- Opowiadanie: hydrozagadka - Studnia na końcu świata

Studnia na końcu świata

Opowiadanie w klimacie poetyckim.

Tekst jest inspirowany jedną z pierwszych powieści zaliczanych do fantasy, czyli “The Well at the World’s End” Williama Morrisa. W języku nawiązałam do stylu mowy i myślenia bohaterów Morrisa. 

Jestem otwarta na Wasze opinie.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Studnia na końcu świata

 Wyjęła mały naszyjnik z błękitnych i zielonych kamieni, poprzedzielanych złotymi węzłami. Upodabniało go to do różańca, chociaż ani papież, ni żaden ksiądz go nie pobłogosławił; przy naszyjniku zawieszone było małe, złote puzderko z czymś zamkniętym w środku. Dała ozdobę Ralfowi, mówiąc:

- Kumie, noś to zawsze na szyi i nie pozwól by ktoś ci zabrał. Ów naszyjnik będzie dla ciebie wybawieniem w niebezpieczeństwie i szczęściem podczas poszukiwań. Będzie tym, jeśli zechcesz napić się ze STUDNI NA KOŃCU ŚWIATA.

- Cóż jest w jej wodzie? – spytał Ralf – Jak mogę ją znaleźć?

- Nie wiem dokładnie – odpowiedziała – słyszałam tylko, że jeśli obmyjesz w niej ciało, uwalnia od wszelkiego zmęczenia, ran i chorób; zyskuje się też miłość wszystkich i być może wieczne życie. [1. Fragment „The Well at the World's End” Williama Morrisa w tłumaczeniu własnym.]

**

Dawno, dawno temu padły te słowa. Minęły stulecia, świat się zmienił. Ongiś razem z ukochaną dotarliśmy do Studni; droga wiła się w trudzie i znoju. Obmyliśmy swe ciała i ugasiliśmy pragnienie. Nasze serca biły odtąd jednym rytmem.

Urszula zawsze jest u mego boku. Władaliśmy wpierw własnym ludem w Krainie Obfitości, a później kolejnym, kolejnym i kolejnym… Aż w końcu minął czas królów i królowych, odeszły w niebyt rycerskie sławy, zaginął świat pieśni i legend.

Żyjemy cicho, nikomu nie wadząc.

Wieczne życie nie oznacza wiecznej młodości. Starzeliśmy się wolno, prawie niezauważalnie, lecz w końcu nasze włosy posiwiały, twarze pomarszczyły się niczym opuszki palców zbyt długo trzymane w wodzie. A wieczność… wieczność tak pożądana niegdyś, przerażać zaczęła. Z czasem stała się przekleństwem wiecznej straty.

Tak, wielu wciąż zazdrościłoby nam życia, miłości, wiedzy i mądrości. Kiedyś zazdrościliby też władzy i bogactw. Lecz wierzcie – wieczne życie, kiedy przyjaciele, bliscy wciąż odchodzą, kiedy na wieczność skazani jesteśmy tylko na siebie… kiedy znikają ukochane miejsca, umierają ludy – wcale nie jest tym, co człowieka czyni naprawdę szczęśliwym.

Zapytacie, czym jest szczęście?

Nie odpowiem. Każdy samodzielnie musi je odnaleźć.

Ale opowiem wam o dniu.

Ostatnim.

Błahostki, odpowiecie. Być może.

Ale ja je cenię.

Dzisiaj – szczególnie.

**

Urszula obudziła się pierwsza.

Uchyliłem powieki, a ona uśmiechała się już do mnie. Zmarszczki wokół jej pięknych oczu tworzyły mapę wielu dróg przez które dążyliśmy razem. Ucałowałem jej dłoń – błękitne żyłki wiły się jak rzeki. Drugą wplątała w rzednące włosy na czubku mej głowy i przyciągnęła ją do piersi, wyschłych, lecz wciąż najpiękniejszych w świecie. Z rozkoszą wciągnąłem jej zapach – pachniała rozgrzaną łąką w maju. I jak po raz pierwszy, tak i teraz poczułem zawrót głowy.

Przez parę minut trwaliśmy przytuleni, ciesząc się sobą. Te chwile po przebudzeniu rezerwowaliśmy wyłącznie dla siebie.

A potem, nic nadzwyczajnego. Umyliśmy się razem. Nie tylko czułość, ale i praktyczność skłaniała nas ku temu. Chociaż zawsze dbaliśmy o ciała, czas w końcu naruszył giętkość naszych ścięgien, zmiękczył zwartość mięśni. Łatwiej i przyjemniej umyć się nawzajem.

Robiłem śniadanie, zaś Urszula czesała wilgotne jeszcze włosy. Skrzyły się niczym srebrne druciki; krople wody na nich przypominały diamenty w srebrzystej oprawie. Szczotka szeleściła rytmicznie, szuu, szuu, prześlizgując się po pasmach, które mesmerycznie wiły się jak żywe, posykując pod włosiem i kością niczym węże.

Sss, sss…

Szuu, szuu…

Prask!

Ból w palcu przywrócił do stołu, deski i noża.

Skaleczenie nie było głębokie, lecz bolesne. Urszula zerwała się, a włosy poleciały za nią, goniąc się nawzajem. Przywarła ustami do rany, która i tak zagoiłaby się sama. Westchnąłem, czując błogie ciepło delikatnych warg.

- Pokrój jeszcze pomidorki, Ralf – roześmiała się srebrzyście.

Pogroziłem ukochanej palcem; różowa blizna lśniła, znikając w oczach. Chciałem złapać Urszulę, rozbrykaną, lecz kto złapie żywe srebro? Wymknęła się spomiędzy dłoni, tylko jej włosy musnęły jedwabną mgiełką czubki palców.

Wróciłem do krojenia pomidorków, jak prosiła moja pani.

**

Po śniadaniu poszliśmy na spacer.

Ma miła wtuliła drobną dłoń w skórzanej rękawiczce w zgięcie łokcia, czułem jej paluszki na przedramieniu. Miała na sobie lekki płaszcz w odcieniu szlachetnego lazuru, do niego wzuła granatowe pantofelki. Ja założyłem ciemnozieloną marynarkę i sztuczkowe spodnie.

Pod naszymi butami chrzęścił żwir, słońce przygrzewało, pierwsze młode listki przedzierały się ku światłu z pękających pąków. Ziemia pachniała upojnie, młodością i odrodzeniem. Celebrowaliśmy wiosenny dzień wraz z ptakami, które śpiewały jak szalone.

W drodze powrotnej wstąpiliśmy do supermarketu. To dzisiejszy Kraj Obfitości. W alejkach, pomiędzy regałami, kłębili się młodzi i starzy, biegały dzieci, suche powietrze drażniło nosy; muzyka potęgowała wrażenie chaosu. Urszula wybierała specjały na dzisiejszy wieczór – wino, owoce, rozmaite orzechy; ja pchałem wózek i chroniłem jej kruchą postać przed tłumem.

Przy kasie Pani Obfitości wyłożyła wszelkie dobra na taśmę. Jabłka lśniły czerwonymi skórkami, winogrona obłymi brzuszkami zaczepiały o siebie, śliwki kusiły przezroczystościami. Orzechy – krągłe, podłużne, wygięte jak księżyc – przesypywały się w objęciach przezroczystej siatki. Poczułem radość, że wieczór jest już tak blisko. Byłem dzisiaj niecierpliwy jak jakiś młokos.

Z zamyślenia wyrwał mnie głos kasjerki, lnianowłosej kobiety – PIN i zielonym! Urszula płaciła kartą, tłoczoną, złocistą, niczym niewidoczne bogactwa w niej zawarte. W lewą rękę wziąłem siatkę z zakupami, prawą podałem ukochanej. Z rozkoszą wyszliśmy na słońce i wiosenny wiatr. Prawdę mówiąc, wolałem prawdziwą, starą Krainę Obfitości, obwiedzioną nieprzebytym lasem; z jej polami, gajami, wiejskimi chatkami, łagodnym klimatem. Niestety, nie ma tego miejsca na ziemi.

Obiad zjedliśmy w uroczej włoskiej kafejce, kryjącej się niby skarb w bocznej, cichej uliczce. Urszula zamówiła maltagliati alla norma, z krwistymi pomidorami, bazylią i cudownym, świeżym pieprzem. Ja zadowoliłem się risotto, z nutką grzybową i białym winem. Podjadaliśmy nawzajem z talerzy. Lubimy cieszyć się tym, co cieszy drugą osobę; smakować, co jej smakuje; bądź czytać to, co poleca ma przyjaciółka lub co ja jej zalecę. Radość współdzielenia jest niezmienna.

Później, cokolwiek zmęczeni, wróciliśmy do naszego mieszkania. Nie było duże, królowała w nim prostota i wygoda. Zamieszkiwanie w komnatach kapiących złotogłowiem miało swój urok, i owszem, lecz przekonaliśmy się z czasem, że prostota obdarza większym spokojem. Urszula zdrzemnęła się na kanapie, ja zaś podszedłem do jedynego luksusowego mebla – ciężkiego, mahoniowego biurka. Jego obłe, secesyjne linie wabiły wzrok. Gięte łukowato nóżki nadawały lekkości geometrycznej formie.

Otworzyłem szuflady i wygarniałem z nich papiery, nawet ich nie przeglądając. Tylko raz zamarłem na chwilę. Przejechałem opuszkami po skórzanej oprawie księgi, tkwiącej pod tylną ścianką ostatniej skrytki. Wyjąłem inkunabuł, pogłaskałem jego wygięty grzbiet. Zamruczał okuciami.

Karty starej księgi były kruche i zżółknięte; unosił się nad nimi powiew wzgórz, lasów, niedostępnych gór, rozlanych rzek. Roślinne ornamenty gęsto otaczały tekst, wiły się niepokojąco w Niebezpiecznym Lesie, plotły miękki kobierzec w Komnacie Miłości na Pustkowiu. Powróciły na moment dawne żale i smutki, przeżyte przed wiekami chwile zgrozy; pasma radości obwijały miękkim kokonem stare rany. Westchnąłem, zamykając z trzaskiem okładki. Ucałowałem wytłoczony w skórze symbol, iluminowany złotem. A potem zapakowałem księgę w miękki plusz i pieczołowicie ułożyłem pośrodku blatu. Resztę papierów zgniotłem, upychając w foliowej siatce.

W końcu nadszedł oczekiwany wieczór.

Wszystko było gotowe na piknik pod rozgwieżdżonym niebem – owoce obrane, umyte lub pokrojone, orzechy potłuczone; ich słodkie, delikatne jądra kusiły świeżością oderwanych skórek.

Rozłożyliśmy się na szczycie wzgórza, górującego nad miejskim cmentarzem. Po drugiej stronie wzrok przyciągało migotliwe jezioro z wyspą w kształcie serca. Zniknął już poblask słońca na zachodzie, od lśniącej tafli odbijał się księżyc w pełni. Wiosenna noc, noc tajemnic i kołowrotu życia obejmowała krajobraz w swe władanie.

Ogień zapłonął szybko, chętnie pożerając podpałkę. Tańczące płomienie rozgrzały nasze starcze, chłodne dłonie. Jedliśmy i piliśmy, aż w butelce czerwonego wina zaświtało dno. Wtedy Urszula wyciągnęła smukłą dłoń ku naszyjnikowi na mej szyi. Pocałowałem końce jej palców.

Delikatnie rozpięła misterne zapięcie łańcucha; nie ma już złotników o takim kunszcie, którzy potrafiliby wykonać podobne. I ja sięgnąłem ku jej szyi, i zdjąłem naszyjnik, bliźniaczo pokrewny. Błękit oczu mej pani oraz zieleń moich odzwierciedlały się w odcieniach korali. Złote węzełki w przeplocie, filigranowe kulki, otulały puzderko pokryte zawiłym wzorem emalii. Złoto, zieleń, czerwień i błękit migały w świetle ognia i poświacie Luny; średniowieczni mistrzowie uznawali je za kolory prawości.

Srebro księżyca mignęło w obłym grzbiecie noża. Wyjąłem kościaną rękojeść z dłoni ukochanej i podważyłem zamknięcie szkatułki. Wieczko odskoczyło z cichym trzaskiem. W środku, na wyściółce z czerwonego aksamitu, leżała dziwna pestka, bądź orzech; na skorupce cienkimi liniami jarzyło się tylko jedno słowo – μεταμόρφωσης. [2. gr. transformacja, przemiana}

Urszula spojrzała na mnie oczami o głębi jezior górskich i szepnęła:

- Na pewno?

- Tak. Ty też, najdroższa przyjaciółko?

- Tak, najmilszy.

Bez dalszych pytań otworzyłem drugie puzderko; i w nim spoczywała pestka, napis lśnił jednako. Trzonkiem noża skruszyłem skorupki – siejąc iskierkami rozprysło się słowo. Żółtawe jądro było wilgotne i żywe.

Patrząc sobie w oczy, przytknęliśmy kremowe obłości do ust. Na czubku języka rozlała się słodycz przemieszana z goryczą. Zwiędłe usta Pani Obfitości pod wpływem wilgoci nabrały jędrności, błysnęły purpurą, spomiędzy warg zalśniły zęby. Urszula rozgryzła pestkę, uśmiechając się ślicznie. Uczyniłem toż samo. Przez nasze ciała przepłynął rwący, niepowstrzymany strumień. Obłapiliśmy się ściśle, łapczywie wtulając w całych siebie.

Na koniec owionął nas zapach lasu.

**

Nad ranem zdumiony stróż cmentarny ujrzał dwie stare, wyniosłe sekwoje, rosnące na wzgórzu ponad cmentarzem. Były ciasno splecione pniami i sięgały ze dwadzieścia pięter w górę. Obwód pni sprawiał, że czuł się mały, mniejszy nawet niż mrówka. Później uczeni określili wiek drzew na co najmniej trzy tysiące lat. I cóż z tego, kiedy miejscowi wiedzieli, że jeszcze wczoraj ich tu nie było?

Stróż przetarł oczy i uderzył się parę razy po policzkach. Później potrząsnął głową, w której szumiało falami wieczorne piwo. Nic nie pomogło. Ciężko się zasapał wspinając pod górę, ku olbrzymom.

Spomiędzy korzeni wystawały resztki materiału. Wzdrygnął się, zapominając na chwilę o pierwotnym zaskoczeniu. Schylił się i podniósł fragment marynarki z zielonkawej włóczki, oczekując krwi. Spomiędzy splotów wytoczył się złocisty koralik, zachybotał we wnętrzu zgiętej dłoni.

Stróż, sam nie wiedząc czemu, przez lata przechowywał ów koralik niczym najcenniejszą relikwię. Zanim umarł, kazał się pochować wraz z nim między korzeniami gigantycznych drzew.

Następnego ranka po pogrzebie stróża u stóp sekwoi trysnęło źródło. Woda drżała złocistym poblaskiem, a trawa wokół była zieleńsza niż gdziekolwiek indziej.

 

Szczęśliwi żyli, w świecie żyli,

W szeleszczącym świetle liści.

O świcie żyli, w świt skryli

Świergoczące miłości świetliste.

 

Cichy śpiew słyszą tylko czuli kochankowie.

**

Po dwustu latach drzewa poczęły obumierać. Miejscowi kochali swoje sekwoje, chociaż nikt już nie wierzył, że pojawiły się na wzgórzu w ciągu jednej nocy. Do miasteczka przyjeżdżało wielu turystów i im opowiadano tę legendę.

Uczeni przez parę tygodni debatowali nad metodami uratowania wiekowych olbrzymów.

Na próżno.

Pewnej nocy, podczas gwałtownej jesiennej burzy obie sekwoje legły na stoku wzgórza. Korzenie wyciągnęły ku niebu. Pozostawiono je tam na pamiątkę.

Źródło wciąż biło. Złocista woda wypełniła zagłębienia po korzeniach, pogłębiając je z czasem.

Wiosną z ziemi wyjrzały zielone kiełki.

Μεταμόρφωσης.

 

Koniec

Komentarze

Przyznam, że jestem w kropce. Bo jak przeczytałam, że to rodzaj fanfiction, to się od razu najeżyłam. I jeszcze ten przypis w nawiasie przed pierwszymi kropkami.

Ale to jest ładne, naprawdę urokliwe. W niektórych miejscach trochę raziły mnie te przejścia między językiem współczesnym a takim, jaki bohaterowie zapamiętali z przeszłości (np. to “wzuła” pantofelki), ale większość czasu grało to naprawdę fajnie. 

A już lnianowłosa kobieta, która zażądała PIN i zielonym!, a potem Urszula płaciła kartą, tłoczoną, złocistą, niczym niewidoczne bogactwa w niej zawarte – bardzo mi się spodobało. ;)

 

Tekst oceniam na 6.

Naprawdę znakomite. Świetnie napisane. Większość opka to zwykła proza życia, ale jakże pięknie opisana! Finał też mnie satysfakcjonuje.

Bardzo dobry tekst.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Hej ocho i Nazgulu :)

Dziekuję za Wasze wpisy. Naprawdę ciesze się, ze opowiadanie się spodobało i “przemówiło”. Wygląda na to zatem, ze udało mi się w nim stworzyć odpowiedni klimat :-) (nie byłam tego pewna)

 

Zastanawiam się jeszcze, czy usunąć wpis o “rodzaju fanfiction;)”, żeby nie psuł odbioru ;-))

 

 

 

Zrób to i nigdy więcej po niego nie sięgaj ;-)

Inspiracja to nie żaden fanfik!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Skorzystałam z porady :-)

A mnie jakoś tekst nie uwiódł. Po części pewnie z powodu przewidywalności – wiadomo, jak kończą zakochani nieśmiertelni. Po części dlatego, że szczęście innych ludzi zazwyczaj jest nudne. Nie bez powodu to, co tutaj stanowi większość tekstu w bajkach streszcza się jednym zdaniem.

chociaż ani papież, ni żaden ksiądz

Nie jestem pewna, ale wydaje mi się, że to powinno być symetrycznie: albo ani – ani, albo ni – ni.

orzechy potłuczone; ich słodkie, delikatne jądra kusiły świeżością oderwanych skórek.

Zastanowiły mnie te orzechy. Wcześniej odniosłam wrażenie, że kupili nerkowce w plastikowej torebce. Gdzie tu świeżość i skórki?

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka