- Opowiadanie: vieviór - Jeremiasz i Smok

Jeremiasz i Smok

Opo­wie­dzia­łem sobie tę hi­sto­rię ponad pół roku temu, by na dłu­gie mie­sią­ce wrzu­cić ją do ja­kie­goś za­po­mnia­ne­go przez me­na­dże­ra pli­ków ka­ta­lo­gu na dysku. Gdy Wujek Go­ogle przy­niósł wieść o kon­kur­sie na por­ta­lu pisma, w któ­rym, z wy­pie­ka­mi na twa­rzy, za­czy­ty­wa­łem się nie­mal od mo­men­tu jego po­wsta­nia, nie mo­głem się po­wstrzy­mać. Do­pie­ści­łem, do­szli­fo­wa­łem nieco i wy­sy­łam bez głęb­sze­go na­my­słu. To mój pierw­szy raz, więc pro­szę o wy­ro­zu­mia­łość, jeśli zro­bię coś nie tak przy pu­bli­ka­cji.  Oto moja hi­sto­ria. :) 

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

bemik, PsychoFish

Oceny

Jeremiasz i Smok

 

 

Gre­em­worth otwo­rzył oczy, gdy pierw­sze pro­mie­nie słoń­ca za­kra­dły się przez wej­ście do pie­cza­ry i roz­tań­co­wa­ły sza­lo­ny­mi roz­bły­ska­mi na jego lep­kich od snu po­wie­kach. Przez krót­ką chwi­lę to­le­ro­wał wspa­nia­ło­myśl­nie ich igrasz­ki, aż w końcu po­wie­dział „dość”. Prze­wró­cił się na grzbiet, wy­prę­żył jak stru­na i pro­stu­jąc odrę­twia­łe koń­czy­ny prze­cią­gnął, zie­wa­jąc le­ni­wie. Nie­mal usły­szał, jak jego wła­sne stare kości za­chrzę­ści­ły pod sre­brzy­sto zie­lo­ną łuską. Jął ta­rzać się na ple­cach po roz­kosz­nie szorst­kim, żwi­ro­wa­tym pod­ło­żu i po­mru­ki­wać z za­do­wo­le­niem. W końcu ocię­ża­le uniósł się na ła­pach i po­wlókł w stro­nę ja­śnie­ją­ce­go wyj­ścia. Ku­si­ła go już per­spek­ty­wa wy­le­gi­wa­nia się przez dłuż­szy czas w po­ran­nym słoń­cu. Sta­nąw­szy w progu sie­dli­ska, ro­zej­rzał się, wy­pa­tru­jąc swego stada owiec. Do­strzegł je, pa­są­ce się nieco dalej niż zwy­kle, na prawo od wej­ścia do pie­cza­ry. „Dziw­ne”, po­my­ślał. Owiecz­ki nie zmie­nia­ją swo­ich przy­zwy­cza­jeń bez po­wo­du. Za­wsze o tej porze pasły się na lewo od wej­ścia. Coś w umy­śle Gre­em­wor­tha za­zgrzy­ta­ło. W jego świa­do­mo­ści, wciąż jesz­cze ma­mio­nej wie­trze­ją­cym snem, doj­rze­wa­ją­cej le­d­wie do pod­ję­cia co­dzien­nej pracy, zro­dzi­ła się nagle myśl, że ten dzień bę­dzie inny, niż wszyst­kie po­przed­nie. Jego dni były tro­chę jak pa­cior­ki ró­żań­ca na­ni­za­ne na rze­mień, któ­re­go oba końce zwią­zał w supeł so­lid­ny rze­mieśl­nik Los. Trud­no było od­róż­nić je od sie­bie, choć jedne wy­ku­te były z lodu, zma­to­wia­łe od tań­czą­cych we­wnątrz śnież­nych za­wiei, inne pach­nia­ły zio­ła­mi i mie­ni­ły się ko­lo­ra­mi doj­rze­wa­ją­cych owo­ców. Wszyst­kie jed­nak miały ten sam roz­miar i kształt. Tak. Los Gre­em­wor­tha był so­lid­nym rze­mieśl­ni­kiem, lecz od dawna już bra­ko­wa­ło mu po­lo­tu. Może to i le­piej.

W od­da­li, po lewej stro­nie, tam gdzie zwy­kle pasły się owce, do­strzegł jakiś ruch. Wy­tę­żył słab­ną­cy wzrok. Po­kaź­nych roz­mia­rów dzie­wo­ja o dłu­gich blond wło­sach wiła się w tra­wie le­d­wie sto me­trów od jego pie­cza­ry. Po­ję­ki­wa­ła przy tym ci­chu­teń­ko i wy­ko­nu­jąc nieco cha­otycz­ne, wę­żo­we ruchy, mo­zol­nie, lecz kon­se­kwent­nie, pró­bo­wa­ła prze­peł­znąć w kie­run­ku po­bli­skie­go gąsz­czu nie­wy­so­kich za­ro­śli. Naj­wy­raź­niej usi­ło­wa­ła znik­nąć z pola wi­dze­nia smoka. W takim tem­pie mogło jej się to udać nie wcze­śniej, niż przed za­cho­dem słoń­ca. Gre­em­worth po­ru­szył nie­pew­nie bło­nia­sty­mi skrzy­dła­mi, i cho­ciaż po­czuł ów nie­od­łącz­ny ból w sta­wach, który od lat to­wa­rzy­szył tej czyn­no­ści, roz­pro­sto­wał je na całą sze­ro­kość. Ko­lej­ny ele­ment po­ran­nej gim­na­sty­ki. Wes­tchnął cięż­ko i po­czła­pał w kie­run­ku dzie­woi. Po­chy­lił się nad nią, ob­ser­wu­jąc z za­in­te­re­so­wa­niem nie­zbyt owoc­ne, lecz pełne za­pa­łu wy­sił­ki. Do­pie­ro teraz spo­strzegł, że prze­gu­by rąk i nóg dziew­czy­ny spę­ta­no gru­bym, ko­nop­nym sznu­rem. W ustach tkwił szma­cia­ny kne­bel. Przy­siadł nie­zgrab­nie na tyl­nych ła­pach. Jedną z przed­nich pod­parł plecy dziew­czy­ny tak de­li­kat­nie, jak tylko po­tra­fił. Po­mógł jej w ten spo­sób przy­brać po­zy­cję sie­dzą­cą, po­mi­mo gwał­tow­nie de­mon­stro­wa­nej przez nią nie­chę­ci do wcho­dze­nia w bliż­sze re­la­cje ze smo­kiem. Wi­dział dzi­kie prze­ra­ża­nie w wy­trzesz­czo­nych oczach i wy­czuł jak sztyw­nie­je cała, gdy ba­lan­so­wał pa­zu­rem nad jej twa­rzą, to w lewo, to w prawo, gdyż głowa dziew­czy­ny wciąż wy­ko­ny­wa­ła gwał­tow­ne uniki, jak łe­pe­ty­na szma­cia­nej lalki w ręku po­trzą­sa­ją­ce­go nią dziec­ka. W końcu prze­mó­wił lekko znie­cier­pli­wio­ny, sta­ra­jąc się nadać gło­so­wi moż­li­wie ła­god­ne brzmie­nie.

– Pró­bu­ję wy­cią­gnąć kne­bel. Mo­gła­byś prze­stać się wier­cić? – Słowa od­nio­sły sku­tek. Gre­em­worth nie wie­dział, czy za­dzia­ła­ły ko­ją­co, czy spo­tę­go­wa­ły jesz­cze prze­ra­że­nie, wpra­wia­jąc dziew­czy­nę w stan zu­peł­ne­go osłu­pie­nia. Dość, że w końcu udało mu się za­ha­czyć pa­zu­rem o koń­ców­kę kne­bla i wy­rwać go z jej ust.

– Tfu, tfuj, je­stem męż­czy­zną i w do­dat­ku wcale nie dzie­wi­cą! – wy­char­cza­ła do­bit­nie dzie­wo­ja jak naj­bar­dziej mę­skim gło­sem.

Gre­em­worth jesz­cze raz przyj­rzał się stwo­rze­niu z uwagą, po czym pa­zu­rem trą­cił włosy, które naraz zsu­nę­ły się z czoła ni­czym skalp i sfru­nę­ły w dół, oka­zaw­szy się lichą pe­ru­ką wy­ko­na­ną z lnia­nej przę­dzy. Smok miał teraz przed sobą wcale do­rod­ne­go, na­sto­let­nie­go mło­dzień­ca o ja­snych krę­co­nych lo­kach, odzia­ne­go w nie­zbyt schlud­ne ko­bie­ce suk­nie. Od­su­nął się odro­bi­nę i przy­wa­ro­wał na­prze­ciw­ko, lu­stru­jąc go uważ­nie spoj­rze­niem, cze­ka­jąc aż chło­pak się uspo­koi. Zmysł słu­chu sta­re­go smoka re­je­stro­wał przy­spie­szo­ne bicie ludz­kie­go serca, lecz w wy­lęk­nio­nym umy­śle mło­dzień­ca za­czy­na­ła już kieł­ko­wać re­flek­sja, że ma przed sobą oswo­bo­dzi­cie­la, a nie opraw­cę. In­stynk­tow­ny lęk, jaki od­czu­wał przed tym mi­tycz­nym stwo­rze­niem, o któ­rym sły­szał tyle strasz­nych hi­sto­rii, kazał mu jed­nak mieć się na bacz­no­ści. Mil­cze­nie za­czy­na­ło po­wo­li na­bie­rać wszel­kich cech nie­zręcz­nej sy­tu­acji, toteż Gre­em­worth pierw­szy po­sta­no­wił prze­ła­mać lody.

– Kim je­steś i kto cię tak urzą­dził? – spy­tał

– Na­zy­wam się Je­re­miasz. Je­stem pier­wo­rod­nym synem króla Abi­ge­na, któ­re­mu zmar­ło się ty­dzień temu. Moja ma­co­cha wraz ze swoim synem uknu­li spi­sek prze­ciw­ko mnie. Ka­za­li mnie poj­mać swoim zbi­rom, wy­wieźć aż tutaj i rzu­cić na po­żar­cie smo­ko­wi. Dla­te­go prze­bra­li mnie za dzie­wi­cę. Wia­do­mo wszak, że okrut­ne smoki przyj­mu­ją da­ni­ny z dzie­wic, które na­stęp­nie bez­li­to­śnie po­że­ra­ją. Jeno kości osta­ją się w polu.

– Ja na­zy­wam się Gre­em­worth. Kto na­opo­wia­dał ci tych wszyst­kich bzdur o dzie­wi­cach? – Smok ob­ru­szył się tro­chę na pokaz, bo do­sko­na­le znał wszyst­kie lu­do­we bred­nie na swój temat, po­wie­la­ne przez bez­myśl­nych wę­drow­nych ba­ja­rzy.

– Więc to nie­praw­da? – W oczach mło­dzień­ca za­tań­czył ognik za­in­te­re­so­wa­nia. – Nie ja­dasz dzie­wic?

– Tere fere – par­sk­nął Gre­em­worth – Gdy tylko w oko­li­cy po­ja­wia się jakiś smok, licz­ba dzie­wic w wio­skach spada dra­stycz­nie, ale z pew­no­ścią nie za spra­wą smo­czej diety. Po­myśl tylko, komu to na rękę? Wszyst­kim. Dzie­wi­com, mło­dzień­com… Nawet przy­kład­nym mężom swych żon, któ­rzy mogą otrzy­mać roz­grze­sze­nie, zba­wia­jąc w stogu siana jakąś dzie­wi­cę od śmier­ci w smo­czej pasz­czę­ce. To taki lu­do­wy oby­czaj. Wy­star­czy, że do wio­ski przy­bie­gnie ktoś z okrzy­kiem "wi­dzia­łem smoka!", a już we wszyst­kich oko­licz­nych sto­do­łach roz­le­ga­ją się jęki mi­ło­snych unie­sień.

– Nigdy nie my­śla­łem o tym w ten spo­sób. – Za­fra­so­wa­nym umy­słem Je­re­mia­sza na krót­ką chwi­lę za­wład­nę­ła myśl o po­ten­cjal­nych ko­rzy­ściach pły­ną­cych z bli­skiej przy­jaź­ni ze smo­kiem. Pro­fi­ty wy­da­wa­ły mu się teraz takie oczy­wi­ste, lecz szyb­ko po­wró­ci­ła świa­do­mość po­ło­że­nia, w jakim się zna­lazł. – Myślę, że ci, któ­rzy mnie tu zo­sta­wi­li czają się gdzieś w po­bli­żu, aby upew­nić się, że smok zro­bił swoje – rzekł, roz­glą­da­jąc się z nie­po­ko­jem.

– Spoza skał po two­jej pra­wej stro­nie ob­ser­wo­wa­ła nas jesz­cze nie­daw­no grupa ludzi. – Gre­em­worth wy­po­wie­dział te słowa bar­dzo spo­koj­nym tonem. – Teraz scho­dzą do do­li­ny. Czuję ich za­pach. Bar­dzo in­ten­syw­ny. Z pew­no­ścią od dawna nie za­ży­li ką­pie­li. Mnó­stwo za­pa­chów. W tym rów­nież za­pach su­ro­wej ko­ni­ny. Są także psy.

– To nie­do­brze. I co teraz bę­dzie? Chyba nie od­wa­żą się tu po­dejść, praw­da?

– Już tu zmie­rza­ją. Znie­cier­pli­wi­li się wi­docz­nie.

– Je­steś w sta­nie unieść mnie na swoim grzbie­cie? Mo­że­my stąd od­le­cieć? – spy­tał Je­re­miasz spo­glą­da­jąc nie­pew­nie w oczy smoka. Ten chrząk­nął wy­raź­nie za­kło­po­ta­ny.

– Nie­ste­ty, nie latam od pew­ne­go czasu. No wiesz… pro­ble­my zdro­wot­ne. Kon­tu­zje, utarcz­ki z ry­ce­rza­mi. Sta­rość nie ra­dość.

– Ale smoki po­tra­fią zio­nąć strasz­li­wym ogniem, praw­da? – Je­re­miasz nie dawał za wy­gra­ną, pró­bu­jąc za wszel­ką cenę utrzy­mać w sercu choć­by opary ulat­nia­ją­cych się na­pręd­ce resz­tek opty­mi­zmu. – Mo­żesz zio­nąć strasz­li­wym ogniem, kiedy tu przyj­dą i spa­lić ich na po­piół?

– Nie – od­parł smok, spo­glą­da­jąc w dal za­fra­so­wa­nym wzro­kiem. – A ty mo­żesz?

– Nie. – Umysł Je­re­mia­sza pra­co­wał teraz bar­dzo szyb­ko i wy­daj­nie, lecz mło­dzie­niec czuł, że to, jak zwy­kle nie wy­star­czy, aby roz­wią­zać wszyst­kie drę­czą­ce go pro­ble­my.

 – Re­asu­mu­jąc, nie ja­dasz dzie­wic, nie la­tasz, nie zie­jesz ogniem. Można by po­my­śleć, że smoki budzą po­strach je­dy­nie dzię­ki sta­ran­nie prze­my­śla­nym dzia­ła­niom wi­ze­run­ko­wym. Wiesz… Nie chciał­bym abyś po­my­ślał, że się na­rzu­cam, ale czuję…. Nie, nawet je­stem prze­ko­na­ny, że to, co za­mie­rzasz teraz zro­bić, bę­dzie miało istot­ne zna­cze­nie dla mojej naj­bliż­szej przy­szło­ści. Ja nie mam chwi­lo­wo żad­nych po­my­słów. – Im dłu­żej Je­re­miasz mówił, tym ton jego głosu sta­wał się wyż­szy, a słowa pły­nę­ły coraz prę­dzej.

Gre­em­worth nie od­po­wia­dał. Wa­ro­wał wciąż w za­my­śle­niu, z nosem lekko unie­sio­nym ku górze i wę­szył.

– Jest z nimi ko­bie­ta – oświad­czył po chwi­li. – Czuję wy­raź­nie za­pach won­nych olej­ków, któ­rych wo­jow­ni­cy ra­czej nie uży­wa­ją. Są już bar­dzo bli­sko. Spo­dzie­wam się, że mają ze sobą łucz­ni­ków. Nie zno­szę łucz­ni­ków. Chodź ze mną.

Roz­szar­pał ostrym pa­zu­rem więzy krę­pu­ją­ce dło­nie i nogi Je­re­mia­sza, po czym, nie oglą­da­jąc się nawet za sie­bie, ru­szył nie­spiesz­nie w stro­nę pie­cza­ry. Jego ośmio­me­tro­wej dłu­go­ści ciel­sko sa­dzi­ło jed­nak tak ogrom­ne kroki, że Je­re­miasz mu­siał biec, by nie po­zo­stać w tyle. Przed wej­ściem do ja­ski­ni chło­pak od­wró­cił się jesz­cze i uj­rzał jezd­nych, któ­rzy po­ja­wi­li się wła­śnie u pod­nó­ża skały, wpa­da­jąc z im­pe­tem na dzie­dzi­niec smo­cze­go sie­dli­ska. Nie zwle­ka­jąc, czmych­nął w ślad za Gre­em­wor­them. Ude­rzył go lo­do­wa­ty chłód bi­ją­cy od ka­mien­nych skle­pień. Brnął coraz dalej i dalej, dziw­ną sze­ro­ką aleją, jakby wy­kar­czo­wa­ną po­śród ska­mie­nia­łe­go lasu wy­nio­słych sta­lag­mi­tów. Po­ty­ka­jąc się o nie­rów­no­ści skal­ne­go pod­ło­ża, ba­czył wciąż, by po­zo­sta­wać poza za­się­giem ru­chli­we­go smo­cze­go ogona, swa­wol­nie ko­ły­szą­ce­go się na lewo i prawo w rytm kro­ków ol­brzy­ma. Ciem­no­ści gęst­nia­ły z każdą chwi­lą, aż w końcu świa­tło po­ran­ka po­wie­dzia­ło "dosyć, dalej nie idę" i sta­nę­ło wpół drogi. Je­re­miasz także za­stygł w bez­ru­chu na gra­ni­cy mroku. Nie miał po­ję­cia dokąd zmie­rza. Jego źre­ni­ce, w od­róż­nie­niu od smo­czych, nie ra­dzi­ły sobie zbyt do­brze z ciem­no­ścia­mi. Czuł, że ogar­nia go roz­pacz. Nagle, tuż przed jego nosem, spo­śród smo­li­stej ot­chła­ni, wy­ło­nił się czu­bek smo­cze­go ogona.

– Złap mnie za ogon – rzekł smok, do­strze­ga­jąc wa­ha­nie na twa­rzy Je­re­mia­sza. Mło­dzie­niec jęk­nął z wy­raź­ną nie­chę­cią. Myśl o tym, że za chwi­lę bę­dzie kro­czył ni­czym śle­piec w nie­zna­ne, ucze­pio­ny ogona krwio­żer­czej be­stii, zdany cał­ko­wi­cie na jej łaskę, nie­odmien­nie pro­wa­dzi­ła do wnio­sku, że całe jego krót­kie życie zmie­rza w nie­wła­ści­wym kie­run­ku.

– Na­praw­dę my­ślisz, że oni od­wa­żą się tu wejść?

– Już tu we­szli. Stoją teraz i na­ra­dza­ją się. Zaraz pójdą na­szym tro­pem. Siła ich, a zatem za­dzia­ła in­stynkt stad­ny. W sta­dzie będą czuli się mocni.

Jakby na po­twier­dze­nie jego słów, Je­re­miasz wy­czuł woń pło­ną­ce­go łu­czy­wa. Prze­śla­dow­cy zor­ga­ni­zo­wa­li na­pręd­ce po­chod­nie, albo po­sta­no­wi­li ze­brać chrust i roz­pa­lić ogni­sko przy samym wej­ściu, by dymem wy­ku­rzyć ich ze środ­ka. Za­klął w duchu i ujął obu­rącz czu­bek smo­cze­go ogona za­sta­na­wia­jąc się, czy zdoła utrzy­mać go w dło­niach. Gdy po­now­nie ru­szy­li przed sie­bie, stwier­dził z ulgą, że smok prze­stał tak na­tręt­nie wy­ma­chi­wać ogo­nem, choć marsz wy­raź­nie spra­wiał mu teraz wię­cej trudu. Wciąż jed­nak po­ru­sza­li się szyb­ko.

– Dokąd zmie­rza­my? Jest stąd dru­gie wyj­ście?

– Nie

– Ojej, nie­do­brze. Po­wi­nie­neś był mnie zjeść.

– Wszy­scy cza­sem po­peł­nia­my błędy, któ­rych nie da się na­pra­wić ot tak. Po­wiedz mi Je­re­mia­szu, dla­cze­go oni zwy­czaj­nie nie po­de­rżnę­li ci gar­dła i nie wrzu­ci­li do rzeki? Takie roz­wią­za­nie sto­su­je się z po­wo­dze­niem na kró­lew­skich dwo­rach już od wie­ków. Ma ono wiele zalet. Mię­dzy in­ny­mi taką, że nie mu­sie­li­by wy­słu­chi­wać two­ich opi­nii przez całą, za­iste dość długą drogę, z zamku aż tutaj.

– Mama po­wie­dzia­ła, że ko­niecz­nie chce zo­ba­czyć, jak mnie zja­dasz. Taki miała ka­prys.

– Aha – mruk­nął Gre­em­worth – i po­wie­dzia­ła to tak po pro­stu? Pa­trząc ci w oczy?

– Tak. Mama po­tra­fi być bar­dzo bez­po­śred­nia. Da­le­ko jesz­cze?

– Ja­kieś dzie­sięć minut mar­szu, w tym tem­pie. Żyjąc sa­mot­nie w gó­rach, zdą­ży­łem za­po­mnieć już o wszyst­kich za­wi­ło­ściach wa­sze­go czło­wie­cze­go spo­so­bu my­śle­nia.

– Na­praw­dę uwa­żasz, że za dużo mówię? – Je­re­miasz gotów był przy­siąc, że smok uśmiech­nął się wy­po­wia­da­jąc ostat­nie słowa.

– Prze­cież nie przy­wieź­li cię tutaj i nie po­rzu­ci­li zwią­za­ne­go przed moją ja­ski­nią bez żad­ne­go po­wo­du, praw­da?

Je­re­miasz ana­li­zo­wał in­ten­syw­nie tę smo­czą su­ge­stię przez ko­lej­ne mi­nu­ty, toteż resz­tę drogi prze­by­li w ab­so­lut­nym mil­cze­niu.

*

Grupa trzy­dzie­stu zbroj­nych stała u wej­ścia do ja­ski­ni. Wszy­scy mieli na sobie kol­czu­gi i hełmy. Uzbro­je­ni byli w dłu­gie włócz­nie, mie­cze przy­tro­czo­ne do bio­der i prze­pa­sa­ni do­dat­ko­wo łu­ka­mi. Zza ple­ców groź­nie ster­cza­ły koł­cza­ny ze strza­ła­mi. Na tle tej grupy, dwoje wy­róż­nia­ło się ubio­rem i rynsz­tun­kiem. Na­le­ża­ło mnie­mać, że rów­nież uro­dze­niem. Nie­na­gan­nie wy­pu­co­wa­na łu­sko­wa­ta zbro­ja kró­lo­wej Arve­ny, słusz­ne­go wzro­stu ko­bie­ty o kru­czo­czar­nych wło­sach i dra­pież­nym spoj­rze­niu, po­ły­ski­wa­ła olśnie­wa­ją­co w po­ran­nym słoń­cu. Jej miecz był krót­szy i lżej­szy, niż to­por­ny oręż po­zo­sta­łych. Po­zła­ca­ną rę­ko­jeść zdo­bił po­kaź­nych roz­mia­rów rubin. Plecy kró­lo­wej okry­wał je­dwab­ny, krwi­sto­czer­wo­ny płaszcz ze zło­ty­mi za­pin­ka­mi na ra­mio­nach. Stała tak, wy­smu­kła, wy­su­nię­ta przed sze­reg, trzy­ma­jąc hełm pod pachą, z dło­nią na rę­ko­je­ści broni i spo­glą­da­ła w cze­luść pie­cza­ry. Spra­wia­ła wra­że­nie osoby świa­do­mej, że przy­bra­na poza wy­bor­nie pod­kre­śla do­rod­ne atry­bu­ty jej ko­bie­co­ści. W głębi ducha czuła, że żoł­nie­rze pójdą za nią w ogień, do­dat­ko­wo za­grze­wa­ni do walki chę­cią za­de­mon­stro­wa­nia w boju swej nie­pod­wa­żal­nej mę­sko­ści. Obok niej stał Got­fryd, szes­na­sto­let­ni może mło­dzie­niec, odzia­ny rów­nie kunsz­tow­nie jak matka. Po­ten­cjal­ny, wciąż jesz­cze, na­stęp­ca tronu, za­szczy­cał su­ro­wy gór­ski kra­jo­braz znu­dzo­nym spoj­rze­niem. Od po­cząt­ku opto­wał za otru­ciem Je­re­mia­sza. Ewen­tu­al­nie z opcją uprzed­nie­go ośle­pie­nia. Jego usta mil­cza­ły, lecz oczy zda­wa­ły się pytać z wy­rzu­tem "a nie mó­wi­łem?"

– Grym­ma­rze, co wiemy o tym smoku? – spy­ta­ła Arve­na lo­do­wa­to wład­czym gło­sem. Puł­kow­nik kró­lew­skiej stra­ży wy­stą­pił z sze­re­gu. Zro­bił kilka kro­ków po­skrzy­pu­jąc pod­rdze­wia­łą stalą, w którą był odzia­ny. Sta­nął obok kró­lo­wej i wy­prę­żył się od­ru­cho­wo.

– To bar­dzo stary smok wasza wy­so­kość. Miesz­ka tu od nie­pa­mięt­nych cza­sów. Tam pod lasem pasie się jego stado. Miej­sco­wi po­wia­da­ją, że nigdy nie opusz­cza do­li­ny i ni­ko­mu się nie na­przy­krza. Po pro­stu ho­du­je owce i ca­ły­mi dnia­mi wy­le­gu­je się na słoń­cu.

– To już mó­wi­łeś mi wczo­raj. Jak bar­dzo jest nie­bez­piecz­ny? Damy mu radę takim od­dzia­łem jak nasz?

– Po­dob­no unika walki jak ognia. W ciągu ostat­nie­go roku było tu trzech błęd­nych ry­ce­rzy i za każ­dym razem, gdy rzu­ca­li mu wy­zwa­nie, smok cho­wał się w ja­ski­ni. Nawet nosa nie wy­ściu­bił, ani nie za­ry­czał. A ta ja­ski­nia to istny la­bi­rynt. Nie­ła­two bę­dzie go od­na­leźć.

– Smok bez jaj – ro­ze­śmia­ła się Arve­na. Jej śmiech, tak po­wszech­nie ko­ja­rzo­ny przez pod­da­nych ze świ­stem opa­da­ją­ce­go ka­tow­skie­go to­po­ra, był dla wo­ja­ków nie lada bodź­cem do zdwo­je­nia wy­sił­ków. – Do­brze. Zatem przy­go­tuj­cie wię­cej po­chod­ni. Roz­po­czy­na­my wiel­kie kró­lew­skie po­lo­wa­nie na smoka. Trze­ba jakoś wy­ku­rzyć ich ze środ­ka, albo do­paść w inny spo­sób jesz­cze przed zmierz­chem.

*

Je­re­mia­szo­wi zdało się nagle, że widzi świa­teł­ko w tu­ne­lu. Cał­kiem do­słow­nie. Wlo­kąc się, ucze­pio­ny ni­czym rzep smo­cze­go ogona, do­strze­gał blask ma­ja­czą­cy w od­da­li. Po­cząt­ko­wo był, jako ta pierw­sza gwiazd­ka mi­go­cą­ca na bez­chmur­nym nie­bie. Im bar­dziej zbli­ża­li się do niego, tym lśnie­nie wzma­ga­ło się, aż za­czął przy­po­mi­nać księ­życ w pełni, skry­ty czę­ścio­wo za ob­ło­kiem. Je­re­miasz wy­chy­lał się nie­cier­pli­wie zza smo­cze­go zadu, by oce­nić, ile jesz­cze drogi przed nimi. Wkrót­ce zna­leź­li się w za­się­gu źró­deł­ka świa­tła. W jego bla­sku za­czął do­strze­gać już kon­tu­ry Gre­em­wor­tha i swoje wła­sne dło­nie ści­ska­ją­ce kur­czo­wo smo­czy ogon. Ja­kież było jego roz­cza­ro­wa­nie, gdy zro­zu­miał, że jest to je­dy­nie ko­lej­na skal­na kom­na­ta, roz­świe­tlo­na dziw­ną, nie­na­tu­ral­ną po­świa­tą. Jego noz­drza nie wy­czu­ły po­dmu­chu świe­że­go po­wie­trza. Prze­ciw­nie, wszę­dzie pa­no­wał okrop­ny za­duch. Suchy chłód za­czął ustę­po­wać miej­sca nie­zwy­kłej, cie­płej, tro­pi­kal­nej wręcz wil­got­no­ści.

– Je­ste­śmy na miej­scu – oświad­czył Gre­em­worth. – Prze­ci­śnij się teraz obok mnie i wejdź do środ­ka. Po­spiesz się, pro­szę. Oni mają ze sobą co naj­mniej dwa ogary. Nie zdo­ła­my zgu­bić ich w tych ko­ry­ta­rzach.

– Co to za kom­na­ta? Skąd to świa­tło?

– Świa­tłem ema­nu­ją ma­gicz­ne ka­mie­nie, umiesz­czo­ne na sze­ściu wiel­kich lich­ta­rzach sto­ją­cych pod ścia­na­mi. Sam zo­bacz. Mu­sisz po­dejść do ka­mien­ne­go pul­pi­tu znaj­du­ją­ce­go się po­środ­ku sali. Znaj­dziesz na nim księ­gę w czar­nej opra­wie in­kru­sto­wa­nej sre­brem. Mu­sisz mi ją przy­nieść. Ale uwa­żaj. Księ­ga bę­dzie bar­dzo cięż­ka. O wiele bar­dziej, niż wska­zu­ją na to jej roz­mia­ry. Bę­dziesz mu­siał użyć wszyst­kich swo­ich sił, aby ją do mnie przy­tasz­czyć.

– Czy to aby na pewno jest bez­piecz­ne? Dla­cze­go sam po nią nie pój­dziesz? Co to za księ­ga? – Je­re­miasz zro­bił się nagle bar­dzo nie­uf­ny. Po raz ko­lej­ny na­ra­sta­ło w nim prze­świad­cze­nie, że cała ta sy­tu­acja za­czy­na go prze­ra­stać. Nigdy nie uwa­żał się za stwo­rzo­ne­go do bo­ha­ter­skich czy­nów i miał w tym wzglę­dzie ab­so­lut­ną rację.

Gre­em­worth spoj­rzał mło­dzień­co­wi głę­bo­ko w oczy. Po­czuł gwał­tow­ny od­pływ ener­gii. Wal­czył ze zmę­cze­niem, z po­ku­są, by zwy­czaj­nie lec w mroku ko­ry­ta­rza, za­mknąć po­wie­ki, oprzeć brodę na ka­mie­niu i spo­koj­nie cze­kać. Pod­dać się. Okieł­znać tę przy­ro­dzo­ną wszyst­kim, mniej lub bar­dziej ro­zum­nym, lecz tak głu­pio re­zo­lut­nym isto­tom, ab­sur­dal­ną wolę prze­trwa­nia. Zdu­sić ją w sobie raz na za­wsze. Tu i teraz za­pi­sać ostat­nią stro­nę ostat­nie­go roz­dzia­łu. Bo prze­cież każda księ­ga ma swój po­czą­tek i ko­niec. Ten ko­niec nie jest ni­czym złym. Ten ko­niec nie jest ni­czym do­brym. Żaden to powód do udrę­ki, czy eu­fo­rii, że gdy prze­wra­ca­my ko­lej­ną stro­nę księ­gi, uświa­da­mia­my sobie nagle, że dalej są już tylko białe kart­ki pa­pie­ru. Prze­cież są jesz­cze inne księ­gi. Są księ­gi bu­dzą­ce grozę, za­chwyt, po­grą­ża­ją­ce czy­tel­ni­ka w ot­chła­ni roz­pa­czy, albo prze­peł­nia­ją­ce jego serce wiarą i na­dzie­ją, ale za­wsze, nie­odmien­nie, każda z nich, ma swą ostat­nią stro­nę. Świat jest wiel­ką bi­blio­te­ką. Gdy­byś mógł Je­re­mia­szu do­tknąć mnie, wej­rzeć w mój umysł, zro­zu­mieć, za­chły­snąć się choć raz eu­fo­rią na­mięt­no­ści i do­świad­czyć bólu jej utra­ty. Gdy­byś mógł po­czuć wiatr w skrzy­dłach, la­wi­ro­wać w po­wie­trzu po­mię­dzy gór­ski­mi szczy­ta­mi, albo po­znać go­rycz sa­mot­no­ści tak głę­bo­kiej, jak stud­nia, z któ­rej nie mo­żesz się wy­do­stać. Lecz co ty mo­żesz o tym wie­dzieć Je­re­mia­szu? Moja księ­ga jest dla cie­bie za­mknię­ta, a twoja wła­sna, le­d­wie roz­po­czę­ta. Le­d­wie otwar­ta. No wła­śnie…

Gre­em­worth uśmiech­nął się.

– Ja zbu­do­wa­łem tę kom­na­tę przed laty. Roz­mie­ści­łem w niej ma­gicz­ne ka­mie­nie, by móc stu­dio­wać księ­gę za­klęć. Zro­zum, bez niej obaj bę­dzie­my zgu­bie­ni, a rządy w kró­le­stwie obej­mie twoja ma­co­cha. Nie mu­sisz ufać mi całym ser­cem. Za­ufaj swemu roz­sąd­ko­wi.

– Od­po­wiedz mi tylko na jedno py­ta­nie

– Słu­cham.

– Dla­cze­go sam po nią nie pój­dziesz?

– Nie lubię o tym mówić. To dość krę­pu­ją­ce

– Na­le­gam.

Smok wy­wró­cił ocza­mi i wes­tchnął.

– Przyj­rzyj się uważ­nie wej­ściu. – Je­re­miasz po­szy­bo­wał wzro­kiem w ślad za jego spoj­rze­niem. – A teraz rów­nie uważ­nie przyj­rzyj się moim roz­mia­rom.

Je­re­miasz osza­co­wał ga­ba­ry­ty wzdę­te­go smo­cze­go brzu­cha i otwo­rzył usta, jakby chciał coś po­wie­dzieć, ale w ostat­niej chwi­li uświa­do­mił sobie, że by­ło­by to co naj­mniej nie­wła­ści­we w tych oko­licz­no­ściach.

– Przez jakiś czas nie ko­rzy­sta­łem z kom­na­ty – cią­gnął Gre­em­worth – ani nie stu­dio­wa­łem księ­gi. Wio­dłem sobie spo­koj­ne, siel­skie życie. Ho­do­wa­łem owiecz­ki, ja­da­łem re­gu­lar­ne po­sił­ki. Dość ob­fi­te po­sił­ki…

– Roz­ty­łeś się tak, że nie mo­głeś latać, ani wejść do kom­na­ty? Nie ma na to ja­kie­goś za­klę­cia?

– Oczy­wi­ście, że jest – wark­nął coraz bar­dziej po­iry­to­wa­ny smok. – Trze­ba jed­nak zaj­rzeć do księ­gi. Prze­cież mówię, że nie stu­dio­wa­łem jej od lat. Gdy w końcu na­szła mnie ocho­ta, było już za późno.

– Nie mo­głeś schud­nąć, że tak po­wiem, w na­tu­ral­ny spo­sób?

– Nie od­czu­wa­łem ta­kiej po­trze­by. Aż do dzi­siaj.

Je­re­miasz zmru­żył oczy i po raz pierw­szy tego dnia sam się uśmiech­nął.

– Więc nie czy­ha­ją tam na mnie żadne nie­bez­pie­czeń­stwa?

– Nie. Za to te, które po­dą­ża­ją na­szym śla­dem są już bar­dzo bli­sko. W do­dat­ku nie mogę ob­ró­cić się w tym ko­ry­ta­rzu, a zatem wszyst­kie nie­bez­pie­czeń­stwa sku­mu­lu­ją się na moim tyłku, jeśli szyb­ko nie speł­nisz mojej proś­by. To wiel­ce kło­po­tli­we. Wbrew lu­do­wym prze­są­dom, ani smo­cze głowy, ani tyłki nie od­ra­sta­ją, jeśli raz zo­sta­ną od­cię­te, a wierz mi, wo­lał­bym nie przejść do hi­sto­rii, jako ten le­gen­dar­ny smok, któ­re­mu od­rą­ba­no tyłek za­miast głowy.

Je­re­miasz wspo­ma­ga­ny we­wnętrz­nie wspo­mnie­niem wście­kłe­go spoj­rze­nia ma­co­chy, prze­łknął gło­śno ślinę, od­wró­cił się i wkro­czył od­waż­nie do kom­na­ty. Do­słow­nie onie­miał z za­chwy­tu. Ścia­ny wy­ło­żo­ne były wspa­nia­ły­mi mo­zai­ka­mi z ka­mie­ni szla­chet­nych, przed­sta­wia­ją­cy­mi prze­róż­ne sceny z życia smo­ków. Smoki la­ta­ją­ce, smoki u wo­do­po­ju. Smoki po­lu­ją­ce, wzno­szą­ce się w po­wie­trze i opa­da­ją­ce na zdo­bycz, ula­tu­ją­ce ze zwie­rzy­ną w pasz­czy. Uwagę Je­re­mia­sza przy­ku­ła naj­więk­sza mo­zai­ka. Dwa smoki sple­cio­ne czule w mi­ło­snym uści­sku, z gło­wa­mi zło­żo­ny­mi wza­jem na swo­ich grzbie­tach, wa­ru­ją­ce na skal­nym urwi­sku.

– To jest pięk­ne! – krzyk­nął w kie­run­ku ko­ry­ta­rza. – Sam ukła­da­łeś te mo­zai­ki?

– Tak – od­rzekł Gre­em­worth stłu­mio­nym gło­sem, prze­kli­na­jąc w duchu wła­sne ar­ty­stycz­ne za­cię­cie, bo wie­dział, że czas nagli i nie pora na za­chwy­ty. – Zna­la­złeś księ­gę?

Je­re­miasz zre­flek­to­wał się. Całe to osza­ła­mia­ją­ce i za­gad­ko­we oto­cze­nie, w jakim zna­lazł się nagle, zro­dzi­ło w jego umy­śle tak wiele pytań… Ale żeby móc kie­dyś po­znać na nie od­po­wie­dzi, mu­siał dzia­łać szyb­ko. Księ­ga le­ża­ła na ma­syw­nym pul­pi­cie wy­ko­na­nym z czar­ne­go mar­mu­ru. Po­chwy­cił ją w dło­nie i usi­ło­wał unieść. Osią­gnął je­dy­nie tyle, że zdo­łał zrzu­cić ją z ło­mo­tem na ka­mien­ną po­sadz­kę. Cię­żar księ­gi do­słow­nie przy­szpi­lił go do pod­ło­gi. Roz­pacz­li­wie za­parł się no­ga­mi, na­prę­żył mię­śnie i usi­ło­wał nie­zdar­nie prze­su­nąć ją, ale szma­cia­ne łap­cie śli­zga­ły się po gład­kiej, ka­mien­nej po­sadz­ce, nie po­zwa­la­jąc na zna­le­zie­nie punk­tu opar­cia. Bły­ska­wicz­nie zrzu­cił je z nóg i spró­bo­wał za­przeć się bo­sy­mi sto­pa­mi. Stwier­dził, że tym spo­so­bem udaje mu się prze­su­nąć księ­gę za każ­dym razem o kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów w kie­run­ku wyj­ścia, gdzie ocze­ki­wał znie­cier­pli­wio­ny Gre­em­worth. Smok sły­szał już wy­raź­nie echo kro­ków i uja­da­nie psów w ko­ry­ta­rzu. Za­pach dymu draż­nił jego noz­drza. Smo­cze zmy­sły wy­ła­wia­ły z mroku czy­jeś nie­spo­koj­ne szep­ty i od­de­chy.

– Czemu to jest takie… Ciężżżżż­ż­kie!? – stęk­nął roz­pacz­li­wie Je­re­miasz, po raz ko­lej­ny prze­su­wa­jąc księ­gę o pół metra i opa­da­jąc na po­ślad­ki. Ze­rwał się jed­nak szyb­ko i po­no­wił wy­sił­ki. Pot zro­sił mu czoło, a serce biło jak osza­la­łe. Po raz pierw­szy w życiu czuł się kimś. Czuł, że coś od niego na­praw­dę za­le­ży. Coś bar­dzo waż­ne­go. Nie po­tra­fił­by po­wie­dzieć, co wła­ści­wie, poza ży­ciem jego i Gre­em­wor­tha, ale w głębi ducha pra­gnął, aby wszy­scy go teraz ob­ser­wo­wa­li i po­dzi­wia­li. Zwłasz­cza jedna taka… Dama dworu.

– Za­bez­pie­cze­nie przed kra­dzie­żą. – Gre­em­worth sta­rał się opa­no­wać drże­nie głosu. Czuł, że po­twor­nie swę­dzi go ogon. – Tylko praw­dzi­wy mag może unieść tę księ­gę bez żad­ne­go wy­sił­ku.

*

– Stój­cie i ucisz­cie się. – Sce­nicz­ny szept za­brzmiał na­zbyt gło­śno, jeśli wy­po­wie­dzia­ne nim słowa miały na celu ukry­cie ich obec­no­ści. – Tam – rzekł puł­kow­nik wbi­ja­jąc palec wska­zu­ją­cy w ole­isty pół­mrok, roz­pra­sza­ny je­dy­nie po­żół­kłym bla­skiem po­chod­ni. 

Unie­śli ża­gwie. W ich sła­bym świe­tle uj­rze­li nie­ru­cho­my frag­ment smo­cze­go ogona zni­ka­ją­ce­go za za­ło­mem. Prze­wod­nik zro­bił jesz­cze kilka kro­ków. Tuż za nim bez­sze­lest­nie stą­pa­ła kró­lo­wa. Zbroj­ni kro­czy­li ostroż­nie zwar­tą grupą za jej ple­ca­mi.

– Utknął – szep­nę­ła Arve­na. – Mamy go. Czy wszy­scy za­mo­czy­li groty w tru­ciź­nie?

Łucz­ni­cy sto­ją­cy za jej ple­ca­mi, z na­pię­ty­mi do po­ło­wy cię­ci­wa­mi i łu­ka­mi opusz­czo­ny­mi ku do­ło­wi po­ki­wa­li tylko gło­wa­mi.

– No to strze­laj­cie.

Męż­czyź­ni usta­wi­li się w nie­upo­rząd­ko­wa­nym szyku, na ile po­zwa­la­ła na to sze­ro­kość zwę­ża­ją­ce­go się tu­ne­lu. Na­cią­gnę­li cię­ci­wy mak­sy­mal­nie, ba­cząc jed­nak, by po­mi­mo skó­rza­nych rę­ka­wic, nie do­tknąć gro­tów umo­czo­nych w lep­kiej, zie­lon­ka­wej tru­ciź­nie, którą pod­su­nę­ła im w bu­te­lecz­ce kró­lo­wa, tuż przed wej­ściem do pie­cza­ry. Arve­na za­pew­nia­ła, że tru­ci­zna za­dzia­ła szyb­ko, lecz oni bar­dziej li­czy­li na swoją do­god­ną po­zy­cję. Smok naj­wy­raź­niej dał się za­pę­dzić w kozi róg i nie bę­dzie mógł za­ata­ko­wać. W naj­gor­szym razie do­bę­dą mie­czy i po­szat­ku­ją go bez li­to­ści. Potem wrócą do zamku i będą opo­wia­dać przy piwie, jak to usie­ka­li ga­dzi­nę. Może nawet przej­dą do hi­sto­rii?  Może ba­ja­rze wy­mie­nią ich imio­na w swo­ich opo­wie­ściach?

– Teraz! – Głos puł­kow­ni­ka eks­plo­do­wał w ciem­no­ściach, a w ślad za nim, świst pie­rza­stych strzał prze­szył ciszę wi­szą­cą w za­tę­chłym po­wie­trzu. Cel był duży, strze­la­li z nie­wiel­kiej od­le­gło­ści, więc nie spo­sób było chy­bić, a jed­nak zda­rzy­ło się coś cał­kiem nie­ocze­ki­wa­ne­go. Strza­ły prze­szy­ły na wylot smo­cze ciało, jakby było ono zu­peł­nie nie­ma­te­rial­ne, po czym w nie­od­gad­nio­ny spo­sób, za­wró­ci­ły gdzieś w ciem­no­ściach i ze świ­stem nad­le­cia­ły tru­ją­cym gra­dem z na­prze­ciw­ka, sie­jąc strasz­li­we spu­sto­sze­nie w sze­re­gach łucz­ni­ków, zu­peł­nie za­sko­czo­nych, wciąż sto­ją­cych w luź­nym szyku. Lu­dzie pa­da­li z krzy­kiem i ranni wili się w kon­wul­sjach. Arve­na z jakąś dziką mie­sza­ni­ną wście­kło­ści i fa­scy­na­cji ob­ser­wo­wa­ła to, co dzie­je się wokół niej. Dotąd jej mężne i bez­względ­ne serce nie za­drża­ło ani razu. Do­pie­ro gdy uj­rza­ła, jak jeden z łucz­ni­ków, sto­ją­cy le­d­wie metr od niej, wy­ry­wa sobie strza­łę z krwa­wią­ce­go oczo­do­łu wraz z gałką oczną na­dzia­ną na drzew­ce, po czym z prze­ra­ża­ją­cym wrza­skiem pada u jej stóp i kona w mę­czar­niach, coś w niej pękło. Z głę­bin ko­ry­ta­rza do­biegł po­twor­ny ryk i buch­nę­ły pło­mie­nie. Wszy­scy po­zo­sta­li przy życiu, rzu­ciw­szy broń gdzie po­pad­nie, w po­pło­chu, dzier­żąc w dło­niach je­dy­nie zba­wien­ne po­chod­nie, pierz­chli przed sie­bie w nie­od­gad­nio­ny świat mrocz­nych tu­ne­li. Jak potem śpie­wa­li wę­drow­ni ba­ja­rze, nie­któ­rzy po­dob­no błą­dzi­li w nich jesz­cze przez wiele dni, w ab­so­lut­nych ciem­no­ściach. Wśród tych nie­licz­nych, któ­rzy wy­do­sta­li się z pie­cza­ry na świa­tło dzien­ne, byli Got­fryd i Arve­na. Wraz z grup­ką oca­la­łych z po­gro­mu zbroj­nych do­pa­dli koni i pu­ści­li się ga­lo­pem ku wy­lo­to­wi do­li­ny. Wy­lęk­nie­ni, z gło­wa­mi skry­ty­mi w ra­mio­nach, wi­dzie­li tylko sma­ga­ny koń­ski­mi ko­py­ta­mi po­tęż­ny cień smoka, krą­żą­ce­go nad ich gło­wa­mi, lecz nikt za­praw­dę nie zna­lazł w sobie dość zu­chwa­ło­ści, by spoj­rzeć w górę, czy za sie­bie. Nie­mal czuli, jak fale po­wie­trza wznie­ca­ne przez ruch jego ma­je­sta­tycz­nych skrzy­deł prze­ta­cza­ją się nad ich gło­wa­mi. Opo­wia­da­li potem, że smok to­wa­rzy­szył im aż do gra­nic do­li­ny, a potem po pro­stu znik­nął. Tak, jakby nigdy go nie było.

*

Sie­dzie­li obaj przy ogni­sku. Przed chwi­lą zje­dli do­brze wy­pie­czo­ny ba­ra­ni udziec i po­pi­li czymś, co smok na­zwał swoim „pierw­szym ma­gicz­nym piw­nym eks­pe­ry­men­tem”, cał­kiem zresz­tą uda­nym. Tyle, że Gre­em­worth nie był już smo­kiem. Był teraz do­stoj­nym star­cem z długą, siwą brodą. Wspar­ty na lasce maga, w spi­cza­stym ka­pe­lu­szu z sze­ro­kim ron­dem, wpa­trzo­ny w pło­mie­nie, snuł swoją opo­wieść.

– Byłem mło­dym, nie­do­świad­czo­nym, choć nad­zwy­czaj uta­len­to­wa­nym ma­giem. Ona była pięk­ną, silną i mądrą smo­czy­cą. Urze­kła mnie jej po­tę­ga, pro­sto­ta jej zwie­rzę­cej na­tu­ry. Po­zna­łem ją tutaj, w tych gó­rach, pra­wie pół wieku temu. Przy­by­łem w te stro­ny, od­po­wie­dziaw­szy na we­zwa­nie tu­tej­szych miesz­kań­ców, by wal­czyć ze smo­kiem dzie­siąt­ku­ją­cym stada na­le­żą­ce do oko­licz­nych pa­ste­rzy. To miała być moja pierw­sza walka z ga­dzi­ną. Smoki są od­por­ne na za­klę­cia. Uzna­łem więc, że naj­le­piej bę­dzie sa­me­mu zmie­nić się w smoka, by móc się z nim zmie­rzyć. Gdy jed­nak spoj­rze­li­śmy sobie w oczy, ona i ja… Potem za­czę­li­śmy roz­ma­wiać… Stało się coś nie­prze­wi­dzia­ne­go. Ech, Je­re­mia­szu. Od razu zro­zu­mia­łem, że to ta je­dy­na, że nie znaj­dę dru­giej ta­kiej na całym świe­cie. Przez dłu­gie lata rzą­dzi­li­śmy wspól­nie tu, w do­li­nie. Nigdy wcze­śniej nie czu­łem się tak szczę­śli­wy, praw­dzi­wie wolny, ni­czym nie­ogra­ni­czo­ny i po­tęż­ny, jak wów­czas, gdy bez skrę­po­wa­nia mo­głem od­da­wać się we wła­da­nie zwie­rzę­cym in­stynk­tom. Stało się do­kład­nie to, przed czym za­wsze prze­strze­ga­li mnie moi na­uczy­cie­le. Gdy na zbyt długi czas zmie­nisz się w zwie­rzę, za­tra­cisz swe czło­wie­czeń­stwo. Ja je za­tra­ci­łem, Je­re­mia­szu. Sta­łem się wolny od prze­kleństw cią­żą­cych od wie­ków nad czło­wie­czą na­tu­rą, od żądzy zysku, wła­dzy i za­szczy­tów. Sta­łem się, wolny od kultu po­sia­da­nia, od sztucz­nie kre­owa­nych war­to­ści, tak skrzęt­nie wy­ko­rzy­sty­wa­nych do tego, by jedni lu­dzie mogli dzier­żyć wła­dzę nad in­ny­mi. Któ­re­goś dnia, ona wró­ci­ła z po­lo­wa­nia ze strza­łą w ło­pat­ce. Grot był za­tru­ty. To był nowy „ludz­ki” spo­sób na nie­po­kor­ne smoki, a ja nie pa­mię­ta­łem już wtedy za­klęć, któ­ry­mi mógł­bym ją uzdro­wić. Smo­cze in­stynk­ty przy­tę­pi­ły umysł, który w po­ło­wie stał się zwie­rzę­cy, a w po­ło­wie ludz­ki, nie­zdol­ny jed­nak do prze­cho­wy­wa­nia nawet pod­sta­wo­wej wie­dzy, którą nie­gdyś chło­nął z taką lek­ko­ścią. Nie umia­łem już zmie­nić się w czło­wie­ka. Wszyst­kie za­klę­cia za­pi­sa­ne były w księ­dze, którą zło­ży­łem w kom­na­cie w cza­sach, gdy by­wa­łem jesz­cze czło­wie­kiem. Dla­te­go roz­pacz­li­wie szu­ka­łem czło­wie­ka, który mógł­by mi ją przy­nieść, ale żad­ne­go nie spo­tka­łem. Wszy­scy bali się mnie, Je­re­mia­szu i nie­na­wi­dzi­li. Umy­ka­li przede mną, nim zdą­ży­łem co­kol­wiek po­wie­dzieć, po­pro­sić o pomoc. Przez dłu­gie go­dzi­ny pa­trzy­łem bez­rad­nie, jak moja uko­cha­na kona w mę­czar­niach. Po­cho­wa­łem ją na zbo­czu ośnie­żo­ne­go gór­skie­go szczy­tu. Potem zo­sta­łem zu­peł­nie sam i przez długi czas było mi wszyst­ko jedno.

Przez chwi­lę obaj spo­glą­da­li w mil­cze­niu w ogień. W końcu mło­dzie­niec prze­rwał ciszę.

– Od­zy­ska­łeś księ­gę i dawną moc. Za­wdzię­czam ci życie, ale chciał­bym pro­sić cię o coś jesz­cze, panie Gre­em­worth.

– Nim po­pro­sisz mnie o to, bym po­mógł ci od­zy­skać tron, mu­sisz zro­zu­mieć, że nawet jeśli sta­je­my się tym kim chce­my, do­sta­je­my to czego pra­gnie­my, wcale nie czyni nas to szczę­śli­wy­mi. Szczę­śli­wy­mi czyni nas zdol­ność do ak­cep­to­wa­nia tego, co przy­no­si nam los. Jak my­ślisz, ilu jesz­cze ludzi mu­sia­ło­by zgi­nąć w imię two­jej słusz­nej walki o spu­ści­znę po ojcu, Je­re­mia­szu?

– Nie cho­dzi o żaden głupi tron. Nie chcę być kró­lem. Chciał­bym za­miesz­kać w do­li­nie i zo­stać twoim uczniem. Chciał­bym móc kie­dyś po­szy­bo­wać w prze­stwo­rzach. Chciał­bym po­czuć się na­praw­dę wolny. Chciał­bym wy­zbyć się ogra­ni­czeń.

Mag wes­tchnął. „Nim sta­niesz się wolny, mu­sisz na­uczyć się być od­po­wie­dzial­nym, młody czło­wie­ku. Nawet mnie sa­me­mu nigdy nie udała się ta sztu­ka” po­my­ślał. Wie­dział jed­nak, że tej proś­bie nie zdoła od­mó­wić. Po la­tach bez­tro­skie­go życia, brze­mię od­po­wie­dzial­no­ści za los Je­re­mia­sza i tych wszyst­kich, któ­rych ten mło­dzie­niec miał spo­tkać w przy­szło­ści na swej dro­dze, spo­czy­wa­ło na jego bar­kach. Stało się tak w chwi­li, gdy z woli prze­zna­cze­nia, wy­cią­gnął kne­bel z jego ust. Gre­em­worth ro­zu­miał, że musi udźwi­gnąć ten cię­żar.

 

Koniec

Komentarze

od rzą­dzy zysku, wła­dzy i za­szczy­tów. – żądzy

wszyst­kie licz­by za­pi­su­je­my słow­nie

wszyst­kie Cię  i Panie małą li­te­rą

zły zapis dia­lo­gów, ale podam Ci  link, gdzie po­czy­tasz o po­praw­nym za­pi­sie

A poza tym? A poza tym do­star­czy­łeś mi chwi­lę z bar­dzo przy­jem­nym i nie­ba­nal­nym tek­stem. Za­nu­rzy­łam się w Two­jej baśni z przy­jem­no­ścią i po­pły­nę­łam do sa­me­go końca.

Bar­dzo udany de­biut na por­ta­lu.

Jak po­pra­wisz błędy – klep­nę bi­blio­te­kę.

A tu obie­ca­ny link: http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550 

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Dzię­ki. Je­stem wzro­kow­cem i nigdy nie mu­sia­łem uczyć się zasad or­to­gra­fii, bo pi­sow­nię zwy­kle utrwa­lam sobie w umy­śle, ale ma to swoje ciem­ne stro­ny.  Wy­ra­zy, które brzmią po­dob­nie, lecz mają od­mien­ne zna­cze­nie, cza­sem zle­wa­ją się w jedno w mojej pa­mię­ci. W tym wy­pad­ku “rzą­dze­nie” – “żądza”.  Po­pra­wiam i po­zdra­wiam. :) 

Sym­pa­tycz­na hi­sto­ria, cie­ka­we wy­ja­śnie­nie fluk­tu­acji w licz­bie dzie­wic, po baj­ko­we­mu wred­na ma­co­cha, jej chy­try spi­sek… To wszyst­ko spra­wia przy­jem­ność. Nad warsz­ta­tem mu­sisz jesz­cze tro­chę po­pra­co­wać, błędy wy­tknę­ła Ci Bemik.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

To tylko taka teo­ria. ;) Pro­blem dzie­wic­twa w ba­śnio­wych świa­tach nigdy nie był przed­mio­tem moich do­cie­kań. Przy­znam, że pi­sa­łem ten tekst z myślą o innym kon­kur­sie. Pi­sa­łem w po­śpie­chu, bo czas nie­ste­ty nie bywa moim sprzy­mie­rzeń­cem i poza za­ry­sem fa­bu­ły nie mia­łem ni­cze­go. Więk­szość po­bocz­nych wąt­ków, myśli, or­na­men­tów wsze­la­kich, przy­cho­dzi mi do głowy w trak­cie pi­sa­nia. To mój na­tu­ral­ny spo­sób pracy nad tek­sta­mi. Nieco cha­otycz­ny. Tak jest cie­ka­wiej.  Zwy­kle wiem dokąd zmie­rzam, ale nie za­wsze wiem, co spo­tka mnie w dro­dze. :) 

 Zwy­kle wiem dokąd zmie­rzam, ale nie za­wsze wiem, co spo­tka mnie w dro­dze. :)  – to bar­dzo cie­ka­we, ja mam po­dob­nie, cho­ciaż czę­sto nawet cel po­dró­ży ulega zmia­nie!

"Cza­sem przy­pa­da nam rola go­łę­bi, a cza­sem po­mni­ków." Hans Ch. An­der­sen ****************************************** 22.04.2016 r. zo­sta­łam bab­cią i je­stem nią już na pełen etat.

Pa­trząc Ci w oczy? Dokąd zmie­rza­my?

Jest… dru­gie wyj­ście? …..niedobrze…. po­peł­nia­my błędy, któ­rych nie da się na­pra­wić ot tak.

To dość krę­pu­ją­ce.

Jeśli sta­je­my się tym kim chce­my, …… nie czyni nas to szczę­śli­wy­mi,

 

Ro­zu­miał, że musi udźwi­gnąć ten cię­żar…

 

Smok bez jaj…

Cza­sem warto pójść za im­pul­sem twór­czym, ale prze­ra­ża mnie myśl o prze­bu­do­wie całej fa­bu­ły. Pi­sa­nie wcale nie przy­cho­dzi mi z ła­two­ścią, choć uwiel­biam to. Po­dob­nie jest chyba z tymi, któ­rzy biorą udział w ma­ra­to­nach. ;) Już. Do­ko­nu­jąc ko­rek­ty po­ża­ło­wa­łem, że nie na­pi­sa­łem cze­goś krót­sze­go, a zwłasz­cza mniej roz­ga­da­ne­go. Wtrą­ceń “nie­od­pasz­czo­wych” uży­wam na cał­kiem dużą skalę. Uwa­żam, że po­ma­ga­ją za­cho­wać płyn­ność nar­ra­cji. 

Prze­czy­ta­łam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

No no no… Kla­sycz­ny, już kla­sycz­ny żart o wpły­wie obec­no­ści smoka na li­czeb­ność miej­sco­wej po­pu­la­cji dzie­wic nadal bawi, a nie­kla­sycz­ne za­koń­cze­nie po­zwa­la trak­to­wać tekst jako wy­łą­czo­ny ze sche­ma­tu.

Gdy­byś tak jesz­cze raz przej­rzał, Au­to­rze, i do końca po­po­pra­wiał… Na przy­kład upo­rząd­ko­wał nie­któ­re zda­nia, jak to:

Jej śmiech ko­ja­rzo­ny przez pod­da­nych nie­ja­ko au­to­ma­tycz­nie ze świ­stem opa­da­ją­ce­go ka­tow­skie­go to­po­ra, tra­dy­cyj­nie wy­wo­ły­wał gęsią skór­kę u wszyst­kich, któ­rzy zna­leź­li się w jego za­się­gu.

“Za da­le­ko” ko­ja­rze­nie z jego au­to­ma­ty­zmem, “za­sięg śmie­chu” wy­da­je mi się nieco dziw­nym okre­śle­niem, no i brak prze­cin­ka.

To aku­rat cie­ka­wa uwaga o tyle, że w zda­niu tym, pe­wien dy­so­nans wy­wo­łu­je u mnie słowo “au­to­ma­tyzm”, bar­dzo współ­cze­śnie brzmią­ce i nie­ko­niecz­nie wpi­su­ją­ce się w ba­śnio­wy kli­mat  “smo­czej epoki” ;) Po­tra­fił­bym po­pra­wiać wła­sne tek­sty bez końca, ale wtedy nigdy nie był­bym  w sta­nie ich pu­bli­ko­wać.  Dzię­ki za ko­ment.  :) 

Vie­vió­rze, sche­ma­tycz­ne żar­ci­ki o nie­sza­blo­no­wym, cie­ka­wym fi­na­le.

 

Czyli, tak w skró­cie, po­do­ba­ło mi się.

 

Na pewno bra­ku­je sporo prze­cin­ków (szcze­gól­nie przed imie­sło­wa­mi), nie­któ­re zda­nia pro­szą się o po­now­ną re­dak­cję – Adam dał jeden przy­kład. Są to jed­nak uster­ki w ilo­ści, po­wiedz­my, wska­zu­ją­cej ra­czej na po­śpiech i brak dru­giej, po­pra­wia­ją­cej pary oczu niż nie­udol­ność.

 

In­te­re­su­ją­cy po­mysł, re­flek­syj­na pu­en­ta – a co mi tam, awan­sem cyknę punkt do Bi­blio­te­ki i pro­szę o jak naj­szyb­sze, po wy­ni­kach, wpro­wa­dze­nie ko­rekt :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Dzię­ki. Pro­ble­my z prze­cin­ka­mi nie wy­ni­ka­ją z po­śpie­chu, tylko z faktu, że zwy­czaj­nie nie je­stem mi­strzem in­ter­punk­cji.  I może z nad­mier­nej wiary we wła­sną in­tu­icję. ;) Spró­bu­ję jesz­cze raz sczy­tać tekst w naj­bliż­szy week­end. Mi­nę­ło już sporo czasu od ostat­niej ko­rek­ty i ten dy­stans pew­nie do­brze mi zrobi. 

Prze­czy­ta­łam z za­do­wo­le­niem, bo opo­wieść to przy­jem­na i choć opar­ta na tra­dy­cyj­nych wąt­kach, to w tre­ści za­ska­ku­ją­ca i za­koń­czo­na w spo­sób od­mien­ny, już nie tak oczy­wi­sty do prze­wi­dze­nia.

 

Uzbro­je­ni byli w dłu­gie włócz­nie, mie­cze przy­tro­czo­ne do bio­der i prze­pa­sa­ni do­dat­ko­wo łu­ka­mi. – Prze­pa­sać, to owi­nąć się czymś w pasie. Jak można prze­pa­sać się łu­kiem? ;-)

 

Po­zła­ca­ną rę­ko­jeść zdo­bił po­kaź­nych roz­mia­rów rubin. Plecy jej okry­wał je­dwab­ny, krwi­sto­czer­wo­ny płaszcz… – Czy na­praw­dę plecy rę­ko­je­ści okry­wał płaszcz? ;-)

 

Po pro­stu ho­du­je owce i wy­le­gu­je się po ca­łych dniach na słoń­cu. – Wo­la­ła­bym: Po pro­stu ho­du­je owce i ca­ły­mi dnia­mi wy­le­gu­je się na słoń­cu.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Uwaga od­no­śnie płasz­cza uwzględ­nio­na. To ewi­dent­ne uchy­bie­nie. Po­pra­wiam.

“ca­ły­mi dnia­mi” też brzmi ład­nie. Zgoda. Szli­fu­je­my. ;)

Spo­strze­że­nie od­no­śnie łuków budzi już moje wąt­pli­wo­ści:

„Ota­cza­ją­ca bo­wiem Księ­cia Zba­raw­skie­go mło­dzież, ja­śnia­ła orę­żem i ubio­rem, skóry Lam­par­cie spły­wa­ły z ich bar­ków, spoj­rze­nie wszyst­kich, jak zwy­kle u wol­nych ludzi, we­so­łe i śmia­łe. Sam Poseł w bo­ga­tej sza­cie, bo­ga­tym koł­cza­nem i łu­kiem był prze­pa­sa­ny; lubił on wspa­nia­łość, wie­dział bo­wiem, iż ta nie­ma­ło ludzi uprze­dza.”

/Zbiór pa­mięt­ni­ków hi­sto­rycz­nych o daw­nej Pol­sz­cze z rę­ko­pi­sów …, Tom 2

Ju­lian Ursyn Niem­ce­wicz/

 Słow­nik Ję­zy­ka Pol­skie­go przy­ta­cza na­stę­pu­ją­ce przy­kła­do­we  za­sto­so­wa­nia: 

Su­kien­ka prze­pa­sa­na szar­fą.

Prze­pa­sać ka­pe­lusz wstąż­ką.

Je­zio­ra prze­pa­sa­ne gro­blą.

Z tek­stu Niem­ce­wi­cza wy­ni­ka jasno, że już w XVIII-XIX wiecz­nej li­te­ra­tu­rze “prze­pa­sa­nie” nie mu­sia­ło od­no­sić się wy­łącz­nie do ob­wią­za­nia np. pasem kon­tu­szo­wym po­wy­żej linii bio­der. 

 

Do­my­ślam się, że łuki były wło­żo­ne sko­sem na tułów, a cię­ci­wa i ramię łuku znaj­do­wa­ły się, od­po­wied­nio, na ple­cach i na pier­si. Po­nie­waż jed­nak, Vie­vió­rze, na­pi­sa­łeś: „Uzbro­je­ni byli w dłu­gie włócz­nie, mie­cze przy­tro­czo­ne do bio­der i prze­pa­sa­ni do­dat­ko­wo łu­ka­mi”. – ja, na tej pod­sta­wie, mając przed oczy­ma oko­li­ce bio­der, wy­obra­zi­łam sobie łuki za­ło­żo­ne w pasie i sztyw­no ster­czą­ce na boki. ;-)

Vie­vió­rze, to Twoje opo­wia­da­nie i wy­łącz­nie od Cie­bie za­le­ży ja­ki­mi sło­wa­mi opi­szesz łucz­ni­ków.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Ja wi­dzia­łem to oczy­ma duszy w po­wszech­nym (można rzec hol­ly­wo­odz­kim) uję­ciu, do­kład­nie tak, jak opi­sa­łaś w po­ście po­wy­żej. Szczo­drze ob­da­ro­wa­łem wojów orę­żem i ka­za­łem im jesz­cze utrzy­mać się w sio­dle z całym tym mor­der­czym in­wen­ta­rzem. :-) Czy­tam wła­śnie, że nie­któ­re ro­dza­je łuków wy­ma­ga­ły zdję­cia cię­ci­wy na czas trans­por­tu i na­ło­że­nia jej do­pie­ro przed walką. Oczy­wi­ście nigdy nie wy­zbę­dzie­my się cał­ko­wi­cie mi­mo­wol­nych uprosz­czeń. 

W końcu na smoka szli, to uzbro­iłeś ich ob­fi­cie. ;-)

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Fajna hi­sto­ria. Gład­ko udało Ci się przejść od lekko czer­stwych (ale za­baw­nych) żar­ci­ków do nieco baj­ko­wo mo­ra­li­za­tor­skiej, ale sty­lo­wo do­pa­so­wa­nej do hi­sto­rii, pu­en­ty. Opo­wia­da­nie ma ładną struk­tu­rę, od­po­wied­nie tempo. Ogól­nie na plus.

 

 

I taki detal:

 

Zza ple­ców groź­nie ster­cza­ły koł­cza­ny ze strza­ła­mi.

 

Jest taki fil­mik w in­ter­ne­tach, ilu­stru­ją­cy, jak wy­glą­da bie­ga­nie z koł­cza­nem na ple­cach – zna­czy się: koł­czan wisi ra­czej przy pasie. Zresz­tą ta sama in­for­ma­cja wy­ni­ka z tych źró­deł hi­sto­rycz­nych, przy­to­czo­nych w ko­men­ta­rzach wyżej. 

 

 

I po co to było?

Po­wyż­sza dys­ku­sja skło­ni­ła mnie już wcze­śniej do przej­rze­nia rycin przed­sta­wia­ją­cych łucz­ni­ków. Jedna z nich przed­sta­wia­ła dwóch ta­tar­skich jeźdź­ców. Pierw­szy z nich miał koł­czan przy­mo­co­wa­ny w oko­li­cy bio­der, drugi na ple­cach tak, że strza­ły wy­sta­wa­ły ponad ra­mio­na. In­dy­wi­du­al­ne pre­fe­ren­cje? Czemu nie? Rów­nież ry­ci­ny przed­sta­wia­ją­ce an­giel­skich łucz­ni­ków po­zwa­la­ją do­mnie­my­wać, że oba spo­so­by no­sze­nia koł­cza­nu były sto­so­wa­ne i to jesz­cze przed na­krę­ce­niem filmu z Ke­vi­nem Cost­ne­rem. ;-) “Wszech­wie­dzą­ca” Wi­ki­pe­dia także do­pusz­cza opcję “przez ramię”.  

Nowa Fantastyka