- Opowiadanie: J2M2 - Rękopis odnaleziony w Smoczej Jaskini

Rękopis odnaleziony w Smoczej Jaskini

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

PsychoFish

Oceny

Rękopis odnaleziony w Smoczej Jaskini

Stali w ob­szer­nej sali, po­śród por­tre­tów daw­nych wład­ców, na wprost tronu króla, w świe­tle świec, które nie­mra­wym, bla­dym bla­skiem spły­wa­ło ze zło­tych ży­ran­do­li na ich twa­rze. Ar­cy­ka­płan odzia­ny w śnież­no­bia­łą szatę stał za drew­nia­ną, ozdo­bio­ną pła­sko­rzeź­ba­mi am­bo­ną i czy­tał ze świę­tej księ­gi:

– Oto po­wsta­ła Brama z bo­żych rąk. I oto bo­go­wie prze­ka­za­li ją Po­wo­ła­nym, aby ci strze­gli świę­te­go muru. Oto w ja­ski­ni za­mknię­to bo­wiem zło zro­dzo­ne z ciała Ty­rio­na, a zło to na­zwa­no smo­kiem. A ci co wi­dzie­li smoka opi­sy­wa­li go tak: łapy jego tak po­tęż­ne, że po­tra­fią­ce kru­szyć mury, kły wiel­kie i za­tru­te prze­klę­tym jadem, noz­drza pełne pie­kiel­ne­go ognia, któ­rym płoną zamki, a śle­pia ki­pią­ce złym cza­rem. Kto śmier­tel­ny niech nie staje przed jego ob­li­czem, a kto Po­wo­ła­ny niech strze­że Bramy. Mia­sto bę­dzie bo­wiem ist­nieć tak długo, jak długo bę­dzie ist­nieć Brama.

Ar­cy­ka­płan ode­rwał spoj­rze­nie od kart pisma i prze­szył No­wi­cju­szy prze­ni­kli­wym spoj­rze­niem.

– Kto zro­zu­miał słowa księ­gi i kogo od­wa­ga wciąż jest żywa, niech klęk­nie przed pi­smem i przy­się­gnie na świę­te słowa.

Ubra­ni w białe szaty męż­czyź­ni, a byli wśród nich lu­dzie i kra­sno­lu­dy, pod­cho­dzi­li ko­lej­no i klę­ka­li przed ar­cy­ka­pła­nem. Rah po­chy­lił czoło jako jeden z ostat­nich. Jego twarz pełna była dumy, a oczy po­kor­nej wiary.

 

*

 

Wi­dow­nia znów za­wrza­ła, gdy Cza­ro­dziej w oka mgnie­niu znikł ze sceny, by po chwi­li, ni­czym zjawa, po­ja­wić się wśród wi­dzów na try­bu­nach. Nie tylko dzie­ci prze­cie­ra­ły oczy ze zdu­mie­nia. Ta­kie­go po­ka­zu mia­sto Ara­gon jesz­cze nie wi­dzia­ło.

Sta­rzec sie­dział w ko­ry­ta­rzu, pro­wa­dzą­cym na arenę, na jed­nej ze skrzyń z eks­po­na­ta­mi. Po chwi­li kra­sno­lud, któ­re­go kru­czo­czar­na broda się­ga­ła stóp, a któ­re­go inni na­zy­wa­li Cza­ro­dzie­jem, sta­nął u jego boku. Sta­rzec po­pa­trzył na są­sia­da, a potem jesz­cze raz spoj­rzał na scenę, na któ­rej rów­nież cią­gle go wi­dział.

– To nie oszu­stwo, to sztu­ka ilu­zji – po­wie­dział kra­sno­lud, pa­trząc na swego so­bo­wtó­ra, który zbie­rał okla­ski na sce­nie. Obaj mieli na gło­wach cy­lin­dry, a na ple­cach czer­wo­ne pe­le­ry­ny. Nawet ich brody miały taki sam kształt. – Lu­dzie tego po­trze­bu­ją. Po­trze­bu­ją cze­goś, co ode­rwie ich myśli od tej cho­ler­nej wojny. I ja im to daję. Po pro­stu speł­niam ich ży­cze­nia.

Sta­rzec wciąż bez słowa, wpa­try­wał się w scenę. Uniósł głowę do­pie­ro, gdy dach cyrku za­czął się zwi­jać, od­sła­nia­jąc przed wi­dow­nią roz­gwież­dżo­ne niebo. Nie­dłu­go potem, ku za­chwy­to­wi wi­dow­ni, na nie­bie roz­bły­sły ko­lo­ro­we fa­jer­wer­ki. Wów­czas Cza­ro­dziej znów po­pa­trzył na twarz star­ca. Ta wciąż była jed­nak mar­twa, ni­czym wy­ku­ty z ka­mie­nia posąg.

 

*

 

Drzwi gło­śno za­skrzy­pia­ły. Ma­ri­jon wszedł do celi – nie­wiel­kie­go po­ko­ju, w któ­rym le­d­wie zmie­ści­ły się: prycz, ta­bo­ret i stół. Ty­re­niusz sie­dział przy pra­wie już pu­stej bu­tel­ce wina. Gład­ka, po­zba­wio­na wło­sów skóra głowy lekko po­ły­ski­wa­ła w bla­sku świe­cy. Na widok przy­ja­cie­la nie pod­niósł spoj­rze­nia. Jego siwe, ob­fi­te wąsy, które za­sła­nia­ły usta, rów­nież nie drgnę­ły.

– Nie zna­la­złeś go? – za­py­tał Ma­ri­jon.

– Nie.

Ty­re­niusz chwy­cił bu­tel­kę i prze­chy­lił ją nad usta­mi.

– Nie ma pew­no­ści, że zgi­nął – dodał Ma­ri­jon.

– Wszy­scy zgi­nę­li. Wy­rżnę­li wszyst­kich.

Wino ście­kło z ust na białą szatę – sym­bol Obroń­ców Bramy. Ma­ri­jon wie­dział, że teraz każde słowo bę­dzie zbęd­ne, więc opu­ścił wzrok, a potem od­wró­cił się do wyj­ścia.

– Po­wi­nie­nem wtedy przy nim być – po­wie­dział Ty­re­niusz.

– Nic byś nie zro­bił. Ga­li­har­dzi za­bi­li­by i cie­bie. Twoje miej­sce jest na Bra­mie.

– Po­wi­nie­nem nie po­zwo­lić mu wejść.

Ma­ri­jon spoj­rzał na przy­ja­cie­la. Do­pie­ro teraz do­tar­ło do niego o czym ten mówił.

– Nie mia­łeś na to wpły­wu – od­parł. – Wiesz o tym do­brze.

– Czemu be­stia go oszczę­dzi­ła?

– Nie wiem. Ka­pła­ni mówią, że to był znak. Być może…

Ty­re­niusz gło­śno się ro­ze­śmiał.

– Znak? Mój brat stra­cił rozum w tej ja­ski­ni, a oni mówią, że to był znak. Star­cze pier­do­le­nie.

– Waż słowa, Ty­re­niu­szu.

– Po­świę­ci­łem dla tej Bramy życie, ro­zu­miesz? Stra­ci­łem przez nią brata. A oni… – Napił się wina. – On po­wi­nien tam wtedy zgi­nąć, ro­zu­miesz? Po­wi­nien zgi­nąć.

 

*

 

Po­dmu­chy wia­tru nio­sły orzeź­wie­nie dla roz­grza­nych mię­śni. Wę­dro­wa­li już ko­lej­ny dzień, od świtu do zmro­ku. Świę­to Bramy było coraz bli­żej. Mu­sie­li się śpie­szyć.

Cza­ro­dziej obmył dło­nie w stru­mie­niu. Teraz nie miał już na sobie cy­lin­dra, ani pe­le­ry­ny, lecz starą, prze­tar­tą tu­ni­kę, w któ­rej wy­glą­dał jak ku­piec. Woda zmyła krew z krót­kich, twar­dych jak ka­mie­nie pa­lu­chów. Wów­czas zo­ba­czył swoje od­bi­cie. Nie­pew­nie za­trzy­mał spoj­rze­nie na tafli wody. Jak bar­dzo się zmie­nił, odkąd ostat­ni raz stał nad tym stru­mie­niem? Do­tknął gę­stej, kru­czo­czar­nej brody, a potem po­gła­dził dło­nią bli­znę nad lewym okiem. Pa­trzył tak dłuż­szą chwi­lę, by na końcu za­śmiać się po­gar­dli­wie i wło­żyć palec do stru­mie­nia. Zmą­co­na woda roz­my­ła obraz, a kra­sno­lud od­wró­cił się w kie­run­ku obozu. Jego to­wa­rzy­sze sie­dzie­li wokół ogni­ska, po­mię­dzy wo­za­mi, na któ­rych znaj­do­wał się cyr­ko­wy sprzęt. Koło ogni­ska leżał dzik z wy­pru­ty­mi wnętrz­no­ścia­mi.

– Kaim, mó­wi­łem, daj go ty­gry­som – pod­niósł głos Cza­ro­dziej . – Od rana szcze­rzą kły.

Zbli­żył się do ogni­ska.

– Nie­mo­wie też daj­cie coś żreć – po­wie­dział do dru­hów, ki­wa­jąc głową, na męż­czy­znę, który sie­dział sa­mot­nie nad skar­pą.

– Na co on się tak tam gapi? – rzu­cił Hag.

Cza­ro­dziej spoj­rzał na star­ca, a potem nabił na szty­let ka­wa­łek mięsa i po­szedł w stro­nę skar­py. Sta­rzec nie za­re­ago­wał na od­głos kro­ków, wciąż, jakby za­cza­ro­wa­ny, pa­trzył przed sie­bie.

– Masz. Jedz – rzu­cił Cza­ro­dziej i podał mu szty­let.

Po chwi­li też spoj­rzał na roz­po­ście­ra­ją­cy się ze skar­py widok. Głę­bo­ko wes­tchnął i zmarsz­czył brwi. Zo­ba­czył ją w od­da­li. Brama była po­tęż­na, gó­ro­wa­ła nad mia­stem, ni­czym za­po­ra nad je­zio­rem. Zbu­do­wa­na ze świę­te­go ka­mie­nia Aryfu, lśni­ła w bla­sku słoń­ca, ni­czym klej­not gwał­tem wci­śnię­ty po­mię­dzy czar­ne jak sadza skały. Zda­wa­ła się z tru­dem utrzy­my­wać po­tęż­ny, ośnie­żo­ny u szczy­tu, masyw gór­ski, który na niej spo­czy­wał. Cza­ro­dziej rów­nież teraz mil­czał, rów­nież tylko pa­trzył. Przez dłu­gie lata, co­dzien­nie przy­wo­ły­wał ten obraz z pa­mię­ci, kar­mił nim swą wy­obraź­nię. Bał się tej chwi­li, tej chwi­li, która nie za­wsze nad­cho­dzi, chwi­li gdy pra­gnie­nie staje się rze­czy­wi­sto­ścią. Bał się wi­do­ku mia­sta u pod­nó­ża Wiel­kiej Bramy, ale w końcu, po la­tach, znów się z nim zmie­rzył.

 

*

 

Ty­re­niusz stał na sze­ro­ko roz­sta­wio­nych no­gach i w po­tęż­nych, ukry­tych w rę­ka­wi­cach dło­niach ści­skał linę, która utrzy­my­wa­ła na Bra­mie Mu­ra­rza. Ten wi­siał kil­ka­dzie­siąt Smo­czych Stóp nad jego głową i łatał pęk­nię­cie w ścia­nie. Wiatr wciąż ko­ły­sał Mu­ra­rzem na boki. Na tej wy­so­ko­ści, na sie­dem­na­stym pię­trze rusz­to­wa­nia, które pięło się po murze Bramy, po­dmu­chy były już bar­dzo silne, cza­sem wręcz śmier­tel­nie nie­bez­piecz­ne. W pew­nym mo­men­cie Mu­rarz krzyk­nął:

– Opusz­czaj!

Ty­re­niusz lekko po­lu­zo­wał chwyt i stop­nio­wo za­czął pusz­czać linę. Przy­mo­co­wa­ny do wyż­sze­go pię­tra kład­ki ko­ło­wro­tek skrzy­piał przy każ­dym ruchu. W końcu Mu­rarz do­tknął sto­pa­mi desek. Otarł ręką pot z czoła i oznaj­mił:

– Do­koń­czę jutro. Mam wra­że­nie, że to cho­ler­stwo jest coraz głęb­sze – Po­pra­wił koł­nierz swe­tra, by skryć gar­dło przed mroź­nym wia­trem i dodał – idę się napić.

Ty­re­niusz zo­stał. Od­wró­cił się, oparł ręce o ba­rier­kę i jesz­cze raz spoj­rzał na mia­sto, które teraz le­ża­ło u jego stóp. Smo­cze Mia­sto. Kie­dyś za­sta­na­wiał się czemu to mia­sto nosi nazwę swego prze­kleń­stwa – gada, który od wie­ków czyha za tym murem, ni­czym nie­wy­po­wie­dzia­na groź­ba. Ale z bie­giem czasu zro­zu­miał, że bez gada nie by­ło­by tych ko­palń, w któ­rych gór­ni­cy po­szu­ki­wa­li świę­te­go ka­mie­nia, nie by­ło­by klasz­to­rów, w któ­rych ka­pła­ni na­masz­cza­li ko­lej­nych Po­wo­ła­nych, nie by­ło­by także tego pa­ła­cu i jego wież, w któ­rych miesz­kał Naj­święt­szy Obroń­ca Bramy. Bez smoka nie by­ło­by po pro­stu tego mia­sta.

– Idź się ogrzać – usły­szał głos Ma­ri­jo­na. – Zmie­nię cię. Cały dzień tu sto­isz.

– Po­ra­dzę sobie.

W tym mo­men­cie Brama po­tęż­nie za­drża­ła, wstrzą­sa­jąc całym rusz­to­wa­niem. Ma­ri­jon w po­pło­chu zła­pał się ba­rier­ki. Po chwi­li drga­nia usta­ły.

– Czy ta be­stia nigdy nie śpi? – rzu­cił.

Ty­re­niusz spoj­rzał z nie­po­ko­jem na pęk­nię­cie. Gdy zo­ba­czył, że się nie po­więk­szy­ło, od­parł:

– Młóci tak ła­pa­mi od rana. Robi się coraz bar­dziej nie­spo­koj­na.

– Chce się suka wy­do­stać, może wy­czu­wa już smród Ga­li­har­dów – rzu­cił Ma­ri­jon, po czym za­re­cho­tał.

– Są ja­kieś wie­ści z fron­tu? – za­py­tał Ty­re­niusz.

Ma­ri­jon po­ki­wał głową i od­parł:

– Do­tar­li po­dob­no do rzeki.

– Nie­do­brze to wy­glą­da.

– Spo­koj­nie. Są jesz­cze da­le­ko.

– Jesz­cze.

– Nie przej­dą rzeki. Nikt nigdy nie prze­szedł.

– Nie masz wra­że­nia, że po­win­ni­śmy teraz tam być? Ar­cy­ka­płan po­wi­nien…

– Je­ste­śmy mu­ra­rza­mi, nie wo­jow­ni­ka­mi, Ty­re­niu­szu. Wiem, że chcesz do­brze, ale teraz kie­ru­je tobą tylko chęć ze­msty.

Ty­re­niusz po­pa­trzył na przy­ja­cie­la i od­parł:

– Nie cho­dzi o ze­mstę, tylko o Bramę. Nie obro­ni­my jej, jeśli przej­dą rzekę.

– Prze­ma­wia przez cie­bie zbyt duży nie­po­kój. Do­brze, że zbli­ża się świę­to. Za­ba­wa do­brze ci zrobi. Sły­sza­łeś, że król za­pro­sił do mia­sta cyrk?

Ty­re­niusz po­ki­wał głową, a potem od­szedł bez słowa. Ma­ri­jon głę­bo­ko wes­tchnął i spoj­rzał na niebo. Znów z wnę­trza góry wy­do­był się ten prze­klę­ty dym, któ­rym od wie­ków noz­drza smoka truły mia­sto. Tym­cza­sem dwa pię­tra niżej wcią­ga­no na ścia­nę trzech Mu­ra­rzy. Na Bra­mie mu­sia­ły po­ja­wić się ko­lej­ne pęk­nię­cia. 

 

*

 

Vagor sie­dział na cięż­kim, drew­nia­nym krze­śle z wy­rzeź­bio­ny­mi opar­cia­mi, ni­czym król na tro­nie. Nie był jed­nak kró­lem, tylko ban­dy­tą. Trzy­mał w ustach źdźbło trawy i za­my­ślo­nym wzro­kiem wpa­try­wał się w pod­ło­gę. Miał złą twarz, po­na­ci­na­ną licz­ny­mi bruz­da­mi. Co chwi­lę ner­wo­wo się krzy­wił. W końcu pod­niósł wzrok i po­pa­trzył na Cza­ro­dzie­ja.

– Co ja z tego będę miał? – za­py­tał.

– Po­ło­wę skar­bu, który znaj­dzie­my w ja­ski­ni.

– Skąd mam mieć pew­ność, że w gro­cie jest coś oprócz tego gada?

– Nie sły­sza­łeś jak bo­go­wie zwa­bi­li smoka do ja­ski­ni? – Vagor z za­cie­ka­wie­niem po­pa­trzył na kra­sno­lu­da. – Po­dob­no wy­peł­ni­li ją krysz­ta­ła­mi i naj­czyst­szym zło­tem. To przez ich blask Brama tak lśni.

Vagor zmarsz­czył po­dejrz­li­wie brwi, a Cza­ro­dziej oparł się wy­god­nie o opar­cie krze­sła. Miał pewny wyraz twa­rzy.

– Nic nie ry­zy­ku­jesz – oznaj­mił. – Mo­żesz tylko zy­skać.

– Do­brze, ale niby jak chcesz to wszyst­ko zro­bić? Jak chcesz znisz­czyć mur, któ­re­go nie po­tra­fią znisz­czyć łapy i ko­py­ta gada?

– Je­stem Cza­ro­dzie­jem, coś wy­my­ślę.

Vagor ro­ze­śmiał się po­gar­dli­wie, a potem od­parł:

– Cze­goś kra­sna­lu chyba nie ro­zu­miesz. Jeśli masz do­stać ode mnie Iryd, mu­sisz po­wie­dzieć co chcesz z nim zro­bić.

Cza­ro­dziej przez dłuż­sza chwi­lę wpa­try­wał się w oczy Va­go­ra. W końcu po­wie­dział:

– Od­na­la­złem Ano­niu­sza, Obroń­cę Bramy, który przed laty, jako je­dy­ny śmier­tel­nik wszedł do ja­ski­ni.

– To ten sta­rzec?

Cza­ro­dziej po­ki­wał głową.

– Skąd pew­ność, że to on? – do­py­tał Vagor.

– Ma znak Obroń­cy Bramy na pra­wym nad­garst­ku. A poza tym jest nie­mo­wą.

– Z tego co sły­sza­łem wszedł do ja­ski­ni, bo smok roz­łu­pał frag­ment ścia­ny. Li­czysz, że nie­mo­wa przy­nie­sie ci szczę­ście? – Vagor znów się po­gar­dli­wie ro­ze­śmiał.

– Nie. Wy­star­czy, że Ano­niusz wska­że nam miej­sce, w któ­rym znaj­do­wa­ła się szcze­li­na. Mur nie już tam tak mocny.

Vagor za­my­ślił się. Po chwi­li znów po­dejrz­li­wie spoj­rzał na Cza­ro­dzie­ja.

– W czym do­kład­nie po­mo­że ci Iryd? – za­py­tał.

 

*

 

No­wi­cju­sze sie­dzie­li w budce straż­ni­czej. Roz­cie­ra­li zmar­z­nię­te dło­nie. Rah do­rzu­cił drew­na do pie­cy­ka. Tego wie­czo­ra wiatr z gór był wy­jąt­ko­wo silny. Po­wie­trze wście­kle świsz­cza­ło za oknem, a ścia­ny budki skrzy­pia­ły przy każ­dym moc­niej­szym po­dmu­chu. Sie­dzie­li przy stole i wy­glą­da­li przez okno na rusz­to­wa­nie, na któ­rym pra­co­wa­ło jesz­cze kilku nie­szczę­śni­ków.

– To Ty­re­niusz? – za­py­tał kra­sno­lud, naj­niż­szy i naj­grub­szy w gru­pie, spo­glą­da­jąc na ro­słe­go męż­czy­znę, który do­stoj­nym kro­kiem prze­cha­dzał się po kład­ce.

– Tak – od­parł inny No­wi­cjusz, który mimo iż był czło­wie­kiem, miał buj­niej­szą brodę od ota­cza­ją­cych go kra­sno­lu­dów.

– To praw­da co mówią? Praw­da, że jest bra­tem Prze­klę­te­go?

Bro­dacz po­ki­wał głową, a wów­czas kra­sno­lud dodał: 

– Po­dob­no był wtedy przy nim. Wi­dział jak Prze­klę­ty wcho­dził do ja­ski­ni.  

– Tak mówią.

– Jak to się stało? – wtrą­cił ktoś inny. – Jak Prze­klę­te­mu udało się wejść do groty? Prze­cież mur…

– Dzień wcze­śniej smok ude­rzył tak mocno, że za­wa­li­ło się całe rusz­to­wa­nie – oznaj­mił Bro­dacz. –  Zgi­nę­ło wielu braci, a zglisz­cza rusz­to­wa­nia się­gnę­ły po­dob­no siód­me­go pię­tra. Ci, któ­rzy prze­ży­li szu­ka­li w gru­zach ran­nych. To wtedy Ano­niusz zna­lazł szcze­li­nę. Była nie­wiel­ka. Ukry­ta i przy­sy­pa­na. Ale to wy­star­czy­ło.

Rah z uwagą przy­słu­chi­wał się hi­sto­rii. Nagle kra­sno­lud rzu­cił:

– Po­zwo­lił za­tra­cić się wła­sne­mu bratu, wła­snej krwi. I my mamy mu ufać?

– Po­dob­no pró­bo­wał go po­wstrzy­mać, zresz­tą nie tylko on, ale Ano­niusz się uparł. Coś go opę­ta­ło.

– Obłęd Ty­rio­na – wtrą­cił się do roz­mo­wy inny No­wi­cjusz. – Mówi się, że te mury wciąż prze­siąk­nię­te są jego sza­leń­stwem. 

Kra­sno­lud znów spoj­rzał na Bro­da­cza, a potem za­py­tał:

– To praw­da, że Prze­klę­ty wró­cił do­pie­ro po sześć­dzie­się­ciu sze­ściu dniach?

– Tak. To praw­da. Wszy­scy my­śle­li, że nie żyje, ale on wró­cił. Nie wia­do­mo jak, nie wia­do­mo skąd. Szcze­li­na w Bra­mie była już dawno za­mu­ro­wa­na. To nie był już jed­nak ten sam Ano­niusz. Nic nie mówił, tylko pa­trzył. Wy­chu­dzo­ny i znisz­czo­ny, ni­czym zły duch.

Kra­sno­lud prych­nął pod nosem, po czym z od­ra­zą spoj­rzał na Ty­re­niu­sza.

– Co się potem z nim stało? – za­py­tał po dłuż­szej chwi­li.

– Z Ano­niu­szem?

– Tak.

– Zo­stał wy­gna­ny z mia­sta. Lud do­ma­gał się jego głowy, ale ar­cy­ka­pła­ni bali się draż­nić bogów. Uzna­li, że bo­go­wie z ja­kie­goś po­wo­du oka­za­li mu łaskę…

Rah nic nie po­wie­dział, tylko opu­ścił spoj­rze­nie i wło­żył na­stęp­ne dre­wien­ko do pie­cy­ka.

 

*

 

Cza­ro­dziej wziął łyk wina, od­sta­wił bu­kłak, a potem znów spoj­rzał do wnę­trza becz­ki. Nie­któ­re dro­bin­ki lśni­ły w bla­sku świe­cy, jakby two­rząc na za­ciem­nio­nym dnie obraz roz­gwież­dżo­ne­go nieba. Ile nocy, leżąc obok to­wa­rzy­szy, wsłu­chu­jąc się w rytm ich spo­koj­nych od­de­chów, spo­glą­dał tak bogom w oczy i my­ślał o tej chwi­li, chwi­li, gdy po­wró­ci pod Wiel­ką Bramę? Bo­go­wie za­wsze mil­cze­li, ale on był pewny, że gdzieś tam wy­so­ko, po­śród wiecz­nych la­tar­ni nocy, wciąż z niego drwią. To uczu­cie nie opu­ści­ło go do dziś, nawet teraz, gdy pa­trzył w tę becz­kę miał wra­że­nie, że sły­szy wy­do­by­wa­ją­cy się z niej chi­chot. Wkrót­ce Kaim przy­niósł ko­lej­ny worek, a Cza­ro­dziej wsy­pał jego za­war­tość do becz­ki.

– Ile jesz­cze po­trze­ba? – za­py­tał Kaim.

– Trzy razy tyle.

– Nie zdo­bę­dzie­my tyle. Lu­dzie Va­go­ra mówią, że w całym mie­ście nie ma tyle.

Cza­ro­dziej po­pa­trzył na to­wa­rzy­sza, a potem sta­now­czo oznaj­mił:

– Mu­si­my zdo­być.

– Mo­że­my Iryd za­stą­pić Fa­li­nem. Dzia­ła po­dob­nie.

Cza­ro­dziej za­śmiał się po­gar­dli­wie, po czym nagle zła­pał Kaima za gar­dło i przy­parł go do muru.

– Tym razem nie za­mie­rza­my robić fa­jer­wer­ków na fe­sty­nie, tylko wy­sa­dzić mur Wiel­kiej Bramy. – Kra­sno­lud wy­krzy­wił wście­kle twarz i dodał – Wiesz co to jest Aryf? To świę­ty ka­mień, któ­re­go nawet łapy gada nie są w sta­nie skru­szyć. To ma być Iryd, nie Falin, tylko Iryd w naj­czyst­szej po­sta­ci. Zro­zu­mia­łeś?

Cza­ro­dziej pu­ścił Kaima do­pie­ro gdy ten po­ki­wał głową. Gdy młody kra­sno­lud wy­szedł z piw­ni­cy, Cza­ro­dziej obej­rzał się i spoj­rzał na star­ca, który sie­dział w rogu piw­ni­cy, na jed­nej ze skrzyń. Świa­tło świe­cy pa­da­ło na wy­chu­dzo­ne po­licz­ki i smut­ne oczy, wciąż znie­ru­cho­mia­łe na ścia­nie.

– Wkrót­ce do­wie­my się sta­rusz­ku, co tam ta­kie­go zo­ba­czy­łeś. Całe mia­sto się dowie – po­wie­dział Cza­ro­dziej, po czym uśmiech­nął się prze­bie­gle.

Sta­rzec ani drgnął, a wkrót­ce kra­sno­lud usiadł koło niego.

– Uwa­żasz mnie za tego złego, co? – rzu­cił, by po dłuż­szej chwi­li ciszy mówić dalej – Wiesz, że nie za­wsze taki byłem? Ta Brama zmie­ni­ła mnie, tak samo jak zmie­ni­ła cie­bie. Wiesz, że karły uwa­ża­ne są w tym mie­ście za smo­cze bę­kar­ty? To po­dob­no przez ten prze­klę­ty dym, dym z noz­drzy smoka  taki się uro­dzi­łem. – Za­pa­lił fajkę. – Dużo czasu za­ję­ło mi zo­sta­nie kra­sno­lu­dem. Kar­łom broda ro­śnie o wiele dłu­żej. – Za­śmiał się szy­der­czo. – My­ślisz, że słu­cha­li­by mnie, gdyby wie­dzie­li kim na­praw­dę je­stem? – Znów się za­śmiał. – To sztu­ka ilu­zji, to ona czyni nas lep­szy­mi. – Po chwi­li wstał i po­kle­pał star­ca po ra­mie­niu. – Je­steś pierw­szą osobą, któ­rej to po­wie­dzia­łem. A to czyni nas przy­ja­ciół­mi. Obie­cu­ję, że nie okła­mię swo­je­go je­dy­ne­go przy­ja­cie­la. Jeśli wska­żesz to miej­sce, w któ­rym była szcze­li­na, tam­tym lu­dziom z wio­ski nic się nie sta­nie.

Po tych sło­wach Cza­ro­dziej wy­szedł z piw­ni­cy, a sta­rzec spoj­rzał na becz­ki. Pa­trzył na nie przez dłuż­szy czas. Nie my­ślał tylko o swoim bra­cie, my­ślał o całym mie­ście.

 

*

 

Sta­rzec uniósł głowę. Stąd Brama wy­da­wa­ła się być jesz­cze więk­sza. Mu­ra­rze, któ­rzy pra­co­wa­li na wyż­szych pię­trach, wy­glą­da­li jak mrów­ki wolno peł­za­ją­ce po murze. Tych mró­wek było wiele. Bar­dzo wiele. Zda­wa­ły się być wszę­dzie. Zwi­sa­ły na li­nach i cho­dzi­ły po rusz­to­wa­niu. W końcu wrota, które pro­wa­dzi­ły na świę­tą zie­mię u pod­nó­ża Bramy, zo­sta­ły otwar­te. Na wjeź­dzie po­ja­wi­li się straż­ni­cy. Na widok Raha, kra­sno­lud, który sie­dział na wozie, sze­ro­ko się uśmiech­nął.

– Witaj dobry czło­wie­ku, przy­je­cha­li­śmy przy­go­to­wać ilu­mi­na­cję, a także przy­wieź­li­śmy kilka be­czu­łek naj­lep­sze­go wina, któ­rym Cza­ro­dziej po­sta­no­wił ura­czyć tych, któ­rzy z racji swo­ich świę­tych obo­wiąz­ków, nie będą mogli obej­rzeć dzi­siej­sze­go, nie­sa­mo­wi­te­go spek­ta­klu. Oto kró­lew­ska pie­częć – kra­sno­lud po­ka­zał do­ku­ment.

– A ten drugi to kto? – za­py­tał straż­nik.

– To mój po­moc­nik. Od uro­dze­nia jest nie­mo­wą, ale jak nikt inny zna się na magii świa­tła.

No­wi­cjusz spoj­rzał na do­ku­ment, po­ki­wał głową, a potem mach­nął ręką i po­wie­dział:

– Po­jedź­cie za mną.

 Jakiś czas potem szli rusz­to­wa­niem, tuż za Rahem. Cią­gnę­li wózek wy­ła­do­wa­ny becz­ka­mi. Z tru­dem mie­ści­li się na wą­skiej kład­ce. Sta­rzec od czasu do czasu spo­glą­dał na mur, który teraz znaj­do­wał się na wy­cią­gnię­cie ręki. Taką wła­śnie za­pa­mię­tał Bramę, nie gład­ką i lśnią­ca, jaką wy­da­wa­ła się być, gdy pa­trzył na nią ze skar­py, lecz po­ry­so­wa­ną i po­pę­ka­ną od cią­głych wstrzą­sów. Ty­re­niusz, który pil­no­wał trze­cie­go pię­tra, obej­rzał się po­dejrz­li­wie za go­ść­mi. Nie tylko dla­te­go, że pra­wie prze­je­cha­li mu wóz­kiem po sto­pie. Obroń­ca Bramy od­niósł wra­że­nie, że coś zo­ba­czył. Ale to mu­sia­ło być tylko wra­że­nie – uznał po chwi­li. Jedno z tych wielu które mamią myśli za dnia. Nie­dłu­go potem sta­rzec za­trzy­mał się i za­ka­słał. Kra­sno­lud spoj­rzał na jego twarz.

– Tu, za­cznie­my tutaj – pod­niósł głos, za­trzy­mu­jąc Raha.  

Na­miot cyr­ko­wy roz­sta­wio­no na polu, tuż pod mu­ra­mi mia­sta. Od rana, na długo przed roz­po­czę­ciem wy­stę­pów, oko­licz­na lud­ność zbie­ra­ła się wokół, by po­dzi­wiać dziw­ną, ko­lo­ro­wą kon­struk­cję, która w jedną noc wy­ro­sła tam, gdzie wcze­śniej była tylko trawa. Z po­tęż­nych kla­tek, póki co scho­wa­nych jesz­cze przed pu­blicz­no­ścią, do­bie­ga­ły ryki trąb. Bie­ga­ją­ce wokół dzie­ci nie mogły do­cze­kać się wi­do­ku słoni, a prze­bą­ki­wa­no, że tym razem w przed­sta­wie­niu wy­stą­pią rów­nież ty­gry­sy. To nie dzi­kie zwie­rzę­ta miały być jed­nak głów­ną atrak­cją wie­czo­ru. Wszy­scy cze­ka­li na ilu­mi­na­cję Wiel­kiej Bramy.

Bram­ki cyr­ko­we otwo­rzo­no wcze­śniej niż za­kła­da­no, jesz­cze przed zmro­kiem, z obawy o na­ra­sta­ją­cy przed wej­ściem tłum. Po­rząd­ku mu­sia­ła pil­no­wać straż miej­ska, gdyż, wcze­śniej, pod­czas burdy w ko­lej­ce, zo­sta­ły za­szty­le­to­wa­ne trzy osoby. Wkrót­ce try­bu­ny wy­peł­ni­ły się po brze­gi, a ty­sią­ce wi­dzów sku­pi­ło uwagę na piasz­czy­stej are­nie, na któ­rej po­ja­wi­ły się mię­dzy in­ny­mi: pło­ną­ce koła, ska­czą­ce ty­gry­sy, fru­wa­ją­cy akro­ba­ci, a nawet ga­da­ją­ce sło­nie. Wciąż w na­pię­ciu ocze­ki­wa­no jed­nak wy­stę­pu Cza­ro­dzie­ja. W końcu scena opu­sto­sza­ła, roz­brzmia­ły fan­fa­ry, a pod­nie­co­na pu­blicz­ność za­wrza­ła. Cza­ro­dziej wje­chał na scenę na ry­dwa­nie, z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi ra­mio­na­mi i dum­nie wy­pię­tym tor­sem. W cy­lin­drze i po­ły­skli­wej pe­le­ry­nie. Za­trzy­mał się na środ­ku i jesz­cze przez dłuż­szą chwi­lę na­pa­wał się en­tu­zja­zmem, który za­wład­nął wi­dow­nią. Roz­po­czął pokaz do­pie­ro, gdy okla­ski usta­ły. Po krót­kim wy­stę­pie, pod­czas któ­re­go wy­cią­gał z ka­pe­lu­sza kró­li­ki, po­ły­kał szty­le­ty, a nawet pluł ogniem, na scenę wje­cha­ła klat­ka z ty­gry­sem. Try­bu­ny za­sty­gły w na­pię­ciu – co wy­da­rzy się tym razem. Cza­ro­dziej okrył klat­kę czer­wo­nym płót­nem, a potem za­czął krą­żyć wokół niej spo­koj­nym kro­kiem. Przez dłuż­szą chwi­lę nic się nie dzia­ło. Aż do mo­men­tu, gdy ma­gicz­na różdż­ka po­wę­dro­wa­ła w górę. Wów­czas kra­sno­lud ścią­gnął płót­no. Klat­ka oka­za­ła się pusta, a pu­blicz­ność znów za­wrza­ła. Po chwi­li jed­nak wrza­wę za­stą­pił jęk prze­ra­że­nia, bo­wiem ty­grys po­ja­wił się na try­bu­nach. Zwie­rzę do­stoj­nym kro­kiem zbie­ga­ło grzecz­nie w kie­run­ku sceny, by przy­wo­ła­ne ma­gicz­ną różdż­ką, po­ło­żyć się po­kor­nie u stóp swego pana. Na wi­dow­ni za­pa­no­wa­ła eu­fo­ria. Ta eu­fo­ria, która nie­sie w sobie po­dziw dla po­skro­mio­ne­go za­gro­że­nia. Wi­wa­ty zda­wa­ły się nie mieć końca, a Cza­ro­dziej stał z dum­nie wznie­sio­ny­mi ra­mio­na­mi. Tym razem jed­nak ani razu nie znik­nął ze sceny.

Było już ciem­no, ale Ty­re­niusz wi­dział z rusz­to­wa­nia cyrk. Pole Pół­noc­ne było roz­świe­tlo­ne, jak nigdy dotąd. Sły­szał tą głu­chą wrza­wę, która nio­sła się zza muru, a którą uwa­żał za nie­god­ną tego miej­sca i tego mia­sta. Teraz jed­nak nie spo­glą­dał w tam­tym kie­run­ku, tylko szyb­kim kro­kiem szedł do Bloku Czwar­te­go, do któ­re­go zo­stał we­zwa­ny.

Kra­sno­lud i sta­rzec sie­dzie­li na dachu, obok po­chod­ni, łuku i strza­ły, kil­ka­dzie­siąt Smo­czych Kro­ków od Wiel­kiej Bramy. Kra­sno­lud palił spo­koj­nie fajkę i spo­glą­dał na niebo za murem. To tam miały po­ja­wić się pierw­sze fa­jer­wer­ki, które były jed­no­cze­śnie zna­kiem. W końcu po­wie­dział:

 – Całe życie my­śla­łem jak znisz­czyć tę Bramę. Aż w końcu zro­zu­mia­łem, że wy­star­czy Varid zmie­szać z Iry­dem. – Uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Wy­obraź sobie ich twa­rze. Kur­ty­na się roz­su­wa, widzą Bramę, a po chwi­li… – za­śmiał się dum­nie. – Ta­kich fa­jer­wer­ków świat jesz­cze nie wi­dział.

Usły­sze­li za ple­ca­mi kroki.

– Co tu ro­bi­cie? – rzu­cił Ty­re­niusz.

Kra­sno­lud od­wró­cił głowę. Po chwi­li po­pa­trzył po­dejrz­li­wie na star­ca i po­de­rwał się na nogi. Zde­ner­wo­wa­ny chwy­cił łuk.

– Chyba po­win­ni­ście być na Bra­mie – po­wie­dział Ty­re­niusz.

– Roz­pocz­nie­my stąd – po­wie­dział nie­pew­nie kra­sno­lud.

– Stąd? – zdzi­wił się Ty­re­niusz, po czym po­pa­trzył na łuk. – Czemu…? – nie do­koń­czył. Kra­sno­lud zbli­żył strza­łę do cię­ci­wy. – Na bogów… – wy­mam­ro­tał Obroń­ca Bramy, po czym chwy­cił rę­ko­jeść.

Nie zdą­żył jed­nak wy­cią­gnąć mie­cza, gdyż po­czuł na szyi zimne ostrze. To sta­rzec trzy­mał w dłoni szty­let. Kra­sno­lud od razu wy­ce­lo­wał w Ty­re­niu­sza łuk.

– Ani kroku – za­gro­ził.

– Pie­prze­ni Ga­li­har­dzi – rzu­cił Ty­re­niusz, po czym po­gar­dli­wie splu­nął na zie­mię.

– Nie je­ste­śmy Ga­li­har­da­mi – wtrą­cił zza jego ple­ców Rah.

– Nie? Więc kim? Czego chce­cie?

Kra­sno­lud po­pa­trzył na niebo, na któ­rym roz­bły­sły wła­śnie fa­jer­wer­ki i uśmiech­nął się pod nosem.

– Pokaż mu swoją twarz, star­cze – po­wie­dział Rah.

Sta­rzec nie za­re­ago­wał, więc Rah sam ścią­gnął z jego głowy kap­tur. W tym samym mo­men­cie kra­sno­lud wło­żył grot strza­ły w pło­mień po­chod­ni. Ty­re­niusz spoj­rzał na tą twarz, a po chwi­li z nie­do­wie­rza­nia zmarsz­czył brwi. Nie zdą­żył jed­nak nic po­wie­dzieć. Strza­ła prze­szy­ła po­wie­trze, po­zo­sta­wia­jąc za sobą jęzor ognia. Zaraz potem po­tęż­ny wy­buch wstrzą­snął bu­dyn­kiem, rzu­ca­jąc wszyst­kich na zie­mię.

Ty­re­niusz nie wie­dział ile czasu leżał na ziemi. Gdy się ock­nął, Bramy już nie było. Była tylko po­tęż­na wyrwa w murze. Sły­szał krzy­ki prze­ra­że­nia i wi­dział pło­mie­nie, które bu­cha­ły z wnę­trza ja­ski­ni. To ko­niec – po­my­ślał. To ko­niec. Z tru­dem pod­niósł się z ziemi. Ból wy­krzy­wiał mu twarz. Był przy­sy­pa­ny gru­zem. Gdy wstał za­uwa­żył, że ma za­krwa­wio­ną prawą nogę. Mogła być zła­ma­na. Mogła. Ro­zej­rzał się wokół. Wi­dział ucie­ka­ją­cych w po­pło­chu braci i pło­mie­nie, które tań­czy­ły na zglisz­czach rusz­to­wa­nia. To ko­niec – po­my­ślał jesz­cze raz, nie wie­rząc w to co widzi. To wszyst­ko było jak sen, zły sen. Po­wie­trze to­nę­ło w bia­łym pyle i dymie, który wy­do­by­wał się z ja­ski­ni. Dymie z noz­drzy be­stii. Smok mógł po­ja­wić się w każ­dej chwi­li. Ty­re­niusz wie­dział, że musi ucie­kać. Ale któ­rę­dy? Znów ro­zej­rzał się wokół. I wtedy ich uj­rzał. Wspi­na­li się po ru­inach rusz­to­wa­nia, ku znisz­czo­nej Bra­mie. Kra­sno­lud szedł za star­cem, z wy­cią­gnię­tym przed sie­bie ostrzem. Obroń­ca Bramy za­po­mniał o bólu, po­czuł złość, która za­wład­nę­ła całym jego cia­łem.  To oni. To oni za­bra­li mu wszyst­ko. Zro­zu­miał co po­wi­nien teraz zro­bić. Nie smok, tylko wła­śnie on. Prze­cież i tak zgi­nie. Tak. Ale naj­pierw się z nimi roz­li­czy. Dla sie­bie. Dla braci. Wyjął miecz i z tru­dem, ku­le­jąc, za­czął się wspi­nać. Mijał ciała Po­wo­ła­nych i ruiny muru, muru, któ­re­mu po­świę­cił całe życie, a któ­re­go teraz po pro­stu już nie było. Z każ­dym kro­kiem, z każdą myślą na­ra­sta­ła w nim nie­na­wiść. To nie mógł być jego brat, jego brat zgi­nął wtedy, w tej ja­ski­ni. Nagle zie­mia za­trzę­sła się tak po­tęż­nie, że z tru­dem utrzy­mał się na ka­mie­niu. Be­stia roz­po­czę­ła już swój ta­niec, ale na jedno mu­sia­ła mu jesz­cze po­zwo­lić. Spoj­rzał w górę. Kra­sno­lud i sta­rzec byli już na szczy­cie. Jesz­cze przy­śpie­szył, mu­siał zdą­żyć przed smo­kiem. W końcu wdra­pał się na ostat­ni ka­mień. Za­ka­słał, z tru­dem ła­piąc od­dech. To przez ten cho­ler­ny dym. To przez ten dym po­wie­trze było tak gęste i cie­płe. Ale był już na górze. Po chwi­li spoj­rzał w głąb ja­ski­ni. Ciem­ność, tylko gdzie­nie­gdzie, gi­nę­ła w bla­sku, który bił od po­ża­ru. Zo­ba­czył ich w od­da­li. Stali po­śród skał. Od razu za­czął scho­dzić. Ostroż­nie, ka­mień po ka­mie­niu, bacz­nie roz­glą­da­jąc się wokół. Nie wi­dział jed­nak smoka, ani złota, tylko suche, jakby wy­pa­lo­ne skały. Być może gad już od­fru­nął, za­brał wszyst­ko i od­le­ciał nisz­czyć mia­sto. Teraz to jed­nak nie było dla Ty­re­niu­sza istot­ne. Teraz ważne było tylko to, że się zbli­żał, że był coraz bli­żej nich. Trza­ski ognia, który tra­wił zglisz­cza rusz­to­wa­nia, po­wo­li ci­chły, a Obroń­ca Bramy coraz wy­raź­niej sły­szał kra­sno­lu­da:

– Gdzie jest smok? Gdzie jest to cho­ler­ne złoto?!

Sta­rzec nie od­po­wie­dział, tylko po­pa­trzył na brata, który czła­pał w ich kie­run­ku.

– Nie sły­szysz mnie, głup­cze?! – wrza­snął kra­sno­lud.

Do­pie­ro po chwi­li za­uwa­żył Ty­re­niu­sza, a wtedy od razu skie­ro­wał na niego ostrze. Sta­nę­li na wprost sie­bie, bez­sil­ni, ale wście­kli jak dzi­kie zwie­rzę­ta. Na małej are­nie, wy­ty­czo­nej przez ka­mie­nie.

– Za­pła­ci­cie za to… – po­wie­dział Ty­re­niusz. – Za­pła­ci­cie za to wszyst­ko…

– Zbliż się, a roz­łu­pie ci łeb! – wark­nął kra­sno­lud.

Ty­re­niusz nie wy­trzy­mał, uniósł miecz i…

– Dość – usły­szał głos, któ­re­go nie sły­szał tyle lat. Spoj­rzał na brata. – Dość. Nie wi­dzi­cie? To wszyst­ko na nic. – Sta­rzec wciąż miał po­kor­nie opusz­czo­ne spoj­rze­nie, ale głos silny i sta­now­czy. – Nie ma smoka. Nigdy go nie było.

Kra­sno­lud zmarsz­czył brwi. Do­pie­ro po dłuż­szej chwi­li rzu­cił:

– O czym ty mó­wisz?

– Szu­ka­łem smoka wszę­dzie. Prze­sze­dłem wszyst­kie ko­ry­ta­rze tej ja­ski­ni.

Ty­re­niusz po­krę­cił głową, a potem po­wie­dział:

– Ty nie mó­wisz.

– Zna­la­złem tylko praw­dę. Nic wię­cej – do­koń­czył sta­rzec.

– Nie mó­wisz! Gad rzu­cił na cie­bie za­klę­cie. Ode­brał głos.

– Nie mo­głem mówić. Prze­po­wied­nia była praw­dzi­wa.

– Łżesz! Ty­rion cię opę­tał. Gdzie on jest? Sprzy­mie­rzy­li­ście się!

– Nie, bra­cie.

– Łżesz! Nie je­steś moim bra­tem, mój brat zgi­nął w tej ja­ski­ni.

– Nie, nie zgi­nął. Błą­ka­łem się długi czas po tych ko­ry­ta­rzach, ale w końcu zna­la­złem wyj­ście. Da­le­ko, wy­so­ko w gó­rach, ale zna­la­złem. Chcia­łem wró­cić, ale…

– Milcz! – wrza­snął Ty­re­niusz, po czym po­gro­ził mie­czem.

– Nie, bra­cie. Zbyt długo mil­cza­łem – Ano­niusz za­wie­sił na chwi­lę głos. – Smoki nie ist­nie­ją.  – Po­pa­trzył na kra­sno­lu­da, uśmiech­nął się nie­szczę­śli­wie i dodał – To tylko ilu­zja.

 – Nie!!! – wrza­snął wście­kle Ty­re­niusz, po czym uniósł miecz i ru­szył na brata.

 

*

 

Sta­nął na placu. Było tłocz­no, ale brama świą­ty­ni wciąż była za­mknię­ta. Złota ko­pu­ła, która lśni­ła w bla­sku słoń­ca, ośle­pia­ła piel­grzy­mów. Wielu spo­śród tych, któ­rzy przy­by­li na uro­czy­sto­ści, już tu, na placu, pa­da­ła na ko­la­na by oddać cześć Świę­te­mu. Ci, któ­rzy się nie mo­dli­li, opo­wia­da­li sobie jego hi­sto­rię. Męż­czy­zna tylko słu­chał, nie mówił, a w końcu ru­szył w kie­run­ku groty.

Ja­ski­nia do­mi­no­wa­ła nad świą­ty­nią, tak jak kie­dyś nad mia­stem. Męż­czy­zna uśmiech­nął się pod nosem. Była inna. Spo­koj­na. Jakby po­skro­mio­na. A może to on się zmie­nił. W końcu długo go tu nie było. Mi­nę­ło już trzy­dzie­ści osiem lat. Ro­zej­rzał się wokół, a potem wszedł po­mię­dzy skały. Wszedł po­mię­dzy skały by po­zo­sta­wić po­mię­dzy nimi – ka­mie­nia­mi, które były głów­ny­mi świad­ka­mi tych zda­rzeń – rę­ko­pis, który teraz zo­stał od­czy­ta­ny, który po la­tach zo­stał od­na­le­zio­ny i stał się pi­smem apo­kry­ficz­nym. Rę­ko­pis, który spo­czął w bi­blio­te­ce sank­tu­arium, świą­ty­ni wznie­sio­nej pod grotą ku czci Świę­te­go – Cza­ro­dzie­ja, który spra­wił, że smok znikł.

Koniec

Komentarze

Fajny pa­tent z murem. Po­dob­nie jak u Mar­ti­na wznie­sio­no go ze stra­chu, u Geo­r­ge’a przed dzi­ki­mi i in­ny­mi, tutaj przed smo­kiem.

Lecz u Cie­bie mur ma bar­dziej ale­go­rycz­ne zna­cze­nie. 

Smok jest ilu­zją, mur obro­ną przed wy­ima­gi­no­wa­nym za­gro­że­niem. Opo­wieść staje się prze­stro­gą dla każ­de­go z nas przed sta­wia­niem przed sobą wła­snych ścian, by wal­czyć z nie­ist­nie­ją­cym wro­giem.

Ot, An­ge­li­na Joli, która w oba­wie przed ra­kiem pier­si, wy­cie­ła swe na­tu­ral­ne i zdro­we ko­bie­ce wa­lo­ry, by za­stą­pić je im­plan­ta­mi.

 

Nie sta­wiaj­my murów, tam gdzie ich nie po­trze­ba!

 

Poza tym do­brze na­pi­sa­ny tekst. Czyta się lekko i przy­jem­nie. Faj­nie, że po­ka­za­łeś tę hi­sto­rię rów­nież ocza­mi zwy­kłych mu­ra­rzy. Detal, a na duży plus dla ca­ło­ści.

 

Udany, in­te­re­su­ją­cy tekst.

 

We­so­łych!

"Przy­sze­dłem ogień rzu­cić na zie­mię i jakże pra­gnę ażeby już roz­go­rzał" Łk 12,49

In­te­re­su­ją­cy po­mysł, ale tro­chę mało smoka. Ję­zy­ko­wo można jesz­cze do­szli­fo­wać – zda­rza­ły się ja­kieś po­tknię­cia: po­wtó­rze­nia, li­te­rów­ki, po­tknię­cia in­ter­punk­cyj­ne…

Facet prze­glą­dał się w stru­mie­niu? A nie lep­sza by­ła­by gład­ka po­wierzch­nia? Oba­wiam się, że miecz w łapie bar­dzo prze­szka­dza we wspi­nacz­ce. Chyba że wspi­na­li się po scho­dach, to wtedy prze­ciw­nie – nawet po­de­przeć się można.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Prze­czy­ta­łam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ja też. Prze­czy­ta­łem, zna­czy.

A mnie się, kurka, spodo­ba­ło. Po­praw “nie do­brze” – fuj!

 

Smok, na moje, jest, bydlę. Unosi w sobie, jako per­so­ni­fi­ka­cja osta­tecz­ne­go wroga, całe ta­ła­taj­stwo za­szy­te w tłu­mach, tłusz­czach i ich ła­sych na wła­dzę wo­dzi­re­jach… I co się dzie­je, gdy wróg i zwią­za­ny z nim syn­drom ob­lę­żo­nej twier­dzy zni­ka­ją? Ano po­ja­wia się nowa re­li­gia, kult rę­ko­pi­su, kto wie, może i pięk­ny w tre­ści, ale już ob­ro­snię­ty lu­dycz­ną ob­rzę­do­wo­ścią, ni­czym drze­wo mchem. Smut­ne, ale praw­dzi­we.

 

Awan­sem klep­ną­łem bi­blio­te­kę: mimo or­to­gra­fa i po­czu­cia zbyt­nie­go cha­osu w pierw­szej czę­ści (kto jest kim) – bo sam po­mysł i prze­sła­nie gorz­kie jak pio­łu­nów­ka, a nie­wie­le słab­sze. Tekst dobry, cho­ciaż do do­pra­co­wa­nia.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Hej,

 

dzię­ki za ko­men­ta­rze, a także za wska­za­nie “fuj­stwa”;)

 

Pzdr!:)

Smok ilu­zo­rycz­ny i choć mało go, to prze­cież pra­wie jest.

Opo­wia­da­nie, mimo nieco po­gma­twa­ne­go po­cząt­ku, prze­czy­ta­łam z pew­nym za­in­te­re­so­wa­niem i nie bez przy­jem­no­ści, która by­ła­by więk­sza, gdyby nie uster­ki.

 

Ar­cy­ka­płan odzia­ny w śnież­no­bia­łą szatę stał za drew­nia­ną, ozdo­bio­ną pła­sko­rzeź­ba­mi am­bo­ną i czy­tał ze świę­tej księ­gi… – Wy­da­je mi się, że nie można stać za am­bo­ną, chyba że na schod­kach pro­wa­dzą­cy do niej.

Po­win­no być: Ar­cy­ka­płan, odzia­ny w śnież­no­bia­łą szatę, stał na drew­nia­nej, ozdo­bio­nej pła­sko­rzeź­ba­mi am­bo­nie i czy­tał ze świę­tej księ­gi

 

znikł ze sceny, by po chwi­li, ni­czym zjawa, po­ja­wić się… – Po­wtó­rze­nie.

Może: …znikł ze sceny, by po chwi­li, ni­czym zjawa, uka­zać się

 

Ma­ri­jon wszedł do celi – nie­wiel­kie­go po­ko­ju, w któ­rym le­d­wie zmie­ści­ły się: prycz, ta­bo­ret i stół. – Skoro było tam tak cia­sno, mogli wy­rzu­cić tego pry­cza. ;-)

 

Vagor sie­dział na cięż­kim, drew­nia­nym krze­śle z wy­rzeź­bio­ny­mi opar­cia­mi… – Krze­sło ma jedno opar­cie.

 

Cza­ro­dziej wziął łyk wina… – W co wziął? ;-)

 

Gdy młody kra­sno­lud wy­szedł z piw­ni­cy, Cza­ro­dziej obej­rzał się i spoj­rzał na star­ca, który sie­dział w rogu piw­ni­cy… – Po­wtó­rze­nie.

 

Świa­tło świe­cy pa­da­ło na wy­chu­dzo­ne po­licz­ki i smut­ne oczy, wciąż znie­ru­cho­mia­łe na ścia­nie. – Czy na ścia­nie były znie­ru­cho­mia­łe oczy? ;-)

 

Z po­tęż­nych kla­tek, póki co scho­wa­nych jesz­cze przed pu­blicz­no­ścią, do­bie­ga­ły ryki trąb. – Trąby ry­cza­ły same, bez ni­czy­jej po­mo­cy? ;-)

 

Sły­szał głu­chą wrza­wę, która nio­sła się zza muru… – Sły­szał głu­chą wrza­wę, która nio­sła się zza muru

 

Ty­re­niusz spoj­rzał na twarz… – Ty­re­niusz spoj­rzał na twarz

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ot, An­ge­li­na Joli, która w oba­wie przed ra­kiem pier­si, wy­cie­ła swe na­tu­ral­ne i zdro­we ko­bie­ce wa­lo­ry, by za­stą­pić je im­plan­ta­mi. 

nie prze­sa­dzaj­my, an­ge­li­na nie stała przed wy­my­ślo­nym murem, ale bar­dzo wy­so­kim ry­zy­kiem za­cho­ro­wa­nia na wy­jąt­ko­wo pa­skud­ną cho­ro­bę. 

 

Opo­wia­dan­ko pra­wie super. Trze­ba było mu dać od­le­żeć, po­ka­zać paru oso­bom i po­pra­wić kla­row­ność tek­stu. Na po­cząt­ku rze­czy­wi­ście jest tro­chę zbyt cha­otycz­nie, miej­sca­mi zaś przy­da­ło­by się do­ło­żyć nieco tek­stu dla uspo­ko­je­nia nar­ra­cji. Pa­łę­ta się też tro­chę bubli ję­zy­ko­wych. Na­to­miast od stro­ny fa­bu­lar­nej – gra­tu­la­cje. Po­mysł ze isto­tą smoka – świet­ny, tym bar­dziej wzbo­ga­co­ny o pu­en­tę z apo­kry­fem. Ład­nie udało się stre­ścić z jed­nej stro­ny moc ma­ni­pu­la­cji wiarą, a z dru­giej – po­trze­bę wiary ; P (w tym kon­tek­ście: wy­da­je mi się, że przy­da­ła­by się jesz­cze jakaś re­li­gij­na scena zbio­ro­wa przed zbu­rze­niem bramy, tak dla pod­kre­śle­nia). 

I po co to było?

Nowa Fantastyka