- Opowiadanie: Shagga - Wspiąć się na górę Niitaka

Wspiąć się na górę Niitaka

Witam Wszystkich. Jest to moja pierwsza oficjalna publikacja. Postanowiłem w końcu poddać się profesjonalnej ocenie. A zatem do dzieła!

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Wspiąć się na górę Niitaka

Kiedy Steven otworzył oczy, szarość nocy przechodziła właśnie w świt. Pierwsze promyki przebijały się przez zakurzoną szybę, wpadając niepewnie do wielkiego pomieszczenia, by rozpłynąć się w jego półmroku. Choć był jeszcze zaspany szybko dostrzegł, że w pokoju nie ma nikogo poza nim. Uświadomił sobie, że to właśnie cisza wyrwała go ze snu. Od kilku miesięcy noc niosła się echem symfonii oddechów i chrapania kilkunastu współtowarzyszy. Dziś tego zabrakło. Steve podniósł się, usiadł na materacu, przetarł oczy i rozejrzał się. W sali ustawiono dwadzieścia łóżek w dwóch rzędach, po jednym rzędzie przy każdej z dłuższych ścian. Jedno zajmował on, pozostałe były puste. Skołtunione koce walały się po podłodze, a porozrzucane fragmenty ubrań tworzyły wielobarwną mozaikę. Wszystko wskazywało na to, że lokatorzy opuścili to miejsce w wielkim pośpiechu. Chłopak zastanawiał się, jak to możliwe, że niczego nie słyszał. Dlaczego mnie nie obudzili?! – oburzył się. Postanowił wstać i sprawdzić, co takiego się stało, że koledzy zerwali się z łóżek w niedzielny poranek. Stanął chwiejnie na nogach, a sprężyny łóżka głośno zaskrzypiały. Wciąż jeszcze zaspany, ziewnął i przeciągnął się z głośnym westchnieniem. Rzucił okiem na śliczną buźkę wiszącą na ścianie i stojąc tak chwilę w samych spodenkach próbował doprowadzić swój umysł do stanu używalności.

Sala miała kształt prostokąta. Łóżka zapełniały niemal całą przestrzeń, pozostawiając pośrodku tylko niezbyt szeroką alejkę. Na krótszej ze ścian osadzono drzwi, nad nimi zaś widniał wiele mówiący napis „Semper Fidelis”. Tak, tak. Szczególnie, jeśli biegną gdzieś rano i zostawiają cię samego – podsumował. Zgniłozielony kolor ścian nie nastrajał optymistycznie. Jednak większość pomieszczeń w barakach wyglądała podobnie, toteż kadeci zdążyli już do tego przywyknąć. Izby żołnierskie urządzone były w surowym stylu. Mimo to w ich wyposażeniu znajdowało się wszystko, czego młodzi żołnierze potrzebowali: łóżka, niewielkie szafki na ubrania i rzeczy osobiste oraz wieszaki.

Z zamyślenia wyrwał Stevena szmer za oknem przechodzący po chwili w głośny świst. Choć w tym momencie nie zdawał sobie z tego sprawy był to pierwszy odgłos, jaki usłyszał po przebudzeniu. Zdjęty nagłym niepokojem odwrócił się, by spojrzeć przez okno wychodzące na północ. Widok jak zwykle był imponujący. Na pierwszym planie baraki i wieża sygnałowa, ćwierć mili dalej linia brzegowa basenu portowego rysująca się wyraźnie za częściowo przesłaniającymi ją budynkami. W oddali woda płynnie przechodziła w Ford Island – wyspę lotnisko. Wszystko było na swoim miejscu. Połyskujące okręty stały nieruchomo na tafli gładkiej jak szkło, a czerwone słońce wschodziło z wolna, jakby wstydliwie wychylając się zza niewysokiego wzgórza. Steve uniósł głowę. Gwieździsty sztandar poruszał się leniwie na maszcie w centralnym punkcie placu defilad. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Tylko gdzie są wszyscy? – zastanawiał się. Podszedł z powrotem do łóżka, by się ubrać. Zajęło mu to kilka minut, w czasie których słońce rozświetliło swoje oblicze na grudniowym niebie. Gdy już chciał wyjść na zewnątrz by sprawdzić, o co w tym wszystkim chodzi, usłyszał cichy warkot silnika, narastający miarowo i dobiegający zza hangaru. Wyjrzał za okno i stwierdził, że to dźwięk wysłużonego Willysa, który wzniecał tumany kurzu na drodze wiodącej od strony portu. Steven śledził go wzrokiem i kolejny już raz miał wrażenie, że coś tu nie gra. Oparł dłonie na parapecie i czekał na intrygującego przybysza. Za kierownicą siedział młody żołnierz o blond włosach, ledwo trzymający w ryzach pędzącego jeepa. Pospiesznie zaparkował go przy południowej ścianie hangaru i gdy tylko dostrzegł Stevena w oknie pobliskiego budynku, pognał w jego kierunku. Steve zmarszczył brwi – Coś się stało… Coś musiało się stać.

– Słyszałeś człowieku?! – darł się co sił blondyn. – Słyszałeś meldunki?!

– O czym ty mówisz? – odpowiedział coraz bardziej zaniepokojony Steven.

– Mam kolegę na posterunku McGrew Point! – odparł tamten machając rozpaczliwie rękoma i wskazując dłonią na północny wschód. – Zbliżają się… Stary, to nie ćwiczenia!

I znów ten świst powietrza, tym razem dużo głośniejszy. Coś na moment rzuciło cień na hangar i drogę. Ułamek sekundy później plac defilad zmienił się w morze ognia. Steve stał w osłupieniu patrząc na płomienie tańczące w odległości kilkunastu metrów od niego. Krzyczący chłopak zniknął. Akagi… Akagi… akagi… akagiakagiakagiakagi… – w jego głowie litery układały się w słowo, które choć nie wiedział dlaczego, przepełniło go grozą. Pierwszą jego myślą było to, że coś poszło bardzo nie tak. W końcu to baza wojskowa. Ktoś mógł pomylić rodzaj amunicji i przypadkowo zrzucić bombę, ale… Przecież to nie poligon, a dziś jest niedziela. Poza tym ten koleś krzyczał, że się zbliżają? Ale kto? I na boga gdzie się wszyscy podziali?! – bił się z myślami. Płomienie opadły pozostawiając po sobie czarną ziemię i dopalające się kępki trawy. Willys stał nienaruszony, z wciąż odpalonym silnikiem, obok hangaru. Stał poza zasięgiem płomieni. Kadet odwrócił się na pięcie, chwycił kurtkę i wybiegł na korytarz kierując się do wyjścia. Po drodze, podobnie jak w pomieszczeniu sypialnym, nie spotkał żywego ducha. Gdy znalazł się na zewnątrz coś rzuciło się na niego i przylepiło do jego twarzy. Zerwał to z odrazą, po chwili jednak uświadomił sobie, że to tylko gazeta poderwana przez wiatr. „Honolulu Star Bulletin” – numer wczorajszy, brzegi kartek były nadpalone. Ruszył przed siebie, jasne było, że musiał zgłosić gdzieś to, co się tu stało. Słońce zawisło już dość wysoko oplatając okolicę swymi czerwonymi mackami. Postanowił udać się do klubu oficerskiego, znajdującego się w sąsiedztwie przystani promowej. Jeep przyzywał go jednostajnym rytmem pracującego silnika, dlatego Steve bez namysłu wybrał ten środek lokomocji. Wskoczył za kierownicę, płynnym ruchem wyjął z paczki leżącej na podłodze zmiętolonego papierosa własnej roboty, wsadził go do ust, podpalił i zaciągnął się kilkakrotnie. Jemu się już nie przyda – pomyślał patrząc smutno na miejsce, w którym ostatni raz widział młodego żołnierza. Zaczął kaszleć, więc cisnął petem jak najdalej potrafił. Wrzucił bieg i nie oglądając się za siebie ruszył gwałtownie w półmilowy rajd do klubu.

Syreny alarmowe zaczęły wyć niemal równocześnie. Zarówno te na lądzie, jak i te zainstalowane na okrętach, ostatecznie rozwiały wątpliwości Stevena. Kula ognia to nie był przypadek. Działo się coś złego. Póki co, choć usilnie się starał, nie był w stanie określić, co tak właściwie się stało. Przez zawodzenie przebił się dźwięk bardziej mroczny niż wszystko, co słyszał dotychczas w swoim krótkim, lecz barwnym życiu. Coś jak smutny ryk, albo wycie. Shokaku… Kaga… – znów to uczucie, jakby ktoś włożył niezrozumiałe słowa do jego głowy. Parkując przy klubie zauważył, że z trudem powstrzymuje drżenie dłoni. Wyskoczył z jeepa i już chciał pomknąć do białych drzwi wejściowych, gdy na granicy swojego pola widzenia dostrzegł ruch. Spojrzał w lewo, w stronę Ford Island, która stąd była świetnie widoczna wraz ze wszystkim, co ją otaczało. Mimowolnie otworzył usta i znieruchomiał. Gigantyczny stwór zataczał szeroki okrąg nad grupą pancerników cumujących po wschodniej stronie wyspy. Smok – to słowo zabrzmiało tak irracjonalnie w jego umyśle. Zmysły kłóciły się ze sobą. Rdzawa sylwetka zanurkowała błyskawicznie w stronę Arizony. Steve stał jak słup. Krople zimnego potu spłynęły mu wzdłuż kręgosłupa. Patrzył na ciemny kształt pikujący w kierunku broniącego się pancernika. Działka zamontowane na pokładzie pluły amunicją, lecz niewiele mogły zdziałać w konfrontacji ze skórą bestii. Dla Stevena czas jakby stanął w miejscu, był tylko okręt i jaszczur. Smok – umysł jednocześnie podpowiadał rozwiązanie i odrzucał taką ewentualność. Gad złożył skrzydła, wielkie skórzaste wachlarze rozpięte między pomarszczonymi palcami. Na pokładzie Arizony panował nieopisany chaos. Kilkuset marynarzy, wyciem syren wyrwanych ze snu, walczyło o przetrwanie. Wszystkie ich działania były jednak bezskuteczne, bowiem potwór wypluł chmurę ognia, która ogarnęła prawie cały okręt poczynając od części dziobowej. Żar stopił wszelki opór.

Bestia miała niewiarygodnie długi ogon, dłuższy niż reszta ciała. Skrzydła jak u nietoperza – stosunkowo duże biorąc pod uwagę rozmiar tułowia – i niewielką głowę siejącą pożogę. Wielkością przypominała duży okręt, była jednak od niego znacznie zwinniejsza. W powietrzu poruszała się jak ptak kreśląc w locie brunatno-pomarańczowe wstęgi. Teraz uderzyła kilkakrotnie skrzydłami i wzniosła się ponownie, prawdopodobnie planując kolejne natarcie. To Akagi – Steven doznał olśnienia. Słowa w jego głowie to imiona bestii. W jakiś nieznany mu sposób, słowa te wdarły się do wnętrza jego umysłu.

Płonący pancernik skąpany był w kłębach gęstego, czarnego jak smoła dymu, powoli okrywającego okolicę trującym całunem. Steve, gdy uporał się z pierwszym szokiem, rzucił się do drzwi wejściowych klubu oficerskiego, wbiegł po schodach i wpadł do środka. W normalny dzień on i reszta niskich stopniem żołnierzy nie mogli tu wchodzić. Dzisiejszy dzień nie był jednak normalny. Rozejrzał się. Na podłodze za kontuarem, oplatając rękoma podkulone nogi, siedziała łkając Stacey. Wszyscy ją znali. Zbliżył się do niej i dotknął jej ramienia. Ona jednak kiwała się tylko w przód i w tył nie reagując na bodźce. Omiótł spojrzeniem restaurację. W jadalni dostrzegł samotną postać siedzącą przy otwartym oknie. Pułkownik, którego Steve nie znał, przycupnął na krześle przysuniętym do ściany. Łokieć jednej ręki wciskał w kolano, dłonią zaś podpierał policzek. W drugiej dłoni trzymał fajkę, którą namiętnie palił, wypuszczając na grudniowe powietrze dym tworzący chmurki jednakowej wielkości. Stary wyglądał na Hiszpana albo Włocha. Sprawiał wrażenie, jakby oglądał spadające liście z wygodnego fotela na werandzie. Zagłada portu nie robiła na nim najmniejszego wrażenia.

– Spójrz, jakie to piękne chłopcze – rzekł ze stoickim spokojem. – È magnifico, molto bello.

– Ale… Panie Pułkowniku – zaczął skonsternowany Steve – jak pan może tak patrzeć? Nie uważa pan, że powinniśmy coś zrobić?

– Chłopcy z Arizony próbowali. I co? – odparł stary, fajką wskazując płonący okręt.

Steve podszedł bliżej, by widzieć to, co działo się na zewnątrz. Ogłuszająca eksplozja przetoczyła się falą po całym porcie. Wiarus nawet nie mrugnął. Najwyraźniej ogień dotarł do okrętowego magazynu amunicji powodując druzgocącą eksplozję. Arizona w ciągu minuty osiadła na dnie basenu portowego.

– Historia o nas nie zapomni – zaczął spokojnie pułkownik, wypuszczając kolejną idealnie okrągłą chmurkę – popatrzmy wspólnie na ten taniec.

Nie wierzył własnym uszom. Stary zwariował. Siedzieć i patrzeć bezczynnie? Z drugiej jednak strony, cóż mogli zrobić przeciw tak niszczycielskiej sile? Bestii było już kilka. Dwa kolejne gady szybowały wysoko nad Ford Island. Połyskujący zielenią to Kaga, ciemnoczerwony zaś, z rogami wzdłuż kręgosłupa, to Shokaku. Steven nie miał pojęcia skąd to wie, było to jednak tak pewne, jak to, że stał tu obok śmierdzącego tytoniem staruszka. Tankowiec Neosho zakotwiczony przy nabrzeżu pomiędzy pancernikami Oklahoma i California odrzucił cumy i ociężale odbił od brzegu poruszając się do tyłu. Prawdopodobnie w ten sposób jego załoga chciała ocalić swój statek. Trudno było patrzeć na tak nierówną walkę, było to jednak budujące – ognisko oporu w szalejącym piekle. Steve złapał się na tym, że z zaciśniętymi pięściami dopingował powoli przecinającą wody portu jednostkę wykrzykując zagrzewające hasła. Tuż obok niego stary wypuścił dym z ust, który to kolejny raz utworzył idealną chmurkę. Tego było za wiele. Kadet wybiegł z pomieszczenia oskarżając pułkownika o bezczynność. Po opuszczeniu klubu uderzyło go ciepłe powietrze, przynosząc ze sobą falę wątpliwości – Co ja mogę zrobić?

– To smoki – powiedział już na głos wiedząc, że jest to tak samo absurdalne, jak prawdziwe.

Zszedł po schodach i zbliżył się do krawędzi nabrzeża. Stąd mógł lepiej widzieć to, co działo się nad Ford Island.

Kolejnym kąskiem dla skrzydlatych gadów stały się pancerniki Oklahoma i Maryland, zacumowane jeden obok drugiego, w odległości nie większej niż ćwierć mili od wraku Arizony. Maryland został uderzony stalowymi szponami zielonego stwora w nadbudówkę. Steven widział wyraźnie, że okręt się zakołysał. Zniknął mostek i niemal połowa instalacji wystających ponad pokład. Gdy połyskliwe bydlę się oddaliło, do ataku przystąpił czerwony smok. Zionął fontanną ognia, który pochłonął Oklahomę skazując walczących nań marynarzy na śmierć w płomieniach. Przez kilkanaście kolejnych minut Steven stał obserwując ten straszliwy i piękny taniec. Stary miał rację – przyznał w duchu. Kilka pomniejszych eksplozji ostatecznie pogrążyło kolejny okręt we wzburzonej kipieli. Tankowiec Neosho wykonał zwrot i tnąc dziobem wodę przemieszczał się do basenu ukrytego za przylądkiem Kuahua, nieopodal zbiorników z paliwem. Steve widział to doskonale, gdyż stał w miejscu oddalonym od szukającego ratunku statku o rzut kamieniem. Kolos minął właśnie lekkie krążowniki cumujące w doku najbliższym klubowi oficerskiemu. Tymczasem z tyłu dało się słyszeć koszmarny ryk. Steve odruchowo odwrócił głowę, by zobaczyć, co to takiego.

Dwa ogromne kształty tańczyły nad Hickam Field – lotniskiem położonym na południe od baraków marines i stoczni. Zarówno złoty, jak i srebrny, w promieniach porannego słońca mieniły się feerią barw, oślepiając obserwatora. Wyliniały, cuchnący kot otarł się o nogawkę Stevena, ten wzdrygnął się z obrzydzeniem i odepchnął zwierzaka. Oburzony dachowiec fuknął na niego, łypnął leniwie na pustoszące lotnisko smoki, po czym oddalił się w sobie tylko wiadomym kierunku. Do tego czasu połyskliwe kształty zniszczyły większą część infrastruktury okalającej pas startowy i wzniosły się w niebo by dołączyć do swych braci. To, co się działo było tak nierzeczywiste, a jednocześnie jasne było, że dzieje się to naprawdę. Wśród kakofonii bombardującej jego uszy, Steven znalazł chwilę na refleksję. Skąd się wzięły te bestie? Dlaczego nas atakują? Przecież smoki żyją tylko w komiksach. Czy…? Czy ja umarłem, a to jest piekło? – pytał sam siebie. Nie uzyskał jednak odpowiedzi na te pytania, gdyż z zamyślenia wyrwała go burza ognia szalejąca nad basenem portowym.

Hiryu… Soryu… – Głos w głowie podpowiedział Stevenowi, że takie imiona noszą błyszczące bestie. Złoty i srebrzysty stwór dopełniały dzieła zniszczenia wśród zgrupowanych wzdłuż wschodniego brzegu Ford Island pancerników. West Virginia i Tennessee zaśpiewały głosem pękającego metalu. Pierwszy z nich pogrążył się w toni uwalniając kłęby pary wzburzone przez gorący kadłub. Drugi natomiast lepiej zniósł natarcie i choć doznał poważnych uszkodzeń zdołał utrzymać się na powierzchni. Młody kadet stał urzeczony pięknem tego widowiska, jednocześnie nie myśląc o tym, że coś mogłoby mu się stać. Nie brał tego pod uwagę. Stracił za to zapał do walki. Przyglądał się szalejącemu pandemonium czując, że niewielu osobom będzie dane zapamiętać ten spektakl. Czerpał z niego całymi garściami starając się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. To on, dziewiętnastoletni kadet, którego oddelegowano tu, by zdobył żołnierskie szlify doświadcza czegoś niezwykłego. Smoki – pomyślał z dumą – Kto mi w to uwierzy? Naliczył pięć sylwetek krążących nad portem i sukcesywnie doprowadzających go do ruiny. Wszystko się zgadza. Akagi, Kaga, Shokaku, Hiryu i Soryu – wyliczał w myślach imiona bestii. Były one całkowicie odporne na wszelkie próby odparcia ataku. Lotnictwo początkowo próbowało ratować sytuację, lecz tak naprawdę wystartowało jedynie kilkanaście samolotów – wszystkie zostały strącone. Reszta, zniszczona jeszcze na ziemi, przypominała kupki popiołu. Do tej chwili przetrwały pancerniki California oraz Nevada, które teraz padły łupem rdzawego smoka. Swoimi natarciami, nie dając marynarzom wytchnienia, doprowadził oba okręty do ruiny. Ostatecznie przetrwały one atak utrzymując się na powierzchni. Puste, wypalone skorupy – nasunęło się Stevenowi. Kaga i Soryu krążyły na północ od wyspy lotniska kąsając boleśnie zacumowane tam okręty. Choć te były ukryte przed wzrokiem Stevena wiedział on, że to Utah, Detroit i wiele innych, mniejszych jednostek. Hiryu i Shokaku pastwiły się nad okrętami znajdującymi się w rejonie stoczni. Z tego, co Steve zapamiętał ten kolos to Pennsylvania, prócz tego były tam też dwa niszczyciele oraz kilka jednostek pomocniczych. Pancernik mocno ucierpiał, niszczyciele zatonęły po tym, jak jeden zapalił się od drugiego. Okazało się za to, że salwujący się ucieczką tankowiec Neosho, który przybył do bazy poprzedniego wieczora, dotarł bezpiecznie do basenu za przylądkiem Kuahua. Przetrwały również zbiorniki z paliwem. Steve wyliczał straty, gdy silny powiew prawie zdmuchnął go do wody. Podniósł głowę.

Kolejny – stwierdził zaskoczony. Zuikaku – usłyszał w głowie – Niitaka yama nobore. Ból prawie rozsadził mu głowę. Przycisnął dłonie do skroni, padł na kolana i wydał z siebie żałosny jęk. Kiedy się ocknął, stwierdził, że był nieprzytomny zaledwie kilkanaście sekund, a pulsowanie pod czaszką trochę zelżało. Czarny jak kruk smok, największy ze wszystkich oddalał się powoli na północ. Był tak blisko, że niemal mogłem go dotknąć, poczuć jego zapach… – zauważył z tęsknotą Steve. Wyciągnął ręce w kierunku mitycznego stwora, lecz ten przypominał już tylko punkt na horyzoncie. Pozostałe smoki również zniknęły. Pozostał za to gryzący dym z płonących okrętów rozdmuchiwany na wietrze. W powietrzu unosiły się jak płatki śniegu, drobiny popiołu dławiące przy każdej próbie zaczerpnięcia oddechu. Steven skierował wzrok na okno klubu oficerskiego. Ciało pułkownika zwisało bezwładnie przewieszone przez parapet. Od pasa w dół stary pozostał w środku, górna połowa ciała znalazła się na zewnątrz. Oficer utkwił niewidzące spojrzenie w fajce leżącej na trawniku, przy jego głowie. Jego serce nie wytrzymało. Wcale mu się nie dziwię – skonstatował Steven. Miałeś rację staruszku, to było piękne – przyznał. Spróbował wstać, lecz jego nogi wciąż były jak z waty. Rozejrzał się, zewsząd ku niebu wznosiły się dymy z płonących okrętów i innych instalacji. Na wodach basenu portowego unosiło się mnóstwo szczątków, setki ciał i płonąca ropa. W tym całym zamieszaniu Steven dostrzegł dziwne zjawisko przy zejściu do wody, w pobliżu doków. Przypominało to falujący dywan. Po chwili okazało się, że to ludzie – bardzo wielu ludzi zgrupowanych w jeden organizm. Poruszali się jak zahipnotyzowani. Kilkaset osób ciągnęło w niemej procesji podążając w kierunku, który obrał sobie ostatni smok. Gdy tłum dotarł do wody, ludzie zaczęli do niej wchodzić, tratować jeden drugiego i płynąć przed siebie. Niektórzy z nich utonęli tuż przy brzegu, inni wytrwale podążali śladami czarnej bestii. Steve przypomniał sobie puste łóżka. Już wiem, co się stało z resztą chłopaków – skwitował. Pozbawieni woli ślepo maszerowali za prymitywną istotą, która zostawiła po sobie tylko zniszczenia. Stevenowi zrobiło się ich żal, a jednocześnie szczerze im zazdrościł. Syreny wyły ze zdwojoną siłą, jakby ich operatorzy nie dostrzegli, że atak już się skończył. A może nie ma już operatorów – zauważył bez emocji. Steve nie wiedział jak długo to wszystko trwało. Czas biegł innym torem. Może to była godzina, może dwie, a może tysiąc lat. Cała okolica była zdruzgotana, jego ciało, choć nie doznało widocznego uszczerbku również. Postanowił nie podejmować kolejnych prób stanięcia na nogi. Położył się na plecach, ręce i nogi rozłożył szeroko i patrzył w niebo. Obraz przed jego oczyma zaczął się zaciemniać, zmysły jeden po drugim wyłączały się, odcinając ilość docierających do niego bodźców. W głowie wirowało mu wciąż sześć smukłych sylwetek. Kto mi w to uwierzy? – zadał sobie w myślach to pytanie i stracił przytomność.

Steven Joseph Woodworth obudził się uderzając głową o podłogę. Serce waliło mu jak oszalałe. Rozejrzał się, okazało się, że spadł z łóżka. Jego przyspieszony oddech niósł się echem i odbijał od ścian wielkiego pomieszczenia. Potrzebował chwili by dojść do siebie. Po minucie zaczął rejestrować to, co działo się wokół niego. Był w kwaterach marines, w jednej z izb żołnierskich. Obok niego chrapało spokojnie siedemnastu innych kadetów. Dwa łóżka były puste, prawdopodobnie ta dwójka poszła już do łaźni na poranną toaletę. Jak to? Przecież… Przecież one… To niemożliwe, że to był tylko… – nie dowierzał Steve – To było takie realne, takie rzeczywiste. Do teraz czuł zapach spalenizny. Mozolnie wdrapał się na łóżko i zaległ w bezruchu. Przecież to… to działo się naprawdę. Smoki, wszystkie te zniszczenia i pułkownik z fajką. Do licha przecież mam sierść tego przeklętego kota na nogawce  – stwierdził, po czym dotknął swojej nogi. Był jednak bez spodni, leżały one złożone u stóp łóżka. Steve ty durniu – skarcił się w myślach. – Smoki? Co ci odbiło? Usiadł na łóżku i uśmiechnął się pod nosem, gdy usłyszał, że Brodacz Bobby jak zwykle chrapał najgłośniej. Spojrzał na zegarek. Timex na jego lewym nadgarstku wskazywał siódmą trzydzieści dwie. Rita Hayworth uśmiechała się zalotnie ze ściennego kalendarza. Siódmy grudnia czterdziestego pierwszego. Ach, więc mamy dziś niedzielę – zauważył z zadowoleniem Steven – To dlatego pozwolili nam dłużej pospać. Jeden z rekrutów śpiący bliżej drzwi przeciągnął się leniwie. Brodacz Bobby urwał nagle chrapanie, głośno wciągnął powietrze i przewrócił się na drugi bok. Steve zapragnął wyjrzeć za okno, wstał więc i podszedł do parapetu. Uchylił jedno skrzydło wpuszczając do sali rześki, grudniowy podmuch. Wziął głęboki oddech i uzmysłowił sobie, że nie było żadnego ataku, smoków, pożogi i śmierci. Odetchnął z niemałą ulgą. Wstawał kolejny słoneczny dzień nad Oahu. To będzie dobry dzień – skwitował, po czym zbliżył się do łóżka by się ubrać.

Koniec

Komentarze

Świetna koncepcja, miałeś naprawdę bardzo oryginalny pomysł ;) 

 

Steve podniósł się, usiadł na łóżku, przetarł oczy i rozejrzał się. W sali ustawiono dwadzieścia łóżek w dwóch rzędach, po jednym rzędzie przy każdej z dłuższych ścian. Jedno z łóżek zajmował on, pozostałe były puste.

“Łóżko” powtarza ci się tu 3 razy, coś wypadałoby z tym zrobić ;)

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Ciekawy pomysł, musiałeś przeprowadzić niezły research, spodobało mi się to. Nie porwało, ale zdecydowanie na plus.

Wykonanie też niezłe, tylko zapis dialogów musisz dopracować, czasami brakuje jakiegoś przecinka.

Babska logika rządzi!

O rany! Ale mi się podobało, zwłaszcza język i styl pisania, bo sama historia, chociaż pomysł ciekawy, mnie aż tak nie porwała. Leciałam na skrzydłach słów, które tak plastycznie malowały przed moimi oczyma przedstawiane sceny. 

Tekst oceniam na 7. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Powtórzenie z “łóżkiem” oczywiście poprawione. Jeśli chodzi o braki w dialogach to przyznaję, czuję, że to moja słabsza strona. Postaram się poprawić w tym obszarze.

Dialogów jest tu niewiele, więc:

 

“– Słyszałeś człowieku?! – darł się co sił blondyn – Słyszałeś meldunki?!“ – brak kropki po “blondyn”

 

“– Mam kolegę na posterunku McGrew Point! – odparł tamten machając rozpaczliwie rękoma i wskazując dłonią na północny wschód – zbliżają się…“ – brak kropki po “wschód”, “zbliżają się” wielką literą.

 

“– Spójrz, jakie to piękne chłopcze – rzekł ze stoickim spokojem – È magnifico, molto bello.“ – brak kropki po “spokojem”

 

Hiryu… Soryu… – głos w głowie podpowiedział“ – “głos” wielką literą.

 

Za poprzednikami również powiem, że pomysł wydaje mi się niezwykle oryginalny. Na kolana rzucona nie zostałam, ale ciekawie było przeczytać opowiadanie oparte na takiej koncepcji ; )

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Joseheim, takie rady są dla mnie niezwykle cenne, gdyż jak już wspomniałem interpunkcja w dialogach jest moją piętą achillesową. Dziękuję, poprawione. ;)

Pomysł zaiste niebanalny. Niezwykle realistycznie wypadło opisanie koszmarnego, budzącego niedowierzanie i grozę snu, a potem jakże normalnej, zwyczajnej i spokojnej jawy. Dobre jest zakończenie, kiedy bohater jeszcze nie ma najmniejszego pojęcia, że to co wyśnione, dopiero się wydarzy.

Niestety, wykonanie pozostawia nieco do życzenia – mnóstwo zbędnych zaimków, kulejąca interpunkcja i nie zawsze dobrze skonstruowane zdania sprawiły, że przyjemność lektury była mniejsza niż być mogła.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Konstrukcji i interpunkcji nie zmienię z dnia na dzień, ale przeanalizuję tekst pod kątem zaimków. Spróbuję wyłapać choć kilka nadprogramowych i unikać tego błędu w przyszłości. Dziękuję za opinię. Twe słowa przyjemnie łechcą.

Czasami klecisz fajne zdania, np:

West Virginia i Tennessee zaśpiewały głosem pękającego metalu.

A czasami masz nużące opisy, szczególnie nudny był rozstaw mebli w pokoju i kształt samego pokoju :P co mnie to obchodzi?!

Ogólnie tekst czytało ciężko, z mozołem brnęłam przez zdania, a akapity były jak dla mnie zdecydowanie za rzadko rozdzielone. Jak walnąłeś blokiem tekstu na wysokość całego mojego ekranu to łapałam się na tym, że przeskakuję, co drugie zdanie. Pomysł może ciekawy, fajny finał z “nieświadomym” bohaterem, ale w ocenie “szkolnej” dałabym 4-.

Pisz dalej, a wyrobisz się z czasem ;)

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Pomysł, kurka wodna, z proroczym snem, w którym smoki o japońskich imionach wpadają na marynarska imprezę, zestawiony ze spokojnym, leniwym porankiem, gdzie nic nie zwiastuje nadchodzących zdarzeń… Mniam!

W niektórych momentach opisy nużą, w niektórych bardzo ładne… Następnym razem poproś o betę, bo aż serce boli, gdy taki interesujący koncept lekko wykonanie psuje.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Tensza, jeśli chodzi o długość akapitów masz trochę racji. Faktycznie zbyt rzadko się pojawiają. Z kolei nie do końca zgadzam się z tym, co powiedziałaś na temat opisów. Nużące pewnie trochę są, wykonanie też nie najlepsze, ale piszesz, że “co cię to obchodzi”. Uważam, że trzeba wprowadzić choć trochę opisów. Szczególnie miejsc, w których znajduje się bohater. Może i układ mebli oraz skarpetek leżących na podłodze nie jest istotny z punktu widzenia rozwoju fabuły, ale warto mieć pojęcie, gdzie dzieje się akcja. Mimo wszystko dziękuję za konstruktywną krytykę;)

PsychoFish, jak już zaznaczyłem, to moja pierwsza publikacja, nie bardzo więc orientowałem się co i jak. Przy kolejnym tekście pomyślę o betowaniu. Cieszę się, że pomysł się podobał:)

Jasne, opis musi być, inaczej wszystko działoby się w próżni. Ale gdzieś tam opisywałeś, że pokój jest prostokątny (z tego co pamiętam) – a przecież większość pokoi jest. Nie ma sensu tego zaznaczać. Jakby pomieszczenie miało jakiś wyjątkowo kształt – o to wtedy napisać trzeba. No i nie można utonąć w nadmiernej szczegółowości. Tu stoi lampa, tam łóżko, obok dwa koń, z czego jeden srał :P I jeszcze skarpetka w kącie. O ile nie robisz tego z humorem, to takie wymienianie elementów wystroju zacznie być nużące dla czytelnika.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Rzeczywiście – pomysł przezbrojenia cesarskiej floty z lotniskowców na smoki jest przedni. Wykonanie mogłoby być lepsze. Nie zmienia to jednak faktu, że mamy tu do czynienia z jednym z bardziej oryginalnych opowiadań ;  )

I po co to było?

Cieszy mnie niesamowicie fakt, iż ktoś dopatrzył się podobieństwa pomiędzy imionami stworów, a zardzewiałym ustrojstwem leżącym na dnie Pacyfiku:)

Jako, że na dobry tekst nie składa się jedynie dobry pomysł, wiele pracy jeszcze przede mną. 

Dotarłam dopiero po nominacjach do piętnastki. Gratuluję pomysłu, a i wykonania też.  Walka z przecinkami nie jest tak pasjonująca, jak ze smokami, ale też daje satysfakcję, gdy już nikt Ci nie wytyka, że źle stoją.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Niezłe!

 

Fajny patent na “smoki”. Lekko i dobrze napisane. Ogólne wrażenia, jak najbardziej pozytywne.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

skazując walczących nań marynarzy ---> na nim!

Zapomniałeś o “Nevadzie”?

Brak wyróżnienia nazw własnych okrętów.

Pomysł świetny, wykonanie – takie sobie. Dlaczego takie sobie? Ano dlatego, że było – moim zdaniem – zbyt wiele dłużyzn, niepotrzebnych opisów. Dodam, że lubię opisy, musi być w nich jednak coś “porywającego”. U Ciebie opisy było po prostu dobre, a to trochę za mało, by w końcu nie zaczęły nużyć. Ponadto miejscami gubiłeś przecinki. Podsumowując – jest dobrze, ale mogłoby być znacznie lepiej. 

Sorry, taki mamy klimat.

Pomysł rewelacyjny, czytało się przyjemnie, duży plus za klamrę i nawiązania, ale chyba tekst zyskałby na lekkim przeredagowaniu. Trochę brakujących przecinków, głównie po imiesłowach przysłówkowych.

Pozdrawiam:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Kurczę, to ja się czaiłem, żeby bez spoilerów skomplementować, a wy tak otwartym tekstem… :-D

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Hm, mam uczucia mieszane, i to bardzo. Bo pomysł rzeczywiście jest niezły, scenografia – w porównaniu do wielu innych tekstów konkursowych – oryginalna. 

Ale zgadzam się z tymi, którzy napisali, że wykonanie jednak za pomysłem nie nadążyło. Interpunkcja to jedna rzecz, ale są też fragmenty, które zwyczajnie mnie znużyły. Opis ataku poszczególnych smoków na różne obiekty wydał mi się zbyt długi w porównaniu do całości tekstu, trochę też zbyt monotonny.

Ogólnie mam wrażenie, że tekst został napisany stosunkowo prostymi zdaniami, pomiędzy które, ni z tego, ni z owego, powplatałeś zdania typu: Od kilku miesięcy noc niosła się echem symfonii oddechów, Słońce zawisło już dość wysoko oplatając okolicę swymi czerwonymi mackami.

Jakby tak styl wypośrodkować, byłoby super. :)

 

Ale przeczytałam z zaciekawieniem (oprócz pewnych fragmentów), no i pomysł fajny.

Za plus tekstu uważam początek, który budzi pewien niepokój, aurę tajemniczości, ale niestety nie trudno było odgadnąć przyczynę zaistniałej sytuacji – winą jednak należy obarczyć tematykę konkursu, która skutecznie zapobiega elementowi zaskoczenia ; ) Niemniej ten fragment opowiadania można uznać za udany.

Potem było już nieco gorzej; dużo opisów, żadnej konkretnej akcji, a zakończenie, które miało zaskakiwać, mnie nie zaskoczyło. Pomysł ze snem nie jest nowy, dlatego nie czuję się przekonany. 

Do poczytania, lecz nic nadzwyczajnego. 

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Podobało mi się – zwłaszcza, że lubię czytać o wojnie na Pacyfiku. Nie należy zbytnio przejmować się moim czepialstwem poniżej.

 

Steven wyśnił sobie samochód, który dopiero pojawił się w wojsku – i to w ilosciach homeopatycznych. Ale ponieważ wyśnił sobie smoki – niech ma!

Być może jakimś pomysłem byłoby wymieszanie smoków z żurawiami (Shokaku, Zuikaku), ale wtedy problemem są te nieszczęsne prefektury ;)

Zastanawiam się, czy lepszym odniesieniem nie byłoby Tora! Tora! Tora!, z wiadomych przyczyn.

 

 

Jestem nikim, będę nikim.

Miś, jak Domek wyżej, też uważa, że do poczytania, ale…

Nowa Fantastyka