodzi – Ihor spojrzał na strażnika z lekko drwiącym uśmieszkiem – co tobie pewnie wiadomo. Kiedyś w dzień też mu dowozili, ale to przynosiło pecha. Towar szedł z dymem, po drodze smok dopadał i palił. Nie wiem, kto te zioła zamawiał, ale ze smokiem to on musiał mieć na pieńku!

 Śledczy szybko pożegnał się z kupcem, jako że wypatrzył Mirosława błąkającego się na obrzeżu rynku.

– Świętek, gdzieżeś łaził? Usiądźmy, bo padniesz jak usłyszysz– rzekł, wskazując na kamienną ławkę.

Nim siedli, jakaś objuczona towarami dwumiejscowa babulina usadowiła na niej swą sempiternę.

– No to postoimy. Zgaduj co się stało. Trup na trupie trupem pogania. Nasi znaleźli zwłoki w szuwarach przy jamie.

– Jacyś podejrzani?

– Nie, zwłok jeszczem wcale nie widział. Ale posłuchaj drugiej rzeczy: w nocy napadli na dom Dobrogoja vel Durodzieja. Byłem tam przed chwilą. Porozwalane, ale jakichś śladów to nie znajdziesz. Tyle wiem, że rozróba była i chcieli podpalić, bo tu i ówdzie osmalone.

– Osmalone? Ostatni, przedśmiertny atak?

– Widziałeś, żeby smok kiedy w miasto uderzał? Na wsiach – i owszem, ale nigdy w mieście. Choć tyle te darmozjady z bestiokontroli potrafiły załatwić!

********************************************

– Przej­ście Sztuk­mi­strzów. Dziw­na nazwa – orzekł poeta Nar­cyz, roz­par­ty wy­god­nie na bia­łym krze­śle rzeź­bio­nym w lekki, mi­ster­ny ażur. Na­tych­miast zja­wił się kel­ner.

– Stali by­wal­cy znają jej po­cho­dze­nie. Od razu po­znać, że jest pan przy­jezd­ny. – Może życzy pan sobie pio­łu­nów­ki? Chyba, że pre­fe­ru­je pan moc­niej­sze do­zna­nia, dajmy na to –wil­cze ja­go­dy?

– Obej­dzie się… Ale z chę­cią spró­bu­ję tych wa­szych in­ha­la­cji. – Wska­zał na kilka po­bli­skich sto­li­ków spo­wi­tych zio­ło­wym dymem.

Do lo­ka­lu wma­sze­ro­wa­ło dwóch roz­ga­da­nych męż­czyzn, w tym Świę­to­sław. Ten zło­wił okiem no­we­go w Przej­ściu i zaraz spy­tał czy wolne. Poeta otak­so­wał straż­ni­ków.

– Z kim mam przy­jem­ność?

– Myśmy ze stra­ży miej­skiej. No, niech pan tak nie pa­trzy, jak na tę­pych sie­pa­czy.

– Ot, po prostu aż bije ode mnie szacunek dla władzy. A ja tu sobie właśnie rozprawiałem z kelnerem, bo dojść nie mogę, skąd się wzięła nazwa tego miejsca.

– Przej­ścia? Nasz za­ło­ży­ciel był w Ga­lii i tam pod­pa­trzył. W ory­gi­na­le było – po­praw mnie Mirek – Pas­sa­ge D’Ar­ti­stes? Jakoś tak.

Przej­ście wy­ro­bi­ło sobie markę i na­le­ża­ło do na­je­le­gant­szych miej­scó­wek Kra­ko­wa. W za­my­śle miało być wolną prze­strze­nią dla twór­ców – ko­li­sty bu­dy­nek z cen­tral­nie umiesz­czo­ną sceną i barem otwie­rał się na czte­ry stro­ny świa­ta. Część środ­ko­wą ota­czał dość sze­ro­ki pasaż ze sto­li­ka­mi i po­mniej­szy­mi sto­iska­mi, czy też pod­wyż­sze­nia­mi dla ar­ty­stów. Duże okna w oło­wia­nych ra­mach wpusz­cza­ły do wnę­trza mnó­stwo świa­tła. Sto­sow­ne do miej­sca były także spe­cjal­no­ści za­kła­du, to jest po­da­wa­ne w róż­nych for­mach spe­cy­fi­ki,  któ­ry­mi zwy­kli ha­lu­cy­no­wać się ar­ty­ści. Straż­ni­cy miło ga­wę­dzi­li z poetą kosz­tu­ją­cym dymu, tym­cza­sem na okrą­głą scenę po­środ­ku  wdra­pał się jakiś wier­szo­kle­ta i dalej re­cy­to­wać. Niby go nie słu­cha­li.

 – …po­sta­wię wszyst­ko, że be­stia zdech­nie. A tutaj wstęp wzbro­nio­ny, idźże pisać gdzie in­dziej.

Nagle coś tknę­ło Mi­ro­sła­wa:

– Hej! Prze­cie to ten, co go prze­go­ni­łem! Spi­su­je wszyst­ko czy jak?

Świę­to­sław za­my­ślił się pró­bu­jąc przez se­kun­dę od­two­rzyć w my­ślach mi­mo­wol­nie za­pa­mię­ta­ne wersy.

Wstał i za­kla­skał:

– Panie poeto! Pan tu po­dej­dzie!

– Roman z Bra­ty­sła­wy je­stem. I bar­dzom rad, że się spodo­bał mój eks­pe­ry­men­tal­ny po­emat.

– Wła­śnie, bo ko­le­ga twier­dzi, że pan za­pi­sał jego słowa.

– Tak. Na tym opie­ra się mój kon­cept. Cho­dzę i za­pi­su­je usły­sza­ne słowa, wła­ści­wie nie do­da­jąc nic od sie­bie

– Ależ to bez sensu! – ob­ru­szył się Nar­cyz. – To pod­wa­że­nie całej idei sztu­ki jako ta­kiej! Czyli mógł­bym, po­wiedz­my, wziąć tu oto naszą roz­mo­wę i twier­dzisz że to bę­dzie już utwór go­to­wy, pełny i osta­tecz­ny? A gdzie tu rola poety? Toż pan straż­nik mógł­by po­dob­ne dzie­ło spło­dzić!

Pan straż­nik uśmiech­nął się i nie sko­men­to­wał.

– Cho­dzi, ko­le­go, o po­dej­ście do spra­wy. O spoj­rze­nie, uję­cie chwi­li. Nie ma się co obu­rzać, na­praw­dę, jedno dru­gie­go nie wy­klu­cza.

– Wróć­my jed­na­ko­woż do me­ri­tum – Świętosław naprowadził dyskurs na pożądany tor. – Coś było o ja­kimś za­kła­dzie…?

– Zga­dza się. Aku­rat prze­by­wa­łem w tym, uwa­ża­cie pa­no­wie, lo­ka­lu gdy padły szcze­gól­nie cie­ka­wią­ce waszą mi­łość słowa.

Wy­cią­gnął zza pa­zu­chy ar­ku­sik.

– Po­sta­wię wszyst­ko, że be­stia zdech­nie.

– Na pewno pi­sa­łeś to wczo­raj?

– Oczy­wi­ście! – Roman zdzi­wił się i coś jakby za­czął bul­wer­so­wać.

– I co było dalej!

– Nic nie było. Opu­ści­łem lokal.

– No brawo chło­pie, żeś po­kpił spra­wę. Nie do­wie­dzia­łem się istot­nych rze­czy.

– Coś mi się zdaje, a ra­czej je­stem pe­wien, że pa­no­wie źle oce­nia­cie za­war­ty prze­kaz.

Od stro­ny drzwi nad­szedł roz­ra­do­wa­ny Wiesz­czy­na, niski i bar­czy­sty wła­ści­ciel Przej­ścia.

– Ha, wi­ta­my, wi­ta­my! Cze­muż za­wdzię­czam wi­zy­tę or­ga­nów ści­ga­nia?

Po­trzą­snął pra­wi­ce.

– Wła­śnie dys­ku­tu­je­my o wyż­szo­ści wy­my­śla­nia nad spi­sy­wa­niem.

– Pro­szę bar­dzo, po to stwo­rzo­no to cu­dow­ne miej­sce! Ale gdzie macie trze­cie­go do kom­ple­tu?

– Ra­do­mi­ra? Krąży po mie­ście. Jed­na­ko­woż naj­waż­niej­szą dziś spra­wą jest usta­le­nie oko­licz­no­ści wiel­kie­go wy­bu­chu. I róż­nych po­wią­za­nych z tym kwe­stii.

– Po­waż­ne, widzę, te­ma­ty dys­ku­tu­je­cie. Za­sad­ni­cze! A nie skła­niasz się pan może, panie Świę­to­sła­wie, ku teo­rii su­icy­dal­nej?

– Słu­cham?

– Smoki to ponoć bar­dzo in­te­li­gent­ne stwo­rze­nia. Nie na­le­ży wy­klu­czać, że i wraż­li­we. Cią­głe ataki, naj­ścia – to wszyst­ko od­ci­ska się na psy­chi­ce.

 – Tak samo mó­wi­ły te ob­ro­śnię­te dzia­dy od eko­lo­gii.

– Ach, drogi panie – włą­czył się Nar­cyz – nie od dziś wia­do­mo, że ob­ro­śnię­te dzia­dy, zwłasz­cza te ła­żą­ce w dłu­gich sza­tach, wy­ka­zu­ją się spe­cjal­ną pre­dy­lek­cją ku drzew­kom i zwie­rząt­kom. Nie­za­leż­nie od ich roz­mia­rów tu­dzież wpły­wu na czło­wie­ka.

– Nie­zbyt pan wraż­li­wy na pięk­no przy­ro­dy jak na poetę. – Trzeź­wo za­uwa­żył Świę­to­sław.

Li­te­rat prze­wró­cił ocza­mi strze­la­jąc te­atral­ne miny.

– Panie straż­ni­ku drogi! Po­miesz­kał­by pan tro­chę przy ich świę­tych ga­jach, zmie­nił­by pan zda­nie. Moja dal­sza ro­dzi­na ma nie­szczę­ście po­sia­dać spła­che­tek lasu oku­po­wa­ny przez taką zgra­ję. Go­spo­da­ro­wać nie można, nawet prze­sie­ki pod drogę wy­rą­bać, bo to na­ru­sza uświę­co­ne knie­je. Byle Świę­ty Dąb stał pro­sto, jedno im w gło­wie.

Świę­to­sław od dłuż­sze­go już czasu wy­mow­nie spo­glą­dał na Wiesz­czy­nę, ten w lot zła­pał w czym rzecz i wraz ze straż­ni­ka­mi opu­ścił po­etów. Stop­nio­wo zni­kać za­czę­ła ru­basz­ność Wiesz­czy­ny, w miarę jak od­da­la­li się na za­ple­cze. Z kuch­ni roz­cho­dzi­ły się aro­ma­ty po­traw i in­ten­syw­ne wonie su­szo­nych ziół. Twarz wła­ści­cie­la Przej­ścia stę­ża­ła i na­sro­ży­ła się, oczy – przed chwi­lą pełne do­bro­tli­we­go śmie­chu, teraz wy­da­ły się kpiar­skie i cwa­niac­kie. Śled­czy sam nie wie­dział z jakim Wiesz­czy­ną wolał roz­ma­wiać – zna­jąc nie­źle pro­fil jego dzia­łal­no­ści, prze­dzierz­ga­nie się w jo­wial­ne­go pa­tro­na ar­ty­stów po­czy­ty­wał za brzyd­ki i nie­go­dzi­wy fałsz. Łgar­stwo przy­kry­wa­ją­ce to nie­przy­jem­ne ob­li­cze o świ­dru­ją­cych oczach. Ale któż w pełni pozna czło­wie­ka! Czy dwo­istość na­tu­ry ozna­cza, iżby jedna tylko miała wy­pły­wać ze szcze­ro­ści serca? Dość było tych roz­wa­żań – na­le­ża­ło przejść do czy­nów.

– Wiesz­czy­na, usiądź­my – rzekł śled­czy wcho­dząc w buty go­spo­da­rza.

– Pew­nie, że usią­dzie­my, by­le­ście szyb­ko wy­ło­ży­li o co się roz­cho­dzi. Czy o to kto zli­kwi­do­wał, że tak po­wiem, pa­lą­cy pro­blem? Jeśli tak, to nie ten adres. Wasz na­czel­nik złe na­mia­ry wam po­da­je.

– Jaki na­czel­nik? – Śled­czy pojął, że mowa o Zło­to­mi­le. – Myśmy sa­mo­rząd­ni, nad nami tylko Rada i ksią­żę pan, stra­ży zaś ja na­czel­ni­ku­ję.

– Tak jest – przy­świad­czył, włą­cza­jąc się, Mi­ro­sław. – A my nie szu­ka­my ja­kie­go chłop­ka–roz­trop­ka, co to, jak mia­sto huczy, smoka pobił. Bar­dziej cie­ka­wi nas kto na­padł nocą na dom Do­bro­go­ja.

Wiesz­czy­na jakby nieco uspo­ko­ił się o tok spraw, lecz przy­ga­nił:

– Nie­ład­nie, pa­no­wie, tak na­sta­wać na go­spo­da­rza. Ale was to nawet lubię, idzie się do­ga­dać. Nie to, co nie­któ­rzy.

– Nie wiem, czy trak­to­wać to jak kom­ple­ment, gdy mówi to osoba two­je­go po­kro­ju.

Wiesz­czy­na spoj­rzał koso.

– Kom­ple­ment. Wpierw po­wiedz­cie mi pa­no­wie, czy oby­wa­te­lo­wi wolno wy­rę­czać or­ga­na pań­stwo­we, gdy ich aku­rat­nie w po­bli­żu nie staje?

– A co to niby zna­czy „wy­rę­czać or­ga­na pań­stwo­we”?

– Ze­szłej nocy… pod­ją­łem pewne kroki, gdyż mu­sia­łem bro­nić swo­je­go ku­cha­rza. Zbroj­na banda go na­szła nocą. No, ale cóż – ku­charz coś widać wie­dział za­wcza­su, bo go w domu nie za­sta­li. Ja na­to­miast, czego nie taję, dys­po­nu­ję swymi si­ła­mi po­rząd­ko­wy­mi. Wy­sła­łem swo­ich, star­li się z ban­dy­ta­mi. Py­ta­cie, kto za tym stoi – na to nie od­po­wiem. To już są spra­wy po­li­tycz­ne. Umowa nasza była, że się w spra­wy po­li­tycz­ne nie mie­sza­cie po ni­czy­jej stro­nie, a ja o żadną pro­tek­cję w tych kwe­stiach nie pro­si­łem i nie po­pro­szę.

Mi­ro­sław ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem na ustach jął lu­stro­wać ścia­ny ob­wie­szo­ne, w cha­rak­te­rze ozdób, su­szo­nym ziel­skiem róż­no­ra­kie­go au­to­ra­men­tu; skru­szył w dło­niach jakiś wonny liść.

– To ci nocą przy­wo­żą? – rzu­cił bardzo nietaktownie.

– Umowa jest umowa – zmi­ty­go­wał Świę­to­sław. – Nie ma co drą­żyć.

– Ale one ziel­ska po­dat­kiem ob­ło­żo­ne nie były, nie?

– Pa­no­wie, czy wy z po­spo­li­tym rze­zi­miesz­kiem twa­rzą w twarz sta­je­cie, żeby od­gry­wać sztucz­kę „dobry i zły straż­nik”? Była umowa, więc po­waż­nie ze mną roz­ma­wiaj­cie. Przy­zna­łem się, że biłem ban­dy­tów, nie­któ­rych ubi­łem, ale i moich na­cię­li. I tyle. Szlus. Ko­niec bajki.

– A czemu aku­rat wa­sze­go ku­cha­rza chcie­li ubić?

– Po­li­ty­ka – to była ostat­nia rzecz, jaką po­wie­dział Wiesz­czy­na.

********************************************

– Dajmy pokój tej far­sie, idzie­my do Knura się na­jeść.

Po­szli. Nie­przy­jem­nie wy­glą­da­ła ulica Szew­ska, przy któ­rej ulo­ko­wa­no słyn­ną karcz­mę „Pod Sro­gim Knu­rem”. Słyn­ną nie­ko­niecz­nie wy­kwin­tem ja­dło­spi­su czy uprzej­mo­ścią by­wal­ców. Cięż­kie po­wie­trze ulicy za­wdzię­cza­ło swą uni­kal­ną woń wy­le­wa­nym do rynsz­to­ku po­my­jom, po­bli­skie­mu skła­do­wi gar­bo­wa­nych skór oraz miej­sco­wym ob­szczy­mu­rom. Nad wej­ściem do knaj­py gó­ro­wa­ła pła­sko­rzeź­ba wy­obra­ża­ją­ca roz­ju­szo­ne­go wie­prza, z ko­niecz­no­ści czę­sto wy­mie­nia­na. Ostat­nią okrut­nie po­ha­ra­ta­li pod­pi­ci straż­ni­cy pa­ła­co­wi, urzą­dza­jąc sobie w Rów­no­noc tur­niej w strze­la­niu i mio­ta­niu – nie obyło się bez krzy­ku, a nawet dwóch zwol­nień dys­cy­pli­nar­nych.

We­szli, nie­któ­rzy tylko ode­rwa­li się od roz­mów i kufli piwa. Straż­ni­cy sie­dli w kącie, za­mó­wi­li kaszę i ma­ślan­kę – nor­mal­ny obiad także dało się w Knu­rze zjeść.

– Nie­bez­piecz­nie tu bywa – Świę­to­sław rzu­cił luźny banał.

Bar–krę­giel­nia znany był mię­dzy gmi­nem jako miej­sców­ka, gdzie no­to­rycz­nie wsz­czy­na­no bójki dla spor­tu i z nudów.

– Tutaj tak Dra­twę pochlastali, chama jed­ne­go. Cały dzień go zna­leźć nie mogę. Wsiąkł gdzieś.

– A jak on ma wła­ści­wie na imię?

– Ani nie wiem, jak mu na imię. Tyle wiem co ty, za­wsze był Dra­twa i Dra­twa…

 Ze środ­ka roz­gwa­rzo­nej sali le­ni­wym kro­kiem pod­szedł si­wie­ją­cy męż­czy­zna, do­brze znany obu straż­ni­kom.

– Mo­gli­by­ście się bar­dziej po­sta­rać, piwo jakie po­sta­wić. Kon­kurs ogło­sić albo za­kła­dy. Kto ma z wami gadać, po co i za co?

– Od za­kła­dów to tyś spec. Siad­nij se, Sądź­ba.

– Chęt­nie, chęt­nie – od­parł szef dwu­oso­bo­we­go (nie li­cząc ro­dzin) cechu buk­ma­che­rów, przy­sia­da­jąc się do straż­ni­ków.

Jego nie­spo­koj­ne palce bie­ga­ły po stole, a że nie miał już przed sobą je­dze­nia ani na­pit­ku, za­czął bawić się ja­kimś nie­kształt­nym przed­mio­tem wy­cią­gnię­tym z kie­sze­ni.

– Co tam panie, w buk­ma­cher­ce?

– Nie­tę­go. Wszyst­kie­go nie prze­wi­dzisz. Bo kto by TO prze­wi­dział?

TO. Nie trze­ba było roz­wi­jać. Ileż roz­mów tego dnia za­ga­jo­no TYM te­ma­tem, ileż bez­owoc­nych ucię­to po­ga­wę­dek! Wy­ra­ża­ją­cych gdy­ba­nie i głę­bo­ką nie­wie­dzę. Wiem, że nic nie wiem, jak chce fi­lo­zof.

– Wy­ście nie wie­dzie­li? – Łyp­nął buk­ma­cher z uda­wa­ną po­dejrz­li­wo­ścią. – Nie było to aby zro­bio­ne z po­bu­dek po­li­tycz­nych? Wia­do­mo, kto naj­bar­dziej na smoku urósł w siłę. Lu­dzie ga­da­ją, że smok był bar­dziej stra­szak niż re­al­ne za­gro­że­nie. Że kon­tro­la od be­styj go chro­ni­ła przed co groź­niej­szy­mi spe­cja­li­sta­mi. Po praw­dzie, to nawet  i nie wszy­scy ist­nie­niu smoka do­wie­rza­li.

– Kto nie do­wie­rzał?

– Przy­kła­dem, mój kuzyn. Nie miesz­ka w Kra­ko­wie, to i mógł przy­pad­kiem tra­fić na mo­ment, że się be­stia de­ko­wa­ła. Ale jak się za­sta­no­wić, na­ocz­nie smoka w całej oka­za­ło­ści sam rów­nież nie wi­dzia­łem.

– To trze­ba było się dziś przed jamę udać.

– Byłem na miej­scu, byłem, ni­ja­kiej be­styi nie wi­dzia­łem.

– Nasi zdą­ży­li po­sprzą­tać i wy­wieźć.

– Ow­szem, ow­szem – wy­wo­zi­li, ale trupy.

– Cho­le­ra!- Śled­czy pra­wie od­ru­cho­wo wstał, niby czło­wiek co zo­sta­wił roz­grza­ne że­laz­ko na pan­ta­lo­nach. – Byle się nie po­my­li­li z tymi tacz­ka­mi, gdzie jadą!

– Słu­cham?

– Nic, nic. A co tam tak mię­dlisz?

– Ot, pono smo­cza skóra. Dziw­na jakaś, więc może i smo­cza. Ten, co za­kład wy­grał, dał mi na pa­miąt­kę. Nie­mi­ła to pa­miąt­ka, mu­sia­łem się po­że­gnać z kupą szma­lu. Wie­cie jak ten za­kład dzia­łał, co? Za­kład ogól­ny typu prze­ży­je–zgi­nie co ty­dzień był od­na­wia­ny, kurs na smoka równy jeden. Rzad­ko kto sta­wiał. Jak ten przy­lazł, to mnie tknę­ło, że coś nie w po­rząd­ku. Za dużo po­sta­wił. Ale za­kład przy­ją­łem.

– Skóra nie do zdar­cia… – mruk­nął pod nosem śled­czy. – Czyli już wiesz, kto zabił smoka, tak?

– Sfery rzą­dzą­ce, a nie wie­dzą? Czyli, szu­ka­cie go niby?

– Szu­ka­my. I któż to?

– Ha! Ob­staw pan! Choć­by cech!

– Mam pewne typy.

 

********************************************

– Oj pa­no­wie, pa­no­wie… – Bro­da­ty medyk, nie lu­biąc cze­kać, sam chwy­cił za szpa­del i prze­rzu­cał zie­mię. – Znowu mnie wo­ła­cie po­nie­wcza­sie. Wy­bu­do­wa­li­by­ście po­rząd­ne pro­sek­to­rium. Wy by­ście naj­chęt­niej rów wy­ko­pa­li i buch, do mo­krej ziemi. Zwło­ki winno się kon­ser­wo­wać w tem­pe­ra­tu­rach skraj­nych, mro­zie lub go­rą­cu. Nie­raz sły­sza­łem, dobre tru­piar­nie wzno­szo­no w Ita­li­jej, nie mó­wiąc już co za prak­ty­ki od­pra­wia­no in Aegyp­to. Tam po­dob­nież zwło­ki tak za­cho­wa­ne…

– Myśmy tu nie na po­ga­dusz­ki o pro­sek­to­riach, sza­now­ny panie. A zwłok nikt za­ko­py­wać nie kazał.

Tak było w isto­cie. Bar­dziej niźli że­laz­ko na pan­ta­lo­nach może ro­ze­źlić wieść o wy­ko­na­niu nie­by­łe­go roz­ka­zu. Naj­pierw za­sko­czył ich go­niec  przy­by­ły z in­for­ma­cją, że ro­bot­ni­cy po­grze­ba­li ciała bez po­zwo­le­nia, a ści­ślej: bez po­zwo­le­nia stra­ży. Ktoś im ta­ko­we wydał, ale ktoś cał­kiem nie­upraw­nio­ny. Być może ten, kto chwi­lę potem jął roz­ko­py­wać świe­że mo­gi­ły w zna­nym sobie celu. Zna­leź­li się na miej­scu po­chów­ku w porę, hieny cmen­tar­ne rzu­ci­ły się do uciecz­ki, za nimi sa­mo­czwór po­pę­dził Mi­ro­sław. Były czte­ry trupy, dwa pierw­sze śled­czy sko­ja­rzył jako ludzi Wiesz­czy­ny. Otrzy­maw­szy taką wska­zów­kę, za­czął prze­cha­dzać się i gło­śno my­śląc, re­kon­stru­ował prze­bieg noc­nych zajść.

– Czyli bitka pod miesz­ka­niem Do­bro­go­ja. Chcie­li upo­zo­ro­wać inną przy­czy­nę zgonu. Ale po co roz­ko­py­wa­li grób?

 Od­po­wiedź dało wy­do­by­cie ostat­nie­go nie­bosz­czy­ka.

– Ha! No pro­szę! Za­gad­ka z serii: jeden z tych tru­pów nie pa­su­je do resz­ty, zgad­nij który!

Śled­czy ob­ró­cił kop­nia­kiem czwar­te z kolei tru­chło, ukazując znak roz­po­znaw­czy pew­ne­go im­per­ty­nen­ta z be­stio­kon­tro­li – prawe przedramię brzydko rozharatane podczas karczemnej burdy, a następnie koślawo zszyte grubą nicią. 

– Po ciem­ku omy­li­li się i nie tego wy­wieź­li co trze­ba. Ko­niec badań, panie dok­to­rze!

Śledz­two utknę­ło, z ludź­mi Zło­to­mi­ła nie warto było za­dzie­rać. Sy­tu­acji nie uła­twił po­wrót wy­raź­nie po­iry­to­wa­ne­go Mi­ro­sła­wa. Jego grup­ce udało się do­gnać i schwy­tać roz­ko­py­wa­cza, wle­kli go skrę­po­wa­ne­go sznu­rem z wor­kiem za­rzu­co­nym na łeb. Łeb, jak się oka­za­ło, na­le­żą­cy do nie­ja­kie­go Sę­dzi­mi­ra, straż­ni­ka pa­ła­co­we­go. Znali się z owym ga­gat­kiem z wi­dze­nia, zbyt czę­sto nie roz­ma­wia­li ze wzglę­du na ani­mo­zje po­mię­dzy służ­ba­mi.

– No, i czego tak pil­nu­je­cie chłop­cy, co?

– Zna­czy, o jamę idzie?

– O jamę, za­cznij­my od tego te­ma­tu.

Sę­dzi­mir za­wa­hał się – mil­czeć czy gadać? Jest u swo­ich czy u ob­cych? Osta­tecz­nie, w pro­sto­cie umy­słu god­nej pa­ła­co­we­go straż­ni­ka, uznał, że może bez obaw ze­zna­wać.

– To, panie, nie wie­cie? Prze­cie smoki bar­dzo łase na złoto. Na dzie­wi­ce zresz­tą też.

– Dzie­wi­ce? – Świę­to­sław my­ślał, że to tylko plot­ki.

– Tak, tak, dzie­wi­ce, też mu da­ro­wa­no. Choć nie były to takie dzie­wi­ce, jak by się mogło wy­da­wać. W sen­sie, że na­po­czę­te. Ko­bie­ty, nie panny, nie dzie­wi­ce. Szcze­rze rze­kł­szy, to nawet nie to, że bar­dziej roz­wią­złe, tylko to zwy­czaj­ne kurwy były.

– I smo­ko­wi żad­nej to nie ro­bi­ło róż­ni­cy?

– Cho­le­ra, ja tam się za­sta­na­wia­łem, co te smoki z tymi dzie­wi­ca­mi niby robią. Aż mi strasz­no jesz­cze, jak sobie tera po­my­ślę o tym.

– Co robią, co robią? Zja­da­ją!

– No wła­śnie nie, bo samem wi­dział jak te dzie­wi­ce, zna­czy się kurwy, wra­ca­ły. A my je wy­sy­ła­li nazad, a za dzień one znowu w baj­zlu.

– To się dzia­ło czę­sto? Te po­wro­ty?

– Drogi panie, by­wa­ło, że się dziw­ki osta­wa­ły w pie­cza­rze. Znik­nąć, to nigdy cał­kiem nie zni­ka­ły – prze­ciem je i póź­niej wi­dy­wał.

– A skąd pew­ność, że tra­fia­ły do smoka?

– Ka­za­li je fron­tem pusz­czać, zna­czy głów­nym wej­ściem do jamy, nie tam od tyłu… W za­sa­dzie, panie ko­men­dan­cie, gadać nie ka­za­li.

No tak, to było do prze­wi­dze­nia.

– A miał­byś w ogóle co wy­ga­dać?

– W za­sa­dzie, nie. Po­da­tek ze­brać, wartę i insze usłu­gi pro­wa­dzić – to tak. Ale wniść dzi­siaj do środ­ka, to mnie nie po­zwo­li­li.

– Dość, o czym my w ogóle ga­da­my. Wy­grze­by­wa­nie tru­cheł z ziemi też leży w za­kre­sie two­ich obo­wiąz­ków?

– Zwierzch­ność na­ka­za­ła, to i robię. Nie mnie się za­sta­na­wiać nad tym.

– No i co dalej? – Mi­ro­sław roz­ło­żył ręce.

Nie do­da­wał już oczy­wi­stych pytań, czy wolno im za­my­kać sługi sza­rej emi­nen­cji tego mia­sta.

– Nic. Po­li­ty­ka. Idzie­my do pa­ła­cu.

Zre­zy­gno­wa­na straż ru­szy­ła w stro­nę Wa­we­lu. Wra­ca­li, pro­wa­dząc świad­ka na po­stron­ku, ku jego wiel­kie­mu zresz­tą zdzi­wie­niu – śled­czy uznał, że le­piej mieć niż nie mieć za­kład­ni­ka. Polna droga wspi­na­ła się od za­miej­skie­go cmen­ta­rzy­ska ku wznie­sie­niom w cen­trum osady. Do­szli­by tak spo­koj­nie, tłu­ma­czyć się lub kłó­cić w pa­ła­cu, gdyby nie na­stą­pił ruch prze­ciw­ni­ka. Nie­spo­dzia­nie, dal­szy marsz prze­rwa­ło po­ja­wie­nie się zbroj­nej bandy. Przy­sa­dzi­sty herszt, za­ma­sko­wa­ny chu­s­tą jak wszy­scy jego kom­pa­ni, wy­szedł na śro­dek, gro­żą­co ważąc w dłoni cięż­ka­we­go pół­to­ra­ka. Po cóż on przybrał pozę zbója, Świę­to­sław zro­zu­mieć nie mógł, gdy się za chwi­lę wy­ja­śni­ło kto zacz.

– Pro­sty układ, mości stra­że. Jeńca pusz­cza­cie a zwło­ki do ziemi. Bez wę­sze­nia, gdzie nie trza. Spo­koj­nie pój­dzie­my każdy w swoją stro­nę.

– Po­li­ty­ka, psia jej mać – Mi­ro­sław zmełł prze­kleń­stwo w ustach i splu­nął. O dal­szym roz­wo­ju na­pię­tej sy­tu­acji za­de­cy­do­wa­ły szcze­gó­ły, gdyż detal po­tra­fi za­wa­żyć w spra­wach naj­bar­dziej po­waż­nych. Dla­cze­go sługi wiel­kie­go sa­tra­py ucie­ka­li się do czy­nów tak ni­skich jak ban­dyc­ka de­mon­stra­cja siły, śled­czy nijak nie mógł wy­ro­zu­mieć. Zu­peł­nie jakby ko­men­dant był przy­by­szem nie­obe­zna­nym w tu­tej­szej hie­rar­chii i ukła­dzi­kach, no­wi­cju­szem, któ­re­go trze­ba sobie wy­tre­so­wać. Aro­gan­cja i cham­stwo tak roz­sier­dzi­ły śled­cze­go, że przy­jął kurs na kon­fron­ta­cję, na­pręd­ce kal­ku­lu­jąc swoje szan­se. W końcu, sam tro­chę nie do­wie­rza­jąc we wła­sne słowa, rzu­cił hardo:

– A nie od­da­my! Dość wam po­bła­żam. Zno­we­li­zo­wa­ne prze­pi­sy, przy­po­mnę, za­ka­zu­ją za­kry­wa­nia twa­rzy w miej­scach pu­blicz­nych. Po co wam w ogóle te szma­ty na mor­dach, i tak po­zna­ję co dru­gie­go: Bo­le­bor, Ra­sław, o a tam się chowa za dzidą Ra­ci­mir.

Zbir wpadł w stu­por. Zresz­tą nie tylko on. Nikt nie wie­dział, po jaką cho­le­rę śled­czy pro­wa­dzi ich pod topór po­li­ty­ki.

– Co wy­pra­wia­cie, panie straż­ni­ku? Jaki tu in­te­res?

– Z pew­no­ścią nie wasz. Le­piej idź­cie się, chło­pa­ki, napić do Knura za­miast nam w czyn­no­ściach prze­szka­dzać. Do­brze wam to zrobi. Jak kiesy puste, kop­snę tro­chę gro­sza.

Szef bandy zmru­żył gniew­nie oczy, kiw­nął dło­nią na swo­ich ludzi. Zbiry roz­wi­nę­ły szyk i jęły osa­czać straż­ni­ków, ci zaś sku­pi­li się wokół ko­men­dan­ta i na­je­ży­li wnet szty­cha­mi mie­czy i włócz­ni. Pier­ścień na­past­ni­ków za­cie­śniał się. Śled­czy po­wścią­gnął nerwy, na­ry­so­wał na ziemi okrąg, po­dzie­lił kre­ska­mi, w śro­dek wbił miecz i jakby uspo­ko­ił się, ob­ser­wu­jąc rzu­ca­my przez klin­gę cień. Za­bo­bon­ny ban­dzior uniósł rękę wstrzy­mu­jąc ruch swych ko­mi­li­to­nów po zbrod­ni.

– Prze­stań pan czary od­pra­wiać, na nic to!

– Cza­rów nie za­prze­sta­nę. – Śled­czy wy­cią­gnął miecz z ziemi. – Macie jesz­cze moż­ność się wy­co­fać. Do­brze radzę.

Herszt za­niósł się chry­pli­wym re­cho­tem tłu­mio­nym przez chu­s­tę, ledwo się nie udu­sił.

– Pan po­gar­sza nasze i tak już złe po­ło­że­nie – syk­nął zlęk­nio­ny medyk.

– Ci­szaa! – Teraz to śled­czy wzniósł dłoń w sto­pu­ją­cym ge­ście. – Sły­szy­cie? Cóż to? Dzię­cioł?

Wszy­scy usłu­cha­li roz­ka­zu niby za­hip­no­ty­zo­wa­ni. Banda spoj­rza­ła po sobie sko­ło­wa­na.

– Wóz może…? – zga­dy­wał ktoś.

– Nie. Konny. Nona, dro­dzy pań­stwo.  Panie Geo­r­ges! – ryk­nął Świę­to­sław na całe gar­dło.

Herszt kazał ata­ko­wać, od­wró­cił głowę w kierunku, z któ­rego wzma­gał się tę­tent konia idą­ce­go w galop i sam rzu­cił się w stro­nę stra­ży. Rap­tem zza pa­gór­ka wy­nu­rzył się jeź­dziec i roz­pła­tał ban­dy­cie czasz­kę, wy­ha­mo­wał konia i ude­rzył na naj­bliż­sze­go prze­ciw­ni­ka. Wraża włócz­nia ze­śli­znę­ła się po kol­czym pan­ce­rzu, zbir przy­pła­cił ży­ciem nie­cel­ne pchnię­cie. Banda, niby be­stia z od­rą­ba­nym łbem, groź­nie mio­ta­ją­ca ciel­skiem w ago­nii, nieskładnie nacierała na ludzi Świętosława. Po chwili jednak po­zba­wie­ni swego capo zło­czyń­cy zgru­po­wa­li się, butni, bo wciąż prze­wa­ża­ją­cy licz­bą. Po­krze­pie­ni od­sie­czą ry­cer­ską, straż­ni­cy sta­nę­li w sze­re­gu, ma­sze­ru­jąc ku wro­go­wi. Obie grupy ludzi do­da­ły sobie kon­te­nan­su bo­jo­wym okrzy­kiem, za­ję­cza­ła stal. Śled­czy, choć bał się jak cho­le­ra, prze­cie stał na szpi­cy bo­jo­wej for­ma­cji, siekł mie­czem za­ma­szy­ste pół­ko­la, pa­ru­jąc zdra­dli­we szty­chy wro­gów. Jeden tylko dok­tor, nie­zbroj­ny, czmych­nął w kie­run­ku od mia­sta, ban­dy­ci nie ści­ga­li go. Jako sokół ko­łu­ją­cy nad łąką, okiem wy­pa­tru­ją­cy zdo­by­czy śród buj­nych traw, co doj­rzaw­szy ją spada pio­no­wo na ofia­rę z wy­cią­gnię­ty­mi szpo­ny, tak ry­cerz krą­żył wokół bandy ką­sa­jąc co i rusz cio­sem mie­cza. Bili się tak, nim widmo po­raż­ki ostu­dzi­ło bi­tew­ny amok i pa­ła­co­wi pod­da­li się, dufni we wpły­wy swego pryn­cy­pa­ła. Roz­bro­jo­no ich i poj­ma­no. Śled­czy ob­rzu­cił tę cze­re­dę gniew­nym wzro­kiem.

– Mirek, idź do ludzi z mia­sta robić alian­se. Szy­ku­je się nie­zgor­szy za­mach stanu.

********************************************

– Wi­taj­cie! – Ra­do­mi­ro­wi nigdy z twa­rzy nie scho­dził sze­ro­ki uśmiech.

Ko­men­dant nie mógł tego pojąć, po­dob­nie Mi­ro­sław. Źło­śliw­cy twier­dzi­li, że za­wdzię­cza swój na­strój wi­zy­tom w Przej­ściu, w któ­rym w rze­czy­wi­sto­ści Ra­do­mir wcale nie bywał. Sam za­in­te­re­so­wa­ny wy­ja­śniał po­go­dę ducha pracą w naj­we­sel­szym z trzech pio­nów stra­ży miej­skiej.

– Co dziś usta­lił wy­dział go­spo­dar­czy?

– Ha! Ja pra­co­wa­łem, w prze­ci­wień­stwie do nie­któ­rych, co to urzą­dza­ją sobie tournée po knaj­pach.

– Tournée! Wy­ja­śni­li­śmy spra­wę noc­nych zajść w mie­ście, o któ­rych pew­nie nawet nie wiesz. Usta­li­li­śmy też pra­wie, kto zabił smoka. Ostat­nie ogni­wo ukła­dan­ki zo­sta­ło nam do prze­słu­cha­nia.

– Cho­dzi o go­ścia, który zgar­nął wy­gra­ną u buka? Byłem u niego, wszyst­ko wiem.  Za­wsze po róż­nych więk­szych wy­da­rze­niach tam cho­dzę przy­pil­no­wać, by każdy oddał na­leż­ną część księ­ciu na­sze­mu ja­śnie oświe­co­ne­mu. Mało tego – zmon­to­wa­łem ko­ali­cję…

– Po­li­ty­ka… – ci­snął Mi­ro­sław nie­na­wist­nym sło­wem.

– …Więc zmon­to­wa­łem ko­ali­cję prze­ciw na­sze­mu Złot­ko­wi ko­cha­ne­mu. Na forum rady rzu­ci­łem hasło, by prze­trze­pać do­ku­men­ta­cję BeKi.

– Ry­zy­kow­ne – sko­men­to­wał Świę­to­sław. – Po­wi­nie­neś za­py­tać mnie o po­zwo­le­nie. Ty się w po­li­ty­kę ba­wi­łeś, a nas śle­dzi­li i na­pa­da­li.

– Tak, z tym, że taki był en­tu­zjazm w mie­ście, cała rada miej­ska hur­mem się rzu­ci­ła po­pie­rać, nawet ksią­żę ja­śnie oświe­co­ny się nie sprze­ci­wił. Chło­pa­ki w BK ostro tam mal­wer­so­wa­li, co nie jest ta­jem­ni­cą. Ale nie to jest naj­cie­kaw­sze. Do­rwa­łem Li­czy­my­sła, ich­nie­go bu­chal­te­ra. Głupi Zło­tek ani nie ubez­pie­czył żad­ne­go „od­wro­tu” swoim lu­dziom, ani nie udało mu się zli­kwi­do­wać BeKi zanim wkro­czy­łem. No to nasz ko­le­ga księ­go­wy miał pro­sty wybór – albo na współ­pra­cę pój­dzie, albo… może i czapa, takie sumy się tam prze­wa­la­ły. Zgad­nij, co wy­ja­wił?

– Co? Może, że wszyst­ko jest ukar­to­wa­ne, smok jest na usłu­gach wła­dzy, żeby wy­ci­skać po­dat­ki i ata­ko­wać wro­gów, a tamci z kolei chro­nią smoka przed ry­cer­stwem? – Śled­czy podał tezę ludzi uwa­ża­nych po­wszech­nie za naj­więk­szych oszo­ło­mów w mie­ście.

– Skąd wie­dzia­łeś?

 

********************************************

Dy­go­tli­we cie­nie bie­ga­ły po chro­po­wa­tej po­wierzch­ni skał, ucie­ka­jąc przed świe­tli­stym krę­giem po­chod­ni. Piąt­ka straż­ni­ków po­wo­li prze­su­wa­ła się na­przód, ro­biąc wizję lo­kal­ną pie­cza­ry – po­li­tycz­nie zdru­zgo­ta­ny Zło­to­mił nie mógł już ni­ko­mu blo­ko­wać wej­ścia. Pod no­ga­mi chrzę­ści­ło – co ? Kości, śmie­ci? Nie za­wsze dało się od razu roz­po­znać.

– A „zaj­ścia nocne”? Też coś o nich wiesz? – Świę­to­sław wy­ci­skał z Ra­do­mi­ra całą wie­dzę.

– Przed chwi­lą się chwa­li­łeś, że tę spra­wę wy­ja­śni­łeś, ale cóż – oświe­cę cię. Temu cwa­nia­ko­wi, jak mu… Wiesz­czy­nie udało się jakoś wy­wa­bić Zło­to­mi­ła z pie­le­szy. W mie­ście lu­dzie Złot­ka nie mogli się wspo­ma­gać smo­kiem, BeKa by się ośmie­szy­ła nie­sku­tecz­no­ścią… – Prze­rwał, bo zza za­ło­mu, z ciem­no­ści wy­nu­rzy­ła się po­stać.

Sta­nę­li na­prze­ciw mil­cząc. Przy­bysz od­chrząk­nął, na­brał po­wie­trza i prze­mó­wił:

– Wie sza­now­ny pan cenę tegoż lo­ka­lu?

– Co to za py­ta­nie? – od­rzekł w imie­niu stra­ży ko­men­dant.

– Przy­sze­dłem obej­rzeć, zwol­ni­ło się, a miej­sce ładne…

– I tak bez po­chod­ni oglą­dasz?

– A mia­łem, zga­sła.

– Nie kom­bi­nuj. Ty smoka ubi­łeś, nie­praw­daż, szew­cze? Bo je­steś nie­wąt­pli­wie szew­cem, panie Skubo Roz­pru­wa­czu.

Szewc na­brał po­wie­trza.

– A je­stem i smoka ubi­łem. – Zhar­dział tro­chę, choć nadal dało się wy­czuć nie­pew­ność. – Ubi­łem i ukry­łem się zaraz w gro­cie, bo co ja wi­dzia­łem! Smok padł, a tu ja­kieś ob­wie­sie bieżą, a zwło­ki tasz­czą… To ja myk do jamy, coby się ukryć.

– Nie pa­su­je mi jeden ele­ment. Tuż przed tym, jakeś zabił smoka, na mie­ście roz­po­wia­da­no sze­ro­ko o smo­ko­bój­czej akcji – ale nie two­jej.

– Panie, ja długo rzecz ob­my­ślał, siar­kę gro­ma­dził i ba­ra­na uszył, jeno się za­brać nie mo­głem, żeby to pójść i po­ło­żyć. Atoli jak wy­szło, że się ktoś na smoka chce za­sa­dzić, miał mnie taki ubiec? No to jak usły­sza­łem, że mają smoka za­bi­jać, zaraz się ze­rwa­łem. Skąd mia­łem wie­dzieć co tam się bę­dzie wy­pra­wiać, czy ja pro­rok? A tam się ma­fi­je ra­cho­wa­ły i się trup ście­lił. Ale się przy­ta­iłem w pie­cza­rze: raz z dołu, raz z góry na­cho­dzi­li, ale nie wy­kry­li. I cze­kam tak, my­śla­łem do­pie­ro nocą wyjść. Aż wy­ście przy­szli.

********************************************

 

Rzecz za­koń­czy­ła się we­so­łym kra­ko­wia­kiem na rynku.  Od­waż­ne­go a zmyśl­ne­go szew­ca hoj­nie na­gro­dzo­no w pie­nią­dzu, lecz ręki kró­lew­ny nie dano. Ma­jor­do­ma za zdra­dę od­su­nię­to od wła­dzy, lecz skry­cie. Smo­ko­bój­ca chwa­łą się okrył, ale przy­szłym po­ko­le­niom i tak jasno nie wy­ło­żo­no, jak to z tym smo­kiem na­praw­dę było.

 

Koniec

Komentarze

Ciekawa koncepcja, podobało mi się wywrócenie historii do góry nogami, nawet wtręty z teraźniejszości bawiły. Tylko w pałacowych intrygach się pogubiłam.

taszczący za sobą skrzynkę na kółkach. Dodawał sobie animuszu pogwizdując jakąś melodyjkę;

Powtórzenie.

Żarcik o kiszce przedni.

Nieprawne ubicie smoka jest bezprawne i takiemu synowi zgodnie z prawem nagrody wręczać nie wolno!

Nie dosyć, że powtórzenie, to jeszcze pleonazmem zalatuje…

małżonki z pożądnego rodu się znaleźć nie da!

Oj, paskudny ortograf. Wstydź się! Bety też.

– To panie nie wiecie?

Wołacze, Skrytotwórco, oddzielamy przecinkami.

Babska logika rządzi!

pożądnego

Faktycznie paskudny – aż sam się dziwię, że mi to przez klawiaturę przeszło. Oczywiście już poprawiłem. Natomiast bety akurat w tym miejscu nie są winne, wcześniej ten fragment wyglądał zupełnie inaczej.

 

Nieprawne ubicie smoka jest bezprawne i takiemu synowi zgodnie z prawem nagrody wręczać nie wolno!

Tutaj powtórzenia i pleonazmy jak najbardziej celowewink. Już drugi raz czytam taką uwagę.

Nowa Fantastyka