- Opowiadanie: kawkers - Razbiest - epilog

Razbiest - epilog

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Razbiest - epilog

Dzielnica Borhowa jest wydzieloną częścią Akantu, spełniającą rolę centrum religijnego, a więc także i kulturalnego. Tylko w tej dzielnicy dozwolone są kazania przeróżnych odłamów i szczepów Starych Wiar, zarówno tych liberalnych jak i bardziej radykalnych, swoje siedziby mają tu także sekty powstałe po zakończeniu Ery Nauki. Wokół kościołów, świątyń dużych i małych, a nawet posklecanych byle jak bud, spełniających rolę mikroskopijnych zborów, wybudowane są w chaotycznym nieporządku domy, kamienice i rudery. Miazmiaci, diametryci, joszuanie, aberyjczycy mniejsi i wyżsi, antyuniści wyznający wiarę w brak wiary, wszyscy mieli tu swoje świątynie, każdy ma tu miejsce do odprawiania swoich obrządków.

Dzielnica Borhowa nie posiada nazw ulic, tak jak jest to zorganizowane w innych częściach Akantu. Każdy dom posiada za to przypadkowo dobraną cyfrę, która bynajmniej nie pomaga w odnalezieniu poszukiwanego adresu. Dom z numerem 67 po lewej ma numer 139, po prawej zaś 311, naprzeciwko zaś ulokowany jest dom z numerem 6. Razbiestowi sporo czasu zajęło odnalezienie szukanego adresu, parokrotnie pytał się o drogę, i zawsze był mylnie kierowany.

Wbrew zapewnieniom kobiety z informacji, Wysztuła nie mieszkał w domu pod wskazanym przez nią numerem. Zamiast swojego „informatora" nastraszył tylko samotną matkę i jej dwójkę podrostków. Kłaniając się wycofał się z jej domostwa, przepraszając za wyważone drzwi, żegnany przekleństwami kobiety i płaczem jej dzieci.

Dom pod numerem 76 stał pusty, w środku żywej duszy, już miał odpuścić po przeszukaniu całości, gdy natrafił na drzwi prowadzące do piwnicy. Za nimi znajdowały się śliskie schody, którymi schodził teraz w dół, w międzyczasie podsumowując fakty.

Twórca Anioła całkiem zmyślnie zgłosił się dobrowolnie jako informator w sprawie narkotyku, nakierowując Zakon na fałszywe tropy. Kiedy poczuł, że czas się przemieścić do innego miasta, postanowił spalić za sobą wszystkie mosty. Przekazał adres swojego dilera Razbiestowi, licząc na to, że welun padnie w tym pojedynku, a zdeformowany diler i tak rozstanie się z życiem po przedawkowaniu zaaplikowanej mu śmiertelnej wersji Skrzydeł. To wszystko dałoby tak cenny dla wytwórcy czas na zorganizowanie ucieczki z miasta. Wysztuła wszędzie podał adres na Kwiecistej, chociaż dawno już tam nie mieszkał, w ratuszu musiał jednak przekazać swoje prawdziwe namiary. W miejscu pracy o wiele trudniej zachować takie rzeczy w tajemnicy. Bomba na Kwiecistej miała na celu zabicie każdego, kto by dalej szedł tropem przyjaznego i skorego do pomocy informatora.

Wysztuła miał to wszystko inteligentnie zorganizowane. Zanim ktokolwiek by się zorientował, ten mag genowy zwinąłby interes, i po paru miesiącach narkotyk pojawiłby się w innym mieście, pod zmienioną nazwą, z lekko zmodyfikowanym składem. Zacieranie śladów zajęło mu sporo czasu, skoro jeszcze nie uciekł z Akantu. Z piwnicy docierały do Razbiesta odgłosy świadczące o pośpiechu. Schody w końcu się skończyły i stanął twarzą w twarz z zaskoczonym Wysztułą – wytwórcą Skrzydeł Anioła. Niesympatyczna, szczurza morda z krostami i parodniowy, rzadki zarost, nic się nie zmienił, oprócz oczu. Te przestały być rozbiegane. Patrzyły z pewnością siebie i wrogością, zdecydowaniem i inteligentną zawziętością. Pakował szklane fiolki do skrzyń, których było tutaj całe mnóstwo, do wieczora uporałby się ze wszystkim i zniknął, gdyby Razbiest spóźnił się o te parę godzin, Wysztuła zdążyłby uciec. Gdyby jeszcze uwinął się i znalazł sposób na przetransportowanie szkaradztwa, od którego welun nie mógł już oderwać spojrzenia.

Kiedyś był to człowiek, ale poddany deformującej działalności maga genowego z człowieczeństwem miał już niewiele wspólnego. Przypięty pasami do pionowo ułożonego metalowego stołu, deformant był praktycznie pozbawiony skóry, od stóp do głowy cały był pulsującą galaretą, czerwono-purpurową od niezliczonych sieci żył, tętnic, naczyń krwionośnych. Organizm służący jedynie do produkowania krwi, od którego odchodziły dziesiątki gumowych rurek, połączonych z kroplówkami podwieszonymi u sufitu. Część z nich, jak się Razbiest domyślał, dostarczała substancji odżywczych, inne z pewnością były mieszaniną ziół i chemikaliów, które były podbudową do Skrzydeł Anioła. Gdy to wszystko się już wymieszało, przegryzło i sfermentowało w żywym organizmie, Wysztuła upuszczał krwi deformantowi, i po chwili medytacji narkotyk był gotowy do rozprowadzenia po ulicach Akantu.

– Piękne, nieprawdaż? – Wysztuła szepcze, cofając się między skrzyniami w stronę deformanta. – Dzieło mojego życia. Nie zdajesz sobie sprawy jak długo pracowałem nad odpowiednią formułą, by idealnie dopasować składniki, niektóre swoją drogą trudno dostępne. Nie mogę pozwolić, by jakiś zakonny gówniarz mi przeszkodził. Daleko zaszedłeś, chylę czoła – i faktycznie lekko się skłonił, wciąż mając baczenie na weluna.

– Jesteś nader spokojny i pewny siebie, biorąc pod uwagę, że jesteś sam przeciwko welunowi. Widziałem ludzi, którzy przedawkowali Skrzydła, jak zdrapywali sobie twarze paznokciami, gotowych zrobić wszystko za kolejną dawkę. Jesteś śmieciem bez sumienia, ale to wszystko się skończy, tu i teraz.

– I co, zabijesz mnie? Gołymi rękoma? Nie masz przy sobie nawet miecza, i chcesz sam walczyć ze mną? Z magiem genowym? Najlepszym ze swego rodzaju?

Popatrzył się kpiąco i Razbiest był już pewien, że tylko jeden z nich może stąd wyjść żywy. Postanowił wypuścić miecze.

Zakon poddawał eksperymentom dzieci już od przeszło półwiecza, ale dopiero ostatnie ich próby ze wsparciem magów genowych zaowocowały stabilnym człowiekiem nowej jakości: welunem. Kontrolując ich ciała i umysły konfratrzy zakonni dokonywali na nich zaawansowanych zmian, formując geny, wolę i zmysły podług przyszłych zadań welunów. Poza ograniczoną, niemożliwą w pełni świadomą kontrolą umysłu nad ciałem, pozwalającą welunom punktowo tamować krwawienie samą siłą woli, odcinać się od odczuwanego bólu, zmniejszać działanie toksyn, trucizn, chorób, niektórych welunów oszpecono i zniekształcono znacznie bardziej niż późniejsze ich wersje. Razbiest należał do jednych z pierwszych welunów, wywodził się z pierwszej oficjalnie zaakceptowanej serii eksperymentów. Zakon uzbroił go w nietypowy sposób, i już nigdy nie miał czegoś takiego powtórzyć.

Skróra na przedramionach Razbiesta się rozwarła, ukazując utkwiony pod ciałem metal. Odpowiednio przystosowany organizm, tolerujący obce ciało w sobie, nie broczył krwią, chociaż sprawiał częściowy ból. Z obu, szerszych niż u przeciętnego człowieka przedramionach, nadających mu sztuczny, groteskowy wygląd, wysunęły się dwa krótkie miecze. Głownie pozbawione były okładki rękojeści, Razbiest musiał więc chwycić za nagie trzpienia głowni, obustronnie tępe, niezbyt poręczne, ale po latach treningów zdążył już się do nich przyzwyczaić. W miejscu, gdzie powinny być głownie, zaczynały się łańcuchy, ostatnimi swoimi ogniwami zespolone w stawach łokciowych weluna. Zarówno miecze jak i łańcuchy, wszystko to było długości przedramion Razbiesta, utworzone z jak najlżejszego stopu stali, kosztem wytrwałości, chociaż jeszcze nigdy się nie złamały.

Wysztuła spojrzał z podziwem na przedramiona Razbiesta, których skóra już się łączyła tak, że nie pozostała na nich nawet blizna, a ich kształt i szerokość wyglądem przypominały już te, jakie posiadają niezmodyfikowani ludzie. Zagwizdał z podziwem.

– Zakon ma nie lada wyobraźnię, gorzej z użytecznością ich projektów. Czy to terentyt, czy zwykła stal? Kiedy ci to wmontowali? Na pewno nie, kiedy byłeś dzieckiem, to musiało stać się później, żebyś miał dość siły na codzienne ich ukrywanie w sobie. Fascynujące. Na pewno nie pozwolisz mi na ich przestudiowanie, prawda? Co to za wyraz twarzy, skąd ta wrogość, w takim razie przebadam twoje zwłoki.

Pstryknął palcami, uśmiechnął się szczurzo, i cofnął pod deformanta, rozwiązując mu pasy. Razbiest już miał podbiec i mu w tym przeszkodzić, gdy kątem oka wyłowił ruch.

W najciemniejszym kącie piwnicy coś się ruszyło. Plama mroku drgała od czegoś, co siedziało tam dotąd ukryte. Welun usłyszał teraz sapanie, głębokie wdechy, spokojne wydechy, i był pewien, że cokolwiek tam się ukrywało, nie oddychało w ten sposób, gdy tu wszedł. Zostało aktywowane na polecenie Wysztuły przez zwyczajne pstryknięcie palcami.

Mrok drgnął, i wyłoniła się z niego dłoń, wielkości bochenka chleba, gęsto pokryta z wierzchu rudymi włosami. Druga dłoń pacnęła o ścianę piwnicy naprzeciwko pierwszej i Razbiest nie mógł wyjść z przerażonego podziwu nad rozpiętością ramion monstrum, wychylającego się z ciemności. Grube nogi, spasione brzuszysko, wylewające się na spodenki, stanowiące jedyne przyodzianie mutanta, ramiona długie aż za kolana, i nieproporcjonalnie mała głowa, schowana za metalowym kołnierzem, wyrastającym z barków, a zasłaniającym całą twarz, usta, żuchwy i bark, prócz oczu i nagiej czaszki. Metalowy kołnierz przyozdobiony był roślinnymi motywami, co wydawało się być śmieszną i nieudaną próbą stłumienia szpetoty tego stworzenia.

Razbiest, o dwie głowy niższy od swego przeciwnika, zdawał sobie sprawę, że jest on najwyraźniej stabilniejszą wersją dilera, dziełem ostatecznym i najbliższym ideałowi, i takie stworzenia chyba nawet posiadały specjalistyczną nazwę, ale nie mógł sobie teraz jej przypomnieć.

Mutant, stąpając krok za krokiem, ruszył w stronę samotnego weluna, zamiatając dłońmi niczym ramionami wiatraka. Razbiest uchylił się przed ciosem, rzucił do przodu pod podniesionym ramieniem i ciął mieczem na odchodne. Ostrze przebiło skórę brzucha aż po plecy, ale bestia nawet nie mruknęła. Będąc za plecami stwora ciął jeszcze obydwoma mieczami jego plecy i odskoczył, unikając zamaszystego ciosu długich ramion.

Runda pierwsza należy do mnie, pomyślał, obserwując ciężkie kroki deformanta, opanowując podniecenie. Głębokie wdechy sprawiały ból, żebra odzywały się tępym bólem sprzeciwiając karygodnie takim przeciążeniom. Zwinnie wyciągnął flakonik z eliksirem esencjalnym, który stworzył jeszcze w kapitule, i na raz wypił całą zawartość. Wszystko to robił mając na oku swego przeciwnika, współodwzajemniającego spojrzenie. Eliksir jeszcze nie dotarł do krwioobiegu, ale już wyczuwał jego sprawiający ulgę efekt. Potencjał umysłu, zwolniony teraz od obowiązku opanowywania bólu, postanowił wykorzystać w późniejszym celu, jeśli sytuacja będzie tego wymagała.

Doskoczył do deformanta, ciął mieczami po brzuszysku, po zanurkowaniu pod atakującymi go ramionami wbił oba ostrza w bok, celując w nerkę. Potwór zatoczył się, ale odzyskał równowagę i ruszył do kontrataku. Tak jak Razbiest podejrzewał, Wysztuła – mag genowy poprzestawiał swojej zabawce organy wewnętrzne, ten cios powinien być śmiertelny.

Ponownie unik, odskok, cięcie, które nie trafiło celu. Postanowił zmienić taktykę. Poprzez odwrotne trzymanie trzonu miecza odwrócił go w lewej dłoni, skierowując ostrze w dół. Zwykle to była jego postawa obronna, ale teraz wykorzysta to do ataku.

Przewrót w przód, pod atakującymi go bezmyślnie ramionami, a po wylądowaniu i zajęciu pozycji lewe ostrze wbił za kolanem mutanta, przebijając grubą kończynę na wylot. Deformant upadł na klęczki, unieruchamiając przy tym miecz Razbiesta. Ten zaklął, próbując się wyrwać, i napotkał wzrok mutanta, nabiegłe krwią, a może samą esencją, oczy. Po chwili welun znalazł się w uścisku potężnej dłoni, i został ciśnięty precz, niczym niepotrzebna zabawka. Najpierw poczuł bolesne ciągnięcie łańcucha za staw łokciowy, gdy przyczepiony po jego drugiej stronie miecz wychodził z zakleszczenia, potem wyrżnął w kamienną, wilgotną ścianę piwnicy. Ból przezwyciężył błogie efekty działania eliksiru esencjalnego, bez którego jednak byłby o wiele potężniejszy. Umysł od razu wysłał ostrzeżenie o ponownym uszkodzeniu żeber, które znowu się złamały, a dodatkowo porażony bólem miał teraz ograniczone świadome panowanie nad ciałem. Kaszlnął krwią, zmusił ciało do oddychania jednym, nieprzebitym jeszcze płucem, ale nie mógł się odciąć od bólu, wstał, i zobaczył pięść lecącą mu na spotkanie. Przekoziołkował w bok, łoskot uderzenia w ścianę rozległ się echem po całym pomieszczeniu.

Wyrównał oddech, uspokoił się i przyciskając dłonie z mieczami do obolałych żeber odbiegł jak najdalej od bestii. Monstrum, opętane szałem i wścieklizną zmodyfikowanej esencji, zaczęło ryczeć i wywijać na ślepo długimi ramionami, niszcząc i przewracając skrzynie Wysztuły, przy akompaniamencie tłuczenia się ich zawartości.

Eliksir esencjalny powoli zaczynał wchodzić w etap najwyższego skoncentrowania, gdy doszedł do krwioobiegu i rozszedł się równomiernie po organizmie, ból zniknął całkowicie, co przywróciło jasność i logikę. Postanowił wykorzystać cudeńko techniki, które otrzymał w kapitule od Korodona. Wyciągnął z kieszeni spodni metalowy krążek i okręcił o 360° miedzianą obręcz, po czym cisnął urządzenie pod nogi deformanta, a sam upadł na ziemię, przykrywając głowę ramionami. Po chwili dało się słyszeć głuchy trzask, po którym dzwoniło w uszach, i Razbiest zobaczył pod powiekami jaskrawe ogniki, chociaż starał się jak najlepiej chronić oczy przed oślepiającym, sztucznym wybuchem światła. Teraz już mógł powstać, by zobaczyć jak mutant przyciska zbyt duże łapska do oślepionych oczu, i usłyszeć jego wściekło-skamlący ryk.

Teraz również drugi miecz skierował ostrzem w dół, zmieniając chwyt na trzonie miecza. Wziął krótki rozbieg, skoczył najwyżej, jak tylko potrafił, uniósł wysoko dłonie, dzierżące miecze, i z błyskawicznym zamachem przebił ostrzami łapy mutanta, wbił w schowane pod nimi oślepione gałki oczne, przebił do mózgu, przeszedł na wylot i zatrzymał się dopiero na metalowym kołnierzu.

Apogeum efektu eliksiru esencjalnego już minęło, organizm Razbiesta spowalniał, ból w piersiach stał się dotkliwszy, ale trwał w niewygodnej pozycji, z dłońmi zaciśniętymi na trzonach mieczy, wbitymi w przeciwnika, nogami zapierając się o nabrzmiałe brzuszysko. Gdy poczuł, że to już koniec, zaparł się silniej nogami, wyciągnął powoli miecze, i gdy te całkiem się już uwolniły, upadł bezwładnie na ziemię. Łapy potwora ułożyły się wzdłuż ciała, krew skapywała z nich równym strumieniem, z oczodołów zerkała zdewastowana pustka, sam deformant wydał z siebie parę dziwnych, skamlących dziecinnie dźwięków, i przewrócił się na plecy, aż ziemia zadrżała.

Razbiest rozglądnął się, ale Izmira Wysztuły nigdzie nie było. Drugi deformant nadal był przymocowany do metalowego stołu, z jedną uwolnioną ręką zwisającą bezwolnie, poza tym nadal był unieruchomiony pasami. Dookoła leżą porozwalane skrzynie, potłuczone szkła, rozlane płyny, preparaty i eliksiry.

Ale Izmira Wysztuły nie było.

Antałek wódki jest już z wierzchu opróżniony, a nieprzyjemny dla niepijących zapach alkoholu, wydobywający się z potu i wydychany z każdym oddechem, unosi się w jednej z kwater welunów, w kapitule zakonnej miasta Akantu, będącej równocześnie główną siedzibą Zakonu. Razbiest i Korodon siedzą przy miniaturowym stoliku na niewygodnych krzesłach, ich kapucynki biegają po pokoju, ścigając się nawzajem w czymś, co przypominało dziecięcą zabawę w berka. Razbiest ma na sobie tylko spodnie, białe bandaże owijają ciasno żebra, utrudniając siedzenie. I picie.

– Myślisz, że go złapią? – spytał po dłuższej ciszy.

– Jasne, to tylko kwestia czasu – odparł Korodon, a Razbiest bez problemu poznał, że przyjaciel kłamie, by poprawić mu humor. Był mu za to wdzięczny.

Za Izmirem Wysztułą wysłany został list gończy, nakazujący jego natychmiastowe pochwycenie. Oficjalnie uznany został za jednego ze współpracowników wytwórcy Skrzydeł, za którego, również oficjalnie i całkiem niesłusznie, uznano dilera.

Nieoficjalnie każdy domyślał się, że śledztwo wzięło w łeb, ale nie każdy znał szczegóły. Deformantów z pracowni, obu jeszcze żywych, zabrano z pracowni Wysztuły na wiwisekcję. Cały sprzęt, materiały, eliksiry i notatki zostały zniszczone.

Razbiest poprzysiągł sobie, że kiedyś odnajdzie Wysztułę. Póki co spoglądał niepewnie na teczkę, leżącą na stoliku, podpisaną równym pismem Miszki: „Góry Stare".

Koniec

Komentarze

,,inne z pewnością były mieszaniną ziół i chemikaliów, które były podbudową do Skrzydeł Anioła.''
A można unknąć powtórzenia:
,,inne z pewnością były mieszaniną ziół i chemikaliów, które stanowiły podbudowę do Skrzydeł Anioła.''
,,- Jesteś nader spokojny i pewny siebie, biorąc pod uwagę, że jesteś sam przeciwko welunowi.''
Podobna sytuacja. Nie chcę się czepiać, ale powtórzenia sprawiają, że tekst brzmi niefortunnie.
,,Zakon uzbroił go w nietypowy sposób, i już nigdy nie miał czegoś takiego powtórzyć.'' Spójrz na drugą część zdania: trochę kuleje, nie sądzisz? A gdyby tak: ,,i już nigdy miał czegoś takiego nie powtórzyć''.
,,Dookoła leżą porozwalane skrzynie, potłuczone szkła, rozlane płyny, preparaty i eliksiry.'' Skoro od początku obrałeś czas przeszły, to niepotrzebnie w jednym momencie użyłeś czasu teraźniejszego, tym bardziej że nie było w tym zamiaru ukazania jakiegoś szczególnego motywu.
Mimo tych drobnych błędów oceniam na 4.

Trudno mi obiektywnie ocenić ten tekst, gdyż opisy pełne walk i potyczek są dla mnie raczej nużące. Pewno rzeczy drażnią w nim. Mamy świat, a przynajmniej tak sądze, fantasy, a używasz określenia diler. Nie pasowało mi ono. Nie potrafie sobie także wybrazić postaci walczącej mieczami wyciągnietymi z ramion. Miałem odczucie dużej niedoróbki dzieła stworzonego przez tych co go tak skonstruowali. Ciężko czyta się opisy. Dziwnie to zabrzmi, ale za mało w nich akcji. Nie budują one napięcia i zanadto mimo swej niezbędności spowalniają akcje utworu. Na początku dwóch pierwszych akapitów pojawia się wyrażenie : "Dzielnica Borhowa". Nie sądze aby to powtórzenie było potrzebne. Nie rozumiem zdania: "Zarówno miecze jak i łańcuchy, wszystko to było długości przedramion Razbiesta, utworzone z jak najlżejszego stopu stali, kosztem wytrwałości, chociaż jeszcze nigdy się nie złamały." Może chodziło nie o wytrwałość, ale o wytrzymałość. Zdanie byłoby wtedy bardziej dla mnie czytelne.
Pozdrawiam
Robert

Wyśmienite.

Lubię, przeglądając opowiadania, trafić na autora, który ma spójną wizje tworzonego świata. I potrafi dobrze ubrać to w słowa.

Zdarzają się wpadki - zaimki, zbyt długie zdania, literówki, błąd ortograficzny. Ale to tylko drobne skazy, które po edycji i korekcie nie popsują świetnego obrazu całości.

Infundybuła chronosynklastyczna

Jeszcze jedna uwaga. Bardzo dobre opisy walk. Widać talent i wyobraźnię. Doskonale uzupełniają dramaturgię opowiadania i przyjemnie je uplastyczniają.

Infundybuła chronosynklastyczna

Nowa Fantastyka