- Opowiadanie: pablo026 - Tyle do zrobienia, a czasu tak mało.

Tyle do zrobienia, a czasu tak mało.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Tyle do zrobienia, a czasu tak mało.

– Osiem­na­ście ta­la­rów, garść mie­dzia­ków, pier­ścień z ka­mie­niem, ja­kie­go w życiu nie wi­dzia­łem, wart pew­nie niewię­cej niż dobry obiad w karcz­mie „Biały Kur". Albo dziw­ka na­prze­ciw­ko, ale już nie taka dobra. Szty­let. Nie­du­ży, ale zdo­bio­ny per­ła­mi. Taka dam­ska za­baw­ka ra­czej. Złota fi­gur­ka Boga Furii. Pew­nie o za­cho­dzie słoń­ca stała jesz­cze bez­piecz­na w świą­ty­ni. Bran­so­le­ta. Sre­bro i tro­chę zie­lo­ne­go szkła. Po­gię­ta, po­ry­so­wa­na. Stara jakaś i dziw­ne wzory lekko widać, ani chybi ma­gicz­ne – wy­li­czył szyb­ko żoł­nierz z Noc­nej Stra­ży. Roz­sy­pa­ne na tar­go­wej ławie fanty zgar­nął z po­wro­tem do sza­re­go worka, z któ­re­go przed chwi­lą zo­sta­ły wy­sy­pa­ne do na­głej re­wi­zji.

 

– Coś słabo Vilis. Zaraz wzej­dzie słoń­ce, a ty z takim mar­nym łupem do domu wra­casz. Co twoje ba­cho­ry będą żarły? Słomę z butów? Gdzie resz­ta?

– Getta no co ty? – jęk­nął z po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej wła­ści­ciel po­dej­rza­ne­go to­wa­ru. Sta­rał się nie pa­trzyć sto­ją­ce­mu nad nim okra­kiem do­wód­cy pa­tro­lu w oczy, wy­pa­try­wał jed­no­cze­śnie moż­li­wo­ści uciecz­ki, na darmo. – Jaka resz­ta? Na targu tylko tą la­lecz­kę od szty­le­tu zro­bi­łem, nawet pinda miesz­ka przy sobie nie miała. Potem przez świą­ty­nię jeno prze­bie­głem, bo Wo­jow­ni­cy Furii do mia­sta zje­cha­li i nie­bez­piecz­nie tam teraz łazić. Na ko­niec go­ło­dup­ca tra­fi­łem, żeby tak go po­ka­ra­ło. Dziad na sześć stóp wy­so­ki, w ba­rach po­ło­wę tego sze­ro­ki. Szczę­ściem w balii sie­dział i wino po­pi­jał. Chyba się uto­pił. Ro­bo­ty po czu­bek głowy, pra­wie mi się wy­rwał, ale jak do­stał po łbie, to zmiękł i do tej wody zje­chał. Gdyby mi karcz­marz okien­nic nie uchy­lił i z za­sko­cze­nia bym go nie wziął, to bym mu rady za nic nie dał. – Zło­dziej wy­plu­wał z sie­bie słowa naj­szyb­ciej jak mógł. – Ro­bo­ty masa, a łup jak­bym przy ka­pli­cy że­brał, cho­ciaż tam w jeden dzień wię­cej zbio­rą, niż uczci­wy zło­dziej na mie­ście w trzy noce wy­pra­cu­je. Z resz­tą sam Getta pa­mię­tasz jak to jes… – So­lid­ny kop­niak w brzuch prze­rwał mo­no­log do­li­nia­rza.

Getta do­sko­na­le pa­mię­tał, jakie cięż­kie jest życie ban­dy­ty w tym mie­ście, bo sam przez lata krę­cił się po ciem­nych za­uł­kach, za­ra­bia­jąc na chleb szty­le­tem, pałką czy ga­ro­tą. Jed­nak od dwóch lat, jak wielu in­nych ban­dy­tów na­kło­nio­nych so­wi­tym żoł­dem, był Noc­nym Straż­ni­kiem i bar­dzo nie lubił gdy ktoś przy­po­mi­nał mu stare czasy.

– Uff… Getta po co te nerwy? Nie mia­łem nic złego na myśli. To wszyst­ko co dzi­siaj ze­bra­łem. No pra­wie wszyst­ko, w końcu karcz­ma­rzo­wi też mu­sia­łem coś od­pa­lić. Jakby nie było, chłop za darmo karku nad­sta­wiać nie za­mie­rza.

Vi­li­so­wi nie za­le­ża­ło już na nie­wiel­kim łupie. Za miecz ukra­dzio­ny w łaźni przy karcz­mie i za szty­let z per­ła­mi mógł do­stać cał­kiem ładną sumę, ale war­tość po­sąż­ka oce­nić bę­dzie można do­pie­ro po prze­to­pie­niu, a pier­ścień i bran­so­le­ta rze­czy­wi­ście nie wy­glą­da­ły szcze­gól­nie. War­tość pierw­sze­go za­le­ża­ła od nie­ty­po­we­go ka­mie­nia. Za drugą bły­skot­kę nie do­stał­by wię­cej niż kil­ka­na­ście ta­la­rów, sre­bro i dziw­na brud­no­zie­lo­na ciecz za­mknię­ta w szkla­nej rurce ca­lo­wej dłu­go­ści, mogły być przy odro­bi­nie szczę­ścia do­brze wy­ce­nio­ne je­dy­nie u maga.

Lecz zło­dziej miał u Ma­łe­go Getty dług, a tu już kwota była wy­so­ka. Od­set­ki na­ra­sta­ły z każ­dym dniem i nie wia­do­mo było, jak straż­nik ze­chce je ode­brać. Tym bar­dziej, że  stał nad dłuż­ni­kiem z ra­pie­rem w dłoni. Chciał go za­ga­dać w na­dziei, że tam­ten nie przy­po­mni sobie o ter­mi­nie spła­ty, bo nie­szczę­śli­wie minął ty­dzień temu. Oczy­wi­ście pa­mię­tał.

– A mnie wy­obraź sobie, wy­da­je się, że umó­wie­ni by­li­śmy na sie­dem­dzie­siąt ta­la­rów ty­dzień temu. Nie przy­po­mi­nam sobie że­by­śmy się ostat­nio wi­dzie­li, a tym bar­dziej żebyś od­da­wał mi pie­nią­dze. A teraz wy­da­je mi się, że chcesz wziąć mnie na li­tość i bez­czel­nie cho­wasz resz­tę łupu, mając głu­pią na­dzie­ję, że zre­zy­gnu­ję z dal­sze­go prze­szu­ka­nia. Wsta­waj i się roz­bie­raj.

– Nie ma, nic nie ma. – Pod­ko­mend­ny Getty był wy­raź­nie roz­cza­ro­wa­ny.

Getta naj­wy­raź­niej też. Rąb­nął Vi­li­sa na odlew.

– Wsta­waj. Wsta­waj! Ubie­raj się – wark­nął wście­kły. – Bierz się do ro­bo­ty, a wie­czo­rem wi­dzi­my się w „Sta­rej Kuźni". W zę­bach masz mieć sie­dem­dzie­siąt pięć ta­la­rów, albo nie prze­ży­jesz na­sze­go ko­lej­ne­go spo­tka­nia. Wynoś się stąd!

 

Vilis biegł przez bu­dzą­ce się mia­sto. Przy­siadł na chwi­lę na murku obok przy­tuł­ku dla obłą­ka­nych, na­cią­ga­jąc buty ukła­dał plan na dzi­siaj. Do zmro­ku mu­siał zdo­być sie­dem­dzie­siąt pięć ta­la­rów, masę pie­nię­dzy. Getta nie rzu­cał słów na wiatr i zło­dziej o tym wie­dział. „Dzi­siaj" wy­da­ło się krót­kie, cho­ler­nie krót­kie. Kiedy ru­szył dalej, zza za­kra­to­wa­nych okien przy­tuł­ku roz­le­gło się za­wo­dze­nie, potem po­cho­dzą­cy z wielu gar­deł wrzask i rumor prze­wra­ca­nych sprzę­tów. Ze sto­ją­cej obok stró­żów­ki wy­bie­gła grup­ka osił­ków uzbro­jo­nych w krót­kie i grube drew­nia­ne pałki. Wci­snę­li się przez wą­skie drzwi do ob­skur­ne­go bu­dyn­ku szpi­ta­la i za­czę­li uspo­ka­jać swo­ich pod­opiecz­nych. Zde­cy­do­wa­nie i bo­le­śnie.

Do Ku­law­ca, byle szyb­ko. Paser cze­kał na Vi­li­sa z go­tów­ką, byli umó­wie­ni na upłyn­nie­nie dzi­siej­sze­go łupu. Potem do Kle­men­sa, on mi jest dłuż­ny za ostat­nie fanty. Bę­dzie wie­dział od kogo po­ży­czyć, może ma jakiś cynk. To by było coś, cho­ciaż na pierw­szą ratę.

Myśli w gło­wie Vi­li­sa pę­dzi­ły rów­nie szyb­ko jak on sam przez puste za­uł­ki. Wbiegł na plac świą­tyn­ny. Przed przy­sa­dzi­stym ko­ścio­łem Boga Słoń­ca dwoje prze­stra­szo­nych, star­szych ludzi trzy­ma­ło pod pachy dziew­czy­nę. Zmierz­wio­ne włosy, po­ra­nio­na twarz, ślina cią­gną­ca się od ust do samej ziemi, nie­wi­dzą­cy wzrok. Zło­dziej sły­szał dźwięcz­ny, dziew­czę­cy, wy­raź­ny głos. Wiesz­czy­ła i ostrze­ga­ła. Sto­ją­cy przed nią wście­kły ka­płan krzy­czał coś do niej. Zło­dziej nie zro­zu­miał. Ale przez chwi­lę po­czuł jak jej wzrok sku­pia się na nim i od­pro­wa­dza go, aż do naj­bliż­sze­go za­uł­ka, w któ­rym znik­nął jej z oczu. Dziw­ne uczu­cie.

 

Zdy­sza­ny do­tarł do domu Kle­men­sa. Już miał chwy­cić za ko­łat­kę, kiedy drzwi jak na ko­men­dę otwo­rzy­ły się. W przed­sion­ku stała wy­so­ka ko­bie­ta w jeź­dziec­kim stro­ju, z mie­czem w ręku. Vilis od­wró­cił się na pię­cie, ale oczy­wi­ście na uciecz­kę było już za późno. Zza za­ło­mu muru wy­su­nął się męż­czy­zna. Zro­bił krok w kie­run­ku Vi­li­sa i mocno tra­fił go pra­wym sier­po­wym w pod­bró­dek. Zło­dzie­jo­wi po­ciem­nia­ło w oczach, stra­cił kon­takt z wła­sny­mi no­ga­mi, odbił się od ścia­ny i wy­lą­do­wał twa­rzą w rynsz­to­ku. Co za cho­ler­ny dzień, po­my­ślał. Jesz­cze słoń­ce nie wsta­ło, a ja drugi raz ob­ry­wam po pysku.

Spró­bo­wał wstać, ale kop­niak w żebra po­słał go z po­wro­tem na zie­mię. Z tej per­spek­ty­wy ro­zej­rzał się pró­bu­jąc ro­ze­znać sy­tu­ację. Czar­no­wło­sa dziew­czy­na wy­szła z sieni domu Kle­men­sa i we­szła do szopy, w któ­rej paser trzy­mał drew­no na zimę oraz różne inne śmie­ci. Męż­czy­zna, za któ­re­go spra­wą wy­lą­do­wał przed chwi­lą w rynsz­to­ku, chwy­cił go za koł­nierz i za­cią­gnął za nią do środ­ka. Przez za­my­ka­ne drzwi za­uwa­żył jesz­cze kra­sno­lu­da w zło­tym na­pier­śni­ku z czu­pry­ną po­far­bo­wa­ną na gra­na­to­wo, który usiadł na pień­ku przed skła­dem.

– To je­ste­śmy za­sad­ni­czo kwita, za twój popis w łaźni – za­czął spo­koj­nie męż­czy­zna. – Oczy­wi­ście, o ile od­dasz mi teraz zra­bo­wa­ne rze­czy.

– Nie mam, panie. – Vilis prze­stra­szył się nie na żarty.

Uzbro­jo­na dwój­ka nie wy­glą­da­ła przy­jaź­nie, a to na pewno się nie zmie­ni w sto­sun­ku do kogoś kto chwi­lę wcze­śniej ich okradł, tłu­kąc przy tym jedno z nich ka­raf­ką w głowę. Tym bar­dziej, gdy de­li­kwent mimo iż leży bez­bron­ny na ziemi, nie ma za­mia­ru od­da­wać łupu. Męż­czy­zna sto­ją­cy nad zło­dzie­jem był wo­jow­ni­kiem, po­dróż­ny płaszcz prze­sła­niał kirys z ry­to­wa­ny­mi ma­gicz­ny­mi sym­bo­la­mi bóstw wojny i śmier­ci, a nogi chro­ni­ły kol­cze no­ga­wi­ce. W miej­scu skra­dzio­ne­go w nocy mie­cza, przy pasie groź­nie pre­zen­to­wał się cięż­ki ra­pier. Z sze­ro­kim ostrzem i mało wy­myśl­nym jel­cem, pa­so­wał do su­ro­we­go ob­li­cza wła­ści­cie­la. Męż­czy­zna po­chy­lił się nad Vi­li­sem.

– Nie ro­zu­miem. Po­wtórz, ale tak żebym zro­zu­miał. – Ton głosu nadal był spo­koj­ny, ale w dłoni wo­jow­ni­ka po­ja­wił się długi szty­let.

– Nie mam, panie – jęk­nął Vilis. – Ale… wiem kto je ma.

 

Twarz ge­ne­ra­ła za­ko­nu Apa­ry­tów po­czer­wie­nia­ła ze zło­ści. Za­ci­skał pię­ści i od dłuż­szej chwi­li nic nie mówił. Wpa­try­wał się w okno wy­cho­dzą­ce na pięk­ne ogro­dy mo­na­sty­ru. Jed­nak nie wy­trzy­mał za długo w wi­bru­ją­cej wście­kło­ścią ciszy.

– Wie­dzia­łem! Wie­dzia­łem, ze tak bę­dzie! – krzyk­nął zry­wa­jąc się ze zdo­bio­ne­go ro­ślin­ny­mi mo­ty­wa­mi drew­nia­ne­go sie­dzi­ska. – Bran­so­le­tę mogli prze­wieźć bra­cia za­kon­ni, czy ofi­cer Wo­jow­ni­ków Furii! Ale nie! Niech ją wiozą na­jem­ne zbiry, które się urżną jak tylko wjadą do mia­sta i byle gów­niarz skrad­nie im sien­nik spod tyłka! Brat Es­ta­zy mi za to od­po­wie! Za swoje bzdur­ne po­my­sły na nie zwra­ca­nie uwagi i za­cza­jo­nych agen­tów Świą­ty­ni Darga. Niech się już mar­twi o Sąd Do­cze­sny, bo jeśli nie znaj­dzie­cie bran­so­le­ty do jutra rana, to klnę się na Furię, że jego i was oddam Try­bu­na­ło­wi Spra­wie­dli­wych, a oni was ży­wych z rąk nie wy­pusz­czą! Je­że­li jak mó­wi­cie, wie­cie kto ma w po­sia­da­niu bran­so­le­tę, to radzę wam się spie­szyć. W sumie dzi­wię się, dla­cze­go jesz­cze u niego nie je­ste­ście. Precz stąd!

 

 

 

Wiało jakby ktoś się po­wie­sił, a z oło­wia­nych chmur lało się morze wody. Plac przed domem pa­se­ra Ku­law­ca był pusty, tak jak wszyst­kie inne ulice w taką po­go­dę. Tylko przy stud­ni pod da­chem kryła się przed desz­czem sa­mot­na ko­bie­ta. Mokre spodnie do jazdy kon­nej i czar­na skó­rza­na kurt­ka opi­na­ły wy­so­ką i szczu­płą po­stać. Neh­haj, ochro­niarz Ku­law­ca, stał przed domem. Cze­kał na swego pra­co­daw­cę. Za­wi­nię­ty w pe­le­ry­nę klął na czym świat stoi, że w taką ulewę każą mu się ru­szać od ko­min­ka, wódki i kart, w które szło mu dzi­siaj wy­jąt­ko­wo far­tow­nie.

Za ple­ca­mi Neh­ha­ja otwo­rzy­ły się drzwi i wy­szło z nich dwóch męż­czyzn. Pierw­szym był Borka, peł­nił tą samą funk­cję co Neh­haj i tak samo nie chcia­ło mu się włó­czyć po za­la­nym wodą mie­ście. Za nim wy­szedł Ku­la­wiec. Wy­so­ki i chudy aż do prze­sa­dy. Spoj­rzał w niebo, na­cią­gnął na głowę kap­tur i ru­szył szyb­ko w stro­nę ulicy Tka­czy.

Bły­snę­ło. Dziew­czy­na przy stud­ni wyj­rza­ła spod okapu w niebo, wy­su­nę­ła dłoń, jakby chcia­ła spraw­dzić czy cią­gle pada, chwy­ci­ła le­żą­cy na stoł­ku przy stud­ni płaszcz i ru­szy­ła na­prze­ciw Ku­law­ca. Za­grzmia­ło.

Nawet gdyby była w tłu­mie, męż­czyź­ni zwró­ci­li­by na nią uwagę. Krót­ko przy­cię­te, czar­ne włosy z równą grzyw­ką, się­ga­ją­cą do rów­nie czar­nych brwi, ota­cza­ły pięk­ną twarz o ostrych ry­sach. Nie­prze­cięt­ną urodę pod­kre­śla­ły duże, nie­bie­skie oczy.

– Ale bym ją… – za­czął z ob­le­śnym uśmie­chem Borka, kiedy ko­bie­ta ich mi­nę­ła. Nie zdą­żył roz­wi­nąć bar­dziej swo­ich pla­nów.

Trzy­ma­ny przez dziew­czy­nę płaszcz opadł w błoto. Ma­te­riał skry­wał ostrze mie­cza, które po ułam­ku se­kun­dy ude­rzy­ło Borkę w gar­dło, prze­ci­na­jąc tęt­ni­cę szyj­ną. Ochro­niarz padł na ko­la­na i chwy­cił obie­ma rę­ka­mi za bu­cha­ją­cą krwią ranę. Nie żył już, kiedy Neh­haj wy­ry­wa­jąc sza­blę z po­chwy, wy­sko­czył przed Ku­law­ca i za­sy­pał na­past­nicz­kę gra­dem cio­sów. Dziew­czy­na nie da­wa­ła się tra­fić, pa­ra­dy i uniki były dla Neh­ha­ja nie do przej­ścia, ale jego szyb­kość i siła nie po­zwa­la­ły dziew­czy­nie na kontrę. Ku­la­wiec też już miał miecz w ręku. Chciał zajść na­past­nicz­kę od pra­wej stro­ny, ale zza sto­ją­ce­go nie­opo­dal wozu z drew­nem, wy­biegł kra­sno­lud. Złoty kirys, gra­na­to­wo far­bo­wa­ne włosy i broda, bo­ga­to zdo­bio­ny topór i rzą­dza śmier­ci w czer­wo­nych oczach bły­ska­wicz­nie roz­pra­wi­ły się z mo­ra­le pa­se­ra.

– Do mnie chło­py! Żywo! Do mnie! – wrzesz­czał Ku­la­wiec. Jed­no­cze­śnie cofał się w stro­nę domu.

Znowu otwo­rzy­ły się drzwi. Na ka­mien­nych scho­dach po­ja­wił się rych­tu­ją­cy kuszę siwy kra­sno­lud i zu­peł­nie pi­ja­ny, łysy osi­łek z prze­pa­ską na oku. Kra­sno­lud wy­pu­ścił bełt. Po­cisk minął o cen­ty­me­try lewą rękę dziew­czy­ny i znik­nął w gru­bej war­stwie błota. Kra­sno­lud i osi­łek zbie­gli po scho­dach wy­cią­ga­jąc mie­cze, ale pomóc sze­fo­wi nie mogli. Zza naj­bliż­sze­go rogu wy­padł na nich wy­so­ki i bar­czy­sty wo­jow­nik. Zabił ich w trzech kro­kach. Wbił ra­pier w żo­łą­dek kra­sno­lu­da, wy­szarp­nął ostrze, omi­nął nie­zgrab­ne pchnię­cie osił­ka tnąc jed­no­cze­śnie le­wa­kiem w twarz pi­ja­ne­go na­past­ni­ka, ob­ró­cił się wokół wła­snej osi i wy­koń­czył śmier­tel­ny układ po­tęż­nym cio­sem w plecy ochro­nia­rza.

Tym­cza­sem Ku­law­ca do­padł gra­na­to­wo­wło­sy kra­sno­lud. Wy­trą­cił mu z ręki miecz, któ­rym paser za­sło­nił się przed sze­ro­kim cię­ciem to­po­ra. Jed­nak tu koń­czą­ce­go ciosu nie było. Za­miast tego na twa­rzy pa­se­ra wy­lą­do­wał mocny ni­czym kop­nię­cie konia lewy pro­sty, na­tych­miast po­zba­wia­jąc go świa­do­mo­ści.

Wi­dząc po­raż­kę na całej linii, Neh­haj od­sko­czył od dziew­czy­ny, któ­rej i tak nie mógł tra­fić. Od­rzu­cił miecz i mając na­dzie­ję na wspa­nia­ło­myśl­ność zwy­cięz­ców oraz dobry humor bo­gi­ni szczę­ścia, pod­niósł ręce do góry. Bo­gi­ni miała dziś dobry humor, a on szczę­ście.

 

 

Do końca wiel­kiej i we­dług nie­któ­rych ka­pła­nów zbyt dłu­giej uro­czy­sto­ści nada­nia ty­tu­łu Zwierzch­ni­ka Świą­tyń Za­chod­nich po­zo­stał ostat­ni ry­tu­ał. Po wspól­nych mo­dłach, spoj­rze­niu w Świę­te Oko Furii, przy­się­gach na tuzin re­li­kwii i zrze­cze­niu się sił ma­gicz­nych przed Gi­dy­rem, zwa­nym od dzi­siaj Gi­dy­rem Dru­gim, po­zo­sta­ła już tylko Próba Pra­wo­wier­no­ści. Czę­sto pa­da­ły głosy, o tym że próba prze wieki prze­obra­zi­ła się w zwy­kłą de­ko­ra­cję, w cza­sie któ­rej nowy Zwierzch­nik za­kła­da na rękę naj­star­szy znany ma­gicz­ny ar­te­fakt, Bran­so­le­tę Czasu. Zrze­cze­nie się sił ma­gicz­nych było tym­cza­so­we, więc dla każ­de­go maga kon­takt z przed­mio­tem o tak wiel­kiej ma­gicz­nej mocy był w ta­kiej chwi­li czymś wy­jąt­ko­wym.

We­dług sta­rych podań, próba miała na celu wy­sta­wie­nie na próbę bożą su­mie­nia kan­dy­da­ta. Prze­żyć mógł je­dy­nie w pełni od­da­ny re­li­gii ka­płan. Za­la­na sre­brem, szkla­na rurka miała w sobie gęsty czer­wo­ny płyn, który we­dług mitów po­wi­nien w takim ko­lo­rze po­zo­stać. Jeśli kolor się zmie­niał, nie­szczę­śnik umie­rał w ol­brzy­mich cier­pie­niach.

Jakie to cier­pie­nia pisma nie po­da­wa­ły, bo wszy­scy do­tych­cza­so­wi Zwierzch­ni­cy prze­cho­dzi­li po­zy­tyw­nie Próbę Pra­wo­wier­no­ści. Po­da­wa­ły na­to­miast, jaki musi być ka­płan, aby wy­jąt­ko­wy eg­za­min przejść. Dusza jego mu­sia­ła być czy­sta od nie­cnych za­mia­rów, a serce nie mogło pra­gnąć po­zna­nia nie­czy­stych bóstw, ani ciem­nych i plu­ga­wych odła­mów wie­dzy ma­gicz­nej. Jed­na­ko­woż, jak mó­wi­li do­świad­cze­ni ży­cio­wo, star­si ka­pła­ni, teo­ria sobie, a prak­ty­ka i sza­rość dnia co­dzien­ne­go sobie i albo próba stra­ci­ła na waż­no­ści we wszyst­ko­wi­dzą­cych oczach Naj­wyż­sze­go, albo to nie była ta bran­so­le­ta co trze­ba. Oczy­wi­ście mó­wi­li to po cichu.

Gidyr Drugi pod­szedł do sto­ją­ce­go na pod­wyż­sze­niu ge­ne­ra­ła za­ko­nu Apa­ry­tów. Ten z na­tchnio­ną miną i za­mknię­ty­mi ocza­mi otwo­rzył sto­ją­cą na ka­mien­nym po­stu­men­cie szka­tu­łę, z któ­rej roz­la­ła się czer­wo­na po­świa­ta. Ka­pła­ni ze­bra­ni w ka­pli­cy roz­po­czę­li ostat­nią już dzi­siaj pieśń. Ge­ne­rał wsu­nął po­wo­li bran­so­le­tę na rękę Gi­dy­ra. Gdy ta zna­la­zła się na nad­garst­ku, roz­chy­lił palce od­sła­nia­jąc ma­gicz­ne runy i świę­ty płyn. Oczy obu roz­sze­rzy­ły się w naj­wyż­szym zdzi­wie­niu. Płyn był ciem­no­zie­lo­ny. Apa­ryt od­su­nął się. Wy­ko­nał kilka ochron­nych ge­stów. Z prze­ra­że­niem pa­trzał na nie­do­szłe­go Zwierzch­ni­ka, z któ­re­go jakby nagle ze­szło po­wie­trze. Ugię­ły się pod nim ko­la­na i z ję­kiem osu­nął się na po­sadz­kę ka­pli­cy. Przez mo­ment wił się w spa­zmach dra­piąc pod­ło­gę, aż zwy­mio­to­wał. Z oczu po­pły­nę­ła krew, jęk za­mie­nił się we wrzask, póź­niej char­kot, aż za­pa­dła cisza. Gidyr Drugi nie żył.

– Próba – szep­nął prze­ra­żo­ny Apa­ryt. – Nie prze­szedł. Świę­ty płyn zmie­nił barwę. Stał się mętny. Zie­lo­ny. Bra­cia, Naj­wyż­szy z bogów dziś po­ka­zał swą po­tę­gę. Od­wie­dził nasz padół by za­brać nie­spra­wie­dli­we­go.

Wzno­wio­no modły i nie prze­rwa­no ich aż do świtu. Wszy­scy ka­pła­ni czuli, że tak trze­ba, że nikt nie po­wi­nien dzi­siaj opusz­czać ka­pli­cy.

 

Wszy­scy oprócz jed­ne­go. Młody Ka­płan Mie­cza, ofi­cer Wo­jow­ni­ków Furii, który z racji obo­wiąz­ków ob­ser­wo­wał uro­czy­sto­ści z ukry­te­go po­miesz­cze­nia z boku oł­ta­rza, wi­dział dzi­siaj wię­cej niż inni. Wię­cej niż in­ter­wen­cję naj­wyż­sze­go bó­stwa. Ze swo­je­go miej­sca doj­rzał wy­cią­ga­ną ze szka­tu­ły bran­so­le­tę, któ­rej czer­wo­ną po­świa­tę nada­wa­ły roz­ja­rzo­ne czer­wo­ne ka­mie­nie umiesz­czo­ne w skrzy­necz­ce, a nie świę­ty płyn, który od po­cząt­ku ob­rzę­du miał ciem­no­zie­lo­ną barwę. Wy­głu­szo­ne po­miesz­cze­nie, słu­żą­ce naj­zwy­czaj­niej w świe­cie do szpie­go­wa­nia ka­pła­nów, nie dało mu szan­sy na ochro­nę Gi­dy­ra.

Młody ka­płan opu­ścił bocz­nym wyj­ściem ka­pli­cę. Miał dzi­siaj jesz­cze masę ro­bo­ty. Wszyst­kie dzi­siej­sze do­nie­sie­nia mogły mieć zna­cze­nie. Nagły wysyp wiesz­czek i ma­gicz­nych wy­pad­ków. Roz­ru­chy w spo­koj­nym zwy­kle przy­tuł­ku dla obłą­ka­nych. Trze­ba bę­dzie prze­słu­chać też dziś aresz­to­wa­nych, szcze­gól­nie trój­kę za­trzy­ma­ną po wła­ma­niu do domu pa­se­ra i ka­pi­ta­na Noc­nej Stra­ży. Ktoś ich po­dob­no wcze­śniej wi­dział w sta­rym mo­na­sty­rze. No i ko­niecz­nie na­le­ży we­zwać brata Jana, który szpie­go­wał ge­ne­ra­ła Apa­ry­tów w jego wła­snej re­zy­den­cji. Musi coś tam zna­leźć. Na po­czą­tek przej­rzeć bo­ga­tą ko­re­spon­den­cję mni­cha z bra­tem Es­ta­zym z Etrii, coś tam może być. Tyle pracy, a dzień taki krót­ki.

 

Koniec

Komentarze

Zapowiada się ciekawie. Podoba mi się złodziejaszek jako bohater. Świat też trzyma się kupy. Czuć klimat tego miasta.
Ok, a teraz czas na uwagi. Musisz dodać ze 100 przecinków i z 15 wyrzucić. Poniżej kilka dokładniejszych poprawek:
>Wartość tego pierwszego zależała od tego, na ile drogocenny był nietypowy kamień.
Zmień zdanie tak, żeby nie było tych tegów.
>Rąbnął Vilisa na odlew posyłając go w pokrywające targowisko błoto.
Po prostu ... posyłajac go w błoto targowiska?
>W zębach masz mieć siedemdziesiąt pięć talarów, albo nie przeżyjesz naszego kolejnego spotkania.
Może przesadnie jestem przeczulony, ale wybrałbym następnego.
>Będzie wiedział od kogo pożyczyć, może ma jakiś cynk.
(przecinek po wiedział?)
> Ale złodziej słyszał, jej dźwięczny, dziewczęcy, wyraźny głos.
(po słyszał bez przecinka)
>Vilisa odwrócił się na pięcie, ale oczywiście na ucieczkę było już za późno.
Vilis? bez a.
>Złodziejowi zgasło światło w oczach, stracił kontakt z własnymi nogami (...)
Zabrzmiało cyberpunkowo, nie ten styl. Poza tym za szybko się otrząsnął, skoro miał zaniki oświetlenia.
>Podparł się na rękach
Podparł się rękoma albo uniósł się na rękach czy ostatecznie oparł się na rękach. A kopniak... nie poczuł bólu? Nie połamali mu żeber?
>Czarnowłosa dziewczyna, wyszła
Bez przecinka po dziewczyna...
>W sumie dziwię się, dla czego
Poprawnie: dlaczego
>szczególnie trójkę
TĘ trojkę
Pwodzenia w edycji ;)

 

Mimo błędów, spoko na 4.

Niezłe. Ładny, dynamiczny początek. Tylko czy "hektolitry" nie zanadto współczesne?

Wraca problem dziesiętnego systemu miar. Może trzeba napisać o tym w Poradniku pisarza hard core fantasy na hyde parku? ;P

=> Erreth. Niewiele, o ile wogóle cokolwiek, to da. Nikt nie interesuje się poradami, dopóki nie zwróci sie mu uwagi wprost.

Nikt to mocno powiedziane. Ale z poradnikiem żartowałem.

Ja oceniam na pięć, pomimo wymienionych przez poprzedników błędów opowiadanko jest ciekawe, świat sprawnie opisany i mordobicie się nawet znalazło :)

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Poprawki częściowo wprowadzone, dzięki za komentarze i uwagi

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

fajne piątka

Jest jakaś historia.

Ale najpierw przedstawiasz czytelnikowi złodziejaszka, duża część tekstu o nim opowiada, a potem facet znika. Był nieważny. Nieładnie tak zwodzić.

Z wykonaniem słabo. Interpunkcja kuleje, zapis dialogów do remontu, niekiedy coś zżera spacje, jeden ortograf…

Zawinięty w pelerynę klął na czym świat stoi, że w taką pogodę ktoś karze mu ruszać się od kominka,

Wyżej wspomniany paskudny ortograf.

Babska logika rządzi!

Mnie również zdumiało zniknięcie Vilisa, przez co opowiadanie wygląda na niedomknięte. Szkoda, bo mogło być nieźle.

Niezależnie od tego lektura nie należała do przyjemności, albowiem tekst jest usiany mnóstwem błędów i usterek, i mogę tylko żałować, że Autor przez siedem lat z okładem nie znalazł choćby chwili na poprawki. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Reg – mam nadzieję, że lepiej późno iż wcale, bo z myślą o ciągu dalszym nieskończonej historii, wróciłem do tego tekstu i nieco poprawiłem :)

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

Chwali Ci się, Pablo, że poprawiłeś, szkoda jednak, że tylko nieco. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Teraz pora pomyśleć nad kontynuacją i zamknięciem opowieści. Mimo wszystko kilku osobom się podobało :)

A Vilis wróci w drugiej części :)

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

W takim razie czekam na zapowiedziany dalszy ciąg. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zawinięty w pelerynę klął na czym świat stoi, że w taką ulewę karzą mu się ruszać od kominka, wódki i kart, w które szło mu dzisiaj wyjątkowo fartownie.

Ups.

Uważaj na przecinki, szczególnie przy wołaczach.

Przyjemne :)

Przynoszę radość :)

Anet, ups poprawiony :)

Fajnie, że przyjemne.

"Nic mnie nie zmusi dzisiaj do biegania, mimo wszystko znów zasiadam zaraz do pisania."

Nowa Fantastyka