- Opowiadanie: Sosna - Strażnicy Smoków

Strażnicy Smoków

Witam Was. To mój debiut tutaj. Będę wdzięczna za wszelkie konstruktywne wskazówki (nie chodzi mi o subiektywną ocenę, bo każdy ma swój gust, ale o praktyczne uwagi techniczne i merytoryczne, które na przyszłość mogą mi się przydać). Pozdrawiam wszystkich. Agata vel Sosna.

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Oceny

Strażnicy Smoków

 Dom z numerem cztery na ulicy Karmazynowej nie wyróżniał się z zewnątrz niczym od sąsiadujących z nim budynków. Ta sama czerwona cegła, duże okna, za którymi istniało dobre, rodzinne życie i ślady bytności mniejszych lokatorów na podwórkach, jak rowerki, czy nieruchome przy takiej, jak dziś pogodzie huśtawki.

Ludzie żyli tu spokojnie, kłaniając się sąsiadom, zabierając co rano gazety z boksów umieszczonych przy zielonych furtkach, pracując i ucząc swoje, przez pięć dni w tygodniu dźwigające kolorowe tornistry dzieci, jak żyć tak, by być szczęśliwym i by nikomu wokół nie robić krzywdy.

Wprawdzie listopad późny nie jest najbardziej radosną porą w roku, ale nawet zawodzący wśród wysokich dębów i nad poddaszami wiatr nie mógłby zepsuć wrażenia, że willowa dzielnica miasteczka Kuwenwillo to oaza spokoju i bezpieczeństwa.

Myli się jednak ten, kto uważa, że granicą jego świata jest koniec najbliższej ulicy, brama szkoły, czy znajdujący się kilka kilometrów od miasteczka brzeg Jeziora Świtu. Każda istota żyjąca, przekonana o tym, że świat jest tylko jeden i że otaczają go mniej lub bardziej namacalne mury, za którymi zaczyna się nicość, naraża się na wszystko, co najgorsze.

„Wędrowcze, zapamiętaj, zanim przestąpisz nasz próg. Kuwenwillo aleo maares. Tu zaczyna się przystań ci nieznana” – wyrzeźbione na masywnych drzwiach domu numer cztery zdania zazwyczaj kojarzone były przez zwykłych gości znających rodzinę Pradowajlen z ekscentryczną postacią seniora rodu, dziadka Edwarda, słynącego ze spontanicznych, poetyckich wystąpień podczas wszelakich obchodzonych świąt. Wyglądało na to, że starszy pan ułożył kiedyś zdanie – zagadkę, bardziej może dla dowcipu, niż by zaskoczyć. Gości niezwykłych, których z biegiem tej historii – mam nadzieję, że zechcecie poznać, napis ani nie zdumiewał, ani nie śmieszył, ani specjalnie nie ciekawił.

Uważny obserwator, ukryty na przykład za krzakami agrestu rosnącymi tuż przy drewnianym ganku, byłby zdziwiony tym, że goście ci, nazwani już przez autora tej opowieści niezwykłymi, czynią, patrząc przez chwilę na trzy zdania, dziwaczny gest, zanim przestąpią próg. Najpierw prawą dłonią zataczają koło w kierunku mosiężnej kołatki, umieszczonej na środku drzwi, a potem – nie odwracając się za siebie – machają lewą ręką tak, jakby chcieli odpędzić niewidzialną muchę, która bzyczy gdzieś nad karkiem.

Dopiero po tej krótkiej ceremonii przybysz mógł wejść do środka. Granica napinała się na kilka sekund prawie nieodczuwalnym ciężarem, po czym pękała. Za plecami gościa milkły samochody i okrzyki mieszkańców, prowadzących swe codzienne życie na własnych podwórkach i zaczynała się zupełnie inna przestrzeń.  Pomyślcie jednak, kochani czytelnicy, że w tej inności trwało zupełnie normalne, usłane rytuałami codzienności życie, któremu puls nadawało pięcioro niedorosłych indywidualistów, mężczyzna o wielkich gabarytach i rudy, stary pies. W domu numer cztery na ulicy Karmazynowej, domu na pozór identycznym ze wszystkimi domami z czerwonej cegły w pobliżu, granice światów mieszały się bowiem ze sobą w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Pewnie nawet najstarsi członkowie nie pamiętaliby dziś, jak to się stało, że magia wkroczyła w życie Pradowajlenów. Dziadek Edward czasem wspominał wnukom dawne czasy, kiedy jego ojciec uczył go obrony przed Niemcami, którzy właśnie najechali na Kuwenwillo.

 – Sadzał mnie na drewnianym taborecie w kuchni, tuż przy piecu i zaczynał mówić w języku, który bardziej przypominał mi głos jakiegoś zwierzęcia, niż naszą mowę. Powtarzałem wszystko, co nakazywał mi powtarzać. Wiedziałem, że jego też w ten sam sposób uczył obrony jego dziadek, kiedy ojciec był dzieckiem. A dziadka uczył jego ojciec… Rytuał zapoczątkował Willo Pradowajlen, który jako pierwszy przybył na ziemie Kuwenwillo, jeszcze wtedy jałowe i martwe po najeździe Czarnosercych. Na środku dzisiejszego Placu Życia zasadził drzewo. Nie miał jednak ziaren, by ziemia wypuściła roślinę, więc zawołał słońce o życie. Kiedy jasna kula zawisła na samym szczycie nieba, Willo spojrzał w nią i tak zapiekły go oczy, że zapłakał, a łzy upadły w rozgrzebaną przez niego dziurę w jałowej i suchej ziemi. Willo usłyszał wtedy głos przemawiający z nieba w języku mu nieznanym…

Od tamtej pory jego życie zmieniło się. Willo nie był już zwykłym gospodarzem, cieślą, który miał pomóc ludowi, który z nim przybył do Kuwenwillo w budowaniu domów i zagród. Willo, od małego zwany Wiedzącym, porzucił narzędzia. Podczas, gdy inni budowali, karmili zwierzęta, które dawały im odzienie i pokarm, on codziennie siadywał przy posadzonym drzewie i wsłuchiwał się w głos płynący z nieba. Szeptał słowa nieznane, ale ludzie nie bali się, że Willo oszalał. Był wybranym. To jemu zawdzięczali pierwsze drzewo i soczyście zielone trawy, na których mogli wypasać zwierzęta, które z nimi przybyły na jałowe ziemie. Drzewo rosło szybko, a Willo szybko opanowywał obce moce. Wkrótce okazało się, że potrafi leczyć, przywoływać umęczone dusze, które nie mogą po śmierci zaznać spokoju, sprawiać, że ziemia obradza i uspakajać tych, w których sercu jest ból. Mężczyzna bronił ludzi przed złem, które mogło czaić się wszędzie i dbał, by ogniska domowe nigdy nie gasły ze smutku i głodu.

 Z czasem jego rudawa broda coraz bardziej przypominać zaczęła gołębi puch, a plecy coraz bardziej chyliły się ku trawom. Drzewo, które zasadził, rzucało już wówczas spory cień. Nawet wtedy Willo siadał przy nim, kryjąc sterane latami ciało w ciemności rzucanej przez gruby korzeń i pachnące żywicą gałęzie. Została mu na starość jedna myśl: chciał mieć syna. Któregoś dnia rozpętała się nad Kuwenwillo straszliwa burza. Wiatr porwałby wychudzone ciało starca, gdyby ten nie przytulił się całą swą masą do pokrytego szorstką korą pnia. Willo pomyślał, że oto nastał koniec, że żył dla innych, ale nigdy nie będzie mógł przekazać swej wiedzy drugiemu człowiekowi. Wtedy zapłakał po raz drugi w swym długim życiu. Łzy wsiąkły w korę niezauważalnie. Willo przeżył burzę. Kiedy wrócił do domu, przestraszona Helena, jego żona, prawie zemdlała. Wykrzyczała, że nie mogłaby go stracić, bo wciąż wierzy, że w ich domu rozlegnie się dziecięcy śmiech.

 Tamtej nocy Willo i Helena zbliżyli się do siebie tak, jak przed laty, gdy byli młodzi. A po czterech latach, prawie osiemdziesięcioletni mężczyzna posadził swego syna – dziadka dziadka mojego dziadka, albo i jego jeszcze dziadka, na drewnianym taborecie w kuchni i nauczył go obrony przed wszystkim, co złe… – Takie opowieści słyszeli wiele razy najmłodsi z rodu. A wnuków było pięcioro.

 Agata, zwana Dumną, czyli Akhare, siedemnastoletnia brunetka o wielkich zielonych oczach, odzywała się rzadko, była typem milczącej obserwatorki, doskonale kierującej domostwem i chroniącej najbliższych za pomocą zaklęć zwanych Katmatet – stosownych tylko dla kobiet. A te miała opanowane zadziwiająco dobrze, jak na dziewczynę, której serce nie zaznało jeszcze goryczy złamanego serca[1]. Piotr zwany Wihono, co znaczy Odważny, był zaledwie rok młodszy od siostry, ale drobniejszy. Wiele razy podczas zabaw, czy zatargów z rówieśnikami, to Agata musiała stawiać czoła chłopcom, którzy rzucali się na szczupłego Piotra. Chłopiec był Wihono, ale dla jego nieświadomej tajemnic Pradowajlenów części kolegów ze szkoły i z sąsiedztwa, był tylko szczupłym i nieśmiałym brunetem, w obronie którego Agata porywczo i ze złością wyciągała twarde pięści, jeśli któryś chciał Piotrowi dokuczyć.

 Natalia, zwana Kanare – Pokorną, miała najbardziej zaraźliwy i szczęśliwy śmiech w całym miasteczku. Śmiała się całą sobą tak, że ściany wszelkie drżały w swych kamiennych posadach. Od dzieciństwa zakochana była w przypisanym jej rówieśniku, Tomaszu Nabargo – Szlachetnym, piętnastoletnim jasnym blondynie, synu maga Abhewrajtha, mieszkającym w oddalonym o godzinę jazdy samochodem od Kuwenwillo miasteczku Estamala. Kanare była szczęśliwa i miała coś, co wyróżniało ją od wszystkich innych dzieci na świecie – radość, która potrafiła leczyć każdą ranę i niemoc, jaka spotykała ludzi.

Joanna, czyli Silna – Otamare, była dwunastoletnim piegusem o wzroście zdecydowanie przekraczającym fizyczne możliwości dorastających dziewczynek. Bardzo dużo czytała i znana była ze swego uporu i ambicji w dążeniu do celu. – Kiedyś będę musiała stąd wyjechać – wzdychała często, siedząc przy kuchennym piecu z kubkiem kakao Puchatek lub z kisielem truskawkowym. – Zamierzam prowadzić prace archeologiczne w dalekiej Walii – mówiła z pełnym przekonaniem o swej misji edukacyjno – naukowej, która w przyszłości spadnie na świat badaczy z wielkim hukiem i z wielką mocą.

Najwięcej radości do domu wnosił Maluch, czyli Jędrzej. Pięcioletni pulchny blondynek o olbrzymich niebieskich oczach, zdążył już w swoim życiu tyle napsocić, że jego drugie imię Danahu – czyli Nieopanowany, choć w przyszłości miało nabrać wiele znaczeń w odniesieniu do Jędrzeja, dziś doskonale odzwierciedlało sposób chłopca na poznawanie otaczającej rzeczywistości.

 Dziecko doświadczało życia na własną rękę i najczęściej w tajemnicy przez rodzeństwem i ojcem. Zwykle to doświadczanie kończyło się mniejszą, bądź większą krzywdą dla osób trzecich, jak w przypadku pana Pruchnika, któremu malec przeciął węża do podlewania trawy w ogrodzie, gdyż chciał zobaczyć, czy wewnątrz gumowego przedmiotu pływają statki. Jędrzej był nie do opanowania. Ale chociaż czasem doprowadzał swe rodzeństwo do szewskiej pasji, zwykle w pole emocji pięciu duszyczek wkraczał w odpowiednim momencie ojciec i wszystko kończyło się śmiechem.

 Taką miał bowiem Włodzimierz Piotr Ranhajennoe, czyli Sprawiedliwy, naturę, że nie można było się ani boczyć na siebie w nieskończoność, ani płakać. Po prostu, był najlepszym ojcem i bardzo dobrym człowiekiem. I – podobnie, jak wszyscy jego przodkowie (nawet zwariowany dziadek Edward, bardziej poeta, niż mag) cieszył się niesamowitym zaufaniem mieszkańców.

 Któregoś roku zdarzyło się nawet, że do ich kuchni wtoczyła się dostojnie pani Mariollinda, sąsiadka z naprzeciwka, kobieta z olbrzymim kokiem i pomalowanymi na czerwono paznokciami, niosąc w rękach tajemniczy świstek papieru. Warto podkreślić, że wśród mieszkańców dzielnicy willowej istniał podział, o którym nietaktem byłoby mówić głośno. Mianowicie: część mieszkańców należała do Naznaczonych: tych, którzy znali magię i wiedzieli o tym, jaki wpływ miała na życie miasteczka od zarania jego dziejów. Część zaś byli to Nieświadomi. Zwyczajni ludzie, niemagiczni. Najczęściej potomkowie imigrantów z innych części kraju i świata. Ci zdawali sobie sprawę z takich zdarzeń w historii, jak rzeź Czarnosercych. Interpretowali jednak historię w sposób bardzo naukowy. Nie było w niej miejsca na czary, obojętnie, czy dobre, czy złe. Ludzi łączyła tradycja. Jednak myślenie pozostawało w różnych domach i w różnych głowach rozmaite. Oczywiście, w willowej dzielnicy przeważali Naznaczeni. Jednak Kuwenwillo to nie tylko dzielnica willowa. Z czarami należało uważać. Zdarzało się nawet (co prawda rzadko), że czyjeś uczucia były obrażane, a nawet ktoś osadzany w areszcie za herezje. Świat bowiem zmieniał się. Człowiek stąpał po księżycu dzięki maszynie. Na wiarę świat stawał się zbyt ciasny. Mariollinda należała jednak do wyjatkowo charakterystycznych obrończyń tradycji magii. A pewna jej wizyta najjaśniej potwierdziła, że Włodzimierz cieszy się olbrzymim szacunkiem ludzi.

 – Włodku, w imieniu mieszkańców, wszystkich mieszkańców osiedla, chciałabym zaproponować ci coś doniosłego, coś, co przynosi zaszczyt, coś co służy dobru nie tylko Karmazynowej, ale i całego Kuwenwillo… – widząc zmieszanie mężczyzny, pośpiesznie wręczyła mu ów świstek i zaczęła uważnie obserwować, jak adresat listu reaguje na kolejne zdania. Ranhajennoe vita ville meer![2] Szanowny Włodku, ukochany sąsiedzie i nauczycielu, dobry ojcze i synu Edwarda Złotoustego. Jako społeczność ciesząca się szczęściem życia pogodnego i bezpiecznego i czuwająca nad tym, by nie uległo zmianie w naszym i w naszych dzieci życiu nic, profilaktyką się kierując, jako pierwiastkiem od zawsze najlepiej służącym ludziom, postanawiamy obrać Cię naszym Grańcą[3]. Wiemy, od lat ten status nie był przyznawany nikomu. Postanowiliśmy, demokratycznym głosowaniem się kierując, przywrócić tę funkcję w ramach naszego powrotu do tradycji najprzedniejszych, przez naszych przodków uprawianych. Każdą Twą decyzję przyjmiemy z szacunkiem należytym, ale zważ, iż zdaniem naszej społeczności, najlepszym Grańcą będziesz Ty, Włodzimierzu, synu Edwarda Złotoustego. Pozostawiamy Ci myśl swobodną i sprawiedliwy osąd. Ranhajennoe daribi maanem![4] Mieszkańcy. Mężczyzna uśmiechnął się do sąsiadki tak, jakby właśnie znalazł się w bardzo niezręcznej sytuacji. Spojrzał na wiszące na ścianach obrazy i zdjęcia jego przodków. Zdawali się patrzeć na niego tak przenikliwie, jakby wcale nie umarli, tylko siedzieli sobie, czy stali, oparci wygodnie o różnego rodzaju eksponaty, czy wyprostowani dziarsko wśród przyjaciół. Owszem, było wśród nich dwóch Grańców. Ale to było bardzo dawno temu. Wtedy Grańca był potrzebny nie tylko w każdym miasteczku, ale i w każdej dzielnicy leżącej bardziej, czy mniej na uboczu. To były czasy, gdy potomkowie pierwszych Czarnosercych postanowili wprowadzić w całym kraju anarchię. Wielu niewinnych musiało przelać krew, żeby teraz dzieci ich potomków czuły się bezpiecznie, podążając do szkoły, a wszystkie staruszki nie bały się bladym świtem wyprowadzać psów do parku. Bezpieczeństwo, spokój, cisza… – Mariollindo, w Kuwenwillo Grańca jest niepotrzebny. Owszem, gdyby nastały Czasy Przelewu, jak lata temu (tu Włodzimierz spojrzał wymownie na obraz swego przodka, Sylwestra Prędkiego, wnuka słynnego Willo Pradowajlena  i uczestnika konfederacji kuwenwillskiej), stanąłbym na czele nie tylko osiedla, ale i miasta całego. Ale nie ma takiej potrzeby – powiedział łagodnym głosem do niskiej kobiety w dużym koku. I na tym sprawa Grańcy się zakończyła. Ta rozmowa była jednak jednym z najczytelniejszych dowodów na to, jak bardzo mieszkańcy Kuwenwillo szanowali Włodzimierza Pradowajlena i jak bardzo mu ufali.

Z resztą, rodzina spod numeru cztery przy ulicy Karmazynowej, wyróżniała się od wszystkich innych nie tylko znakomitym opanowaniem magii oraz piętnem historii, jakie odcisnęły na niej wieki, ale także tragicznym doświadczeniem, które spłynęło nań od życia. Piątka dzieci, ojciec i nawet pies rudy i śmieszny w swej brzydocie, od czterech lat żyli w cieniu śmierci, jaka zabrała im Hannę Wantutto – Szaloną. Matkę i żonę.

Była to kobieta o niewiadomym pochodzeniu. Znalazł ją Edward Złotousty, kiedy wyprowadzał swego najstarszego psa, Doxa, na spacer do pobliskiego lasu. Hanna miała wtedy niecałe dwa lata, tyle co Włodek. Z resztą, kwestia wieku do końca pozostała sporna, bowiem lekarz miejscowy mógł ocenić to jedynie „na oko”. Błąkała się po łące bosa i nie mówiła. Edward zawołał dziewczynkę, nieświadom jeszcze, czy to rzeczywiście żywe dziecko, bose i prawie nagie, mimo chłodnego, kwietniowego poranka, czy też może zjawa jakaś. Spojrzał na Doxa, ale ten nie szczekał – jak bywało, kiedy zdarzało mu się natknąć na jakąś zagubioną istotę zza światów. Wymownie patrzył na swego pana, szarpnął się na smyczy, łbem wskazując na dziecko, po czym wprost wyrwał się ku maleńkiej postaci, ciągnąc za sobą zasapanego Edwarda.

Dziecko, ujrzawszy psa i dużego człowieka za psem, kucnęło, rozcapierzyło drobne paluszki i – wystawiwszy malutkie ząbki – zaczęło warczeć groźnie. Kiedy Złotousty zobaczył tę istotę bezbronną, brudną i zziębniętą, tak dzielnie próbującą walczyć w swej obronie z nieznanymi jej przeciwnikami, jego dobre serce prawie pękło z żalu. Chwycił szarpiącą się dziewczynkę, schował ją pod kurtkę, przytulił do piersi i pobiegł do domu najszybciej, jak mógł, czując, jak drobne ciałko szamocze się bezsilnie, a malutkie serce wprost wyrywa się z malutkiej piersi, zastraszone przez dużego człowieka i czarnego psa, który teraz biegł koło nogi swego pana z wywieszonym jęzorem i smyczą ciągnącą się po ziemi, swobodnie puszczoną przez Edwarda w obliczu tak strasznej sytuacji.

Mała Hania musiała zostać u Pradowajlenów. Żona Edwarda, Teresa Julia Dostojna, pokochała rudą istotkę od pierwszego wejrzenia, a jej serce otworzyło się na dziewczynkę tak, jak otworzyć się może jedynie serce kobiety, która widzi tragedię dziecka zapomnianego przez świat i wyrzuconego przez ludzi, jak niepotrzebne resztki ze stołu. Przydomek Wantutto zdawał się być oczywisty. Hania bywała bardzo agresywna, miewała napady histerii, albo niepohamowanego śmiechu, a czasem w milczeniu chowała się przy parapecie kuchennym i patrzyła godzinami za okno, jakby czekała, aż pojawi się gdzieś na horyzoncie odpowiedź na pytanie – kim jestem? I wprawdzie Teresa i Edward ani przez moment nie dali nigdy dziecku odczuć, że jest znajdą, przybłędą, gdyż kochali ją tak bardzo, jak swego jedynego syna, Włodka, ale dzieci w szkole potrafiły być okrutne. Trzeba było lat, by przyzwyczaiły się do tego, że Hania jest ich, a nie żadna obca. I tak mijały lata, a kiedy Los zdawał się wytyczać oczywistą drogę, Hania z Włodkiem pobrali się. I była to bardzo szczęśliwa rodzina. Aż któregoś czwartku kwietniowego Agata wróciła ze szkoły wcześniej, uciekła bowiem ze znienawidzonej matematyki i zastała dom w absolutnej ciszy. Takiej ciszy można się bać nawet we własnych, tak dobrze znanych kątach. – Mamo? – krzyknęła w kierunku schodów wiodących na piętro i nagle przeczucie, że stało się coś złego, wstrząsnęło jej pulchnym ciałem z największą mocą. Szybko pokonała dwanaście drewnianych schodów i wbiegła od razu do sypialni swych rodziców.

Na olbrzymim łóżku leżała mama. Jakby spała, na pewno usłyszałaby, że ją wołam. Zawsze słyszy – pomyślała dziewczynka i nachyliła się nad pogrążoną w spokoju twarzą.

– Mamo? – potrząsnęła białymi ramionami, a kiedy nie wywołało to upragnionego przebudzenia, dziewczynka wyszeptała do maminego ucha – indus barabi! Przebudź się! – była bowiem przekonana, że ktoś na mamę rzucił urok snu. Może chciał okraść ich dom, może coś wynieść… O Gwiazdy! Jędrzej! Dziewczynka z przerażeniem odsunęła się od mamy i wbiegła do pokoju dziecięcego. Z rozpędem otworzyła drewniane drzwi i… ujrzała, jak jej najmłodszy braciszek, podskakuje w swym łóżeczku, chwiejnie utrzymując się na krzywych, tłuściutkich nóżkach, w dużej pieluszce, przytrzymując się szczebelków przy swym kojcu. – Gaa-gaa! – zaśpiewał na widok siostry, a z przy malutkich usteczkach pojawił się bąbelek śliny, kiedy Jędrzej zaczął do siostry robić wesołe minki.

Agata bez słowa chwyciła go w ramiona i pobiegła z powrotem do sypialni rodziców. Mama leżała nieruchoma, jak poprzednio. Położony na obszernym łóżku Jędruś przydreptał do niej na kolanach i – kiedy zorientował się, że mama wcale go nie widzi – zaczął rozpaczliwie domagać się od niej uwagi, szarpiąc rude włosy i nieruchomą pierś. – Ona odeszła… – grobowym głosem stwierdziła dziewczynka, głaszcząc braciszka po głowie. – Nie wiem czemu i nie wiem, jak, ale odeszła – szeptała do Jędrka, a on zdawał się jakby z każdym słowem rozumieć, że stało się coś strasznego, bo jego niebieskie oczęta robiły się coraz większe i coraz bardziej szkliste, kiedy wsłuchiwał się w ton, jaki towarzyszył słowom najstarszej swej siostry, gagi.

Cztery lata już Pradowajlenowie radzili sobie bez Hanny. Lekarz stwierdził, że przyczyną zgonu było nagłe zatrzymanie pracy serca. Na mieszkanki Kuwenwillo padł blady strach, przecież Wantutto miała zaledwie trzydzieści pięć lat i zdawała się być okazem zdrowia. Przez pierwsze pół roku od pogrzebu, miejscowe przychodnie pękały w szwach od wszystkich, którzy chcieli przebadać swe serca. A potem wszystko wróciło do starego porządku, bo umierali sami starzy ludzie, albo ci, którzy zbyt szybko chcieli podążyć gdzieś swym motocyklem. Sprawa Hanki umilkła. Jej dzieci rozwijały się wspaniale i zdawały się – mimo tragedii sprzed kilku lat – być bardzo szczęśliwe przy dobrym i mądrym ojcu, zwariowanym dziadku i psie, rudym, brzydkim kundelku, który kiedyś przypałętał się na Karmazynową i tak już został, jako pełnoprawny członek rodziny.

Minęło tyle lat. Zło ma jednak to do siebie, że nigdy nie zasypia na zawsze. Może oszukać nas na chwilę, otumanić mglistym spokojem, aby dopaść i rozerwać nas, gdy nie będziemy się tego ataku spodziewać. Przybyli do łoża zmarłej sąsiedzi nie zauważyli jednego. Świetlistych smoczych łusek, które znalazły się na osłoniętej szyi i za paznokciami.

Coś wisiało w powietrzu. Coś miało nadejść. Najpierw pojawiła się kwestia Grańcy. A przecież były czasy pokoju. Potomkowie Czarnosercych dawno już znikli z powierzchni ziemi, a wszelki ślad po nich zaginął i jedynie w źródłach takich, jak rodowe kroniki, które każda szanująca się magiczna rodzina w Kuwenwillo posiadała i w dziełach Maksa Werdenhajta można było odnaleźć spis wszystkich zbrodni, jakich dokonali na świecie. Więc po co ktoś wpadł na pomysł mianowania Grańcy? Tyle lat… Włodzimierz śledził wszystkie media uważnie – nic niepokojącego na świecie nie uszłoby jego uwagi. Nic, co wskazywałoby na to, że Czarnosercy żyją. Owszem, świat pełen był zbrodni. Świat ociekał krwią. Morderstwa, wojny, kradzieże. Matka Natura pilnuje, aby wszystko zachowywało równowagę. Ktoś umiera, by ktoś mógł żyć, ktoś kradnie, by ktoś mógł jeść. Człowiek potępia według zasad własnego sumienia i świat się kręci. Ale nie ma w nim ani śladu Czarnosercych. Człekosmoków, którzy przed wiekami próbowali zawładnąć Ziemią i wprowadzić na niej chaos, karmiąc się łzami i rozpaczą. Kim byli Czarnosercy?

 Lud ten narodził się z bagiennych wód, które w dalekiej przeszłości rozlewały się na większości obszarów. Jego ojcem był Szatan. Chcąc zemścić się na Bogu za to, że ten zepchnął go w najmroczniejsze tereny Wszechświata, powziął plan – stworzyć sobie armię smoczych potworów, istot, które będą robić wszystko, by istotom Bożym żyło się jak najgorzej. Po kryjomu wyszedł z podziemia, pod postacią chmury i skierował piekielny oddech w kierunku drzew i traw, by przemienić je w swą armię. Te jednak były tak czyste i nieskalane, że oddech diabła docierał do nich jako zwykły wiatr, zbyt słaby, by je zanieczyścić. Szatan oszalał. Dmuchał ze wszystkich sił na wszystko, co widział z góry pod sobą. Boże nasienia były jednak zbyt dobre i zbyt mocne, by poddać się złu. I nagle, gdy rozwścieczony Upadły chciał już wrócić w swe piekielne czeluście, jego oczy dosięgnął przerażający, ale dla niego najwspanialszy obraz. Oto z najczarniejszych wód, zwanych bagnami zaczęły wyłaniać się skrzydlate, okryte łuskami istoty… Wypełzały, oblepione śmierdzącym, szarym szlamem, a z ich gardzieli wydobywał się mrożący krew w żyłach wrzask. Trzy dni Szatan czuwał nad swymi dziećmi, przemieszczając się pod Niebem we wszystkich ziemskich kierunkach i dmuchając w te czarne wody, do których jego oddech nie zdołał dotrzeć na samym początku. Kiedy w każdym miasteczku i w każdej wiosce, na każdym odludziu, będącym ziemią dla pustelników, na każdym trakcie i w każdym lesie pojawiać się zaczęły setki, tysiące, miliony smoków, które miały zabijać, zdobywać i palić, by zająć miejsce dzieci Boga, Szatan odczuł szczęście i spokojny oddalił się do Piekła. Nigdy dotąd na Ziemi nie nastała taka trwoga. Smoki pragnęły zawładnąć wszystkim, by oddać hołd temu, który je stworzył z bagiennych wód. Nie znały litości, nie znały miłości, a Dobro było im obce. Stanowiły zaprzeczenie wszystkiego, co człowiek przeżywa na świecie pięknego. Ich serca były z błota i z oddechu Szatana i nie płynęła w nich życiodajna krew. Mogły jeść, spać, kopulować i wydalać, ale były tylko karykaturami życia. Ich potomkowie i potomkowie ich potomków nie zmieniali się, choć przywłaszczali sobie wszystko, co na Ziemi do człowieka należało. A Bóg patrzył i kiwając głową, mówił do Wszystkich Świętych – Zobaczycie, zobaczycie… chce się zmierzyć ze mną, chce posiąść wszystko. Jak straszny będzie jego upadek, jak ciężka będzie kara… Niech więc buduje, niech próbuje. Moc dzieci moich zburzy to i Upadły zapłacze, jak płakał pod Babel…

Natura Boga jest dla człowieka niepojęta. Wielu pyta: dlaczego on na to wszystko pozwala? Wielu odpowiada, nawet jeśli nikt ich o zdanie nie pyta. A tak naprawdę nikt nie wie. Zło na świecie jest i było. W ostateczności jednak zawsze zwycięża Dobro. A tylko rozrachunek ostateczny się liczy. Dlatego po wiekach krzywdy, Czarnosercy ostatecznie zniknęli z powierzchni Ziemi. Doprowadził do tego Szalony Masseruks, naukowiec samotnie żyjący gdzieś w Alpach. Otóż wynalazł on wehikuł, który rozstawiony nad bagnem, miał – niczym magnes, wciągać z powrotem wszystkie smoki z okolicy.

Masseruks pracował nad maszyną całe swe życie. Podobno pod koniec swej drogi ziemskiej, jego broda była już tak długa i zaniedbana, że zrobiły sobie w niej gniazdo sokoły, a starzec w ogóle nie mógł zdawać sobie z tego sprawy, pochłonięty dziełem swego życia.

Kiedy wehikuł został ustawiony nad bagnem w alpejskim Hasted w 1870 roku, mieszkańcy miasteczka pukali się w czoła i obrzucali maszynę zgniłymi jabłkami. Nikt nie wierzył, że mały, metalowy sprzęt zadziała. Przecież tylu ludzi próbowało walczyć, tylu zginęło. Całe oceany trupów, które kiedyś były ludźmi odważnymi, walczącymi z Czarnosercymi. A tu taki dziadek, chudy, nieporadny, z trzęsącymi się rękoma i niewyraźną mową ustawia coś dziwnego w miejscu, do którego normalny człowiek boi się podchodzić. I śmie twierdzić, że Czarnosercy odejdą w ciągu trzech dni, jak w ciągu trzech dni zostali powołani. Krzyczy, śmieje się bezzębnie i ciągnie przygodnych obywateli w stronę bagna, żeby zobaczyli, co się będzie działo. Ktoś próbuje go opluć, ktoś skopać, ktoś nazywa szaleńcem. I ani jedna osoba z gawiedzi nie wierzy, że Zło Czarnosercych opuści nareszcie ludzi i na zawsze zostawi ich w spokoju.

I oto dzieje się. Maszyna, za sprawą obracanej przez dziada korby, zostaje wprawiona w ruch. Starzec nie przestaje się śmiać i nagle ziemia zaczyna drżeć, potężny wicher łamie najstarsze drzewo w okolicy i dmie w stronę bagna. Zebrani spoglądają nad siebie, ale to nie jest wicher! To splątana czarna masa ciał krzyczących nieludzko idzie, jak burza, jak tornado pod Niebem i w ciągu kilku minut zostaje wchłonięta przez bagno. Nieludzkie krzyki nie są w stanie przebić się przez czarną czeluść wody. Czarnosercy z Alp zniknęli! Radosna nowina niesie się z miasta do miasta, z kraju do kraju. Maszyna jest szybka i niezawodna. TO CUD!!! I oto w ciągu trzech dni, Szalony Masseruks odbywa podróż życia. Nie je, nie śpi, nie wydala. Przekazywany łańcuszkiem pojazdów, korowodem maszyn i koni, mułów i osłów, kręci swą korbą w każdym mieście świata, w każdym jego zakątku. Przywódcy cieszą się, wydają huczne bale, a prostaczkowie ze spokojem pierwszym, od kiedy pamiętają, mogą spoglądać na twarze swych dzieci, śpiących w niechronionych murami domach. Wzruszenie nie ma granic!

Po trzech dniach Czarnosercych nie ma nigdzie. Żurnaliści i naukowcy, wiedźmy i ludzie niewiedzący o magii, wszyscy spieszą do Szalonego Masseruksa, do jego chaty ciemnej w mieście Hasted, by dowiedzieć się, jakim cudem, by wydrzeć z niego plan konstrukcji. Tłumy idą, ale Masseruks leży nieruchomo na swym posłaniu. Świat tak pogrążył się w radowaniu, że zapomniał o nim na jeden dzień. I odszedł naukowiec przez całe życie brany za wariata, wypełniwszy swe dzieło na Ziemi i wyczerpawszy ostatnie swe soki w najcięższej trzydniowej podróży, w jakiej dane mu było wziąć udział.  

 Taka była historia. Grunt, że świat poszedł naprzód, a nie dzieje się nic, co mogłoby wskazywać na powrót Czarnosercych. A jednak Włodzimierz wiedział, że zostanie Grańcą, bo nadchodzi coś złego. Ktoś obudził smoki. Podczas ostatniego snu usłyszał obrzydliwy smoczy skrzek! To był głos Czarnosercych. Ale przecież wiek temu nie było już ich śladu na Ziemi. Pozostały legendy i historia, która dziś, w bezpiecznych czasach, gdy Grańca przestał być potrzebny ludowi, nie ma najmniejszego znaczenia. Nagle w głowie pojawiła się pustka. Zbyt wiele pytań i zbyt duży ich ciężar. Po czterech latach spokoju rodzić się zaczął dobrze znany Pradowajlenowi strach o rodzinę. O te pięć dusz i o ich dom spokojny, w spokojnej dzielnicy willowej przepięknego miasteczka Kuwenwillo. Musiał powiedzieć. Nadszedł czas.

– Ojcze, to kim my w końcu jesteśmy? – postać Agaty rzucała na ścianę piwnicy cień, a światło lampy, stojącej przy biurku, dodawało pomieszczeniu elementu dziwnej grozy. – Jesteście…Strażnikami Smoków – mężczyzna ściszył głos. – I teraz nadszedł czas, byście dokonali Ujawnienia… – W pokoju zapadła przerażająca cisza. Ojciec wiedział, że nie może teraz przerwać, powiedzieć, że żartował. Siedziały przed nim już nie jego dzieci, a ludzie, od których zależeć będzie los świata. Więc przełknął ślinę i mówił. Mówił do czasu, aż nastał świt. Zaczął od tego, jak mała Hanna odkryła, że potrafi latać. Nie miała skrzydeł. Ukrywali to przez całe życie. Kiedyś zauważył, że Hanna niechcący przewróciła się podczas zimowych zabaw, zahaczając stopą o ognisko. Gdy spała, odkrył kołdrę. Na stopie nie było śladu oparzenia. Gdy cofnął się wystraszony i podniósł głowę, patrząc na dziewczynkę, zobaczył świecące na zielono oczy. To nie były ludzkie oczy. Hanna była dobrym dzieckiem. Wiedziała, że jest inna od reszty ludzi, ale była dobra. Wraz z upływem lat Włodzimierz przestał się bać, a nawet pokochał te dziwne zdolności żony. Nigdy nie dowiedział się, w jaki sposób Hanna łączyła ze sobą moc ludzi i moc Czarnosercych. Wiedział jednak, że była dobra. Po urodzeniu najmłodszego syna, któregoś ranka Hanna powiedziała – Wkrótce będziesz musiał zająć się  naszymi dziećmi sam. Serce mojego straszliwego ojca znów zaczęło bić. Wkrótce po mnie przyjdzie… – Od tego dnia Włodzimierz zaczął się bać. Pamiętając historię i będąc świadomym, że jego żona jest półsmokiem, zaczął ze szczególną troską patrzeć na swoje dzieci. Tylko one mu zostały. Śmierć żony nie była przypadkiem. W nigdy nie zbadany sposób Hanna znalazła się wiele lat temu w lesie, porzucona i zziębnięta. W taki sam niezbadany sposób odeszła. Kto się o nią upomniał? Mitologia uczy, że dzieci półsmoków są rycerzami ludzi i Strażnikami Smoków. Mają czyste serca i jako jedyne są w stanie na zawsze uwięzić Szatana pod ziemią, aby Czarnosercy nigdy nie pojawili się znowu na Ziemi. Gdy Włodzimierz pomyślał o tym, ile lat mają ci Smoczy Strażnicy, gdy spojrzał na małego Jędrzeja, z zapałem oblizującego palce z czekolady, ścisnęło mu się serce. Nie wiedział, jak te małe, chude istoty, które jeszcze nie mają siły, by dźwigać dywany z pralni, pokonać mają Szatana. Bo o tym, że znienawidzony Boży Sługa się obudził, Włodzimierz wiedział. Bez powodu nie powołuje się Grańców. Musiał udawać przed ludźmi, że uważa to za niepotrzebne. Nikt, absolutnie nikt nie mógł domyślić się, że Włodzimierz WIE, że smoki zaraz obudzą się z bagien, by znowu osiąść na Ziemi. Udawana nieświadomość miała ochronić jego dzieci. – Bądź głupi. Niech wszyscy myślą, że jesteś skromny i głupi. Odmawiaj, nie wierz w plotki. Niech nikt nie podejrzewa, że znasz przyszłość. Kiedy przyjdę do ciebie we śnie, wiedz, że mój ojciec rozpoczął na nowo swe dzieło stworzenia i że smoki zaraz okrążą Ziemię – tak powiedziała Hanna kilka dni przed swą śmiercią. I przyszła. Tydzień temu pojawiła się Włodzimierzowi we śnie. – Już czas – powiedziała. Mężczyzna zebrał w sobie wszystkie siły, by teraz usiąść przed swymi dziećmi i powiedzieć im, jaki plan przygotował dla każdego z nich niełaskawy Los.

– Tylko Strażnicy Smoków są w stanie utrzymać Szatana pod ziemią. Tylko Strażnicy Smoków potrafią sprawić, że tafle bagienne, niczym zamrożone, nie przepuszczą na świat żadnej smoczej istoty – powiedział Włodzimierz. – Tato, ale jak tego dokonamy? – spytał Piotr. Ojciec westchnął. Teraz przyszedł czas na najgorsze. – Są cztery strony świata i jedno świata serce. Agato, Akhare. Udasz się na Północ. Masz dumne serce. Tylko ono jest w stanie powtrzymać żywioł północnych, dumnych wód przed zatruciem szlamem. Siła twej modlitwy, wznoszonej do twej matki, powstrzyma Szatana przed wyjściem z mroku. Twój wzrok, dobrze skupiony, ma siłę wód, które Potopem zalały świat, zostawiając jedynie Arkę. Masz wodne oczy, tak powiedziała matka twa, Hanna. Siądziesz na najwyższej skale i patrzeć będziesz na północne wody, dopóki matka twa nie przyśni ci się i nie powie, że Szatan został uduszony pod ziemią. Piotrze, Wihono, Odważny. Udasz się na Zachód. Na Zachodzie noc jest najstraszniejsza, a wody mają najmroczniejszy kolor. Tam umiera słońce Boże i to tam Szatan zechce rozpocząć swe dzieło zniszczenia. Twoje ręce nie boją się ognia, jak ręce Twojej półsmoczej matki. Będziesz siedział na najwyższej górze i wyciągnięte je trzymał przed sobą, a dłonie te będą płonąć, utwardzając ziemię i czyniąc wszystkie bagna ubitym błotem, spod którego żaden smok nie będzie miał szans się wydostać na powierzchnię. Natalio, Kanare, Pokorna córko. Udasz się na Wschód. Tam wstaje słońce i Jutrznia Boska pojawia się na niebie, dając światu nadzieję na miłość i szczęście każdego ranka. Szlachetność Twojego serca obudzi w niej większą moc. Twoim zadaniem jest siedzieć na najwyższej górze i wypatrywać każdego wschodu, aby przelać w niego całą miłość i szlachetność, jaką darzysz świat i człowieka. Smoki nienawidzą szlachetności, brzydzą się miłością ludzką. Nie będą miały odwagi obudzić się na Wschodzie. Joanno, Otamare, Silna córko. Udasz się na Południe. Twój silny głos rozniesie się po całej południowej ziemi śpiewem, który pobudzi do pracy wszystkich mieszkańców. Codziennie siać będą oni nowe trawy, sadzić drzewa i krzewy, pozyskując boskie owoce życia. Ptaki mieszkać będą w koronach drzew, a zwierzęta leżeć wśród traw. Szatanowi na Południu będzie od tej dobrej energii ciasno i duszno. Nie zechce wysyłać tam swoich smoków. Jędrzeju, Danahu, Nieopanowany. Usiądziesz na środku świata, pod Drzewem Życia, jakie kiedyś zasadził Willo. Będziesz pod drzewem tym spał, jadł, bawił się i płakał. Będziesz pod nim ocierał odrapane kolana z piasku i oganiał się od komarów. Nie bój się. Usiądę przy Tobie. Będę towarzyszył Ci, tuląc Cię do snu, oparty o solidny, stary pień. Szatan nienawidzi życia, ale też boi się go. Drzewo to zasadzone zostało cudem, wyrosło z miłości do człowieka. Jesteś symbolem życia ludzkiego w każdej postaci. Razem z drzewem tworzyć będziesz moc, jaka ochroni ostatecznie nasz świat przed smoczym powrotem… – ojciec zamilkł. W domu na ulicy Karmazynowej zapadła cisza.

– Czy jeszcze kiedyś dane nam będzie się zobaczyć? – spytała Natalia. Ojciec podniósł się i ruszył w stronę dębowego regału, pełnego książek. Wprawnym ruchem wyciągnął z najwyższej półki gruby tom „Teorii obrony świata”. Ta książka była tu od zawsze. Była tu, kiedy Włodzimierz był dzieckiem i kiedy jego ojciec, Edward też był dzieckiem. I kiedy ojciec Edwarda też był dzieckiem. Agata usłyszała kiedyś, jak dziadek mówi Piotrkowi, że książka ta została spisana na wężowej skórze. Szatan miał wężowy ogon. Stracił go, gdy maszyna w Alpach wciągnąć go próbowała pod ziemię. Na tym ogonie, aby ostatecznie przypieczętować Szatańską klęskę, spisana została cała wiedza o tym, jak świat może bronić się przed złem. Włodzimierz otworzył grubą księgę. Któreś z dzieci kichnęło, gdy z masywnych stron uniósł się stary kurz.

 – Bóg powiedział, że zniszczenie Szatana potrwa dokładnie pięć dni – powiedział mężczyzna. – Czytaj – zwrócił się do Piotra. Chłopiec zbliżył się do wielkiej księgi i pochylił nad dziwnym pismem ejo, nieużywanym od stuleci. – Pierwszego dnia Szatan utraci siły, nie mogąc wyjść z zimnych, północnych wód. Drugiego dnia ogień utwardzi błota zachodnie, odbierając Szatanowi oddech. Trzeciego dnia Szatan straci wzrok, oślepiony blaskiem jutrzenki, gdy będzie próbował wyjść o poranku spod ziemi. Czwartego dnia Szatan uda się na Południe, krążąc tunelami podziemnymi. Nie znajdzie jednak wyjścia na powierzchnię, usłaną trawami i kwieciem. Zapachy będą go dusić tak bardzo, że znów ucieknie pod ziemię. Wściekły tak, że ludzkie serca będą drżeć, podąży podziemiami do centrum świata, pod drzewo życia. Znajdzie w ziemi niewielką dziurę, którą mały chłopiec wykopał kijkiem, bawiąc się wraz ze swym ojcem. Szatan wysunie głowę na powierzchnię, zadowolony, że teraz opanuje świat. I zobaczy, że pod Drzewem Życia siedzi mały chłopiec, którego jakiś mężczyzna głaszcze po głowie. Chłopiec wdrapie się mężczyźnie na kolana i będzie się śmiał, gdy mężczyzna zacznie go drapać po brzuchu wąsami. Później chłopiec uśnie, a mężczyzna będzie go tulił w ramionach i śpiewał. Gdy chłopiec się obudzi, dostanie od mężczyzny jabłko. Zje tylko pół, drugie pół odda mężczyźnie. Wówczas Szatan poczuje, że umiera. Coś zacznie go dusić do bólu, do utraty sił. To zacznie rosnąć mu serce. Patrząc na mężczyznę z chłopcem, Szatan zacznie widzieć siebie i Boga, bawiących się w innym miejscu i czasie. Będzie patrzył, a gdy z oczu potoczy mu się łza, serce Szatana pęknie z bólu i poczucia winy. I będzie już tylko dobro na Ziemi.

Piotr odszedł od księgi. Po raz pierwszy od bardzo dawna nikt w tym, zwykle pełnym radości i gwaru, domu, nie był w stanie powiedzieć nic. Tylko tykanie zegara przypominało o tym, że czas upływa. Że trzeba działać. – Niech Bóg będzie z nami. Wrócimy, ojcze – wreszcie ciszę przerwała Joanna, teraz taka drobniutka w tym ciemnym pokoju. Sześć osób wzięło się za ręce i zaczęło nucić pieśń, jakiej nauczyła ich matka, po raz pierwszy rozumiejąc jej sens. „Bóg zabierze nas wysoko, gdzie nie sięgnie żadne zło. Wprawne smoczej straży oko dziś wypatrzy bunt i żal. Jednak świat ochroni siła, siła serca jest, jak stal!”

Ustalili, że to będzie ich ostatnia wspólna noc. Chcieli spać wszyscy razem. W salonie przed kominkiem pojawiło się sześć śpiworów. Nikt nie przyznał się, że boi się zasnąć. Każdy leżał, nasłuchując oddechów pozostałych oraz bicia ich serc. Dopiero, gdy nad Kuwenwillo zapadł świt, rodzeństwu udało się zamknąć na chwilę oczy. Włodzimierz Pradowajlen nie spał. Równo o szóstej otworzył drzwi. Do domu weszło kilkanaście osób w kapturach. Nikt z nich się nie odzywał. Postaci poruszały się, jak duchy. Gdyby któreś z dzieci nie spało, szybko rozpoznałoby Zakon Smoczy. Mnisi mieli delikatne ręce. Bez trudności podnieśli jednak nawet najstarsze dzieci. Pod domem zaparkowały cztery karety. Białe konie wyglądały, jak zjawy. Żaden nie parskał, świadomy rangi sytuacji. Każde z dzieci miało obudzić się w tym samym czasie na szczycie góry. Włodzimierz stanął u szczytu schodów wiodących do ogrodu, ze śpiącym Jędrzejem na rękach. Za chwilę mieli rozpocząć swój poranny spacer i misję. – Pomyśleliśmy o wszystkim. Proszę się nie martwić, Bóg czuwa nad nimi. Żaden smok nie wróci na Ziemię – powiedział jeden z zakonników. To zadziwiające, jak tak starzy mężczyźni mogli mieć tak delikatne i uspokajające głosy. Włodzimierz przeczytał gdzieś kiedyś, że to dlatego, że ich serca są wypełnione jedynie Bogiem i modlitwą. Od stuleci bracia cisi, jak nazywano ich na całym świecie, modlą się o Boże błogosławieństwo i odprawiają msze odstraszające smocze duchy. Dziś, z anielską delikatnością, podnoszą jego dzieci i ostrożnie wsiadają z nimi do karet. Nie ma pożegnania. W świecie, w którym za chwilę zapanuje jedynie dobroć, nie ma pożegnań. Włodzimierz czuje na sercu ciepło, gdy mały synek przytula do niego pachnącą szamponem jabłkowym głowę. Nie ma pożegnań. Za kilka dni znowu będą razem. Choć ręce drżą, Włodzimierz podąża pod Drzewo Życia. Ostatecznie liczy się przecież jedynie miłość, prawda?

 

[1] Według wszelkich przesądów, najsilniejszą siłę magia kobieca zyskiwała w momencie, gdy serce po raz pierwszy zaczynało cierpieć z powodu mężczyzny. Wtedy kobieta uznawana została za dorosłą, a siła jej goryczy przekształcała się w moc, która – przy odpowiedniej dawce teorii magii – służyć miała domostwu i rodzinie, jako najsilniejsza ochrona przed złem.

[2] Vita ville meer! – pozdrowienie charakterystyczne dla adresata każdego listu, smsa, e-maila, czy rozmowy telefonicznej. Zaczynało się zawsze od imienia osoby pozdrawianej. „Vita ville meer!” – niech czas poświęcony mi zaowocuje szczęściem.

[3] Grańca, zwany także Grańcem, to osoba uważana w miasteczku za najbardziej rozsądną, sprawiedliwą i mającą największe pojęcie o magii. W okresie, gdy Czarnosercy palili i grabili wszystko, co się dało, zostawiając za sobą jedynie śmierć i łzy, w każdym miasteczku i w każdej dzielnicy potrzebny był Grańca. Jego zadaniem była współpraca z merem, czy burmistrzem w zakresie obrony w najwyższym tego słowa znaczeniu. Zazwyczaj Grańca ginął w walce na moce z najsilniejszym z Czarnosercych, którzy najechali jego ziemie. Czarna magia powoduje bowiem, że serce dobre i prawe pęka – nawet jeśli zdoła wyzwolić mieszkańców od najeźdźców, nie wytrzymuje emocji i pęka. Grańca zwykle po śmierci obwoływany był Herosem i wpisywany w Poczet Największych. Zwykle, bo czasem zdarzało się, że Grańca okazywał się zdrajcą, przekupionym przez Czarnosercych, czasem zaś ginęło jego ciało w tak niewyjaśnionych okolicznościach, że trudno było stwierdzić, że Graniec oszalał i uciekł gdzieś, czy został porwany. Dlatego – do momentu wyjaśnienia – nie był wpisywany w Poczet.

[4] Daribi maanem! – z pożegnaniem było zupełnie analogicznie, jak z opisanym powyżej przywitaniem, znaczyło – odchodzę z podzięką.

Koniec

Komentarze

Niestety przyznaję, że nie dałam rady doczytać do końca. Masz dość bogaty język i duży potencjał, jednak okropnie długie akapity i niemal zupełny brak dialogów sprawiają, że twoje opowiadanie czyta się ciężko o niechętnie. Jakaś akcja zaczyna się dopiero od połowy, a wcześniej odbywa się jakieś lanie wody, przepraszam, ale to jest po prostu nudne. Może warto by rozbić długaśne akapity na kilka mniejszych, tu i tam dodać dialog, ożywić to jakoś. Gdzieniegdzie masz zwykłe, proste błędy, na przykład tu:

 

“Chłopiec był Wihono, ale (…) był tylko szczupłym i nieśmiałym brunetem.”

 

Ogólnie jednak jest to niezły początek i myślę, że z czasem nabierzesz lekkości. Pisz dalej.

Pozdrawiam,

Tomba.

Już chyba tak zostanie. Trza się przyzwyczaić, że Tomba bywa na NF mocno nieregularnie. "Gdy ktoś pyta, czy może coś wziąść, należy mu odpowiedzieć że owszem, może to braść."

Aha, podoba mi się też to, że tworzysz własny język, bo sama próbuję coś klecić i uważam, że to ciekawe :)

Już chyba tak zostanie. Trza się przyzwyczaić, że Tomba bywa na NF mocno nieregularnie. "Gdy ktoś pyta, czy może coś wziąść, należy mu odpowiedzieć że owszem, może to braść."

Dziękuję za zainteresowanie “Strażnikami Smoków”. Mój mąż także uważa, że zbyt długie akapity w tym opowiadaniu go zmęczyły. Przypuszczam, iż tendencja do takich jest moim “znakiem firmowym” i to już się nie zmieni. Pisałam tak od zawsze. Pewnie dlatego, iż bliżej mi do szkoły Tolkiena, niż do Sapkowskiego ;)

Owo lanie wody, jak sprytnie udało Ci się określić, wynika z faktu, iż “Strażnicy Smoków” są pierwszym opowiadaniem z całej serii, która właśnie powstaje i dla której każdy szczegół będzie miał ogromne znaczenie. Historię Kuwenwillo mam rozbitą na epoki, części i chcę ją zobrazować pod kątem różnych bohaterów i przestrzeni mitycznych i historycznych. Jest to pierwsze opowiadanie, więc stanowi ono niejako wstęp – stąd wielowątkowość, której zmieniać nie zamierzam.

Dialogów się boję. Wynika to z faktu, iż nie udało mi się wśród twórców – amatorów nigdy trafić na dobrze skonstruowany dialog. Dialogi, jakie “widuję” są sztuczne. Stworzenie dialogu jest dużo trudniejsze, niż stworzenie narracji, co podkreśla wielu moich Mistrzów, jak sam King, czy Gaiman (który, jak zapewne wiesz, sam dialogów stara się unikać). Być może kiedyś to się zmieni. Na razie się rozpędzam.

Niniejsze opowiadanie powstało jakieś cztery lata temu. Czekało na swój debiut. Od tego czasu stworzyłam kilka rzeczy, które za jakiś czas pojawią się także tutaj. Zastanawia mnie, gdzie widzisz błąd w cytowanym zdaniu. Wycięłaś sporą jego część:

“Chłopiec był Wihono, ale dla jego nieświadomej tajemnic Pradowajlenów części kolegów ze szkoły i z sąsiedztwa, był tylko szczupłym i nieśmiałym brunetem, w obronie którego Agata porywczo i ze złością wyciągała twarde pięści, jeśli któryś chciał Piotrowi dokuczyć”.

Zmieniło to, jak zapewne sama teraz widzisz, kontekst. Zastanawiam się więc, o jaki błąd i gdzie chodzi. Ciekawość moja wynika z faktu, iż jestem filologiem języka polskiego i zastanawiam się, czy coś mnie w trakcie kilkunastoletniej praktyki ominęło ;) Piszesz, że te “błędy” mam gdzieniegdzie. Wybacz, jednak to nie jest dla mnie konkret, także pozwolisz, iż do tego się nie odniosę. 

Z wyrazami sympatii i podziękowaniami za poświęcony czas własny, Sosna.

Jak dla mnie – zbyt poetyckie. Ale to kwestia gustu. Napisane poprawnie, lecz czytało mi się trudno. Wstęp ciągnie się przez pół tekstu. OK, rozumiem, że to pierwsza opowieść z cyklu, ale jeśli zanudzisz czytelnika, to do części drugiej nie dotrwa. Końcówka wydała mi się bardzo teologiczno-umoralniająca, do tego wyłożona łopatą.

Babska logika rządzi!

Cóż, takie czasy, że poetyckość jest passe. Muszę przyznać, że gdy zajrzałam tu po raz pierwszy, widziałam, że będę ostawać językiem, metaforą, poetyckością właśnie (może kwestia wieku, a może wrażliwości estetycznej, a może różnic w tej wrażliwości pomiędzy pokoleniami moim a pogimnazjalnym, nie wiem naprawdę, wciąż mnie to zastanawia). Dominuje dziś moda na amerykańskie shorty (jak to King powiedział, dla tych, co nie starcza im wyobraźni na dłuższe formy– żeby nie było, to nie moje zdanie), na lapidarną narrację z dużą ilością dialogów. Ja piszę inaczej i jestem z tego zadowolona. Fantasy gawędziarskie ma tradycję dłuższą, niż łączny wiek wszystkich forumowiczów. I jest to gałąź literatury mi najbliższa.  Daleko mi do skrótowości, pobieżności. Nie będę tego zmieniać. Będę natomiast pracować nad tym, żeby narrację wieść coraz ciekawszą. I cieszy mnie to, że odstaję. Tolkien też odstawał (ten to w ogóle by nie przeżył kontaktu z dzisiejszym twórcą amatorem z Polski :) ) 

To jest opowiadanie sprzed czterech lat. Celowo wychodzę tu od najstarszych, żeby zobaczyć – dzięki komentarzom czytelnika – jak ewoluował mój styl i co się zmieniło przez te cztery lata. Komentarze są dla mnie ważne, o ile są obiektywnymi wskazówkami, co warto by zmienić, dodać, ująć i gdzie. Bo na nich mogę opierać ewentualne zmiany i poprawki. To, że komuś coś się wydaje nie robi mi nic. Tym bardziej, jak sama powiedziałaś, jest kwestią gustu, zatem feedbacku merytorycznego tu nie ma. Szkoda. Może jakiś inny  forumowicz zdecyduje się na nudną lekturę nudnego opowiadania, aby dać mi rzetelną wskazówkę :) A może to mnie rozpieściły warsztaty ze Stasiukiem i Goerke i nie powinnam od kolegów, także amatorów, jak ja, wymagać fachowości :) Nic to, mam nadzieję, że cios łopatą nie był bolesny i guza już nie ma :) Miłego dnia!!!

 

Poetyckość nie powinna przeszkadzać w płynności czytania. Tu jednak – jak dla mnie – coś poszło nie tak. 

Niestety, ale przyłączę się do grona tych, którym czytało się ciężko. Zbyt rozwlekłe i zawiłe zdania zmuszały mnie do zatrzymywania się, ponownego czytania  i zastanowienia – o co tu chodzi? A to mnie zniechęca do dalszej lektury. Przykład z samego początku:

Ludzie żyli tu spokojnie, kłaniając się sąsiadom, zabierając co rano gazety z boksów umieszczonych przy zielonych furtkach, pracując i ucząc swoje, przez pięć dni w tygodniu dźwigające kolorowe tornistry dzieci, jak żyć tak, by być szczęśliwym i by nikomu wokół nie robić krzywdy.

Moim zdaniem można to było z powodzeniem podzielić na krótsze zdania. Zyskałoby na czytelności. 

 

(…) jak adresat listu reaguje na kolejne zdania. Ranhajennoe vita ville meer!

Rozumiem, że italikiem napisana/pokazana jest treść listu. Tylko dlaczego w jednym ciągu z poprzedzającą go narracją? I tak samo jednym ciągiem ponownie przechodzi w narrację. 

 

Dialogi – tylko w kilku miejscach wypowiedź bohatera zaczynasz od nowego akapitu. W pozostałych przypadkach znów całość się zlewa w jeden ciąg, w którym nie wiadomo o co chodzi. Przykład:

– Tylko Strażnicy Smoków są w stanie utrzymać Szatana pod ziemią. Tylko Strażnicy Smoków potrafią sprawić, że tafle bagienne, niczym zamrożone, nie przepuszczą na świat żadnej smoczej istoty – powiedział Włodzimierz. – Tato, ale jak tego dokonamy? – spytał Piotr. Ojciec westchnął. Teraz przyszedł czas na najgorsze. – Są cztery strony świata i jedno świata serce.

A powinno być tak:

 

– Tylko Strażnicy Smoków są w stanie utrzymać Szatana pod ziemią. Tylko Strażnicy Smoków potrafią sprawić, że tafle bagienne, niczym zamrożone, nie przepuszczą na świat żadnej smoczej istoty – powiedział Włodzimierz.

– Tato, ale jak tego dokonamy? – spytał Piotr.

Ojciec westchnął. Teraz przyszedł czas na najgorsze.

– Są cztery strony świata i jedno świata serce.

 

Od razu czytałoby się lepiej. 

 

Mam jeszcze jeden zarzut – przypisy. Dobre są w książkach raczej (popularno)naukowych/reportażach itp. Jedynym autorem, który mi w tej chwili przychodzi na myśl, a który z powodzeniem stosuje przypisy, to Pratchett. Jednak u niego mają one zupełnie inny wydźwięk. Dodatkowo inaczej czyta się je w książce, gdzie od oznaczonego wyrażenia do przypisu jest kilkanaście linijek, a inaczej w formie jaką mamy tutaj, gdy trzeba przewijać całą stronę. 

Poza tym, Twoje wyjaśnienia z powodzeniem można było wpleść w fabułę. Wtedy w tekście nie straszyłyby ubrane w nawiasy cyferki. Spróbuj może jeszcze to poprawić. 

 

I odpowiem Ci za Turbo odnośnie zacytowanego błędu – w jednym zdaniu masz dwa razy był – paskudne powtórzenie. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Śniąca, dziękuję.  Wreszcie konkret jakiś. Przypisów bronić będę. W Wordzie inaczej to wygląda, bo przypisy są na dole strony. Kopiując tekst tutaj, niestety, narażam się na umieszczanie przypisów na końcu. Jeśli da się inaczej, proszę o wskazówkę, jak to zrobić :) Twój komentarz pozwolił mi spojrzeć na tekst w innym świetle i za to dziękuję. Potrzebuję kilku dni na wprowadzenie poprawek. Co do “był”, kłócić się nie chcę, jak zwykle są dwie szkoły. Prof. Bralczyk rzekł mej grupie niegdyś na zajęciach, że jeśli w zdaniu podrzędnie złożonym, między powtarzającym się czasownikiem jest kolejne zdanie podrzędnie złożone, błędu nie ma. Gdyby zdanie brzmiało: “Był wysokim mężczyzną i był zielonego koloru” to byłby błąd. Dziękuję Ci za poświęcony czas. Mam nadzieję, że zajrzysz i przeczytasz, gdy uda mi się poprawić tekst. Konkretna babka z Ciebie, to się ceni.

Finkla mogłaby Ci to wszystko napisać i pewnie jeszcze więcej (o ile są) konkretów wskazać, bo normalnie to robi. Ale nie może, bo juroruje. Nie miej więc do niej żalu, że tak bardzo ogólnie się wypowiedziała :) 

A ja jak potrafię, to chętnie pomagam :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Przeczytałam z wielkim trudem i dużym samozaparciem, i teraz zastanawiam się, czy prezentacja postaci, zasygnalizowanie ich przyszłych zadań oraz podanie kilku faktów z przeszłości, to już opowiadanie, czy raczej obszerny wstęp do czegoś, co może kiedyś dopiero powstanie. Mam wrażenie, że Strażnicy Smoków kończą się w miejscu, w którym opowieść powinna się rozpocząć, może wtedy byłaby ciekawsza.

Nie podoba mi się sposób, w jaki tekst został napisany. Pomijam patos, ogromne ilości zbędnych zaimków, mnóstwo powtórzeń i szwankującą gdzieniegdzie interpunkcję, bo najbardziej dały mi się we znaki osobliwie konstruowane zdania, które niejednokrotnie czytałam wielokrotnie, aby zrozumieć, co Autorka chciała powiedzieć, a zdarzało się, że i tak musiałam poprzestać na własnych domysłach. Muszę też dodać, że pierwszy raz spotkałam się z tak specyficznym zapisem dialogów.

 

Nie miał jed­nak zia­ren, by zie­mia wy­pu­ści­ła ro­śli­nę, więc za­wo­łał słoń­ce o życie. – Jak można zawołać coś/ kogoś o coś?

 

Willo nie był już zwy­kłym go­spo­da­rzem, cie­ślą, który miał pomóc lu­do­wi, który z nim przy­był do Ku­wen­wil­lo w bu­do­wa­niu domów i za­gród. – Co to znaczy, że lud przybył do Kuwenillo w budowaniu domów i zagród?

 

Drze­wo rosło szyb­ko, a Willo szyb­ko opa­no­wy­wał obce moce. – Nie przypuszczam, by to powtórzenie było zamierzone.

 

przy­wo­ły­wać umę­czo­ne dusze, które nie mogą po śmier­ci za­znać spo­ko­ju, spra­wiać, że zie­mia ob­ra­dza i uspa­ka­jać tych, w któ­rych sercu jest ból. Męż­czy­zna bro­nił ludzi przed złem, które mogło czaić się wszę­dzie… – Powtórzenia, których można było uniknąć.

 

Z cza­sem jego ru­da­wa broda coraz bar­dziej przy­po­mi­nać za­czę­ła go­łę­bi puch, a plecy coraz bar­dziej chy­li­ły się ku tra­wom. – Czy to celowe powtórzenie?

Gdy czytam o plecach chylących się ku trawom, widzę kogoś, kto chcąc zbliżyć plecy do trawy, odgina się w tył. ;-)

 

Drze­wo, które za­sa­dził, rzu­ca­ło już wów­czas spory cień. Nawet wtedy Willo sia­dał przy nim, kry­jąc ste­ra­ne la­ta­mi ciało w ciem­no­ści rzu­ca­nej przez gruby ko­rzeń i pach­ną­ce ży­wi­cą ga­łę­zie. – W jaki sposób korzeń drzewa, zapewne zwyczajem większości korzeni, rozrastający się pod ziemią, rzucał ciemność na Willo, siedzącego przy drzewie? ;-)

 

Agata […] chro­nią­cej naj­bliż­szych za po­mo­cą za­klęć zwa­nych Kat­ma­tet – sto­sow­nych tylko dla ko­biet. – Czy zaklęcia chroniły tylko najbliższe kobiety?

A może powinno być: …stosowanych tylko przez kobiety.

 

mó­wi­ła z peł­nym prze­ko­na­niem o swej misji edu­ka­cyj­no – na­uko­wej… – …mó­wi­ła z peł­nym prze­ko­na­niem o swej misji edu­ka­cyj­no-na­uko­wej

 

Pię­cio­let­ni pulch­ny blon­dy­nek o ol­brzy­mich nie­bie­skich oczach, zdą­żył już w swoim życiu tyle na­pso­cić… – Czy mógł psocić w cudzym życiu?

 

Męż­czy­zna uśmiech­nął się do są­siad­ki tak, jakby wła­śnie zna­lazł się w bar­dzo nie­zręcz­nej sy­tu­acji. Spoj­rzał na wi­szą­ce na ścia­nach ob­ra­zy i zdję­cia jego przod­ków. – W drugim zdaniu, przy założeniu, że zaimek jest rzeczywiście niezbędny: Spoj­rzał na wi­szą­ce na ścia­nach ob­ra­zy i zdję­cia swoich przod­ków.

 

po­wie­dział ła­god­nym gło­sem do ni­skiej ko­bie­ty w dużym koku. – Dobrze że kok był duży, a kobieta niska, to, choć pewnie z trudem, jakoś się w nim pomieściła. ;-)

Zdanie winno brzmieć: …po­wie­dział ła­god­nym gło­sem do ni­skiej ko­bie­ty z dużym kokiem.

 

Z resz­tą, ro­dzi­na spod nu­me­ru czte­ry przy ulicy Kar­ma­zy­no­wej, wy­róż­nia­ła się od wszyst­kich in­nych nie tylko zna­ko­mi­tym opa­no­wa­niem magii… – A jeśli rodzina, robiąc zakupy nie dostała reszty, to czym się różniła od innych? ;-)

Zresz­tą, ro­dzi­na spod nu­me­ru czte­ry przy ulicy Kar­ma­zy­no­wej, ­róż­niła się od wszyst­kich in­nych nie tylko zna­ko­mi­tym opa­no­wa­niem magii

 

od czte­rech lat żyli w cie­niu śmier­ci, jaka za­bra­ła im Hannę Wan­tut­to – Sza­lo­ną. – …od czte­rech lat żyli w cie­niu śmier­ci, która za­bra­ła im Hannę Wan­tut­to – Sza­lo­ną.

 

Z resz­tą, kwe­stia wieku do końca po­zo­sta­ła spor­na, bo­wiem le­karz miej­sco­wy mógł oce­nić to je­dy­nie „na oko”. – Miejscowy lekarz, robiąc zakupy, też dostawał resztę. ;-)

Zresz­tą, kwe­stia wieku do końca po­zo­sta­ła spor­na

 

Wy­mow­nie pa­trzył na swego pana, szarp­nął się na smy­czy, łbem wska­zu­jąc na dziec­ko… – Powtórzenia.

Proponuję: Wy­mow­nie pa­trzył na swego pana, szarp­nął smy­cz, łbem wska­zując dziec­ko

 

w mil­cze­niu cho­wa­ła się przy pa­ra­pe­cie ku­chen­nym i pa­trzy­ła go­dzi­na­mi za okno… – …w mil­cze­niu cho­wa­ła się przy pa­ra­pe­cie ku­chen­nym i pa­trzy­ła go­dzi­na­mi przez okno

By spojrzeć za okno, należy je otworzyć i wychylić się przezeń.

 

Trze­ba było lat, by przy­zwy­cza­iły się do tego, że Hania jest ich, a nie żadna obca. I tak mi­ja­ły lata, a kiedy… – Powtórzenie.

 

nagle prze­czu­cie, że stało się coś złego, wstrzą­snę­ło jej pulch­nym cia­łem z naj­więk­szą mocą. – Czy pulchność sprawiła, że było to ciało z największa mocą? ;-)

Proponuję: …nagle prze­czu­cie, że stało się coś złego, z największą mocą wstrzą­snę­ło jej pulch­nym cia­łem.

 

uj­rza­ła, jak jej naj­młod­szy bra­ci­szek, pod­ska­ku­je w swym łó­żecz­ku, chwiej­nie utrzy­mu­jąc się na krzy­wych, tłu­ściut­kich nóż­kach, w dużej pie­lusz­ce, przy­trzy­mu­jąc się szcze­bel­ków przy swym kojcu. – Zbędne zaimki.

Skoro chłopiec był w łóżeczku, to w jaki sposób przytrzymywał się kojca? ;-)

 

Gaa-gaa! – za­śpie­wał na widok sio­stry, a z przy ma­lut­kich ustecz­kach po­ja­wił się bą­be­lek śliny… – Masło maślane. Usteczka są malutkie z definicji. Zbędne z.

 

Po­ło­żo­ny na ob­szer­nym łóżku Ję­druś przy­drep­tał do niej na ko­la­nach i… – Po­ło­żo­ny na ob­szer­nym łóżku, Ję­druś przypełzł/ przypełznął/ przyczołgał się do niej na ko­la­nach i… 

Leżące dziecko nie będzie dreptać. Dreptać, to chodzić drobnymi kroczkami.

 

przy­chod­nie pę­ka­ły w szwach od wszyst­kich, któ­rzy chcie­li prze­ba­dać swe serca. A potem wszyst­ko wró­ci­ło… – Powtórzenie.

 

Może oszu­kać nas na chwi­lę, otu­ma­nić mgli­stym spo­ko­jem, aby do­paść i ro­ze­rwać nas… – Powtórzenie.

 

Po kry­jo­mu wy­szedł z pod­zie­mia, pod po­sta­cią chmu­ry i skie­ro­wał pie­kiel­ny od­dech w kie­run­ku drzew i traw… – Paskudne powtórzenie.

Proponuję: Po kry­jo­mu, pod po­sta­cią chmu­ry wy­szedł z pod­zie­mia i skie­ro­wał pie­kiel­ny od­dech w stronę drzew i traw

 

Mas­se­ruks pra­co­wał nad ma­szy­ną całe swe życie. Po­dob­no pod ko­niec swej drogi ziem­skiej, jego broda była już tak długa i za­nie­dba­na, że zro­bi­ły sobie w niej gniaz­do so­ko­ły, a sta­rzec w ogóle nie mógł zda­wać sobie z tego spra­wy, po­chło­nię­ty dzie­łem swego życia. – Powtórzenia i zbędne zaimki.

 

Ze­bra­ni spo­glą­da­ją nad sie­bie, ale to nie jest wi­cher! – Czy spoglądać nad siebie, znaczy to samo, co spoglądać w górę?

 

wszy­scy spie­szą do Sza­lo­ne­go Mas­se­ruk­sa, do jego chaty ciem­nej w mie­ście Ha­sted, by do­wie­dzieć się, jakim cudem, by wy­drzeć z niego plan kon­struk­cji. – Nie rozumiem tego zdania. :-(

 

gdy spoj­rzał na ma­łe­go Ję­drze­ja, z za­pa­łem ob­li­zu­ją­ce­go palce z cze­ko­la­dy, ści­snę­ło mu się serce. – Czy mały Jędrzej naprawdę miał palce z czekolady? ;-)

Pewnie miało być: …z za­pa­łem ob­li­zu­ją­ce­go czekoladę z palców

 

Wło­dzi­mierz WIE, że smoki zaraz obu­dzą się z ba­gien… – Co to znaczy obudzić się z bagien?

Może miało być: …Wło­dzi­mierz WIE, że smoki z bagien zaraz się obu­dzą…

 

Siła twej mo­dli­twy, wzno­szo­nej do twej matki, po­wstrzy­ma Sza­ta­na przed wyj­ściem z mroku. Twój wzrok, do­brze sku­pio­ny, ma siłę wód, które Po­to­pem za­la­ły świat, zo­sta­wia­jąc je­dy­nie Arkę. Masz wodne oczy, tak po­wie­dzia­ła matka twa, Hanna. Sią­dziesz na naj­wyż­szej skale i pa­trzeć bę­dziesz na pół­noc­ne wody, do­pó­ki matka twa nie przy­śni ci się… – Czy te powtórzenia są niezbędne?

 

Usią­dziesz na środ­ku świa­ta, pod Drze­wem Życia, jakie kie­dyś za­sa­dził Willo.Usią­dziesz na środ­ku świa­ta, pod Drze­wem Życia, które kie­dyś za­sa­dził Willo.

 

Bę­dziesz pod nim ocie­rał odra­pa­ne ko­la­na z pia­sku i oga­niał się od ko­ma­rów. – Kolana Jędrzeja były z piasku?

Pewnie miało być: Bę­dziesz pod nim ocie­rał z piasku odra­pa­ne ko­la­na

 

Usią­dę przy Tobie. Będę to­wa­rzy­szył Ci, tuląc Cię do snu, opar­ty o so­lid­ny, stary pień. – Te zdania ojciec wypowiada do Jędrzeja. Wcześniej w ten sposób mówił do pozostałych dzieci. Dlaczego zwraca się do nich wielkimi literami?

O ile wiem, zaimki piszemy wielka literą, kiedy zwracamy się do kogoś listownie, nie w rozmowie, choćby nawet tak podniosłej.

 

Razem z drze­wem two­rzyć bę­dziesz moc, jaka ochro­ni osta­tecz­nie nasz świat przed smo­czym po­wro­tem… – Razem z drze­wem two­rzyć bę­dziesz moc, która ochro­ni osta­tecz­nie nasz świat przed smo­czym po­wro­tem

 

Sześć osób wzię­ło się za ręce i za­czę­ło nucić pieśń, ja­kiej na­uczy­ła ich matka… – Sześć osób wzię­ło się za ręce i za­czę­ło nucić pieśń, której na­uczy­ła ich matka

 

Do domu we­szło kil­ka­na­ście osób w kap­tu­rach. Nikt z nich się nie od­zy­wał. – Piszesz o osobach, więc drugie zdanie winno brzmieć: Żadna z nich się nie od­zy­wała.

 

Każde z dzie­ci miało obu­dzić się w tym samym cza­sie na szczy­cie góry. Wło­dzi­mierz sta­nął u szczy­tu scho­dów wio­dą­cych do ogro­du… – Powtórzenie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Regulatorzy napisała, iż odniosła wrażenie, jakoby tekst miał się naprawdę rozpocząć dopiero tam, gdzie się zakończył. Moje zdanie dokładnie pokrywa się z powyższym, ale przyjmuję, że zamiarem Autorki jest stworzenie następnych opowiadań, w których opisze, jak rozwiezione w cztery strony świata dzieci będą walczyły z siłami Zła.

Sosno,

 

Poetyckość poetyckością, ale kompozycja i zbyt nieczytelne, wielokrotnie złożone zdania – kładą tekst. Także stylizacja miejscami niepotrzebnie utrudnia, zamiast upiększać, ot “listopad późny” zamiast “późnego listopada” czy nawet “mocno zaawansowanego w dniach listopada”, jeśli chcesz iść w słowny barok.

A kompozycja bo – regulatorzy i Adam ujęli to najprościej, dla mnie także wstęp trwa pół tekstu. Opowiadanie to zamknięta całość, a u ciebie rozkręca się do polowy, zdazy znużyć czytelnika, bo widzi ozdobniki, a nie widzi – o co chodzi. Pan piszący pod pseudonimem Feliks W. Kres, parafrazuję teraz, napisał w którymś swoim felietonie, że opowiadanie jest jak randka – zwięzłe, musi zatrzymać partnera, oferować ciekawy seks, a dopiero powieść jest jak długi związek. Ty napisałaś duży wstęp i ucięłaś akcję tam, gdzie ona chyba powinna dopiero zacząć się dziać…

 

Uwagę o przypisach poprę.

Te niedogodności przesłaniają cały pomysł. Utkwiło mi tylko zdanie o sercach i za szybko jeżdżących motocyklach – prześliczne!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Ja również przyłączę się do opinii, że przerośnięty początek opowiadania i urwanie opowieści w momencie, kiedy zaczyna się dziać coś konkretnego, stanowią istotne mankamenty tego opowiadania Dodamr również, że informacje o świecie przedstawionym należy dawkować stopniowo i w sposób urozmaicony – nie tylko za pomocą odnarratorskiego ględzenia. 

I po co to było?

Nowa Fantastyka