Śledczy Świętosław nadepnął przypadkiem na fragment wątroby czy tam może śledziony, trudno wszak było rozpoznać co kryje się w kałuży pełnej cielesnych wybroczyn. Wzdrygnął się, otrząsnął wysoki skórzany but. Wokół uwijał się tuzin robotników wezwanych w trybie nadzwyczajnym przez Wydział Zabójstw, Pobić i Kradzieży.
– Ale się porobiło, prawda ? – powiedział śledczy do grubawego mężczyzny, majstra przysłanego przez cech rzeźników.
– Porobiło, porobiło, drogi panie… – Masarz przytaknął, ale jego uwagę przyciągnęła nieudolna praca któregoś z robotników – Hej! Synek, uważaj, nie tnij tak tego, bo ci się wszystko rozlezie!
Śledczy pochylił się i podniósł z ziemi kawałek ciała denata – gadzią łuskę.
Była dość spora i nie najgrubsza, pochodziła widać z brzucha bestii, teraz rozprutego od wewnątrz.
– Panie Świętosławie, bo ja mam sprawę. Oprócz doglądania prac, przychodzę w imieniu mojego cechu złożyć uprzejmą suplikę. Słyszałem, że szewcy się już zgłosili po skórę. Obejrzeli, powiedzieli, że buty uszyją, ponoć nie do zdarcia. Myślałem, że może kiełbasa też… Zresztą pewien nie jestem, bo to tak leży luzem na dworze…
– Bierzcie wszystko. Za darmo odstąpię, co niby miałbym z tym robić? Każę ludziom, żeby wieźli prosto do rzeźni.
Śledczy obszedł zwaliste cielsko rzezane na sztuki. Skierował się ku siedliszczu smoka, spotykając w pół drogi kolegę z firmy, Mirosława.
– Świętek, ty sobie tu oglądasz a ja muszę intruzów przeganiać.
– Owszem. Formalnie, jako komendant, dowodzę tobą. Ty jesteś z prewencji i ty zabezpieczasz teren. Gdyby choć Rado nas odciążył, ale od rana go nie widziałem. Nawiasem mówiąc, też musiałem przeganiać. Pełno gapiów się tu kręci.
– To jest nic! Słuchaj tego – Mirosław rozejrzał się. – Najpierw jakiś artysta przylazł. Później wchodzi se jakaś grupka, prowadzą ich takie obrośnięte siwe dziady w worach pokutnych…
– Ekolodzy.
– Pakowali się na chama, widzą, że przejście zagrodzone… Chcieli się bodaj przykuć do ścierwa, ale my wzięli i na sztychach przepędzili… Co za sens bronić padła? Gdzie tu pomyślunek?
Śledczy zamyślił się na chwilę, zafrapowany jakimiś światowymi kombinacjami.
– Dużo tego, cholera. Wyobrażasz sobie tyle opisywać i katalogować?
– Ale co ty chcesz katalogować, Świętek? Nie ma co katalogować. Za sprzątaczy robimy.
– W dodatku chyba bezpodstawnie. Na moje oko to teren pałacowych.
– Tamci bardzo zajęci. – Mirosław, śmiejąc się złośliwie, wskazał mieczem dwóch podwładnych majordoma wartujących u wejścia do jamy. – Czyszczą swoje żerowisko.
– Bardziej tego chronią niż skarbca. Wracając do samego zgonu smoka – Świętosław podjął nowy temat – powiedz, co tu za siły musiały działać… Jakie – pokiwał głową – naprężenia czy jak. Medyka wezwałeś? O jest!
Na miejscu zbrodni zjawił się niskawy brodacz taszczący za sobą skrzynkę na kółkach. Dodawał sobie animuszu pogwizdując jakąś melodyjkę; podszedłszy do padłego smoka, jął przyglądać mu się z zawodową ciekawością. Otwarł koleśny kuferek i w niezdecydowaniu przerzucał spojrzenie między swymi akcesoriami a wnętrznościami smoka, przebierając palcami uniesionych dłoni. Nie chciało mu się widać grzebać w wielkim trupie, lecz jako ekspert czuł się w obowiązku powiedzieć kilka mądrze brzmiących słów.
– Czemuście mnie panowie nie wezwali przed tą, hmm, ingerencję masarską?
– Smok jeszcze niezbyt naruszony. Jak widać, brzuch ma rozpękły, ot tyle – wyjaśnił wywołany do dyskusji rzeźnik.
– Całości badać nie będę, widłami bym musiał chyba rozgarniać. Wytnijcie mi tylko najważniejsze organa, osobliwie: żołądek, płuca, może też serce i jelita. – Podumał przez moment jakby namyślając się ile to zajmuje miejsca. – Wiecie w ogóle panowie jak to wygląda? Pytam się, bo kiedyś człowiek sam ubijał zwierzynę i wybebeszał. Teraz to i oprawione kupisz w mieście, nawet takich mężczyzn spotkasz co nie wiedzą jak w środku zwierz wygląda.
– Ja wiem – odrzekł rzeźnik – ale mięso już mi przyrzeczone. Jużeśmy się umówili, że na kiełbasy pójdzie.
Medyk z masarzem spojrzeli na strażników, szukając rozejmu.
– Panowie są, jak widać, koledzy po fachu – zakpił śledczy. – Rozsądźcie między sobą, bo czy ja wiem, która kiszka bardziej się przyczyni do rozwoju medycyny, a która do rozwoju kulinariów?
********************************************
Świętosław przybył na naradę dość późno. W sali tronowej zgromadziło się już pokaźne grono zacnych konsyliarzy – był i kuzyn Kraka, Dzierżywój, pojawił się pan podskarbi Sulizłot i pan rajca Wziątko, tudzież kilka pomniejszych figur z Rady Miejskiej. Siedzieli przy stole postawni i barczyści wojowie. Był wreszcie Złotomił, maiordomus dworu miłościwie panującego księcia. Nie było za to Radomira ze straży, którego śledczy liczył zastać. Krak łapał się za głowę.
– Widzieliście? Żaden rycerz się po nagrodę nie zgłasza! Ani jeden!
– Może nie wypada im kłamać?
– Kłamać im nie wypada! A nam będzie wypadało? Powiedzcież, co przekażemy przyszłym pokoleniom? Powiemy, że rycerstwo stało z mieczem u nogi ? A smoka kto niby ubił? Bo chyba nie padł z przyczyn naturalnych?
– Choroba? Niestrawności? Wody się opił?– zasugerował wyjaśnienie Wojebor, naczelnik wojska.
– Nasz medyk – odezwał się śledczy – wyraził podobną opinię, lecz uważa, iż niestrawności i w konsekwencji zejście bestii, spowodowało działanie człowieka.
– Czyli sprawca był!
– W zasadzie – podskarbi Sulizłot wstał z krzesła – musimy się przygotować na najgorsze. Po nagrodę może się zgłosić jakiś chłystek, grodzianin lub zgoła chłop.
– Ehmm – chrząknęła urażona duma rajcy Wziątki.
– Nie może to być! – Dzierżywój grzmotnięciem pięścią w stół przerwał obiekcje wobec „grodzian chłystków”– Radziłem ci koncesyje ustanowić! Nieprawne ubicie smoka jest bezprawne i takiemu synowi zgodnie z prawem nagrody wręczać nie wolno!
– Były koncesje, pozwolenia! Z oryginalną pieczęcią! Wszystko było! Ale co to daje jak się jedni słuchają praw – drudzy zaś, uważasz – nie?
– Pozwolę sobie się wtrącić, Wasza Miłość – przerwał smukłolicy majordom, mówiąc z właściwą sobie flegmą. – Kazałem rozpowszechniać wiadomość, że smoka pożył jeden z synów Waszej Miłości.
– Ech! Nawet mi o nich nie wspominać! – Widać było, że nie ma żartów, skoro książę w ten sposób wywnętrzał się poddanym. – Hulaka i kurwiarz jeden z drugim! A wiemy chociaż, gdzie oni teraz są? Co Złotomile, wiemy, czy nie?
Złotomił jakby nie słyszał pełnych goryczy słów.
– Plotki, Wasza Książęca Mość, są rozpuszczane plotkarską modą. Komunikatów oficjalnych wydawać nie nakazałem, tylko nasi Zaufani rozpowiadają bezszczegółowo, że to któryś z synów Waszej Książęcej Mości.
– W tym punkcie – głos ponownie zabrał Sulizłot – warto podnieść kwestię uszczerbku skarbowego. Bo takowy uszczerbek, co jasno wyliczyłem, niechybnie nastąpi. Przede wszystkim ustaną wpływy z owych wspomnianych opłat koncesyjnych, spadną dochody z turystyki, przestaną przyjeżdżać ciekawscy uczeni i tak dalej, i tak dalej. Długo by wymieniać, a wszystkie pośrednie skutki – trudno przewidzieć.
– Cholera! – desperował Krak. – Chyba czas wydać moją córę za jakiego pana bogatego, bo tu wszystko padnie! Boż dla tych synów moich żadnej małżonki z porządnego rodu się znaleźć nie da!
– Mości Książe, spójrzmy na rzecz spokojniej. Jak smoka ubił kto z ludu, to i nagrodę mu damy i święto na rynku wyprawimy – mitygował Wziątko.
Oczywiście, pomyślał Świętosław. Wszem i wobec trąbiono o połowie księstwa i ręce Wandy, czego w rzeczywistości regulamin konkursu bynajmniej nie przewidywał. Bardziej dociekliwym półgębkiem przyznawano, że oficjalny dokument wymienia ledwie „sowite wynagrodzenie”. Nie studziło to niczyjego zapału, tym bardziej, że wówczas słowo mówione miało jeszcze wartość. Ręka księżniczki i współwładztwo w Krakowie jako nagrody rozumiały się same przez się i rycerz – smokobójca takowe by otrzymał.
– Trudno! Świętosławie, rób swoje, szukaj, znajduj, jak znajdziesz – przyprowadź. Byle z głową. Dłużej już cię nie trzymam, możesz odejść.
Śledczy zadał jeszcze pytanie w interesującej go kwestii.
– Co stanie się z Urzędem Bestiokontroli?
– Urząd ów zlikwidujemy – odpowiedział kompetentny w tej sprawie Złotomił.
To zdziwiło Świętosława. Jak bowiem głosi mądrość ludowa, urzędy łatwiej budować niż niszczyć.
– Urząd zlikwidujecie, tedy podatek smoczy należałoby zwrócić – zaproponował niemrawo Wziątko.
Tym sposobem wstąpił na teren politycznie grząski.
– Podatek jest z definicji bezzwrotnym. – Złotomił uśmiechnął się nieprzyjemnie. – Pieniądz, raz przez urzędy państwowe zebrany, oddany być nie może.
– Jakżeż to? – wykrzyknął rajca Grzmisław. – Złotem sypaliśmy, nie na wydatek państwowy, ale by dogodzić smokowi! Czy on sobie to złoto ukopcował, czy połykał, że oddać nie możecie?
– Nie inaczej! Dobrze prawi!
Mieszczanie, choć z ociąganiem, poparli swego przedstawiciela. Świętosław przez chwilę z ciekawością patrzył, jak rozwija się opozycja i powoli wycofał się z sali.
********************************************
Hotel „Książęcy” robił wrażenie. Gościa witały solidne dębowe wrota w rzeźbionym wzorzyście portalu, całość zaś zbudowano z grubych drewnianych bali, tu i ówdzie udekorowanych misternym zdobieniem. U drzwi stał odźwierny, minę miał nietęgą.
– Dzień dobry, panie Świętosławie – rzekł jakoś bez entuzjazmu.
– Witam. – Śledczy zatrzymał się na chwilę. – Jak nastroje?
Odźwierny wzruszył ramionami.
– Nie wiadomo co się dalej będzie działo. Wie pan, mój kuzyn ma takie stoisko ze struganymi smokami, przewodnikiem był, robił rysunki na tle jamy. A teraz? Ale co będę ględził, hotel jest własnością dworu i tu będzie dwór dalej znamienitych gości podejmował.
Śledczy skierował się zaraz ku gwarnej hotelowej knajpie. Zebrana tam brać rycerska obsiadła stoliki, oddając się namiętnemu kartograjstwu. Z boku ktoś na mocnym, dębowym stojaku zawiesił, niby na manekinie, kompletny rynsztunek.
– Salve – rzucił niepewnie Świętosław, nie znając składu gości.
– Te salutamus – odparła jedna z odwróconych głów. Śledczy nie wiedział czemu zabrzmiało mu to jak kpina, tak niemrawą usłyszał odpowiedź. Część zgromadzonych dobrze władała słowiańskim, reszta próbowała dogadywać się po łacinie, lecz na ucho śledczego była to łacina wyuczona na napisach z murów i popularnych pieśniach kościelnych. Ostatecznie Świętosław zdecydował dosiąść się do samotnego zapijacza, siedzącego nieco na uboczu.
– Niech imię p… – rozpoczął powitanie rycerz, czknął i przerwał wstydliwie zerkając na w połowie opróżnioną butelkę gorzałki. – Podwójnie nitowana kolczuga z kuźni północy, dobry akneton francuskiej roboty. I miecz – pojęcia nie mam, z czego i jak zrobiony, ale dobrze leży w dłoni. Nabyty w Alemanii po cenie niekoniecznie okazyjnej. Patrzaj pan, jak przeinwestowałem. Ale, excusez – moi mon impolitesse: godność moja Georges de Cassis. Pana zaś zwą…?
– Świętosław. Z Krakowa. Dowodzę tu strażą miejską.
Niespodzianie odwrócił się jeden z graczy, tęgi a wąsaty rycerz.
– Pan strażnik, tak? Wielceśmy ciekawi, kto bestyję zgubił, bo to różni różnie powiadają. Znaleźli się tacy, co twierdzą, że to niby plebeii manu factus, chamską ręką uczynione.
– I zdaje się, że racja – poparł go Georges. – Żaden z nas tego nie zrobił. A mnie, imaginuj pan sobie, zezwolenie musieli wydawać na atak. Z pieczęcią oryginalną. Rzecz jasna, nie za darmo. Jedną tylko mam uwagę, co do chama: ja distinguo takie stany jak chłopi i mieszkający w grodach. Kmieć orze a żnie, natomiast cives trudnią się rzemiosłem i handlem.
– Aleć panie mnichu, filozofujesz pan. Czym się niby prostak miejski od wiejskiego wyróżnia?
– Panie mnichu? – rzucił Świętosław nie mogąc się nadziwić, jak nieokrzesani equitis z różnych stron Europy ucinali sobie uczone pogawędki przy kartach i okowicie.
Lud to przecież, zda się, prosty i do miecza, nie do ksiąg przyuczony. Tu się zaś zgromadziły okazy osobliwie wyedukowane. Emanowali przeto dostojeństwem niby wyjęci z barwnych ilustracji ksiąg bądź zdobnych gobelinów.
– Mnich, bo w nowicjacie był. Niech się pochwali – wyjaśnił wąsacz.
– Chwalić się nie będę, lecz to prawda. Prawda i zarazem złożona wielce historyja. Ojciec mój ożenił się powtórnie, wyzuć mnie chcieli z dziedzicznych dóbr, przywdziałem więc habit. Koniec końców zakon opuścić musiałem, bo się dobra przez koincydencję bez dziedzica zostały… Et caetera, et caetera. Więcej opowiadać nie zamierzam.
– Rozumiem i za język ciągnąć nie będę. A osobliwy urząd, o którego koncesjach pan napomknął, to bestiokontrola. Zajmują – a właściwie zajmowali się – głównie trzymaniem smoka w ryzach, na przykład karmili go, żeby sam nie polował na ludzki dobytek. Z tyłu pieczary wybito dziurę i wwożono żywność, wybieraną i porcjowaną w oparciu o tak zwaną „wiedzę” magów. Swoją drogą, zawsze mnie zastanawiało, czemu ta hałastra smoka zwyczajnie nie otruje.
– Niechże się pan Boga boi! Albo bogów, nie wiem w co tu się wierzy, w tym waszym Krakowie!
– Każdy wierzy, w co chce.
– Widać właśnie. Pokazuje się oto, z jakiego nasienia wyrosło wasze plemię. Tak arystokraci jak i plebs. Otruć? Azali kopiji a rycerza wam nie staje, czy jak?
– Ja mam do tego bardziej praktyczne podejście. Grunt, że potwór nie żyje – odparł śledczy, w duchu zaś podśmiechiwał się za wyniesienie do „arystokratów”, jakby był miejscowym oligarchą.
– I honor również, drogi panie, honor również. Długo miejsca w owym grodzie nie zagrzeję, gdy się nona rozpocznie opuszczam miasto, nie mam zamiaru dłużej tu bawić. Bo jak wszelkie signa na niebie i ziemi wskazują, smoka ubito niegodnie. Zda mi się, że nawet wiem kto tu rękę przyłożył. Dwa dni temu pewna osoba chwaliła się rzekomym sekretnym sposobem na zgładzenie smoka mieszanką jadów. W niegodności swojej odważyła się zajść tutaj nawet, w miejsce, gdzie rycerstwo konsystuje.
– Nona, nona… – Świętosław dlaczegoś skupił się na tym słowie – Brewiarz pan odmawia?
– Nieregularnie. Pan już chrześcijanin, czy jeszcze tkwi w błędach pogaństwa?
– Jeszcze tkwię. Ale się zastanawiam.
– Tedy dobrych wyborów życzę.
********************************************
Chętni odebrać „sowitą nagrodę” oraz zwykli ciekawscy coraz tłumniej nachodzili, przez dezorientację, dwa budynki: kancelarię książęcą i komendę straży miejskiej. Śledczy, z braku lepszych pomysłów, nakazał rano zmobilizować wszystkich konfidentów, by śledzili ludzi wychodzących od księcia i od straży. Sam, odbębniwszy dyżur i przesłuchawszy paru konfabulantów, opuścił biuro i udał się pod pałac, luzując jednego ze swoich. Oparł się o dorodną gruszę rosnącą nie wiedzieć czemu przy wejściu na dziedziniec. Wierzeje, jak zawsze w biały dzień podczas pokoju, były rozwarte na oścież. Później śledczy nie był pewien, co jako pierwsze wzbudziło jego niejasne przeczucie, że coś tu nie gra. Może był to kręcący się po placu nieznajomy, który w krótkim czasie trzykrotnie nawiedził publiczny wychodek, płatny ćwierć grosza krakowskiego od wejścia, w kruszcu lub w naturze. Może robociarz pozorujący prace modernizacyjno–remontowe w okolicach pałacu. Albo koniuch, co to kilka razy przejechał w tę i we w tę z taczką pełną gnoju, jakby robił to dla rozrywki, bez celu owego gnoju wywiezienia. Z kancelarii wylazł jakiś interesant, a śledczy tylko na to czekał. Już ruszał się spod drzewa, gdy spostrzegł jak robociarz przerwał modernizowanie ściany i z udawaną nonszalancją podążył za figurantem. Śledczy roześmiał się w duchu i poszedł za nimi. Rozumiał co się święci; był to zwyczajny konflikt kompetencji. Dwa były bowiem ośrodki władzy w Krakowie: książę z orbitującymi wokół niego figurami oraz niższa w hierarchii, acz względnie niezależna Rada Miejska. Straż w teorii podlegała Radzie Miejskiej, książę przez swego majordoma rozporządzał własną strażą pałacową, nie licząc wojska tworzącego osobną jednostkę. Tak więc sytuacje, gdy różne służby wchodziły sobie w paradę, nie dziwiły śledczego. Zdumiało go dopiero, gdy zerkając za siebie, dostrzegł, że do korowodu tajniaków dołączyła kolejna, nieznana mu osoba. Idąca za nim krok w krok, w sposób zbyt jawny, zdradzający nieudolność tajniackiego warsztatu. Czy Świętosława śledzono omyłkowo czy umyślnie, na razie pozostawało tajemnicą, podobnie jak tożsamość szpiega. Orszak agentów z figurantem na czele skierował się na rynek, ruchliwy i głośny, jak zawsze w dzień targowy. Strażnik trafił przez to na osobę, której zamierzał przez pewien czas unikać.
– Cześć, Jadziu.
Pulchna kobietka obsługująca własny stragan gastronomiczny obrzuciła go gniewnym spojrzeniem.
– A ty co? Nie odzywasz się, pukam – nie otwierasz?
– Pewnie nie było mnie w domu. Mnie często nie ma w domu. Powiedziałbym wręcz, że traktuję dom jak hotel, co mi zresztą rodziciele za czasów pacholęcych często wymawiali.
Świętosław jął rozglądać się na boki, co Jadwiga łacno przyuważyła.
– Czekasz na kogoś?
– Nie. To na mnie czekają. Choć jeszcze o tym nie wiedzą.
Spojrzała nań dziwnie.
– Bierzesz coś czy będziesz tak stał?
– Kiełbasa z bułką raz. Ogólnie proponuję przenieść naszą znajomość na stopę zawodową – rzekł Świętosław wzrokiem szukając figuranta, dłonią zaś chrupkiej bułki do zagryzienia tłustej kiełbasy.
– Co, proszę?
– Zostańmy współpracownikami. Tajnymi.
– W co ty się do cholery bawisz, a?
Śledczemu trudno się było skoncentrować – tu micha z żarciem, tu wzrokiem pilnuje obiektów obserwacji, tu odpowiada.
– Ano wiadomo, baba na targu zawsze sporo wie – palnął, całkiem niedyskretnie kręcąc szyją w stronę figuranta. Niespodzianie snujący się za Świętosławem szpieg zbliżył się do ławy z wyrobami skórzanymi, naprzeciw kramu Jadwigi. Śledczy wyostrzył słuch, jednocześnie wyłączając się na narzekania straganiarki i starając się nie stracić z oczu pierwotnego celu. Szpieg gwarzył z kramarzem by ostatecznie rzucić:
– Słyszałeś pan wieści? Onego smoka, gadają, zabił syn Kraka.
Świętosław najchętniej aresztowałby teraz tego rozpowiadacza. Tylko na chwilę, by upewnić się, kto tu w co pogrywa. Rozsądek nakazywał jednak powściągliwość, gdyż komendant nie zamierzał drażnić mocodawcy owego konfidenta. Nagle, śród ciżby, śledczy wypatrzył znaną mu twarz kupca, który energicznie machał na niego, stojąc przy swym kramie. Ten rzut oka przeciążył percepcję Świętosława i figurant zniknął mu z oczu. Śledczy sklął się w myślach za szkolny błąd, obcesowo urwał rozmowę z Jadwigą zostawiając niedojedzoną kiełbasę i zły na siebie poszedł ku znajomemu. Dyskretnie rozejrzał się wokół. Czysto, Złotomiłowy „zaufany” rozpłynął się w tłumie.
– Witaj Swiatek, ja już słyszał nowinu.
– Tak, oczywiście… – Podenerwowany śledczy rzucił bezsensowny komunał. – Interesy dobrze idą?
– Idą nie idą. Niech się wasza komora celna cieszy, że też do was jacy kupcy w ogóle zjeżdżają. Do grosza ostatniego obdzierali. Teraz może odpuszczą – najwięcej na smoka brali. Ty mnie powiedz, do kogo się teraz zwrócić po zwrot.
– Zwrot czego?
– Podatku na smoka. Z prawnikiem ja rozmawiał, możliwa rzecz.
– Jak zagarnęli to nie zwrócą, nie wyobrażam sobie tego.
Ihor zmarszczył gniewnie brwi, wyciągnął spod lady podłużny przedmiot zawinięty w kawał materiału.
– To pomnisz?
Kupiec rozwinął materię ukazując oczom Świętosława piękny nóż o damasceńskim ostrzu i bogato rzeźbionej srebrnej rękojeści. Śledczy nie krył zdumienia.
– Czyżby twój słynny nóż? Udało ci się wyprocesować?
– Nie udało. – Ihor zdawał się obrażony. – Odkupiłem, i uważasz, mniej ja dał jak za pierwszym razem. U was się praw swoich dojść nie da, ty też nie zrobił nic.
– Od władz odkupiłeś? – Komendant straży zignorował uszczypliwą uwagę.
– Nie, oni przedali to gdzieś. Poszedł nóż w obieg targowy, przypadkiem w moje ręce wpadł wtóry raz. Ten sam, zobacz nazwisko arabskie wypisane: Abdul ibn Salih.
– Może to była jakaś seria limitowana? Ty pewien jesteś swej znajomości arabskiego?
– Uj ty… Wystarczy, że pamiętam te szlaczki, napis mi Arab jeden wyłożył, mówiłem ci kiedyś. A żadna seria to nie była, taż sama szczerba jest na głowni.
Śledczy nie bardzo wiedział o czym ma dalej rozmawiać, ale chciał wyjaśnić sprawę smokobójstwa, powodowany już to poczuciem obowiązku, już to zwykłą ludzką ciekawością.
– Słuchaj, nie wiadomo ci, żeby ktoś zamawiał ostatnio większe ilości jakiejś, hmm, substancji?
– Ale powiedziałeś! Substancja! Wszystko jest substancja, ja, ty, ten nóż i rynek cały. Jaka substancja? Swiatek, ja kupiec prosty, dla mnie konkret najwięcej ważny.
– To mogło być cokolwiek, jeszcze ustalamy szczegóły. Jakieś ziele może?
– Nie wiem, chyba, że o jakim majeranku dumasz. A zioła to u was taki jeden ciągle zamawia, ale to nocą przychodzi – Ihor spojrzał na strażnika z lekko drwiącym uśmieszkiem – co tobie pewnie wiadomo. Kiedyś w dzień też mu dowozili, ale to przynosiło pecha. Towar szedł z dymem, po drodze smok dopadał i palił. Nie wiem, kto te zioła zamawiał, ale ze smokiem to on musiał mieć na pieńku!
Śledczy szybko pożegnał się z kupcem, jako że wypatrzył Mirosława błąkającego się na obrzeżu rynku.
– Świętek, gdzieżeś łaził? Usiądźmy, bo padniesz jak usłyszysz– rzekł, wskazując na kamienną ławkę.
Nim siedli, jakaś objuczona towarami dwumiejscowa babulina usadowiła na niej swą sempiternę.
– No to postoimy. Zgaduj co się stało. Trup na trupie trupem pogania. Nasi znaleźli zwłoki w szuwarach przy jamie.
– Jacyś podejrzani?
– Nie, zwłok jeszczem wcale nie widział. Ale posłuchaj drugiej rzeczy: w nocy napadli na dom Dobrogoja vel Durodzieja. Byłem tam przed chwilą. Porozwalane, ale jakichś śladów to nie znajdziesz. Tyle wiem, że rozróba była i chcieli podpalić, bo tu i ówdzie osmalone.
– Osmalone? Ostatni, przedśmiertny atak?
– Widziałeś, żeby smok kiedy w miasto uderzał? Na wsiach – i owszem, ale nigdy w mieście. Choć tyle te darmozjady z bestiokontroli potrafiły załatwić!
********************************************
– Przejście Sztukmistrzów. Dziwna nazwa – orzekł poeta Narcyz, rozparty wygodnie na białym krześle rzeźbionym w lekki, misterny ażur. Natychmiast zjawił się kelner.
– Stali bywalcy znają jej pochodzenie. Od razu poznać, że jest pan przyjezdny. – Może życzy pan sobie piołunówki? Chyba, że preferuje pan mocniejsze doznania, dajmy na to –wilcze jagody?
– Obejdzie się… Ale z chęcią spróbuję tych waszych inhalacji. – Wskazał na kilka pobliskich stolików spowitych ziołowym dymem.
Do lokalu wmaszerowało dwóch rozgadanych mężczyzn, w tym Świętosław. Ten złowił okiem nowego w Przejściu i zaraz spytał czy wolne. Poeta otaksował strażników.
– Z kim mam przyjemność?
– Myśmy ze straży miejskiej. No, niech pan tak nie patrzy, jak na tępych siepaczy.
– Ot, po prostu aż bije ode mnie szacunek dla władzy. A ja tu sobie właśnie rozprawiałem z kelnerem, bo dojść nie mogę, skąd się wzięła nazwa tego miejsca.
– Przejścia? Nasz założyciel był w Galii i tam podpatrzył. W oryginale było – popraw mnie Mirek – Passage D’Artistes? Jakoś tak.
Przejście wyrobiło sobie markę i należało do najelegantszych miejscówek Krakowa. W zamyśle miało być wolną przestrzenią dla twórców – kolisty budynek z centralnie umieszczoną sceną i barem otwierał się na cztery strony świata. Część środkową otaczał dość szeroki pasaż ze stolikami i pomniejszymi stoiskami, czy też podwyższeniami dla artystów. Duże okna w ołowianych ramach wpuszczały do wnętrza mnóstwo światła. Stosowne do miejsca były także specjalności zakładu, to jest podawane w różnych formach specyfiki, którymi zwykli halucynować się artyści. Strażnicy miło gawędzili z poetą kosztującym dymu, tymczasem na okrągłą scenę pośrodku wdrapał się jakiś wierszokleta i dalej recytować. Niby go nie słuchali.
– …postawię wszystko, że bestia zdechnie. A tutaj wstęp wzbroniony, idźże pisać gdzie indziej.
Nagle coś tknęło Mirosława:
– Hej! Przecie to ten, co go przegoniłem! Spisuje wszystko czy jak?
Świętosław zamyślił się próbując przez sekundę odtworzyć w myślach mimowolnie zapamiętane wersy.
Wstał i zaklaskał:
– Panie poeto! Pan tu podejdzie!
– Roman z Bratysławy jestem. I bardzom rad, że się spodobał mój eksperymentalny poemat.
– Właśnie, bo kolega twierdzi, że pan zapisał jego słowa.
– Tak. Na tym opiera się mój koncept. Chodzę i zapisuje usłyszane słowa, właściwie nie dodając nic od siebie
– Ależ to bez sensu! – obruszył się Narcyz. – To podważenie całej idei sztuki jako takiej! Czyli mógłbym, powiedzmy, wziąć tu oto naszą rozmowę i twierdzisz że to będzie już utwór gotowy, pełny i ostateczny? A gdzie tu rola poety? Toż pan strażnik mógłby podobne dzieło spłodzić!
Pan strażnik uśmiechnął się i nie skomentował.
– Chodzi, kolego, o podejście do sprawy. O spojrzenie, ujęcie chwili. Nie ma się co oburzać, naprawdę, jedno drugiego nie wyklucza.
– Wróćmy jednakowoż do meritum – Świętosław naprowadził dyskurs na pożądany tor. – Coś było o jakimś zakładzie…?
– Zgadza się. Akurat przebywałem w tym, uważacie panowie, lokalu gdy padły szczególnie ciekawiące waszą miłość słowa.
Wyciągnął zza pazuchy arkusik.
– Postawię wszystko, że bestia zdechnie.
– Na pewno pisałeś to wczoraj?
– Oczywiście! – Roman zdziwił się i coś jakby zaczął bulwersować.
– I co było dalej!
– Nic nie było. Opuściłem lokal.
– No brawo chłopie, żeś pokpił sprawę. Nie dowiedziałem się istotnych rzeczy.
– Coś mi się zdaje, a raczej jestem pewien, że panowie źle oceniacie zawarty przekaz.
Od strony drzwi nadszedł rozradowany Wieszczyna, niski i barczysty właściciel Przejścia.
– Ha, witamy, witamy! Czemuż zawdzięczam wizytę organów ścigania?
Potrząsnął prawice.
– Właśnie dyskutujemy o wyższości wymyślania nad spisywaniem.
– Proszę bardzo, po to stworzono to cudowne miejsce! Ale gdzie macie trzeciego do kompletu?
– Radomira? Krąży po mieście. Jednakowoż najważniejszą dziś sprawą jest ustalenie okoliczności wielkiego wybuchu. I różnych powiązanych z tym kwestii.
– Poważne, widzę, tematy dyskutujecie. Zasadnicze! A nie skłaniasz się pan może, panie Świętosławie, ku teorii suicydalnej?
– Słucham?
– Smoki to ponoć bardzo inteligentne stworzenia. Nie należy wykluczać, że i wrażliwe. Ciągłe ataki, najścia – to wszystko odciska się na psychice.
– Tak samo mówiły te obrośnięte dziady od ekologii.
– Ach, drogi panie – włączył się Narcyz – nie od dziś wiadomo, że obrośnięte dziady, zwłaszcza te łażące w długich szatach, wykazują się specjalną predylekcją ku drzewkom i zwierzątkom. Niezależnie od ich rozmiarów tudzież wpływu na człowieka.
– Niezbyt pan wrażliwy na piękno przyrody jak na poetę. – Trzeźwo zauważył Świętosław.
Literat przewrócił oczami strzelając teatralne miny.
– Panie strażniku drogi! Pomieszkałby pan trochę przy ich świętych gajach, zmieniłby pan zdanie. Moja dalsza rodzina ma nieszczęście posiadać spłachetek lasu okupowany przez taką zgraję. Gospodarować nie można, nawet przesieki pod drogę wyrąbać, bo to narusza uświęcone knieje. Byle Święty Dąb stał prosto, jedno im w głowie.
Świętosław od dłuższego już czasu wymownie spoglądał na Wieszczynę, ten w lot złapał w czym rzecz i wraz ze strażnikami opuścił poetów. Stopniowo znikać zaczęła rubaszność Wieszczyny, w miarę jak oddalali się na zaplecze. Z kuchni rozchodziły się aromaty potraw i intensywne wonie suszonych ziół. Twarz właściciela Przejścia stężała i nasrożyła się, oczy – przed chwilą pełne dobrotliwego śmiechu, teraz wydały się kpiarskie i cwaniackie. Śledczy sam nie wiedział z jakim Wieszczyną wolał rozmawiać – znając nieźle profil jego działalności, przedzierzganie się w jowialnego patrona artystów poczytywał za brzydki i niegodziwy fałsz. Łgarstwo przykrywające to nieprzyjemne oblicze o świdrujących oczach. Ale któż w pełni pozna człowieka! Czy dwoistość natury oznacza, iżby jedna tylko miała wypływać ze szczerości serca? Dość było tych rozważań – należało przejść do czynów.
– Wieszczyna, usiądźmy – rzekł śledczy wchodząc w buty gospodarza.
– Pewnie, że usiądziemy, byleście szybko wyłożyli o co się rozchodzi. Czy o to kto zlikwidował, że tak powiem, palący problem? Jeśli tak, to nie ten adres. Wasz naczelnik złe namiary wam podaje.
– Jaki naczelnik? – Śledczy pojął, że mowa o Złotomile. – Myśmy samorządni, nad nami tylko Rada i książę pan, straży zaś ja naczelnikuję.
– Tak jest – przyświadczył, włączając się, Mirosław. – A my nie szukamy jakiego chłopka–roztropka, co to, jak miasto huczy, smoka pobił. Bardziej ciekawi nas kto napadł nocą na dom Dobrogoja.
Wieszczyna jakby nieco uspokoił się o tok spraw, lecz przyganił:
– Nieładnie, panowie, tak nastawać na gospodarza. Ale was to nawet lubię, idzie się dogadać. Nie to, co niektórzy.
– Nie wiem, czy traktować to jak komplement, gdy mówi to osoba twojego pokroju.
Wieszczyna spojrzał koso.
– Komplement. Wpierw powiedzcie mi panowie, czy obywatelowi wolno wyręczać organa państwowe, gdy ich akuratnie w pobliżu nie staje?
– A co to niby znaczy „wyręczać organa państwowe”?
– Zeszłej nocy… podjąłem pewne kroki, gdyż musiałem bronić swojego kucharza. Zbrojna banda go naszła nocą. No, ale cóż – kucharz coś widać wiedział zawczasu, bo go w domu nie zastali. Ja natomiast, czego nie taję, dysponuję swymi siłami porządkowymi. Wysłałem swoich, starli się z bandytami. Pytacie, kto za tym stoi – na to nie odpowiem. To już są sprawy polityczne. Umowa nasza była, że się w sprawy polityczne nie mieszacie po niczyjej stronie, a ja o żadną protekcję w tych kwestiach nie prosiłem i nie poproszę.
Mirosław ze złośliwym uśmieszkiem na ustach jął lustrować ściany obwieszone, w charakterze ozdób, suszonym zielskiem różnorakiego autoramentu; skruszył w dłoniach jakiś wonny liść.
– To ci nocą przywożą? – rzucił bardzo nietaktownie.
– Umowa jest umowa – zmitygował Świętosław. – Nie ma co drążyć.
– Ale one zielska podatkiem obłożone nie były, nie?
– Panowie, czy wy z pospolitym rzezimieszkiem twarzą w twarz stajecie, żeby odgrywać sztuczkę „dobry i zły strażnik”? Była umowa, więc poważnie ze mną rozmawiajcie. Przyznałem się, że biłem bandytów, niektórych ubiłem, ale i moich nacięli. I tyle. Szlus. Koniec bajki.
– A czemu akurat waszego kucharza chcieli ubić?
– Polityka – to była ostatnia rzecz, jaką powiedział Wieszczyna.
********************************************
– Dajmy pokój tej farsie, idziemy do Knura się najeść.
Poszli. Nieprzyjemnie wyglądała ulica Szewska, przy której ulokowano słynną karczmę „Pod Srogim Knurem”. Słynną niekoniecznie wykwintem jadłospisu czy uprzejmością bywalców. Ciężkie powietrze ulicy zawdzięczało swą unikalną woń wylewanym do rynsztoku pomyjom, pobliskiemu składowi garbowanych skór oraz miejscowym obszczymurom. Nad wejściem do knajpy górowała płaskorzeźba wyobrażająca rozjuszonego wieprza, z konieczności często wymieniana. Ostatnią okrutnie poharatali podpici strażnicy pałacowi, urządzając sobie w Równonoc turniej w strzelaniu i miotaniu – nie obyło się bez krzyku, a nawet dwóch zwolnień dyscyplinarnych.
Weszli, niektórzy tylko oderwali się od rozmów i kufli piwa. Strażnicy siedli w kącie, zamówili kaszę i maślankę – normalny obiad także dało się w Knurze zjeść.
– Niebezpiecznie tu bywa – Świętosław rzucił luźny banał.
Bar–kręgielnia znany był między gminem jako miejscówka, gdzie notorycznie wszczynano bójki dla sportu i z nudów.
– Tutaj tak Dratwę pochlastali, chama jednego. Cały dzień go znaleźć nie mogę. Wsiąkł gdzieś.
– A jak on ma właściwie na imię?
– Ani nie wiem, jak mu na imię. Tyle wiem co ty, zawsze był Dratwa i Dratwa…
Ze środka rozgwarzonej sali leniwym krokiem podszedł siwiejący mężczyzna, dobrze znany obu strażnikom.
– Moglibyście się bardziej postarać, piwo jakie postawić. Konkurs ogłosić albo zakłady. Kto ma z wami gadać, po co i za co?
– Od zakładów to tyś spec. Siadnij se, Sądźba.
– Chętnie, chętnie – odparł szef dwuosobowego (nie licząc rodzin) cechu bukmacherów, przysiadając się do strażników.
Jego niespokojne palce biegały po stole, a że nie miał już przed sobą jedzenia ani napitku, zaczął bawić się jakimś niekształtnym przedmiotem wyciągniętym z kieszeni.
– Co tam panie, w bukmacherce?
– Nietęgo. Wszystkiego nie przewidzisz. Bo kto by TO przewidział?
TO. Nie trzeba było rozwijać. Ileż rozmów tego dnia zagajono TYM tematem, ileż bezowocnych ucięto pogawędek! Wyrażających gdybanie i głęboką niewiedzę. Wiem, że nic nie wiem, jak chce filozof.
– Wyście nie wiedzieli? – Łypnął bukmacher z udawaną podejrzliwością. – Nie było to aby zrobione z pobudek politycznych? Wiadomo, kto najbardziej na smoku urósł w siłę. Ludzie gadają, że smok był bardziej straszak niż realne zagrożenie. Że kontrola od bestyj go chroniła przed co groźniejszymi specjalistami. Po prawdzie, to nawet i nie wszyscy istnieniu smoka dowierzali.
– Kto nie dowierzał?
– Przykładem, mój kuzyn. Nie mieszka w Krakowie, to i mógł przypadkiem trafić na moment, że się bestia dekowała. Ale jak się zastanowić, naocznie smoka w całej okazałości sam również nie widziałem.
– To trzeba było się dziś przed jamę udać.
– Byłem na miejscu, byłem, nijakiej bestyi nie widziałem.
– Nasi zdążyli posprzątać i wywieźć.
– Owszem, owszem – wywozili, ale trupy.
– Cholera!- Śledczy prawie odruchowo wstał, niby człowiek co zostawił rozgrzane żelazko na pantalonach. – Byle się nie pomylili z tymi taczkami, gdzie jadą!
– Słucham?
– Nic, nic. A co tam tak międlisz?
– Ot, pono smocza skóra. Dziwna jakaś, więc może i smocza. Ten, co zakład wygrał, dał mi na pamiątkę. Niemiła to pamiątka, musiałem się pożegnać z kupą szmalu. Wiecie jak ten zakład działał, co? Zakład ogólny typu przeżyje–zginie co tydzień był odnawiany, kurs na smoka równy jeden. Rzadko kto stawiał. Jak ten przylazł, to mnie tknęło, że coś nie w porządku. Za dużo postawił. Ale zakład przyjąłem.
– Skóra nie do zdarcia… – mruknął pod nosem śledczy. – Czyli już wiesz, kto zabił smoka, tak?
– Sfery rządzące, a nie wiedzą? Czyli, szukacie go niby?
– Szukamy. I któż to?
– Ha! Obstaw pan! Choćby cech!
– Mam pewne typy.
********************************************
– Oj panowie, panowie… – Brodaty medyk, nie lubiąc czekać, sam chwycił za szpadel i przerzucał ziemię. – Znowu mnie wołacie poniewczasie. Wybudowalibyście porządne prosektorium. Wy byście najchętniej rów wykopali i buch, do mokrej ziemi. Zwłoki winno się konserwować w temperaturach skrajnych, mrozie lub gorącu. Nieraz słyszałem, dobre trupiarnie wznoszono w Italijej, nie mówiąc już co za praktyki odprawiano in Aegypto. Tam podobnież zwłoki tak zachowane…
– Myśmy tu nie na pogaduszki o prosektoriach, szanowny panie. A zwłok nikt zakopywać nie kazał.
Tak było w istocie. Bardziej niźli żelazko na pantalonach może rozeźlić wieść o wykonaniu niebyłego rozkazu. Najpierw zaskoczył ich goniec przybyły z informacją, że robotnicy pogrzebali ciała bez pozwolenia, a ściślej: bez pozwolenia straży. Ktoś im takowe wydał, ale ktoś całkiem nieuprawniony. Być może ten, kto chwilę potem jął rozkopywać świeże mogiły w znanym sobie celu. Znaleźli się na miejscu pochówku w porę, hieny cmentarne rzuciły się do ucieczki, za nimi samoczwór popędził Mirosław. Były cztery trupy, dwa pierwsze śledczy skojarzył jako ludzi Wieszczyny. Otrzymawszy taką wskazówkę, zaczął przechadzać się i głośno myśląc, rekonstruował przebieg nocnych zajść.
– Czyli bitka pod mieszkaniem Dobrogoja. Chcieli upozorować inną przyczynę zgonu. Ale po co rozkopywali grób?
Odpowiedź dało wydobycie ostatniego nieboszczyka.
– Ha! No proszę! Zagadka z serii: jeden z tych trupów nie pasuje do reszty, zgadnij który!
Śledczy obrócił kopniakiem czwarte z kolei truchło, ukazując znak rozpoznawczy pewnego impertynenta z bestiokontroli – prawe przedramię brzydko rozharatane podczas karczemnej burdy, a następnie koślawo zszyte grubą nicią.
– Po ciemku omylili się i nie tego wywieźli co trzeba. Koniec badań, panie doktorze!
Śledztwo utknęło, z ludźmi Złotomiła nie warto było zadzierać. Sytuacji nie ułatwił powrót wyraźnie poirytowanego Mirosława. Jego grupce udało się dognać i schwytać rozkopywacza, wlekli go skrępowanego sznurem z workiem zarzuconym na łeb. Łeb, jak się okazało, należący do niejakiego Sędzimira, strażnika pałacowego. Znali się z owym gagatkiem z widzenia, zbyt często nie rozmawiali ze względu na animozje pomiędzy służbami.
– No, i czego tak pilnujecie chłopcy, co?
– Znaczy, o jamę idzie?
– O jamę, zacznijmy od tego tematu.
Sędzimir zawahał się – milczeć czy gadać? Jest u swoich czy u obcych? Ostatecznie, w prostocie umysłu godnej pałacowego strażnika, uznał, że może bez obaw zeznawać.
– To, panie, nie wiecie? Przecie smoki bardzo łase na złoto. Na dziewice zresztą też.
– Dziewice? – Świętosław myślał, że to tylko plotki.
– Tak, tak, dziewice, też mu darowano. Choć nie były to takie dziewice, jak by się mogło wydawać. W sensie, że napoczęte. Kobiety, nie panny, nie dziewice. Szczerze rzekłszy, to nawet nie to, że bardziej rozwiązłe, tylko to zwyczajne kurwy były.
– I smokowi żadnej to nie robiło różnicy?
– Cholera, ja tam się zastanawiałem, co te smoki z tymi dziewicami niby robią. Aż mi straszno jeszcze, jak sobie tera pomyślę o tym.
– Co robią, co robią? Zjadają!
– No właśnie nie, bo samem widział jak te dziewice, znaczy się kurwy, wracały. A my je wysyłali nazad, a za dzień one znowu w bajzlu.
– To się działo często? Te powroty?
– Drogi panie, bywało, że się dziwki ostawały w pieczarze. Zniknąć, to nigdy całkiem nie znikały – przeciem je i później widywał.
– A skąd pewność, że trafiały do smoka?
– Kazali je frontem puszczać, znaczy głównym wejściem do jamy, nie tam od tyłu… W zasadzie, panie komendancie, gadać nie kazali.
No tak, to było do przewidzenia.
– A miałbyś w ogóle co wygadać?
– W zasadzie, nie. Podatek zebrać, wartę i insze usługi prowadzić – to tak. Ale wniść dzisiaj do środka, to mnie nie pozwolili.
– Dość, o czym my w ogóle gadamy. Wygrzebywanie trucheł z ziemi też leży w zakresie twoich obowiązków?
– Zwierzchność nakazała, to i robię. Nie mnie się zastanawiać nad tym.
– No i co dalej? – Mirosław rozłożył ręce.
Nie dodawał już oczywistych pytań, czy wolno im zamykać sługi szarej eminencji tego miasta.
– Nic. Polityka. Idziemy do pałacu.
Zrezygnowana straż ruszyła w stronę Wawelu. Wracali, prowadząc świadka na postronku, ku jego wielkiemu zresztą zdziwieniu – śledczy uznał, że lepiej mieć niż nie mieć zakładnika. Polna droga wspinała się od zamiejskiego cmentarzyska ku wzniesieniom w centrum osady. Doszliby tak spokojnie, tłumaczyć się lub kłócić w pałacu, gdyby nie nastąpił ruch przeciwnika. Niespodzianie, dalszy marsz przerwało pojawienie się zbrojnej bandy. Przysadzisty herszt, zamaskowany chustą jak wszyscy jego kompani, wyszedł na środek, grożąco ważąc w dłoni ciężkawego półtoraka. Po cóż on przybrał pozę zbója, Świętosław zrozumieć nie mógł, gdy się za chwilę wyjaśniło kto zacz.
– Prosty układ, mości straże. Jeńca puszczacie a zwłoki do ziemi. Bez węszenia, gdzie nie trza. Spokojnie pójdziemy każdy w swoją stronę.
– Polityka, psia jej mać – Mirosław zmełł przekleństwo w ustach i splunął. O dalszym rozwoju napiętej sytuacji zadecydowały szczegóły, gdyż detal potrafi zaważyć w sprawach najbardziej poważnych. Dlaczego sługi wielkiego satrapy uciekali się do czynów tak niskich jak bandycka demonstracja siły, śledczy nijak nie mógł wyrozumieć. Zupełnie jakby komendant był przybyszem nieobeznanym w tutejszej hierarchii i układzikach, nowicjuszem, którego trzeba sobie wytresować. Arogancja i chamstwo tak rozsierdziły śledczego, że przyjął kurs na konfrontację, naprędce kalkulując swoje szanse. W końcu, sam trochę nie dowierzając we własne słowa, rzucił hardo:
– A nie oddamy! Dość wam pobłażam. Znowelizowane przepisy, przypomnę, zakazują zakrywania twarzy w miejscach publicznych. Po co wam w ogóle te szmaty na mordach, i tak poznaję co drugiego: Bolebor, Rasław, o a tam się chowa za dzidą Racimir.
Zbir wpadł w stupor. Zresztą nie tylko on. Nikt nie wiedział, po jaką cholerę śledczy prowadzi ich pod topór polityki.
– Co wyprawiacie, panie strażniku? Jaki tu interes?
– Z pewnością nie wasz. Lepiej idźcie się, chłopaki, napić do Knura zamiast nam w czynnościach przeszkadzać. Dobrze wam to zrobi. Jak kiesy puste, kopsnę trochę grosza.
Szef bandy zmrużył gniewnie oczy, kiwnął dłonią na swoich ludzi. Zbiry rozwinęły szyk i jęły osaczać strażników, ci zaś skupili się wokół komendanta i najeżyli wnet sztychami mieczy i włóczni. Pierścień napastników zacieśniał się. Śledczy powściągnął nerwy, narysował na ziemi okrąg, podzielił kreskami, w środek wbił miecz i jakby uspokoił się, obserwując rzucamy przez klingę cień. Zabobonny bandzior uniósł rękę wstrzymując ruch swych komilitonów po zbrodni.
– Przestań pan czary odprawiać, na nic to!
– Czarów nie zaprzestanę. – Śledczy wyciągnął miecz z ziemi. – Macie jeszcze możność się wycofać. Dobrze radzę.
Herszt zaniósł się chrypliwym rechotem tłumionym przez chustę, ledwo się nie udusił.
– Pan pogarsza nasze i tak już złe położenie – syknął zlękniony medyk.
– Ciszaa! – Teraz to śledczy wzniósł dłoń w stopującym geście. – Słyszycie? Cóż to? Dzięcioł?
Wszyscy usłuchali rozkazu niby zahipnotyzowani. Banda spojrzała po sobie skołowana.
– Wóz może…? – zgadywał ktoś.
– Nie. Konny. Nona, drodzy państwo. Panie Georges! – ryknął Świętosław na całe gardło.
Herszt kazał atakować, odwrócił głowę w kierunku, z którego wzmagał się tętent konia idącego w galop i sam rzucił się w stronę straży. Raptem zza pagórka wynurzył się jeździec i rozpłatał bandycie czaszkę, wyhamował konia i uderzył na najbliższego przeciwnika. Wraża włócznia ześliznęła się po kolczym pancerzu, zbir przypłacił życiem niecelne pchnięcie. Banda, niby bestia z odrąbanym łbem, groźnie miotająca cielskiem w agonii, nieskładnie nacierała na ludzi Świętosława. Po chwili jednak pozbawieni swego capo złoczyńcy zgrupowali się, butni, bo wciąż przeważający liczbą. Pokrzepieni odsieczą rycerską, strażnicy stanęli w szeregu, maszerując ku wrogowi. Obie grupy ludzi dodały sobie kontenansu bojowym okrzykiem, zajęczała stal. Śledczy, choć bał się jak cholera, przecie stał na szpicy bojowej formacji, siekł mieczem zamaszyste półkola, parując zdradliwe sztychy wrogów. Jeden tylko doktor, niezbrojny, czmychnął w kierunku od miasta, bandyci nie ścigali go. Jako sokół kołujący nad łąką, okiem wypatrujący zdobyczy śród bujnych traw, co dojrzawszy ją spada pionowo na ofiarę z wyciągniętymi szpony, tak rycerz krążył wokół bandy kąsając co i rusz ciosem miecza. Bili się tak, nim widmo porażki ostudziło bitewny amok i pałacowi poddali się, dufni we wpływy swego pryncypała. Rozbrojono ich i pojmano. Śledczy obrzucił tę czeredę gniewnym wzrokiem.
– Mirek, idź do ludzi z miasta robić alianse. Szykuje się niezgorszy zamach stanu.
********************************************
– Witajcie! – Radomirowi nigdy z twarzy nie schodził szeroki uśmiech.
Komendant nie mógł tego pojąć, podobnie Mirosław. Źłośliwcy twierdzili, że zawdzięcza swój nastrój wizytom w Przejściu, w którym w rzeczywistości Radomir wcale nie bywał. Sam zainteresowany wyjaśniał pogodę ducha pracą w najweselszym z trzech pionów straży miejskiej.
– Co dziś ustalił wydział gospodarczy?
– Ha! Ja pracowałem, w przeciwieństwie do niektórych, co to urządzają sobie tournée po knajpach.
– Tournée! Wyjaśniliśmy sprawę nocnych zajść w mieście, o których pewnie nawet nie wiesz. Ustaliliśmy też prawie, kto zabił smoka. Ostatnie ogniwo układanki zostało nam do przesłuchania.
– Chodzi o gościa, który zgarnął wygraną u buka? Byłem u niego, wszystko wiem. Zawsze po różnych większych wydarzeniach tam chodzę przypilnować, by każdy oddał należną część księciu naszemu jaśnie oświeconemu. Mało tego – zmontowałem koalicję…
– Polityka… – cisnął Mirosław nienawistnym słowem.
– …Więc zmontowałem koalicję przeciw naszemu Złotkowi kochanemu. Na forum rady rzuciłem hasło, by przetrzepać dokumentację BeKi.
– Ryzykowne – skomentował Świętosław. – Powinieneś zapytać mnie o pozwolenie. Ty się w politykę bawiłeś, a nas śledzili i napadali.
– Tak, z tym, że taki był entuzjazm w mieście, cała rada miejska hurmem się rzuciła popierać, nawet książę jaśnie oświecony się nie sprzeciwił. Chłopaki w BK ostro tam malwersowali, co nie jest tajemnicą. Ale nie to jest najciekawsze. Dorwałem Liczymysła, ichniego buchaltera. Głupi Złotek ani nie ubezpieczył żadnego „odwrotu” swoim ludziom, ani nie udało mu się zlikwidować BeKi zanim wkroczyłem. No to nasz kolega księgowy miał prosty wybór – albo na współpracę pójdzie, albo… może i czapa, takie sumy się tam przewalały. Zgadnij, co wyjawił?
– Co? Może, że wszystko jest ukartowane, smok jest na usługach władzy, żeby wyciskać podatki i atakować wrogów, a tamci z kolei chronią smoka przed rycerstwem? – Śledczy podał tezę ludzi uważanych powszechnie za największych oszołomów w mieście.
– Skąd wiedziałeś?
********************************************
Dygotliwe cienie biegały po chropowatej powierzchni skał, uciekając przed świetlistym kręgiem pochodni. Piątka strażników powoli przesuwała się naprzód, robiąc wizję lokalną pieczary – politycznie zdruzgotany Złotomił nie mógł już nikomu blokować wejścia. Pod nogami chrzęściło – co ? Kości, śmieci? Nie zawsze dało się od razu rozpoznać.
– A „zajścia nocne”? Też coś o nich wiesz? – Świętosław wyciskał z Radomira całą wiedzę.
– Przed chwilą się chwaliłeś, że tę sprawę wyjaśniłeś, ale cóż – oświecę cię. Temu cwaniakowi, jak mu… Wieszczynie udało się jakoś wywabić Złotomiła z pieleszy. W mieście ludzie Złotka nie mogli się wspomagać smokiem, BeKa by się ośmieszyła nieskutecznością… – Przerwał, bo zza załomu, z ciemności wynurzyła się postać.
Stanęli naprzeciw milcząc. Przybysz odchrząknął, nabrał powietrza i przemówił:
– Wie szanowny pan cenę tegoż lokalu?
– Co to za pytanie? – odrzekł w imieniu straży komendant.
– Przyszedłem obejrzeć, zwolniło się, a miejsce ładne…
– I tak bez pochodni oglądasz?
– A miałem, zgasła.
– Nie kombinuj. Ty smoka ubiłeś, nieprawdaż, szewcze? Bo jesteś niewątpliwie szewcem, panie Skubo Rozpruwaczu.
Szewc nabrał powietrza.
– A jestem i smoka ubiłem. – Zhardział trochę, choć nadal dało się wyczuć niepewność. – Ubiłem i ukryłem się zaraz w grocie, bo co ja widziałem! Smok padł, a tu jakieś obwiesie bieżą, a zwłoki taszczą… To ja myk do jamy, coby się ukryć.
– Nie pasuje mi jeden element. Tuż przed tym, jakeś zabił smoka, na mieście rozpowiadano szeroko o smokobójczej akcji – ale nie twojej.
– Panie, ja długo rzecz obmyślał, siarkę gromadził i barana uszył, jeno się zabrać nie mogłem, żeby to pójść i położyć. Atoli jak wyszło, że się ktoś na smoka chce zasadzić, miał mnie taki ubiec? No to jak usłyszałem, że mają smoka zabijać, zaraz się zerwałem. Skąd miałem wiedzieć co tam się będzie wyprawiać, czy ja prorok? A tam się mafije rachowały i się trup ścielił. Ale się przytaiłem w pieczarze: raz z dołu, raz z góry nachodzili, ale nie wykryli. I czekam tak, myślałem dopiero nocą wyjść. Aż wyście przyszli.
********************************************
Rzecz zakończyła się wesołym krakowiakiem na rynku. Odważnego a zmyślnego szewca hojnie nagrodzono w pieniądzu, lecz ręki królewny nie dano. Majordoma za zdradę odsunięto od władzy, lecz skrycie. Smokobójca chwałą się okrył, ale przyszłym pokoleniom i tak jasno nie wyłożono, jak to z tym smokiem naprawdę było.
Ciekawa koncepcja, podobało mi się wywrócenie historii do góry nogami, nawet wtręty z teraźniejszości bawiły. Tylko w pałacowych intrygach się pogubiłam.
taszczący za sobą skrzynkę na kółkach. Dodawał sobie animuszu pogwizdując jakąś melodyjkę;
Powtórzenie.
Żarcik o kiszce przedni.
Nieprawne ubicie smoka jest bezprawne i takiemu synowi zgodnie z prawem nagrody wręczać nie wolno!
Nie dosyć, że powtórzenie, to jeszcze pleonazmem zalatuje…
małżonki z pożądnego rodu się znaleźć nie da!
Oj, paskudny ortograf. Wstydź się! Bety też.
– To panie nie wiecie?
Wołacze, Skrytotwórco, oddzielamy przecinkami.
Babska logika rządzi!
pożądnego
Faktycznie paskudny – aż sam się dziwię, że mi to przez klawiaturę przeszło. Oczywiście już poprawiłem. Natomiast bety akurat w tym miejscu nie są winne, wcześniej ten fragment wyglądał zupełnie inaczej.
Nieprawne ubicie smoka jest bezprawne i takiemu synowi zgodnie z prawem nagrody wręczać nie wolno!
Tutaj powtórzenia i pleonazmy jak najbardziej celowe. Już drugi raz czytam taką uwagę.