- Opowiadanie: hydrozagadka - Piernikowa miłość

Piernikowa miłość

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Piernikowa miłość

 Oj, ile dziś się nachodziłam. Tu listek, tam korzonek, tam ziele pokrzyku, gdzie indziej grzybki morowe. Podkasawszy spódnice i na jesion wchodziłam, jemioły odcinać! Uf, umordowanam. Ale co robić, trza pracować, bez pracy pierników nie stanie.

Usiądę kapkę, odsapnę. Zaraz przyjdą pierwsze klyjentki. Tyleż dobrego, iże ich prośby takie same od lat – a to krowa mleka ni daje, a to koza sąsiada w szkodę wchodzi i chciałoby się bydlaka otruć. Po cichu, mniej śmiało, chcą tyż inszych usług – coby mąż pijak pić przestał, a ten, co to długo z roboty ni wraca – powrócił wcześniej i pokochał jak dawniej. Dekokty, mikstury, te do polewek wlewane, najlepiej się sprawdzają.

Dziewczęta przychodzą po dwie, trzy, nigdy same – zawsze rozchichotane, spłonione, kryją się pod zapaseczkami i jednego tylko pragną – by ten młodzieniec na wiejskiej zabawie ujrzany, w konkury przyszedł, a po kątach obłapiał czule; by mocne miał członki, by gospodarz był dobry, o dzieci i żoneczkę dbający snadnie.

Ech! Miłosne napary i maści, miłosne uroki czynię. Dla innych działają, inni się radują, a u mnie korzyść jednaka – choć serce przecie więcej by chciało – jajka, kasze, przetwory, czasem pieniążek drobny. By z głodu ni zemrzeć. I pierniki, oczywiste. Marna ze mnie gospodyni, piec ni umiem, a chatkę sprawiać trza, sztukować gdzie łobuzy zeżrą (żadnego moresu, urwipołcie, ni znają!), kędy wiatr i niepogoda ściany zgryzą.

O! właśnie pierwszy klyjent do drzwi skrobie. Wstać pora.

***

Laboga, co się dzisiaj działo! U brzegów oczka leśnego, przez kmiotków uważanego za nawiedzone, bo magicznymi oparami wedle ich mniemań spowite, a i kolor wody zmieniające w świąteczne dni roku, to jest w zimowe przesilenie, pierwszy dzień noworoczny, Noc Kupały; zatem u jego brzegów zbierałam skrzek żabi, w co mocniejszych czarach niezbędny. Spódnice wysoko podkasałam, coby ni zamokły, bo doma daleko i mogłabym złapać zimnicę jakowąś czy reumatyzm w kości wchodzący. Zapytacie, a cóż to dla czarownicy? No rację macie, nic to, uleczyłabym w jedno oka mgnienie, aliści skoro uniknąć można, to tedy leczyć ni trza i czasu ni marnotrawi się na polegiwania, bóle i kasłania. Same zalety. Zatem przezorną będąc, spódnice zakasałam i hola, brodzę to po kostki, to po kolana zanurzona, rzęsę rozgarniam, skrzek wybieram, zapracowanam bardzo.

Aż tu nagle, w miejscu przecie znajomym, czeluść się pode mną rozwarła. Juści gotowam była wierzyć, że utopiec jakowyś w jeziorko me wpełznął i niecne hece wyczynia! Po szyję się zapadłam, ledwom dech złapała! A że wielce głowy w wodzie nurzać ni znoszę, z tegoż to powodu pływać ni umiem. Korzeni nawisłych jeno się chwyciłam i zrazu zacniej poczułam. I wtedyż zrozumiałam, że tuś dąb stał olbrzymi, co wiekami nogi w wodzie moczył. Wichurą ostał przewalony, biedaczysko, ledwie przed miesiączkiem. On to był niechybnym sprawcą i twórcą wyrwy-pułapki – tera zaś za ratunek korzeniami służył.

Wisiałam tak krzynę czasu, dech łapiąc i nerwy kojąc, aż spośród trzcin i korzeni łapa jakowaś, owłosiona bardzo, się wychyliła. Strachliwa ni jestem, alem i tak ścierpła przez momencik. Na szczęście, za łapą twarz się zjawiła, ni powiem, gracko przystojna, o kwadratowej szczęce, ciemnych, lśniących dziko (i jakże męsko!) oczach oraz wypukłych, namiętnych wargach. Porośnięta włosem była dość gęstym, lecz przecie męskości to ni ujmuje, zgoła przeciwnie! Poczem z ust nieznajomego głos dźwięczny popłynął. Niczegom zrazu ni zrozumiała, ni chybi z emocyj, ino właściciel barów potężnych widno i olej w głowie miał, przeto pytanie swe powtórzył.

- Czy pomóc ci, zacna ślicznotko?

Zarumieniłam się, nikto bowiem dawno tak do mnie ni prawił. Jakbym pod ręką zapaskę miała, zaiste bym ją użyła, coby barwę zdradliwą okryć. A że niemożne to było, przeto musiałam zadowolić się skromnym odwróceniem liczka.

- Gdybyś tak był łaskaw, panie – wybąkałam cicho.

- Dobrze, że słuch ostry posiadam, panienko, bo zwykłym bym ni chybi twych słodkich słów ni pojął. – odparł galancko.

Rzekłszy to, wylazł z krzaków i pod pachy złapawszy, w górę z letkością pociągnął. Chuchro ni jestem, zaś namoczone spódnice swoje ważą, jednako żadnej trudności z tym ni miał. Ukryć ni mogę, wielce mi się spodobał szarmancki ów olbrzym, przezeń to dawno zagasłe nadzieje odżyły!

Nieznajomy kapotę z pleców zdjął i otulił, troskliwie w oczy patrząc. Rychło ni tylko ciepło, ale i gorąc w członkach mych rozgorzał. Lędźwie głównym ogniskiem płonącym były, przeto, jako żem skromna białogłowa, zasromałam się krzynę.

Istny magnetyzm zwierzęcy – myśl takowa przez głowę przebiegła, naturę badacza budząc; ciekawość ma niepomiernie wzrosła, z kim to mam do czynienia.

Przystojny nieznajomy widać i kulturą dużą był obdarzon, bo zagaił sam z siebie:

- Jakże panience na imię? Mnie Ulfem zwą.

Ach, Ulf! Niechybnie wilkołak. Ja to mam szczęście!

Na zewnątrz z niczem się ni zdradziła, iże domyślam się kto on, dalej dziewczę płoche i niezbyt mądre grałam. Kapkę obawiałam się, jak do profesji swej się przyznam, to nowo zaznajomiony Ulf ogon podkuli i tyle po mych sercowych rojeniach ostanie. On wszelako obawy me rozwiał, udowadniając po wtóry, iże ni lada rozum we włochatej czaszce kryje; Albom to i ja tak kiepską komediantką była.

- Zawiniątko leżące na brzegu zabrałem, ciekawe ingrediencje w nim wyczuwam. Tak pomyślałem, że to własność panienki ni chybnie – rzekł galancko.

Najsampierw zaprzeczyć chciałam, aliści w czas pomniałam, iże wilkołaki kłamstwo łacno węchem czują. Łgać sensu ni było.

Raz kozie śmierć! – pomyślałam – Skoro ni uciekł, czując zawartość tobołka, a jeszcze wyłowił z jeziorka i ślicznotką grzecznie zowie, znaczy… – myśli me rozproszył serdeczny uśmiech zębaty, co przed twarzą zoczyłam. Wdzięcznie dygnęłam, na ile mogłam, kapotą ciężką przyrzucona i dłoń wyciągnęłam, dziękując najmilej za tobołek i ratunek.

Tak to się odbyło.

Do chatki odprowadził, ogień napalił (me ręce niczym w febrze drgały – z zimna ni chybi), a i piernikami dziurę załatał, co ją z tydzień temu zasztukować miałam. A potem za próg wyszedł i zagaił, czy zechcę się z nim jutro spotkać. Taki galant!

Przeto język kapkę przygryzając, coby ni zabrzmieć za chętnie (mamusia wielokroć gadała, iże mężczyzn w niepewności trza choćby i parę chwil potrzymać), zgodę wyraziłam i na południowy spacer po lesie się zmówiłam. Przy okazji, dodałam, narwę pokrzywy i lebiodki. Ulf ze zrozumieniem głową pokiwał i pożegnawszy się miło, w lesie zniknął.

Długo zasnąć z tych wrażeń ni mogłam.

O mało też podle wieczora starej Gwizdowej ni dałam leku na wzdęcia u krów, miast na potencję dla męża. W ostatniej, przeostatniej chwileczce buteleczkę zamieniłam!

Miłość zaiste rozum odbiera, a przynajmniej mocno przytomność nadszarpuje!

***

Kochany Ulf towarzyszem życia jest zacnym. Te wszystkie czary i uroki miłosne, com w swoim imieniu przez lata czyniła, w końcu z nawiązką się zwróciły! Dzięki ci, o Matuszko Babuszko!

Iże w dni księżycowe mąż do domu ni wraca, szlajając się z wilczą watahą, niczem jest wobec zalet jego bogatych.

A i prestiż mój w siołach wzrósł niepomiernie – mores czują zarówno łobuzy, jak i wsiury bogate a przemądrzale, ongiś lekce sobie, mnie, ubogą Babę Jagę, ważący!

Żonie wilkołaka nikto ni podskoczy!

Wielcem uradowana, kiedyż tak lata mej niedoli w niepamięć odchodzą; nikto już za mną ni gwizdnie, na buty w progu ni napluje. W końcu zrozumiały kmiotki, z kim do czynienia mają i żem ja, kobieta pracująca, na należyty szacunek zasługuję.

Poniechajmy przeto smutków, przyjemniejsze sprawy obgadajmy. Bo chociaż ni ładnie się chwalić, to przecie trza zacnie oddać wszelkie cechy i zalety Ulfa mego. W łożu jest niespożyty, na wszystkie strony mi wygadza, o mamo! Aż na myśl samą gorąc mnie przeszył i wilgoć między wzgórkami tej starej hetery, Wenery, zbierać się poczęła.

Znowu spódnice do cna przemoczę!

Oooooch! Byle do wieczora, gdy mąż do chaty wróci! Strzymam! Dzielna będę! Oooooch!

W wodę zimną stopy i dłonie włożyłam, twarz ochlapałam. Kapkę zelżało. Ni trza o chłopie zbytnio myśleć, gdy go doma ni ma, bo i ogień w piecu na próżno się rozżarza.

Hmmm… północek już dawno przeszła, a Ulfa ni widno. Miesiączek dziś w nowiu, na wycieczki swe zwykłe potruchtać ni mógł. Gdzie go licho nosi?!

Ranek, a go ni ma. Chłop dorosły z niego i rosły, krzywdy sobie zrobić ni da. Tak się uspokajam, aliści niepokój jakowyś wciąż czuję. O chuci nawet ni wspomnę, przez noc narosła nazbyt wielka!

Południe. Na progu stojałam, głowiąc się, czy iść w bór za mą zgubą. Wtem to czasie włochaty z miną niewyraźną, zziajany, ubłocony z gęstwy się wynurzył. Gdy jeno zoczyłam włóczęgę drogiego, o odrzwia się oparłam i minę przyjęłam srogą, choć przecie ulga każdym porem ze mnie wypływała.

Zbliżył się z łbem opuszczonym, o mało że chwostem zamiatał – gdyby go ino miał w tej fazie.

- Nu, gdzieżeś to bywał, czarny wilczurze? – na krotochwilę mi się zebrało, żartobliwie połajać go zamyśliłam.

Na to łapą jeno gębę zakrył i spoza palcy zerkał. Widać, nabroił i to chwacko! A i kulił się dziwnie, całkiem bez sił się zdawał. Oj, łacno się ni wywinie, w szczegółach będzie mi prawił!

Jeno wpierw do chałupy go wpuściłam, polewką z odwarem zwracającym siły nakarmiłam. Niech zna, żem dobra. Jadł w milczeniu, grzebiąc łyżką w misce i wciąż niemrawo wyglądając. Na me nagabywania ni odpowiadał, ino mordą kręcił, skonfundowany wielce.

Przeto spokój dałam kudłatemu, niechże się na wątrobie mu uleży, co gniecie. Sam powie przecie w końcu, ni strzyma!

***

W łożu – katastrofa!

Mój monster niespożyty, noc w noc (prócz pełni) żywot mi umilający, klapę poniósł zupełną. Miękki był i słaby, mimo dekoktów, com go nimi poiła kiedyż po włóczędze wrócił. Ani chybi, menda jakowaś mi go oczarowała i soki wszystkie zeń wyssała!

Rankiem ni popuściłam, wyciągnęłam ze stwora biednego historyję całą. Rzekł, ni mącąc ni dydka, jak to zwyczajną trasą przez las zdążając, na leśnym rozdrożu lafiryndę jakowąś w czerwonej narzutce i kapturku na głowie napotkał. Uśmiechnęła się doń miło i głosikiem słodkim zaszczebiotała, koszyczek ku Ulfowi wyciągając. Mój postrach okolicy, chociaż mądrym zazwyczaj, naiwnością się sporą wykazał, bo niuchnął, oblizał się i na poczęstunek rychło przystał.

I tak od koszyczka, przez ciasteczko, mięsiwo i baniaczek z winem, przeszedł do polegiwania na kocyku przez to czupiradło rozłożonym. Ni się obejrzał, a dziewoja czerwoną pelerynkę zrzuciła i ku niemu wdzięki swe wyraźne wypięła.

- Całkiem kołowaty był, najukochańsza. W oczach mi się ćmiło, w łepetynie szumiło. Niczem już z potem ni pomnę, ino żem do cna wyczerpany, w podartym przyodziewku się obudził – mówiąc to, w oczy wprost patrzał, ni grama łgarstwa w nich ni było.

Juści wiem to, jakem czarownica! Gdybyż jeno zełgał, mój gniew poznałby snadnie!

Pogłaskałam męża po łepetynie, sierść gęstą zmierzwiłam, po grzbiecie poklepałam i martwić się zakazałam. Widać było jednako, iże czymś jeszcze gryzie się wilczek mój kochany. Wydusił na koniec:

- Jago droga, ale czy męskie siły wrócą? Bojam się…

- Juści moja w tym głowa, ni bojaj się. Ni potoś z czarownicą żonaty, byś głowę sobie łamał. Nie takiem uroki odczyniała!

Ulżyło mu snadnie, w dłoń mnie buchnął i do obory poszedł, bydełko oporządzać. Jam zaś wojenne strategye już w głowie planowała. Ni dopuszczę, jakem Jaga, coby Czerwony Kapturek po lesie mym grasował i na manowce cnych mężów wabił, sił ich pozbawiał!

***

Rychło dopadłam gamratkę w ostępie, podle sioła Wsieżyto. Na drwali się zasadzała, dziewka nienasycona!

Za karczek chwyciłam, w pelerynkę okręciłam, kapturek w usteczka czerwone niby malinki wbiłam. Szans najmniejszych ni miała – gościem tuś była, a jam gospodynią przecie.

Nie za wiele ważyła, przeto tobołek ukręcony, z nóżkami dyndającymi pod pachę wsadziłam i chyżo ku stawkowi, gdziem po raz pierwszy Ulfa mego spotkała, pobieżała. Dziołcha krzynę tymi długimi, szczupłymi szczudłami majtała i odgłosy głuche spod knebla wyduszała, nicto mi jednako ni szkodziło, ni zadowolenia z roboty zacnie wykonanej ni kłóciło.

Jużem do jeziorka się zbliżała, gdy zza krzewa zielony jakowyś ze strzelbą wylazł. Na nóżki popatrzył, delikatną kosteczką się zachwycił i nuże do mnie niegrzecznie zagaił:

- Kogo to niesiesz, wiedźmo? Co chcesz uczynić tej biednej panience?

Ramionami wzruszyłam, chwyt lepiej na barwionym krwiście tułubie poprawiłam i parsknęłam niby kotka dzika.

- Nie twoja sprawa, łachmyto!

A ten dwururkę mi wyciąga, przed nosem nią macha.

Niedoczekanie!

Juści miałam dziewuchę skrępowaną na leśne runo rzucić, by z jełopem się rozprawić, nieledwo że strzelbę chwyciłam; Zielony na spuście drgający palec trzymał.

I wtedyż to charkot donośny z lewej strony nadbiegł.

Wizg!

Chrup!

Zgrzyt!

Zielony dwururkę przekręcił, poderwał do góry, strzał jeno ni padł, ino głowa z karku się stoczyła, juchą bryzgając wokoło. Refleks miał spory, trza przyznać, ale skądże mu tam do wilkołaczego!

Ścierwo kamieniami razem przywalilim, coby nas ni niepokoiło i czerwoną dziewuchę do stawu rzucilim. Parę bąbelków puściła i tylem ją widzieli.

Pełni radości, czułością wypełnieni do domu wracalim. Jednako do chałupy ni dotarlim, tak nas chuć przemożna sparła.

Ledwom przed podarciem chustę ulubioną zdołała ocalić!

Od tegoż czasu szczęście niepodzielnie w stadle naszym panowało, niczem już ni zakłócane.

Dzięki ci, o Matuszko Babuszko!

Koniec

Komentarze

Sympatyczna bajeczka, wesoła.

Radość w odbiorze trochę mąci forma – wstęp wydał mi się dziwny, nie rozumiem, do kogo skierowany jest ten długi monolog. Ni to rozmowa, ni to pamiętniczek, ni to modlitwa.

wilgoć między wzgórkami tej starej hetery, Wenery,

A to bohaterka bardzo nietypowo ukształtowana. ;-)

Tekst oceniam na 6.

Babska logika rządzi!

Finkla, dzięki za opinię.

 

Co do wstępu – był pomyślany, żeby stopniowo pokazywać czytelnikom, z kim mają do czynienia. I że czarownica najbardziej tęskni za miłością, której sama nie ma, mimo że innym służy w tym temacie pomocą.

 

wilgoć między wzgórkami tej starej hetery, Wenery,

A to bohaterka bardzo nietypowo ukształtowana. ;-)

 

To prawda, byłaby nietypowo ukształtowana. Po prostu Baba Jaga ma pewne braki w edukacji ;)

 

gdziem po raz pierwszy Ulfa mego spotkała, pobieżała.

Opko spoko. Obfitujący  w inwersje styl pasuje do klimatu opowiadania, ale w niektórych miejscach widzę za duże spiętrzenie udziwnień. Oj, panoszą się w polszczyźnie takie składniowe dziwolągi (jak powyżej)

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Uradowanczyk, myślisz, żeby to jednak zmienić? To znaczy nieco bardziej uwspółcześnić? ;-)

Jeśli wywalisz orzeczenie na koniec co czwartego zdania, to zupełnie wystarczy. a zdań wielokrotnie złożonych w ogóle bym nie archaizował. 

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Ok, pomyślę nad tym :) Dzięki.

Nowa Fantastyka