- Opowiadanie: Krasicok - Wieczność u stóp Demawendu

Wieczność u stóp Demawendu

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Wieczność u stóp Demawendu

Petar Ilić był zna­nym w świe­cie i ce­nio­nym po­dróż­ni­kiem, od­kryw­cą, hi­ma­la­istą, geo­lo­giem, in­te­lek­tu­ali­stą. Na pewno sły­sze­li­ście o nim. Tak dużo się teraz mówi na jego temat w te­le­wi­zji, pra­sie, in­ter­ne­cie fak­tów, po­gło­sek, plo­tek. Tak dużo pisze się ar­ty­ku­łów, bio­gra­fii, prac zwią­za­nych z dzia­łal­no­ścią Pe­ta­ra. Jego do­ro­bek na­uko­wo-ba­daw­czy, cenne zna­le­zi­ska ar­che­olo­gicz­ne i tezy hi­sto­rycz­no-kul­tu­ro­we, sta­wia­ją go obok He­in­ri­cha Schlie­man­na, Mu­ham­ma­da Ibn Bat­tu­ty, Ro­al­da Amund­se­na, Otto Li­den­broc­ka, In­dia­ny Jo­ne­sa, Lary Craft oraz in­nych wy­bit­nych pa­sjo­na­tów, na­ra­ża­ją­cych nie­raz swoje życia w po­szu­ki­wa­niu praw­dy, sławy, przy­go­dy, a może po pro­stu guza. Wiele osób twier­dzi, że za­słu­żył na po­mnik z brązu albo cze­ko­la­dy.

Na­praw­dę nie ko­ja­rzy­cie?

Może to dla­te­go, że ob­szar jego za­in­te­re­so­wań był na­praw­dę wąski: mie­ścił się w pro­mie­niu paru ki­lo­me­trów od domu. Miał w końcu sie­dem lat. Mama nie po­zwa­la­ła mu da­le­ko od­cho­dzić. A tata? Po­znał już kilku, ale żaden nie był praw­dzi­wy. Alek­san­dar bił jego i mamę, Mijat wiecz­nie cho­dził nie­ogo­lo­ny i pach­niał brzyd­ko al­ko­ho­lem, Bran­ko miał nie­do­wład w jed­nej ręce i nie mógł przez to pra­co­wać (zwłasz­cza, że mu się nie chcia­ło), inny przy­cho­dził tylko na noc, kiedy Sla­vko wy­cho­dził i zni­kał zanim ten nie wró­cił z za­ro­bio­ny­mi nie wia­do­mo jak pie­niędz­mi.

Po­dob­no to wojna tak na­mie­sza­ła. I dla­te­go bu­dyn­ki są znisz­czo­ne. Petar wiele o niej sły­szał, ale za­wsze były to in­for­ma­cje pod­słu­cha­ne z z roz­mów do­ro­słych, z ich wspo­mnień wy­peł­nio­nych bólem albo in­ny­mi nie­przy­jem­ny­mi uczu­cia­mi, któ­rych nie po­tra­fił jesz­cze na­zwać, ale już od­czu­wał jako złe. Lu­dzie czę­sto o niej mó­wi­li albo od niej ucie­ka­li, ale jej temat wi­siał wtedy w po­wie­trzu i po­ja­wia­ło się dziw­ne mil­cze­nie i na­pię­cie. Wtedy Petar od­wra­cał się na pię­cie i ucie­kał poza do­mo­stwa­mi ku cią­gną­cym się w nie­skoń­czo­ność bez­dro­żom, za­gaj­ni­kom, po­rzu­co­nym ster­tom gruzu i złomu. To wła­śnie tam od­kry­wał ta­jem­ni­cze miej­sca, ukry­te skar­by, przy­szłość, karty, spo­ty­kał po­rzu­co­ne zwie­rzę­ta, przed­mio­ty, plany, na­dzie­je, zbie­rał ka­mycz­ki, za­baw­ki, do­świad­cze­nie, łomot. Co­dzien­nie od­by­wał swoje małe po­dró­że, gry wy­obraź­ni, które cał­kiem po­waż­nie trak­to­wał jako od­waż­ne wy­pra­wy w nie­zna­ne, pod­czas któ­rych zaj­mo­wał się epi­ste­mo­lo­gią, on­to­lo­gią i próż­niac­twem, co ma wię­cej wspól­ne­go ze sobą niż na pozór by się mogło wy­da­wać. Cza­sa­mi zdzie­rał ko­la­na do krwi, wpa­dał w po­krzy­wy, do dołów i rowów, to znowu wybił sobie zęba, go­ni­li go lu­do­żer­cy, strze­lał z pal­ców do ko­smi­tów, go­ni­ły go wy­chu­dzo­ne psy. Wra­cał do domu pad­nię­ty i brud­ny. Jego mama ma­wia­ła bez zło­śli­wo­ści, że nie byłby sobą, gdyby się nie po­bru­dził i że jego oj­ciec był taki sam: ledwo się cze­goś tknął a już miał na ko­szu­li kurz, smar, olej, ja­kieś reszt­ki, bóg wie co. Wtedy pytał, jaki był jego oj­ciec, a ona mil­kła, więc wra­cał do swo­ich zajęć, wy­cią­gał spod łóżka wiel­kie pu­deł­ko, zdej­mo­wał wieko i kładł do środ­ka rze­czy, które padły jego zna­le­zi­skiem owego dnia. Nikt nie mógł tam za­glą­dać, cho­ciaż kilka razy zro­bi­ła to mama pod­czas jego nie­obec­no­ści. Zro­bi­ła to z ro­dzi­ciel­skiej cie­ka­wo­ści, która w jej mnie­ma­niu uspra­wie­dli­wia­ła wszyst­ko, świa­do­ma, że gdyby jej za­cho­wa­nie wy­szło na jaw, syn zro­bił­by jej w domu nie­złą awan­tu­rę. Taką, jaką sied­mio­lat­ko­wie po­tra­fią urzą­dzić: okra­szo­ną pi­ska­mi, krzy­ka­mi, mio­ta­niem się i pła­czem. Jest to broń, która za­sto­so­wa­na po­praw­nie w wy­ko­na­niu dziec­ka, po­tra­fi sku­tecz­nie znie­chę­cić ro­dzi­ców do nie­po­słu­szeń­stwa.

Poza tym za­drę­czał matkę py­ta­nia­mi: “Mamo, mamo, a wi­dzia­łaś kie­dyś Za­chod­nią Bramę Bel­gra­du? A Wschod­nią też w te­le­wi­zji? A ile to jest osiem razy osiem? A można mieć nie­skoń­czo­ność? Kto to jest Tito? Na pewno to jakiś dobry pił­karz. Czy on miesz­ka na Tito Wrw? To bar­dzo wy­so­ko. Mamo! Dokąd pły­nie Sit­ni­ca? Co to jest me­czet? Kto to są Go­ra­ni? Pój­dzie­my jesz­cze do ham­ma­mu? Kim jest ten pan na koniu i z sza­blą? Czemu była wojna? Kto się bił? Mama, a kto za­czął? Oni byli źli, a my do­brzy? Chciał­bym mieć piłkę.”

Mały Petar nie mógł cze­kać: sam po­skle­jał ka­wał­ki gazet w jedną ca­łość. Od­bi­jał ją, kopał, pod­rzu­cał, tra­fiał nią w cel. Cza­sa­mi ta sztu­ka nie uda­wa­ła mu się, wtedy piłka za­wi­sa­ła na ga­łę­ziach, na dachu, zni­ka­ła w chasz­czach lub ja­kimś dole, po­ry­wał ją fi­glar­ny pies, wpa­da­ła do wody i roz­ma­ka­ła. W po­wo­jen­nych znisz­cze­niach i w szcze­li­nach kra­so­wych skał czy­ha­ło wiele nie­bez­pie­czeństw dla pa­pie­ro­wej piłki. Petar już nie­raz ją ura­to­wał. Wiele razem prze­szli. Zżyli się.

– Nie! Nie! Nie! – krzy­czał głos w gło­wie chłop­ca, gdy pa­pie­ro­wa kula po raz ko­lej­ny zni­ka­ła w ja­kiejś dziu­rze.

Szyb­ko rzu­cił się za nią, ale tym razem spra­wa wy­da­wa­ła się o wiele po­waż­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek. Piłka znik­nę­ła we wnę­trzu głę­bo­kiej dziu­ry w skale. Środ­ka nie roz­świe­ca­ło słoń­ce, dla­te­go nie można było okre­ślić jej głę­bo­ko­ści. Praw­do­po­dob­nie woda roz­pusz­cza­ła skały kra­so­we i w ten spo­sób po­wsta­ła wą­ziut­ka stud­nia kra­so­wa. Do­ro­sły czło­wiek nie zmie­ścił­by się w jej wnę­trzu, ale dla sied­mio­let­nie­go chłop­ca była w sam raz. W po­szu­ki­wa­niu pi­łecz­ki Petar po­sta­no­wił zejść w głąb roz­pa­dli­ny. Nie wie­dział tylko, że takie stud­nie kra­so­we po­tra­fią być głę­bo­kie do kil­ku­set me­trów.

Chło­piec scho­dził już dobre kilka minut. Sze­ro­kość ko­mi­na po­zwa­la­ła mu w miarę bez­piecz­nie i wy­god­nie zsu­wać się wzdłuż niego. Nie mógł spoj­rzeć na dół, dla­te­go nie wie­dział, ile drogi zo­sta­ło mu jesz­cze do po­ko­na­nia. Praw­do­po­dob­nie i tak nic nie mógł­by doj­rzeć w tych ciem­no­ściach. Świa­teł­ko u góry sta­wa­ło się coraz węż­sze i węż­sze. Kto inny wpadł­by w tej chwi­li w w pa­ni­kę, za­czął dusić się, krzy­czeć o pomoc i pró­bo­wał wy­do­stać się z tego nie­ko­rzyst­ne­go po­ło­że­nia jak naj­szyb­ciej, ale to dziec­ko miało w sobie zbyt wiele od­wa­gi i cie­ka­wo­ści, aby od­pu­ścić w tym mo­men­cie. Praw­da jest bo­wiem taka, że Petar szu­kał tylko po­wo­du do zej­ścia na dół i rzu­cał piłkę obok stud­ni, do­pó­ki ta nie sto­czy­ła się do niej.

– Tak!

Świa­tło sło­necz­ne prze­sta­ło już zu­peł­nie do­cie­rać do wnę­trza skal­ne­go szybu. Petar po­grą­żył się w cał­ko­wi­tych ciem­no­ściach. Po­ru­szał się przez to wol­niej i ostroż­niej niż do­tych­czas. Strasz­nie był cie­kaw, co znaj­du­je się na dole i gdzie jest ko­niec. Ta cie­ka­wość pcha­ła go równo mocno co gra­wi­ta­cja.

– Może do­sta­nę się do wnę­trza Ziemi? A jeśli tam jest pie­kło? Bę­dzie bar­dzo go­rą­co. Może nawet dotrę do Chin? Tam mają takie śmiesz­ne sko­śne oczy. A może ten tunel pro­wa­dzi do Au­stra­lii? Lu­dzie cho­dzą tam do góry no­ga­mi i jest dużo kan­gu­rów, bo u nas nie ma żad­ne­go, to tam na pewno muszą być wszyst­kie. Tu jesz­cze może być dużo kre­tów albo bar­dzo duże gli­sty, albo ja­kieś po­two­ry, ale ja się nie boję bo je­stem mały, a ma­łe­go chłop­ca nie można bić ani gryźć, ani nic mu nie można robić złego, tylko dobre rze­czy. Jak mnie będą go­ni­ły to im uciek­nę, bo je­stem mały, szyb­ki i zwin­ny, i tylko ja zmiesz­czę się do tej dziu­ry, po­gro­żę im pal­cem, po­ka­żę język, póź­niej po­wiem mamie o wszyst­kim. To po­win­no je…

Chłop­cu po­śli­zgnę­ła się noga na ka­mie­niu i runął w dół, obi­ja­jąc się po­rząd­nie. Na szczę­ście nie było już da­le­ko do pod­ło­ża i na­ba­wił się je­dy­nie kilku si­nia­ków, a nie zro­bił sobie coś po­waż­ne­go. Petar ze­brał się szyb­ko na nogi i po­czął roz­glą­dać się w nie­zmie­rzo­nych ciem­no­ściach, nie tylko za piłką, ale za czym­kol­wiek.

– Halo, halo! Ha­lo­oo! Hej, hej! Bu­uuuu! Jest tu kto? Echo? E-cho! To pie­kło? Ho ho! Hop hop! Haha! Czy tu ni­ko­go nie ma? Cze­eeeść! Je­stem w Chi­nach? Gdzie są wszy­scy? Heeej! Na­zy­wam się Petar i ni­ko­go nie skrzyw­dzę. Mam sie­dem lat. Nie bój­cie się! Kici kici po­twor­ki! Taś taś! Cip cip! Nic nie dzia­ła… Za­mknę oczy i po­li­czę do dzie­się­ciu, i le­piej niech moja pi­łecz­ka się od­naj­dzie! Jeden, dwa… Nic nie widzę.

Chło­piec już dawno wró­cił­by do ko­mi­na i wspi­nał się z po­wro­tem na górę, gdyby nie ogrom­na chęć prze­ży­cia przy­go­dy, która kie­dyś w przy­szło­ści, a nawet tego dnia, mogła na­ra­zić go na nie­bez­pie­czeń­stwo.

Petar usły­szał brzęk monet pod sto­pa­mi. Schy­lił się, by je pod­nieść. Kiedy był schy­lo­ny, ude­rzył go mocny, ale cie­plut­ki po­dmuch, jakby od­dech ja­kie­goś ol­brzy­ma. Wszyst­kie mo­ne­ty wy­pa­dły mu z rąk. Prze­wró­cił się na plecy, ale szyb­ko ze­brał na nogi. Nadal nic nie wi­dział, ale sły­szał ci­chut­kie sze­le­sty, szme­ry, takie jak do­by­wa­ją się z pra­cu­ją­cych cięż­ko płuc. Wtedy roz­legł się gruby, lekko sy­czą­cy głos:

– TEN SKARB NA­LE­ŻY DO AŻ­DA­CHY, WŁAD­CY ARIA­NA WA­EDŻO, STWO­RZO­NEJ PRZEZ OR­MUZ­DA, DO AŻ­DA­CHY, OB­DA­RZO­NE­GO CHWA­RE­NĄ ZE WZBU­RZO­NYCH GŁĘ­BIN WO­URU­KA­SZY, ODE­BRA­NĄ DŻAM­SZI­DZO­WI, SY­NO­WI WI­WAŃ­HAN­TA, PIERW­SZE­MU KRÓ­LO­WI LUDZ­KO­ŚCI, PANU ZA­ŚWIA­TÓW, ZHAŃ­BIO­NE­MU ZA­BI­CIEM KROWY, HA-HA. DZIĘ­KI TEMU AŻ­DA­CHA DO­STĄ­PIŁ CHA­RY­ZMY POD PO­STA­CIĄ OGNIA. DZIĘ­KI TEMU AŻ­DA­CHA ZO­STAŁ WŁAD­CĄ ARIA­NA WA­EDŻO. CZY JUŻ WIESZ KIM JE­STEM?

– Nie wiem, kim Pan jest, ale to bar­dzo pięk­nie wszyst­ko brzmi. Ja w ogóle bar­dzo lubię opo­wie­ści. Mama czę­sto mi je opo­wia­da – mówił z wro­dzo­ną mu od­wa­gą i uf­no­ścią Petar.

Od­po­wie­dział mu grom­ki śmiech i nieco bar­dziej ła­god­ny głos.

– JE­STEM O WIELE STAR­SZY OD WSZYST­KIE­GO, CO WI­DZIA­ŁEŚ, CHŁOP­CZE, NIE TYLKO OD TWO­JEJ MATKI. I ZNAM WIELE DAWNO ZA­PO­MNIA­NYCH OPO­WIE­ŚCI, ZA­PO­MNIA­NYCH W CZA­SACH, KIEDY AŻ­DA­CHA BYŁ WIEL­KIM KRÓ­LEM I TY­RA­NEM. MÓGŁ­BYM NA­PI­SAĆ KSIĘ­GĘ O WIELE BO­GAT­SZĄ OD KTÓ­REJ­KOL­WIEK WA­SZEJ SZACH­NA­ME.

– Na­praw­dę byłeś kró­lem? To dla­cze­go sie­dzisz tutaj w ciem­no­ściach? Król po­wi­nien kró­lo­wać. Zbie­rać po­dat­ki, rzą­dzić pod­da­ny­mi, nosić długą brodę, dra­pać się po niej, mieć zmarsz­czo­ne czoło i sie­dzieć na wy­so­kim tro­nie. W moim kraju przy­dał­by się dobry król. Wła­śnie skoń­czy­ła się wojna i dużo ludzi zgi­nę­ło, a wiele bu­dyn­ków jest znisz­czo­nych.

– MÓJ BLASK JUŻ NIE JA­ŚNIE­JE TAK, JAK KIE­DYŚ. NAWET DZIE­CI NIE SŁY­SZA­ŁY O AŻ­DZA­SZE. MATKI NIE STRA­SZĄ ICH JEGO CZAR­NY­MI WĘ­ŻA­MI. ŚMIE­JĄ SIĘ PEW­NIE Z AŻ­DA­CHY, KTÓRY DAŁ PRZE­CHY­TRZYĆ SIĘ SWOIM KUCH­TOM. ŚMIE­JĄ SIĘ Z AŻ­DA­CHY, KTÓRY PO­KO­NAŁ DŻEM­SZI­DA, KTÓRY PRZE­CIĄŁ NA PÓŁ UKRY­WA­JĄ­CE­GO SIĘ W PNIU DRZE­WA SPI­TU­RA, BRATA DŻEM­SZI­DA. TY­SIĄC LAT PA­NO­WA­ŁEM NAD ARIA­NE WA­EDŻO. TY­SIĄC LAT! TO BYŁO JAK MRU­GNIĘ­CIE OKIEM. A TERAZ CIER­PIĘ WSTYD I OPUSZ­CZA MNIE FARR… PRZY­KU­TY PRZEZ FE­RI­DU­NA, SYNA DŻEM­SZI­DA, DO SKAŁ DE­MA­WEN­DU, KTÓRY NIE CHCIAŁ BYĆ KRÓ­LO­BÓJ­CĄ. TEŻ MI. CO­DZIEN­NIE CZE­KAM NA KO­NIEC ŚWIA­TA. ANIOŁ ZDRA­DZIŁ MI, CO SIĘ ZDA­RZY.

Aż­da­cha za­ję­czał, za­sy­czał jakby. Za­pach­nia­ło siar­ką.

– Uch, co to za za­pach? – za­py­tał Petar wy­krzy­wia­jąc nos.

– TO ZA­PACH SUSZY NAD ARIA­NE WA­EDŻO.

– Pach­nie go­rzej niż w ła­zien­ce – stwier­dził po­waż­nie chło­piec.

– ZA­PACH DAW­NEJ CHWA­ŁY. DZIĘ­KI NIEMU ROZ­PA­LA­ŁEM W PŁU­CACH PO­TĘŻ­NY OGIEŃ WY­PEŁ­NIO­NY CHWA­RE­NĄ, KTÓRY PRZEZ TY­SIĄC LAT OD­GA­NIAŁ SRO­GIE ZIMY.

– Po­tra­fisz ziać ogniem?

– DAWNO TEGO NIE RO­BI­ŁEM.

– Ale po­tra­fisz?

– PRAW­DO­PO­DOB­NIE NIE. ODKĄD FE­RI­DUN… MÓJ FERR SŁAB­NIE I BĘ­DZIE SŁAB­NĄĆ DO KOŃCA CZASU.

– Tak my­śla­łem… – rzekł Petar za­wie­dzio­ny.

– POMÓŻ MI ZABIĆ FE­RI­DU­NA – rzekł en­tu­zja­stycz­nie głos, aż silny po­dmuch ude­rzył w chłop­ca. Dwa duże śle­pia za­bły­sły w mroku pełne chci­wo­ści – DAM CI ZA TO, CO ZE­CHCESZ: ZŁOTO, KO­BIE­TY, ZIE­MIĘ, WŁA­DZĘ. DAM CI KIE­LICH DŻEM­SZI­DA – ZWIER­CIA­DŁO BOGA, ALBO JEGO SZTY­LET. JEGO SIO­STRY ZO­STA­NĄ TWO­IMI NA­ŁOŻ­NI­CA­MI. POMÓŻ MI TYLKO ZABIĆ FE­RI­DU­NA. O NI­CZYM INNYM NIE MYŚLĘ OD WIE­KÓW, TYLKO O ZE­MŚCIE NA NIM. UWA­ŻAJ NA JEGO MA­CZU­GĘ W KSZTAŁ­CIE KRO­WIEJ GŁOWY… ZNAM SE­KRE­TY PA­ŁA­CU. WIEM, JAK ZGŁA­DZIĆ GO PO CICHU.

– Mam tylko sie­dem lat. Nie mogę ni­ko­go zabić, ani od­cho­dzić da­le­ko od domu. Nie znam żad­ne­go Fe­ri­du­na, ale wi­dzia­łem wiele ruin. Nasz król cho­dzi w gar­ni­tu­rze i nigdy nie wi­dział ma­czu­gi. Teraz ma się pi­sto­le­ty albo ka­ra­bi­ny, albo jeź­dzi się czoł­ga­mi i ni­ko­mu nie przy­no­si to chwa­ły, ani nikt nie zieje ogniem. Małe dzie­ci sie­dzą w domu i marzą tylko, żeby nie było wojen i miały nor­mal­ne dzie­ciń­stwo.

– WIELE SIĘ ZMIE­NI­ŁO – wes­tchnął roz­cza­ro­wa­ny Aż­da­cha – MAM WRA­ŻE­NIE, ŻE NA­DE­SZŁY OSTA­TECZ­NE DNI, A TY JE­STEŚ OBIE­CA­NYM GAR­SZA­SPEM W SKÓ­RZE DZIEC­KA I TYLKO CZY­HASZ BY MNIE ZABIĆ, A WSZYST­KO, CO MÓ­WISZ TO WIE­RUT­NE KŁAM­STWO, KTÓRE MA OSŁA­BIĆ MOJĄ UWAGĘ…

– Nie wi­dzia­łeś mojej piłki?

Po chwi­li za­sta­no­wie­nia:

– PO­DEJDŹ BLI­ŻEJ TO CI PO­KA­ŻĘ.

Petar za­wa­hał się krót­ko, ale cie­ka­wość w nim zwy­cię­ży­ła. Oprócz tego, chciał po pro­stu do­stać swoją piłkę z którą tak wiele prze­żył. Znowu ją zo­ba­czyć, kop­nąć, zgu­bić gdzieś. Zbli­żał się w kie­run­ku ob­ce­go po­wo­li, krok po kroku, ostroż­nie, ale prze­cież po omac­ku. Wiel­ka łapa chwy­ci­ła go nagle, przy­su­nę­ła do sie­bie, wtedy po­czuł gęsty za­pach siar­ki i zni­kąd za­ja­śniał pięk­ny blask ognia. Jego po­dmuch przy­sma­żył chłop­cu ko­smy­ki wło­sów, ale tylko przy oka­zji: za­pa­lił bo­wiem reszt­ki świec, jakie po­zo­sta­ły roz­ło­żo­ne na pod­ło­dze.

– TERAZ MI WIE­RZYSZ?

– Oczy­wi­ście. Od po­cząt­ku wie­rzy­łem, cho­ciaż nie­wie­le ro­zu­mia­łem. Do tej pory nie ro­zu­miem. Je­stem jesz­cze dziec­kiem. Ty je­steś smo­kiem. O ile do­brze po­zna­ję. To nic szo­ku­ją­ce­go w dobie te­le­wi­zji, bo tam cię już wi­dzia­łem. Nic mnie już nie zdzi­wi w tym wieku. W dwu­dzie­stym pierw­szym albo w wieku sied­miu lat. Mamy bomby, które spa­la­ją za jed­nym za­ma­chem wię­cej ludzi niż wszyst­kie smoki spa­li­ły w ciągu całej hi­sto­rii. Mamy stat­ki, które nie tylko la­ta­ją wy­so­ko na nie­bie, ale też takie, które fru­wa­ją aż do ko­smo­su. Nie­po­trzeb­ne nam złote runo, wy­rocz­nia w Del­fach, źró­dła, któ­rych strze­że­cie, mamy in­ter­net, wanny z ja­cuz­zi i hy­dro­ma­sa­żem, smart­pho­ny. To zna­czy ja nie mam, ale nie­któ­rzy mają. Może to dla­te­go wy­gi­nę­ły­ście.

– CHYBA CHCESZ ZO­STAĆ DZIŚ ZJE­DZO­NY, MAŁY.

– Nie­ste­ty, moja mama ka­za­ła mi wra­cać na obiad. Jest już późno. Puść mnie. Muszę iść. Bę­dzie się mar­twić. Szu­kać mnie. Le­piej nie kazać jej cze­kać. Bywa wtedy bar­dzo zła. Przyj­dę do cie­bie póź­niej. Teraz muszę już pójść. Nie jedz mnie, bo pój­dziesz do wię­zie­nia albo bę­dzie cię bolał brzuch. Ma­łych ludzi się nie je, to tylko tak w baj­kach stra­szą, żeby być grzecz­nym, ro­zu­miesz?

– NIECH CI BĘ­DZIE – rzekł Aż­da­cha roz­ba­wio­ny i pu­ścił go wolno. – JE­STEŚ CAŁ­KIEM CIE­KA­WYM CZŁO­WIE­KIEM. WY­RO­ŚNIESZ NA PEWNO NA WIEL­KIE­GO WO­JOW­NI­KA ALBO PRZY­WÓD­CĘ.

– A ty je­steś, jaki stary, taki głupi – po­wie­dział mały Petar sto­jąc już przy ko­mi­nie kra­so­wym i zaraz czmych­nął do niego.

Po­wrót na po­wierzch­nię zajął mu dwa razy dłu­żej niż scho­dze­nie w głąb, ale sztu­ka ta udała mu się. Wra­ca­jąc do domu ra­do­śnie pod­bi­jał piłkę (tak, nawet nie za­uwa­ży­li­śmy, kiedy ją od­na­lazł). O swo­jej przy­go­dzie ni­ko­mu nigdy nie opo­wie­dział. Do końca życia czę­sto wra­cał do owej roz­pa­dli­ny, sia­dał na jej brze­gu, rzu­cał do środ­ka ka­my­czek i cze­kał aż z wnę­trza wy­do­bę­dą się za­pach siar­ki i sy­czą­ce, grubo brzmią­ce szme­ry, które cza­sa­mi ukła­da­ły się w zna­jo­me wy­ra­zy: “Aż­da­cha”, “Aria­na”, “Fe­ri­dun”, w któ­rych nie­raz roz­po­zna­wał rów­nież prze­kli­na­nie na ma­łe­go chłop­ca. A może to tylko wiatr dął tak dziw­nie w wy­drą­żo­nych przez wodę ja­ski­niach, kto wie.

Zbli­ża­jąc się do kresu swo­je­go życia, Petar za­sy­pał przej­ście ka­mie­nia­mi. Na wszel­ki wy­pa­dek, bo jak nie­raz sam przed sobą za­uwa­żał, nie pa­mię­tał już, czy tamto spo­tka­nie wy­da­rzy­ło się na­praw­dę, czy było tylko wy­two­rem jego wy­obraź­ni, tak jak kra­sno­lud­ki wy­kra­da­ją­ce mleko z lo­dów­ki czy elfy gra­ją­ce i śpie­wa­ją­ce w lesie folk rock. Z tam­tych hi­sto­rii wy­rósł, ta wy­ra­sta­ła wprost z niego. Smoki, kró­lo­wie, ko­niec świa­ta, chwa­ła – to wszyst­ko było takie nie­zwy­kłe. Można się było po­czuć znowu czło­wie­kiem zma­ga­ją­cym się z si­ła­mi wy­kra­cza­ją­cy­mi poza jego ro­zu­mo­wa­nie, a nie czło­wie­kiem, który wszyst­ko już zdo­był, wszyst­ko już zro­bił i tylko się nudzi – tak jak Aż­da­cha, czeka na ko­niec świa­ta. Gdyby Petar uro­dził się wcze­śniej, zo­stał­by na pewno wiel­kim po­dróż­ni­kiem, zna­nym od­kryw­cą. A tak pisał bajki dla dzie­ci.

Koniec

Komentarze

Cie­pły, sym­pa­tycz­ny humor, spodo­bał mi się kon­trast mię­dzy smo­kiem i jego ocze­ki­wa­nia­mi a bo­ha­te­rem. Tro­chę mało się dzie­je fa­bu­lar­nie – wła­ści­wie to tylko jedna roz­mo­wa.

Pod wzglę­dem ję­zy­ko­wym mogło być dużo le­piej. Masz po­wtó­rze­nia, dwa pa­skud­ne błędy or­to­gra­ficz­ne. Źle się czyta takie duże li­te­ry – to nie błąd, tylko uwaga na przy­szłość.

Nie wspo­mi­nasz o od­na­le­zie­niu piłki.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

“Źle się czyta takie duże li­te­ry – to nie błąd, tylko uwaga na przy­szłość.“

Jak Prat­chett za­sto­so­wał coś ta­kie­go to wszy­scy piali z ra­do­ści… Wiel­kim to jed­nak wszyst­ko ucho­dzi na sucho xd

Może Mort ma krót­sze kwe­stie. Poza tym, jeśli do­brze pa­mię­tam, to Prat­chett miał wer­sa­li­ki (któ­rych nasz edy­tor nie ofe­ru­je), a nie woły. A może i czy­ta­nie z mo­ni­to­ra swoje robi…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Fakt – Śmierć (nie Mort), miał zde­cy­do­wa­nie krót­sze kwe­stie. Nie mam żad­nej książ­ki pod ręką żeby spraw­dzić, ale rze­czy­wi­ście czcion­ka była taka, że nawet dłuż­sze zda­nie nie prze­szka­dza­ło.

Sorki – za­czę­łam czy­ta­nie od ko­men­ta­rzy (”jadąc” na dół wi­dzia­łam te wy­krzy­cza­ne mo­no­lo­gi) i na razie też je ko­men­tu­ję.

A teraz wra­cam do tek­stu.

 

 

EDY­CJA (żeby nie mno­żyć ko­men­ta­rzy)

Do wy­mie­nio­nych już błę­dów do­rzu­cę in­ter­punk­cyj­ne. Poza tym smok o sobie mówi raz Aż­dach, raz Aż­da­cha.

W trze­cim aka­pi­cie na końcu po­ja­wia się jakiś Sla­vko, nad któ­rym się za­sta­na­wia­łam kto zacz – a nie lubię się za­trzy­my­wać , bo za­miast płyn­nie zmie­rzać przez tekst, czuję się jak­bym uty­ka­ła na mie­liź­nie.

 

A teraz kapka miodu – dia­log mię­dzy smo­kiem i chłop­cem bar­dzo fajny. Każdy mówił sobie, a tak się cza­sem czuję roz­ma­wia­jąc z bra­tan­ka­mi (wpraw­dzie młod­szy­mi niż Petar, ale co tam).

Po­praw błędy, a bę­dzie cał­kiem dobra opo­wieść.

Pi­sa­nie to la­ta­nie we śnie - N.G.

Zga­dzam się że pod wzglę­dem ję­zy­ko­wym tro­chę do po­praw­ki, ale sam po­mysł i nie­któ­re sceny – po pro­stu świet­ne, udało Ci się uchwy­cić spe­cy­ficz­ny styl wy­obraź­ni dziec­ka mie­sza­ją­cej fik­cję z rze­czy­wi­sto­ścią i wy­da­rze­nia ważne z nie­waż­ny­mi z punk­tu wi­dze­nia do­ro­słych. Po­do­ba mi się też zda­nie “Z tam­tych hi­sto­rii wy­rósł, ta wy­ra­sta­ła wprost z niego“. Taka pe­reł­ka :)

Prze­czy­ta­łam.

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

“rze­czy, które padły jego zna­le­zi­skiem owego dnia“ – rze­czy, które padły zna­le­zi­skiem…?

 

“Sze­ro­kość ko­mi­na po­zwa­la­ła mu w miarę bez­piecz­nie i wy­god­nie zsu­wać się wzdłuż ko­mi­na.“

 

Faj­nie pi­szesz, w ta­kiej sym­pa­tycz­nej, baj­ko­wej kon­wen­cji. Można po­lu­bić głów­ne­go bo­ha­te­ra, przy­padł mi do gustu. Smok zresz­tą też i cała ich roz­mo­wa. A jed­nak po­zo­stał pe­wien nie­do­syt, tro­chę mnie roz­cza­ro­wa­ło za­koń­cze­nie. Aż się prosi by smok z chłop­cem prze­ży­li jakąś przy­go­dę…

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Takie za­koń­cze­nie wy­da­wa­ło mi się pięk­ne – chło­piec do­ra­sta i każ­de­go dnia wraca do owego miej­sca, słu­cha od­gło­sów wy­do­by­wa­ją­cych się z ko­mi­na kra­so­we­go, wrzu­ca ka­mycz­ki, żeby roz­draż­nić spę­dza­ją­cą tam wiecz­ność isto­tę, a pod ko­niec życia za­sy­pu­je wej­ście. Nie mo­głem po­pro­wa­dzić tego cał­kiem ina­czej – opo­wia­da­nie sta­ło­by się zbyt mrocz­ne i krwa­we, gdyby Aż­da­cha, irań­ski smok-ty­ran, wy­do­stał się na wol­ność. Na pewno wró­cił­by do Aria­nem Wa­edżo, ale za­miast Dżem­szi­da za­stał­by Cha­me­ne­ie­go albo Ro­wha­nie­go i… Nie chciał­bym być w ich skó­rze ;p Wy­obraź­my sobie, jakie nie­bez­pie­czeń­stwo nio­sły­by dla świa­ta rządy smoka w kraju, który już stra­szy ata­kiem ato­mo­wym :P Co wy­ro­sło­by z na­sze­go chłop­ca, który stał­by się świad­kiem śmier­ci wielu osób, wojen, spi­sków smo­ka-ty­ra­na? Na pewno nie­złe ziół­ko xd Naj­waż­niej­sze, co po­wstrzy­ma­ło mnie przed prze­dłu­że­niem wątku i uwol­nie­niem smoka na wol­ność jest wier­ność mi­to­lo­gii, która wy­raź­nie mówi, że Aż­da­cha czeka uwię­zio­ny u stóp De­ma­wen­du na ko­niec świa­ta, pod­czas któ­re­go za­bi­je go Gar­szasp. Je­dy­na li­cen­tia po­eti­ca na jaką sobie po­zwo­li­łem, do­ty­czy wła­śnie góry De­ma­wend, która leży w Ira­nie. Akcja utwo­ru roz­gry­wa się jed­nak w Ko­so­wie. Po­wiedz­my, że aż tam sięga De­ma­wend ko­rze­nia­mi xd Ta sy­tu­acja, obec­ność smoka, tłu­ma­czą jed­nak wojny do­mo­we. Jego de­mo­nicz­ny wpływ przy­czy­nia się do po­wsta­wa­nia kon­flik­tów w re­gio­nie bał­kań­skim, czyli… do końca świa­ta nic się tam nie zmie­ni :P

Zwra­ca uwagę sty­li­za­cja – świet­nie uchwy­co­ny, “roz­bie­ga­ny” styl ma­łe­go dziec­ka, prze­rzu­ca­ją­ce­go uwagę co rusz z za­gad­nie­nia na za­gad­nie­nie. Po­do­bał mi się rów­nież dia­log  smoka z sied­mio­lat­kiem – naj­bar­dziej opan­ce­rzo­na że­la­zem lo­gi­ka ka­pi­tu­lu­je, bywa, w star­ciu z pa­ra­dyg­ma­ta­mi mło­dych oby­wa­te­li :-)

Cie­płe, życz­li­we, odro­bi­nę me­ta­fo­rycz­ne – ale takie wła­śnie baj­ko­wo-przy­po­wie­ścio­we. Przez ob­cość Aż­da­cha, jego sy­tu­acja nieco nie­zro­zu­mia­ła, zo­sta­wia czy­tel­ni­ka z dużym zna­kiem za­py­ta­nia i ko­niecz­no­ścią wer­to­wa­nia in­ter­ne­tów. Nie, żeby to było źle, ale wy­bra­łeś mało po­pu­lar­ne­go kul­tu­ro­wo smoka, więc nie można li­czyć na ogól­ną zna­jo­mość tej le­gen­dy, więc temat aż się prosi o ja­kieś roz­bu­do­wa­nie, by wię­cej opo­wie­dzieć o parze bo­ha­te­rów.

To po­tęż­nie osła­bia moż­li­wość do­ce­nie­nia żartu. Tro­chę wciąż in­ter­punk­cja…

 

Bar­dziej in plus, jak dla mnie.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Hi­sto­ria opo­wie­dzia­na w spo­sób  zaj­mu­ją­cy i pełen na­tu­ral­ne­go wdzię­ku. Współ­cze­sna, a jed­no­cze­śnie bar­dzo baj­ko­wa. Oszczęd­na, ale nie skąpi gar­ści szcze­gó­łów. Bar­dzo miła lek­tu­ra.

 

na­ra­ża­ją­cych nie­raz swoje życia w po­szu­ki­wa­niu praw­dy… – …na­ra­ża­ją­cych nie­raz swoje życie w po­szu­ki­wa­niu praw­dy

Życie nie wy­stę­pu­je w licz­bie mno­giej.

 

ale za­wsze były to in­for­ma­cje pod­słu­cha­ne z z roz­mów do­ro­słych… oraz: Kto inny wpadł­by w tej chwi­li w w pa­ni­kę… – Jeden spój­nik wy­star­czy.

 

Ta cie­ka­wość pcha­ła go równo mocno co gra­wi­ta­cja.Ta cie­ka­wość pcha­ła go rów­nie mocno, co gra­wi­ta­cja.

 

Nie wiem, kim Pan jest… – Nie wiem, kim pan jest

 

Po­wrót na po­wierzch­nię zajął mu dwa razy dłu­żej niż scho­dze­nie w głąb… – Po­wrót na po­wierzch­nię zajął mu dwa razy wię­cej czasu niż scho­dze­nie w głąb… Lub: Po­wrót na po­wierzch­nię trwał dwa razy dłu­żej niż scho­dze­nie w głąb

Gdyby ci, któ­rzy źle o mnie myślą, wie­dzie­li co ja o nich myślę, my­śle­li­by o mnie jesz­cze go­rzej.

Mnie, przy­znam, naj­bar­dziej po­do­bał się ten wstęp o ro­dzi­nie i kraju pro­ta­go­ni­sty. Potem jest jakby sła­biej, bo opo­wieść prze­ra­dza się z dość cie­ka­wej pa­no­ra­my rze­czy­wi­sto­ści w ła­że­nie w dziu­rze w ziemi ; P Smok jest bez szału, bo – jak się wy­da­je – wpro­wa­dze­nie mało zna­nej kre­atu­ry z mi­to­lo­gii – wy­ma­ga cze­goś wię­cej niż rzu­ce­nia pa­ro­ma an­tycz­nie brzmią­cy­mi na­zwa­mi. Cał­kiem faj­nie na­to­miast wy­szło ob­ra­zo­wa­nie z per­spek­ty­wy dziec­ka. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka