- Opowiadanie: Anonimowy bajkoholik - Victor - C.D.

Victor - C.D.

“Rozpoczęta powieść jest czysto rozrywkowa i, z zamierzenia miała być lekka. A zabiegi czyniące z głównej bohaterki dość specyficzną w odbiorze to celowy zabieg Autorki. Jesteśmy świadomi tego, że w opowieści występuje wiele błędów, dlatego też liczne porady oraz sugestie dotyczące stylu, warsztatu, jak i samej składni czy też innych aspektów tekstu bądź twórczej pracy są mile widziane, i z góry za nie dziękujemy. Dziękujemy także krytykom, którzy w brawurowy sposób podjęli się przebrnięcia przez tekst i uzasadnienia swojej opinii. Za suche stwierdzenia od razu podziękujemy. Acz nie będą to bynajmniej życzliwe podziękowania. Miłej lektury.”





 

Marisa nigdy nie miała szczęścia. Nie miała też przyjaciół, chłopaka, kochającego ojca…życia. W za­mian od losu dostała długą listę kompleksów i okrutną matkę, troszczącą się by życie córki z prochu ob­róciło się w pył. Dziewczyna chcąc zmienić swój los wspina się coraz wyżej po szczeblach szaleństwa i de­speracji. Bezbarwne życie Marisy zmienia się, kiedy udaje jej się przywołać istotę nie z tego świata - de­mona, który ma pomóc jej osiągnąć szczęście. Przed Marisą stoi trudny wybór: pogodzić się z przezna­czeniem, czy zawrzeć niebezpieczną umowę z demonem, zmienić swoje życie i szybko przekonać się, że nie wszystko co ma ludzki kształt jest człowiekiem.






 

"…Przecież jeśli ktoś żyje, to nie znaczy, że "żyje" naprawdę, tak?

Czasem trzeba wziąć los w swoje ręce, osiągać cele, spełniać marzenia, prawda?

Jak daleko jest w stanie posunąć się człowiek, by zdobyć to, czego od zawsze pragnął? Wiesz jak bardzo?

Ja wiem. Teraz już wiem… I wcale mi się to nie podoba. ”





 

                                                                                                                               - Marisa






 

Oceny

Victor - C.D.

 Victor – zwycięzca. Imię oznaczające osobę, która zwycięża w każdej dziedzinie życia.

 

Rozdział 1 – “Witajcie w Mableton”

 

Roman

Witajcie w Mableton.

W tym średniej wielkości miasteczku, dokładnie o godzinie 14.00, w klasie numer dwadzieścia trzy, jedynego liceum w okolicy, w trzeciej ławce od okna, siedziała Marisa.

Osiemnastolatka nerwowo potrząsała nogą założoną na kolano. Swój niespokojny wzrok próbowała odciągnąć od zegara wiszącego na przeciwko niej, mozolnie odliczającego czas do końca lekcji.

Siódma godzina lekcyjna w piątek. Cała klasa już czuła zbliżający się weekend.

Marisa cicho westchnęła i zabrała rękę opierającą się o parapet. Jej spojrzenie powędrowało za okno.

Był początek czerwca. Dziewczyna patrzyła na ogromne drzewo rosnące obok szkoły, które pokryło się całą koroną soczyście zielonych liści. Spojrzała na niebo. Było idealnie błękitne. Dostrzegła tylko jedną śnieżnobiałą chmurkę. Kiedy jej wzrok powędrował w dół, napotkała grupę chłopaków z młodszej klasy, którzy rozmawiali, głośno się przy tym śmiejąc. Marisa patrzyła na nich dłuższą chwilę. Zwróciła uwagę na ich modne ubrania, nienaganne fryzury i to, że muszą się dobrze bawić w swoim towarzystwie.

Niechętnie pogodziła się z myślą, że odczuwa zazdrość.

Marisa szybko zerknęła na zegarek. Trzy minuty do końca.

Głos nauczycielki dochodził jakby z bardzo dalekiej, obcej rzeczywistości.

Dziewczyna dotknęła ręką swojego plecaka, który wiernie siedział przy ławce na krześle obok. Po co siedzieć ze znajomym, skoro można siedzieć w jednej ławce z plecakiem?

Marisa nieświadomie zacisnęła dłoń tak mocno, aż zbielały jej kostki. Jako jedyna siedziała w ławce sama.

Jej wzrok powoli zmierzył każdą osobę w klasie. Kiedy to robiła, czuła wewnątrz siebie mieszane uczucia.

Jednak wszystkie z nich były negatywne.

Marisa myślała, że może po prostu nikt jej nie lubi. Że to wina innych, nie jej. Czasem myślała, że może jest odwrotnie. Że to inni są przyjaźni, ale ona nie chce nikogo do siebie dopuścić. Kiedy miała gorszy dzień, wpajała sobie po prostu, że jest nikim, dlatego jej życie właśnie tak wygląda. Natomiast kiedy jej humor nieco się poprawiał, gdybała, że być może jej osoba jest stworzona do wyższych celów.

Jednak wszystkie myśli jedynie pozostawały w głowie. Żaden pomysł na zmianę nie wchodził w życie. Marisa stała w miejscu. Nic nie ulegało zmianie.

Kiedy dzwonek rozniósł się po wszystkich szkolnych zakątkach, Marisa z impetem wrzuciła książki i piórnik do swojego plecaka-przyjaciela.

Większość uczniów rozmawiała jeszcze w podgrupach o nadchodzących planach, czy to na ten weekend, czy najbliższy kwadrans czy też na czas wakacji.

Marisa zarzuciła skórzany plecak na jedno ramię i obojętnie mijając każdego, czym prędzej wyszła ze szkoły.

Dom, chociaż chciałaby iść gdziekolwiek indziej, był jedynym miejscem, gdzie mogła się udać.

Dziewczyna szła dobrze znaną jej drogą, z słuchawkami w uszach i dłońmi schowanymi w kieszenie bluzy.

Kiedy w milczeniu schodziła z drogi każdej napotkanej osobie, nie wiedziała, że niedługo cały jej świat ulegnie zmianie. W głowie śpiewała tekst piosenki, zupełnie nieświadoma, że mam wobec niej specjalnie zamiary.

 

 

Rozdział 2 – “Dziennik Złego Człowieka”

 

Roman

Nie mogłem pozwolić, żeby Marisa Hailson mogła opisać sama siebie. Ponieważ wtedy ukazałby się obraz najokropniejszej osoby na świecie. A tak przecież nie było.

Kiedy Marisa stawała rano przed lustrem, dokładnie oglądała siebie od góry do dołu. Tak było również tego dnia, dziesięć dni przed wielkim balem na zakończenie szkoły.

Dziewczyna zarzucając na ramię plecak, tuż przed wyjściem na lekcje, spojrzała w swoje odbicie. W milczeniu przekręciła głowę oglądając się uważnie.

Marisa chwilę zajęła się swoimi włosami. Były dość długie, nie były kręcone ale też nie całkiem proste. Zastanawiała się jaki mają kolor. Bardzo ciemny blond? Jasny brąz? Rude? O nie! Marisa pokręciła głową. Na pewno nie rude! Można nazwać je każdą barwą, ale tylko nie rudą!

Kiedy pozostawiła temat włosów, spojrzała na swoją twarz. Na pewno chciała cicho jęknąć z niezadowolenia, jak to robiła kiedyś codziennie. Teraz już nie narzekała głośno, przywykła, że nigdy nie będzie piękną dziewczyną. Z trudem było się jej pogodzić, jednak ta myśl już na dobre zakorzeniała się w jej podświadomości. Marisa spojrzała bardzo głęboko w swoje oczy i również nie potrafiła określić ich dokładnego koloru. Wydawały się być niebieskie, jednak kiedy ktoś przyjrzałby się bliżej, mogły w nich dostrzec subtelną nutkę szarości. Marisa zawsze malowała je tak samo: używała brązowego cienia i czarnej kreski na górnej powiece.

Dziewczyna lekko roztarła puder na swoim policzku, by jeszcze bardziej zakryć piegi, których nienawidziła. W mieszane uczucia wprawiały ją jej własne usta. Kiedyś się jej podobały, miały zgrabny, delikatny kształt i blado różowy kolor. Jednak teraz Marisa uważała, że są zbyt małe i to przez nie jej twarz wygląda na jeszcze bardziej pulchną.

Dziewczyna z bólem spojrzała na swoje niekształtne ramiona, tylko dłonie Marisy z daleka wyglądały w miarę zgrabnie. Miała duże piersi, które podobały by się chłopakom, gdyby tylko cała reszta skutecznie ich nie odstraszała. Marisa wolała nie patrzeć na swój brzuch i nogi, ponieważ gdyby jej wzrok chociaż na chwilę się na nich zatrzymywał, Marisa najchętniej od razu zakryła by się grubym kocem i już nigdy nie wyszła z pokoju.

Dzisiaj miała na sobie lekki i luźny biały sweter, jasno-niebieskie jeansy i jej ulubione, chociaż wyblakłe i dziurawe, czerwone Vansy. Towarzystwa dotrzymywał jej oczywiście skórzany plecak w karmelowym kolorze.

Przed wyjściem do szkoły Marisa spojrzała na siebie ostatni raz. Zacisnęła mocno powieki na dłuższą chwilę.

Nienawidziła siebie. Tak bardzo siebie nienawidziła.

***

Marisa miała mieszane uczucia co do szkoły. Z jednej strony lubiła szkołę za to, że kiedy już wstała z łóżka, to miała dokąd pójść. Nauka w szkole to nudne zajęcie, jednak zajmujące dużo czasu, a to było dla dziewczyny plusem, ponieważ nie miała żadnego hobby ani zajęcia, któremu mogłaby się oddać. Z drugiej strony nienawidziła szkoły prawie tak samo jak siebie. Musiała chodzić na lekcje z klasą… Musiała znać imiona innych. Musiała na nich patrzeć. Czasem była zmuszona nawet z nimi rozmawiać. Jednak w głębi serca Marisa bardzo chciała znać każdego, rozmawiać z każdym, zaprzyjaźnić się z kimkolwiek… Niestety, nigdy jej to nie wychodziło. Zawsze coś szło nie tak. Zaczynała się jąkać, gadać głupoty, dziwnie się śmiać lub robić inne niepożądane rzeczy, które zniechęcały potencjalnych rozmówców.

Marisa w szkole była sama. Nie miała obok siebie nikogo. Czuła się z tym okropnie, co sukcesywnie wypełniało jej, rosnącą z każdym dniem, długą listę kompleksów.

Dziewczyna usiadła w ławce, kiedy dźwięk dzwonka ucichł. Posadziła plecak, jak zawsze, obok siebie. Do klasy zaczęła schodzić się reszta uczniów. Marisa nie zwracała uwagi na nikogo, wszyscy byli jej obojętni, wszystkich nie lubiła tak samo.

No tak, była tylko jedna dziewczyna, której Marisa nie lubiła bardziej od reszty, niejaka Sara Denver, najładniejsza dziewczyna w klasie. Heilson nienawidziła Sary nie tylko za wygląd i popularność, której jej zazdrościła, ale też za to, że gdy Marisa już zabierała głos, Denver zawsze jej przeszkadzała, by tylko zdanie blondynki mogło się liczyć.

Marisa przyjęła swoją ulubioną obojętną pozę. Wyciągnęła na ławce ramiona przed siebie i głowę skierowała do przodu, nieświadomie upodabniając się do egipskiego sfinksa.

Był też jeden chłopak, Skyler Trace, z którym Marisa miała nieszczęście chodzić do klasy. Prawie nikt nie lubił Skylera, ponieważ był typowym szkolnym brutalem. W każdej szkole znajdzie się taki ktoś, jak Trace. Koleś okropny, jednak nikt nigdy nie odważy zwrócić mu uwagi, ponieważ popisuje się przed całą szkołą w asyście swojej wiernej świty innych łobuzów. Marisa miała wobec niego mieszane uczucia, ponieważ był bezwzględny i wiedziała, że gdyby tylko chciał, to zrównałyby ją z ziemią. Jednak Skyler bardzo się jej podobał. Kiedy wyobrażała sobie kiedyś swój szkolny bal, to właśnie w towarzystwie “boskiego” Skylera Tracea.

Do klasy wszedł ktoś jeszcze, na kogo widok Marisa odwróciła wzrok, jednak w głębi serca lekko się uśmiechała.

– Cześć – powiedział Colin Proper, który był nieco wyższy od Marisy i w jej wyobraźni figurował jako “Chłopak, jakiego chciałaby mieć zaraz po Skylerze”.

 

Marisa

– Hej… – wydusiłam szybko, po czym Colin odszedł do swojej ławki. Czy powiedziałam to za cicho? A może za głośno? O Boże, jak ja musiałam idiotycznie wyglądać, kiedy witałam się tylko z nim…

A więc jednak nienawidziłam wszystkich. Był tylko on jeden. Absolutny wyjątek: Colin Proper.

Dlaczego tak go lubiłam? Podobno ważne jest pierwsze wrażenie. Chyba tutaj to się sprawdziło.

Na początku szkoły, kiedy wszyscy się poznawali, on jako jedyny zagadał do mnie i nawet chwilę rozmawialiśmy. Później, Colin też usiadł ze mną w ławce! Jednak ja… zaraz po tym się przesiadłam, by zostać sama. To musiał być jeden z gorszych dni. Od tego czasu długo z nim nie rozmawiałam, zostało tylko przywitanie się rano, a i to też nawet nie codziennie. Nienawidziłam siebie za to, że nie wykorzystałam szansy poznania się z Colinem. A teraz…Teraz głupio tak nagle do tego wrócić.

Czasem lubiłam obserwować innych, kiedy byli na czymś skupieni, tak, że nie wiedzieli, że ich obserwuję.

Kiedy patrzyłam na Sarę, miałam ochotę warczeć jak zwierzę, tak bardzo jej nie lubiłam. Denerwowały mnie jej idealnie spięte włosy, idealna twarz, idealna figura w idealnych ubraniach. Dlatego też nie patrzyłam na nią długo, żeby nie wpędzać się w jeszcze gorszy humor… Dlaczego nie mogę chociaż troszkę być tak idealna jak ona? Dlaczego musi być taka niesprawiedliwość, że ja jestem nikim, a ona…wszystkim?

Nawet nie zaprzątałam sobie głowy myślami o Skylerze. O takim chłopaku nawet nie mogłam marzyć. To po prostu zbyt dużo, jak dla kogoś mojego przedziału. Najniższego przedziału… Nigdy na niego nie zasługiwałam. Kiedyś marzyłam, żeby spotykać się ze Skylerem, żeby odwoził mnie do domu swoim czerwonym samochodem, żeby okrywał mnie swoją szkolną bluzą, kiedy pada deszcz… marzenia. Moje durne marzenia, które nigdy nie mogły się spełnić.

Starałam nie myśleć się też dużo o Colinie.

Skyler i Colin byli kiedyś najlepszymi kumplami, jednak pewnego dnia poważnie się pokłócili i od tego momentu byli wrogami. Nawet nie wiedziałam, co było powodem zerwania ich przyjaźni ale osobiście myślałam, że przyczyną mogło być zachowanie któregoś z nich.

Colin i Skyler bardzo się różnili, jeśli chodziło o charakter. Proper już nie chciał nikogo gnębić i był przyjaźnie nastawiony, jednak był prawie tak samotny jak ja i to przez swojego dawnego przyjaciela. Jeśli ktoś zaprzyjaźniłby się z Colinem, stałby się równocześnie wrogiem Skylera. A nikt w naszej szkole nie chciał wchodzić Traceowi w drogę.

Tak więc moja klasa dzieliła się na wiele grup, gdzie niektóre dogadywały się między sobą, a inne próbowały nawzajem pogrążyć. Poza tym był jeszcze przyjacielski Colin i nieprzyjacielska ja.

***

– Czy wszyscy mają już dokładną rozpiskę przebiegu balu? – zawołał Ira Bunnis, wchodząc do naszej sali. Ira był przewodniczącym z innej klasy i najlepszym przyjacielem Colina. Tym właśnie różniłam się od Propera: on miał przyjaciela chociaż poza klasą, a ja nie miałam wcale.

Większość uczniów wyciągnęła ulotki, by pokazać, że już je mają. Reszta zgłosiła się by otrzymać od niego rozpiski. Ja nie podniosłam ręki, chociaż nie miałam własnego planu balu.

-Wszyscy już dostali? – zapytał Ira, zbierając się do wyjścia. Milczałam. Spojrzał na mnie. – A ty? Masz już ulotkę?

– Nie… – szepnęłam, zaczynając bawić się swoimi dłońmi.

– Boże, Marisa, ty jesteś jakaś dziwna… – syknęła Sara za moimi plecami. Zacisnęłam pięści bardzo mocno. Tyle bym dała, żeby móc wtedy wstać i zrównać tę szmatę z ziemią.

Ira tylko zmarszczył brwi i nic nie mówiąc podał mi ulotkę z rozpiską balu.

***

Czasami w głębi serca modliłam się, żeby osoby których nienawidzę zniknęły z mojego życia. Żeby nie zdały do następnej klasy, wyprowadziły się, umarły… cokolwiek, by tylko ich nie było. Jednak to było niemożliwe. Nie mogłam tak po prostu pozbyć się niechcianych osób, mojego obrzydliwego charakteru czy ohydnego ciała.

Często myślałam więc, że jeśli one nie mogą odejść, to może ja powinnam zniknąć.

Tak, myślałam o tym naprawdę bardzo często. Nie raz byłam już blisko podjęcia tej najtrudniejszej i ostatniej decyzji. Byłam zupełnie gotowa uwolnić się od beznadziei. Co mnie powstrzymywało? Nie wiem.

Nadzieja? Wątpię, bym jeszcze ją miała.

Strach? Nie miałam czego się bać, przecież to rozwiązałoby moje problemy już na zawsze.

Wola życia? Przecież ja już wszystko zatraciłam.

Ja? Przecież ja jestem nikim.

***

Od urodzenia mieszkałam w przestronnym, jednorodzinnym domu na przedmieściach Mableton.

Mableton to średniej wielkości miasteczko, pół godziny jazdy od granic Atlanty. Jest tutaj niewielu mieszkańców. Prawie wszyscy się znają… A ja gubiłam się nawet, kiedy na parę metrów odeszłam od znanej mi ulicy… Przez tyle lat nie poznałam tego miasta ani jego mieszkańców.

Mój dom był “rodzinny ” tylko z nazwy. Mieszkałam w nim tylko z Dianą: moją mamą.

Miałam własny ogromny pokój, który był chyba moim ulubionym miejscem na świecie. Był w nim mój ukochany laptop, telewizor i nieograniczony dostęp do Internetu… Tak, wiem, byłam żałosna.

Brakowało mi ojca.

Mój tata, John, zmarł trzynaście lat temu. Miałam wtedy pięć lat.

W mojej pamięci John pozostał zawsze uśmiechnięty i kochający mnie jak nikt inny. To on zajmował się mną cały dzień, odprowadzał mnie do przedszkola, przychodził po mnie, bawił się ze mną, zabierał mnie na spacery, pokazywał wspaniałe miejsca, całował, kiedy kładł mnie spać… Kochał mnie.

Mój ojciec zmarł w szpitalu po przegranej walce z rakiem.

***

– Marisa? – dobiegło wołanie mojej mamy z dołu. – Jesteś w domu?

– Tak – odpowiedziałam głośno, siedząc w moim pokoju. Po chwili dodałam sama do siebie. – A gdzie, do cholery, mogłabym być…?

– Marisa, zejdź na dół… – powiedziała moja mama, a ja niechętnie zwlekłam się z łóżka. – Dlaczego ja zawsze muszę się prosić, żebyś tutaj zeszła? – dodała ze złością, kiedy powoli szłam po schodach.

– O co chodzi? – zapytałam, patrząc co znajduje się w torbie, którą przyniosła. Oczywiście nie znalazłam niczego dla siebie.

– Za 10 dni jest szkolny bal, a ty jeszcze nie masz sukienki – powiedziała, mierząc mnie wrogim spojrzeniem. – Na co ty jeszcze czekasz?

– Przecież powiedziałaś, że zabierzesz mnie do Atlanty i tam kupimy… – zaczęłam jąkać.

– Wybij to sobie z głowy! – zawołała Diana, machając rękami. – Na pewno nie zawiozę cię do Atlanty po głupią sukienkę! W Mableton na pewno sobie jakąś znajdziesz!

– Tutaj? W Mableton? Mamo! Przecież obiecałaś!

– Nie ma mowy!

– Ale mówiłaś, że pojedziemy… – wydusiłam z niedowierzaniem. – Przecież ja specjalnie czekałam…

– Powiedziałam: nie! – warknęła. – Możesz ubrać też jakąś starą sukienkę, jeśli coś ci nie pasuje.

– Ale ja nie mam żadnej…

– To już nie mój problem.

– Mamo… – jęknęłam, bliska załamaniu. – To… Daj mi chociaż pieniądze, żebym mogła coś kupić…

– Ile chcesz? – zapytała z pogardą, jednak nie pozwoliła mi odpowiedzieć. Szybko sięgnęła do portfela i wyjęła dwa banknoty. – Masz tutaj 30 dolarów. Kup sobie coś ładnego.

Z niedowierzaniem wzięłam pieniądze do ręki, a Diana odeszła do kuchni. Trzydzieści dolarów? Miałam kupić sukienkę, buty i torebkę na bal za trzydzieści dolarów?

Tak właśnie wyglądała typowa rozmowa z moją mamą.

W przeciwieństwie do ojca, nie czułam do mamy głębokiej rodzinnej miłości. Było tak od kiedy pamiętam. Diana traktowała mnie jakbym była niechcianym bękartem i miałam wrażenie, że specjalnie uprzykrzała mi życie.

Zawsze to robiła. Utrudniała mi zrobienie czegokolwiek, jak tylko to było możliwe.

Kiedy byłam młodsza, często w atakach złości wpajała mi, że ojciec umarł przeze mnie. Wtedy nie rozumiałam choroby jaką jest rak, więc wierzyłam w jej słowa.

Do dziś nie wiem, dlaczego mi to robiła. Przecież nie uczyniłam jej nic złego…

Mam być szczera? Nienawidziłam Diany.

***

Wsadziłam to przeklęte trzydzieści dolarów do mojego starego portfela, po czym usiadłam na łóżku i przeczesałam włosy dłonią.

Niby w jaki sposób miałam za taką kwotę wyszykować się na bal?

Powoli zaczynałam żałować, że zgodziłam się wziąć udział w całym tym śmiesznym balu. Przecież ja nawet nie mam partnera! Kiedy potwierdziłam swój udział, kierowałam się myślą, że taki szkolny bal ma się tylko raz w życiu i powinnam to wykorzystać. Jaka głupia wtedy byłam! Przecież przez całą noc będę jedynie samotnie siedzieć przy stole w sukience za dwadzieścia dolarów, podczas kiedy inni będą świetnie się bawić w pięknych wieczorowych kreacjach…

Chciałam nie dożyć tego przeklętego balu.

 

 

Rozdział 3 – “Sfinks”

 

Marisa

– I po jaką cholerę leziesz znów na ten strych? – zawołała z poirytowaniem moja mama z kuchni, kiedy wspinałam się po schodach na poddasze.

– Muszę czegoś poszukać! – odpowiedziałam i zamknęłam za sobą wejście na strych.

To był ten dzień.

Dzień w którym wydaje się wszystko pękać. Człowiek już nie ma siły. Nie daje rady tego ciągnąć. Działa jak w transie. Nie myśli o tym co robi. Liczy się tylko jedno: uwolnić się.

Poczuć ulgę. Mieć świadomość, że kiedy to zrobi, będzie już po wszystkim. Koniec. Nie istnieje nic dalej.

Jeśli życie człowieka jest wędrówką, to właśnie kończy się dokładnie w tym momencie i widzisz, że dotarłeś donikąd.

Więc niczego nie żałujesz. Nie szkoda ci ani żyć, ani umrzeć.

Z zupełną pustką w głowie zaczęłam przeczesywać strych w poszukiwaniu tego jednego prostego narzędzia, z którego pomocą się uwolnię. Przewracałam worki i kartony, a mój umysł być całkowicie otwarty i nie zmącony żadną myślą.

Bezmyślne zaczęłam przeglądać zawartość pierwszego kartonu. Były w nim jakieś stare zdjęcia i dokumenty. Sięgnęłam do pudełka obok. Znałam je, wiedziałam co w nim jest i chociaż to nie było to, czego szukałam, wyciągnęłam jego zawartość.

Trzymałam w ręku stary, zakurzony pamiętnik mojej mamy, który pisała, kiedy była w moim wieku. Czytałam już parę fragmentów z niego, jednak nigdy nie poznałam całości. Diana chyba by się wkurzyła gdyby wiedziała, że to robiłam.

Otworzyłam gruby zeszyt mniej więcej na środku i zaczęłam czytać. Moja mama opisywała jakąś domówkę u jednej ze swoich koleżanek. To chyba była bardzo udana impreza. Czytając to, miałam zupełny inny obraz mojej mamy. Jeśli jej słowa w tym zeszycie były prawdziwe, to musiało się stać coś strasznego, że teraz miała taki podły charakter. “Uwielbiam domówki u mojej najlepszej przyjaciółki Susie!” Tak zaczynał się wpis z czasów, kiedy Diana była w moim wieku. Poczułam, że zazdroszczę jej dawnych koleżanek. “Razem z Violettą przyszłyśmy do Susie parę godzin wcześniej, żeby pomóc jej w przygotowaniu tej małej imprezy. Wspólnie przygotowałyśmy jedzenie i dekoracje, które jeszcze nigdy nie wyszły nam tak pięknie jak dziś!” Znów poczułam ukłucie zazdrości. Tyle bym oddała żeby spędzać czas z osobami, które lubię… “Późnym wieczorem przyszli chłopcy zaproszeni przez Cindy, która jest koleżanką Susie. Jeden z nich, Danny, był naprawdę uroczy. Tańczyłam z nim prawie przez cały wieczór!” Taniec z chłopakiem na imprezie u najlepszej przyjaciółki… Jedno z moich największych marzeń, które już nigdy się nie spełni. W tym momencie byłam na siebie zła, chciałam rzucić zeszytem przed siebie, jednak zobaczyłam, że coś dziwnego kończyło tą notkę. Zmarszczyłam brwi dostrzegając pojedyncze słowa, które nijak nie pasowały do tematu imprezy nastolatek. Brzmiały bardziej jak opis spotkania jakieś podejrzanej sekty: “Susie mówiła, że kiedy ja i Violetta oglądałyśmy nową sukienkę w pokoju obok, to chłopcy bawili się w wywoływanie duchów lub demonów w salonie. Co za głupia zabawa! Przecież duchy nie istnieją. Chłopcy mówili, że bardzo łatwo jest wywołać demona. Podobno wystarczy narysować okrąg i z całego serca błagać o przybycie demona… Nie lubię takich zabaw. Myślę, że chłopcy tylko chcieli nastraszyć młodszych kolegów i dziewczyny. A kiedy impreza…” Dalej wszystko opisane już było normalnie. Zamknęłam zeszyt i włożyłam go do kartonu, po czym zeszłam na dół i zamknęłam wejście na strych.

Demony? Wywoływanie demonów? Przecież one istnieją tylko w wyobraźni…

***

Często tak miałam.

Stałam już na krawędzi życia i śmierci, jednak zawsze coś mi przeszkadzało.

Czy się z tego cieszyłam?

Nie wiem. Byłam zbyt pogrążona w marazmie, by dostrzec jak cienka jest nić, po której balansuje.

Nawet o tym dużo nie myślałam. Było mi obojętnie czy żyję, czy nie.

Nie miałam na co czekać. A i samo czekanie na naturalny koniec zaczynało mnie nudzić.

Jest tyle problemów po drodze, a żadnego celu dla którego warto walczyć.

Zastanawiało mnie tylko jedno: Kiedy w końcu nadejdzie dzień, w którym będę chciała to wszystko zakończyć i nic nie odwróci moich myśli od tego, by to zrobić.

Gdzieś w głębi duszy, czułam, że już niedługo.

Ciekawe.

***

Siedziałam spokojnie przy ławce i odliczałam czas do końca lekcji.

Zostało już tylko dziewięć dni do szkolnego balu. Oczywiście, nie miałam jeszcze sukienki ani się z czegokolwiek przygotować do największej szkolnej imprezy.

A gdyby tak nie przyjść? Na pewno nikt nie zauważyłby mojej nieobecności. Ukryłabym się gdzieś w Mableton na całą noc i wróciła nad ranem do domu, ogłaszając mamie, że bawiłam się świetnie.

Oparłam głowę na ramieniu i cicho westchnęłam.

Chciałam, żeby stało się coś złego i bal nie doszedł do skutku. Żeby ktoś podpalił szkołę, albo zrobił wielką strzelaninę… Pokręciłam głową, uśmiechając się w myślach. Albo żeby pojawił się taki demon jak z pamiętnika mojej mamy i trochę tutaj pomieszał.

Popatrzyłam na Sarę i wyobraziłam sobie jak ginie, zabita przez takiego potwora.

O Boże, o czym ja myślałam?

Nie można liczyć na duchy, trzeba wziąć sprawy w swoje ręce.

Zerknęłam na zegarek i lekko zmarszczyłam brwi. O ironio!, patrzyłam na te wskazówki, jakby mi się gdzieś spieszyło.

Nudząc się, zaczęłam kreślić w zeszycie koło. Niedbały okrąg z każdym ruchem ołówka nabierał właściwego kształtu.

“…wystarczy narysować okrąg…”, to bez sensu. Przecież koło jest symbolem Boga, wieczności, ideału i harmonii…oraz dodatkowo chroni przed demonami.

Więc jak można wywołać demona, błagając o jego przybycie wewnątrz okręgu? Nie lepszy byłby pentagram, krew czy świece? Przecież tak zawsze przedstawione jest wywoływanie duchów.

Dlaczego ja w ogóle myślę o takich rzeczach?

***

Colin wyszedł z klasy i nie pożegnał się ze mną.

A niby czemu miałby to robić? Przecież całą wieczność z nim nie rozmawiałam.

Może byłoby inaczej, gdybym to ja zrobiła pierwszy krok? A z resztą… To i tak pewnie nic nie zmieni.

Wyszłam z klasy jako ostatnia, żeby nikt nie zwracał na mnie uwagi. Dokładnie przyjrzałam się innym dziewczyną i pomyślałam, że one na pewno już mają sukienki na bal. Ich sukienki na pewno były piękne. Ja może miałabym sukienkę z najtańszego sklepu, która na pewno byłaby okropna.

Kiedy schodziłam po schodach myślałam, co by stało, gdybym zakradła się do ich domów i zniszczyła ich kreacje tuż przed balem. Wtedy miałabym brzydką sukienkę ale przynajmniej nie zniszczoną jak inne dziewczyny. Może wtedy Skyler albo Colin zwróciliby na mnie uwagę i zatańczyłabym z którymś z nich, spełniając swoje marzenie?

O rany… Ja naprawdę o tym myślałam? Żałosne.

 

 

Rozdział 4 – “Błędne koło”

 

Marisa

– Oczywiście jesteś zupełnie nieprzygotowana na bal. – skomentowała moja mama, kiedy wróciłam ze szkoły.

– Za trzydzieści dolarów? – zapytałam, mrużąc oczy. – Mam tyle możliwości, że ciężko jest mi się zdecydować.

-Nie pyskuj. – warknęła Diana, a ja miałam ochotę wywrócić oczami. – Masz wyglądać tego dnia jak najlepiej. Nie mam zamiaru się za ciebie wstydzić, kiedy wybierzesz się tam ubrana jak luj. I tak przynosisz mi już dużo wstydu na co dzień.

Nic nie odpowiadając, zaciągnęłam się na górę, by tam, samotnie, spędzić resztę dnia. Kiedyś jeszcze miałam siłę kłócić się z matką. Teraz było mi to zupełnie obojętne, a na ostrą wymianę słów nie miałam nawet ochoty.

 

Roman

Marisa siedziała na łóżku z laptopem na kolanach, kiedy usłyszała dzwonek swojego telefonu.

Pokój Marisy nie różnił się dużo od sypialni innych nastolatek. Na przeciwko małego drewnianego łóżka było duże, podwójne okno, przez które można było zobaczyć niezbyt ruchliwą ulicę. Po lewej stronie stało stare biurko, a nad nim została zawieszona korkowa tablica, na której dziewczyny przeważnie wieszają zdjęcia ze swoimi znajomymi. Marisa nie miała takich zdjęć, więc całość zapełniały jej rysunki i notatki potrzebne do szkoły. Trzy ściany, które otaczały dziewczynę miały spokojny żółty kolor, a czwarta, tuż za plecami Marisy, w całości była pokryta tapetą z nadrukowaną piękną plażą, lazurową wodą i rajskimi palmami.

Heilson ostrożnie odłożyła komputer na bok i zbliżyła się nieco. Ciężko było jej uwierzyć, że ktoś do niej dzwoni. Przez myśl przechodziło jej, że to z całą pewnością ktoś z obsługi sieci chce wcisnąć jej droższy abonament.

Dziewczyna zesztywniała, kiedy spojrzała na wyświetlacz. Właśnie dzwonił do niej Colin Proper. Ten Colin Proper.

Przez cały ten czas, od pierwszego dnia w szkole, pamięć o tym, jak na początku znajomości podała swój numer telefonu Colinowi, zagrzebała się gdzieś w zakamarkach umysłu. Teraz uderzyło ją to wspomnienie z przeszłości.

Jak przez mgłę zobaczyła ten moment, tuż na początku roku szkolnego, kiedy wszystko zdawało się wskazywać na to, że ona i Proper zostanę dobrymi przyjaciółmi, jednak ona musiała to zniszczyć, zamykając się w sobie. Colin zapytał ją o numer telefonu, kiedy nie zdążył zapisać nazwy nowego podręcznika. Marisa trochę wahała, jednak podała mu swoje namiary. Czy zapisała też adres? Tego już nie mogła sobie przypomnieć.

Telefon dzwonił już długo. Marisa wzięła go do ręki. Sygnał mógł się urwać w każdym momencie. Dziewczyna dręczyła się myślą, po co Colin do niej dzwoni.

– Tak? – pisnęła nieśmiało, przykładając telefon do ucha.

– Marisa? Cześć. To ja, Colin – przywitał się chłopak, również niepewnie. – Mam twój numer, bo kiedyś mi go podałaś…Nie wiem, czy pamiętasz…

– Pamiętam… – jęknęła dziewczyna, słysząc swój drżący głos.

– Więc… – zaczął Proper. – Dzwonię bo… Po prostu myślę, że powinnaś wiedzieć… – Marisa ścisnęła telefon mocnej, bojąc się tego, co Colin chciał jej powiedzieć. – Słyszałem, jak Sara mówiła, że osoby bez pary będą miały oddzielne miejsca z boku sali, z dala od reszty… I podobno będą wpuszczane na samym końcu. Myślę, że to trochę nie fair… Przecież wszyscy powinniśmy się bawić razem…

Marisa nacisnęła przycisk przerywania połączenia. Głos Colina urwał się gdzieś na światłowodzie.

Dziewczyna miała już wszystko przed oczami.

Zobaczyła siebie, jak w brzydkiej sukience stoi na końcu kolejki do wejścia na salę. Stoi tam, trzęsąc się z zimna. Jest sama, a obok niej czekają tylko obcy ludzie. Jej włosy są już rozczochrane, makijaż zaczyna się rozmywać. Czuje się beznadziejnie, jednak stoi tam, trzymana przez ostatni płomyk nadziei, że dzisiejszy wieczór jeszcze może być dobry. Kiedy jako ostatnia wchodzi na salę, nie widzi już wolnych miejsc. Dostrzega tylko jedno puste krzesło, jednak obok niego bawi się nieznana jej grupa. Marisa nie chce wtrącać się między nich. Podchodzi do parapetu i kładzie na nim tanią torebkę. Otacza ją głośna muzyka i tańczący znajomi ze szkoły. Z zazdrością patrzy na piękne sukienki dobrze bawiących się koleżanek. Czuje też, że jest trochę głodna, jednak nie ma nawet talerza ani odwagi by podejść do stołu. Dziewczyna stoi przy parapecie, do czasu gdy Ira ogłasza zakończenie balu…

Marisa odgoniła od siebie każdy czarny scenariusz, jednak wiedziała, że jeśli nic nie zrobi, to właśnie tak będzie wyglądał jej wieczór na szkolnym balu. Tak będzie wyglądało… całe jej życie.

Postanowiła, że musi działać. Musi zrobić cokolwiek, by nie pozwolić Sarze spełnić jej zamiarów. Choćby to było coś bardzo złego, nie moralnego, nie możliwego… Marisa nie mogła pozwolić, by przegrała także tym razem. Nie chciała przegrać już nigdy więcej.

***

Działając jak w transie, Marisa bez większego zastanowienia wzięła do ręki czarny marker i stanęła po środku swojego dużego pokoju.

Czuła się zupełnie tak, jak podczas tych paru momentów, gdzie chciała wszystko zakończyć. Jej umysł był otwarty i nie zmącony żadną myślą.

Nie miała wyczucia granicy rzeczy możliwych i niemożliwych.

Była tylko ona i wielki okrąg zakreślony na środku podłogi.

Marisa nie myślała o niczym, stając wewnątrz koła, a jej usta zaczęły wypowiadać błagalne słowa.

Dziewczyna upadła na kolana i w niemocy przyłożyła drżące dłonie do głowy, jakby chciała uciec przed swoimi słowami.

 Zacisnęła powieki, a jej proszący głos przybrał na sile.

– Proszę, proszę, proszę… – jąkała dziewczyna, chowając głowę w dłonie. – Oddam wszystko… Zrobię wszystko… Tylko niech, do cholery, coś się zmieni…

Marisa poczuła się żałośnie.

Nic się nie działo.

Otworzyła oczy i rozejrzała się po pokoju.

Pomyślała, że jest beznadziejna i dziecinna, wierząc w demony.

Zrobiło jej się głupio, że to zrobiła, że w ogólne pomyślała, że jest to możliwe.

Poczuła się idiotycznie jak zawsze.

Marisa, zła sama na siebie, wyszła poza krąg.

 I wtedy to zobaczyła.

 

 

Rozdział 5 – “Trzy czarne pióra”

 

Roman

Marisa nie mogła odciągnąć wzroku od tego, co zobaczyła w rogu, naprzeciw siebie. Jej spojrzenie zamarło razem z ciałem, niezdolne do żadnego ruchu. Chciała przyłożyć dłonie do ust, krzyknąć, uciec, jednak zastygła sparaliżowana strachem.

Każdy doświadczył w życiu lęku, który zatrzymał nasze ciało w bezruchu na kilka sekund. Jednak tylko nielicznych ominął moment, tak przerażający, że cały organizm zamarł razem ze zdolnością trzeźwego myślenia. W takich chwilach człowiek, choćby w największym niebezpieczeństwie, nie jest nawet w stanie ruszyć palcem lub wypowiedzieć najcichszego słowa. Ludzie zastygają i jedyne co mogą zrobić to biernie patrzeć na to, co właśnie ich przeraża. Nie można odwrócić wzroku, zamknąć oczu. Jest się zmuszonym patrzeć prosto na to, patrzeć i czekać, aż do chwili, kiedy paraliż odpuści.

Wzrok dziewczyny nie dostrzegał ogromnych, czarnych jak smoła skrzydeł rozpiętych na całe dwie ściany jej dużego pokoju. Marisa nie widziała postaci o ludzkiej sylwetce, skrytej w mroku, delikatnie poruszającej szponiastymi dłońmi. Zupełnie nie zwróciła uwagi na tajemniczy uśmiech mordercy. Marisa ze strachem patrzyła tylko na jedno.

W oczach obcego wirowały wszystkie kolory świata.

Marisa nie mogąc się poruszyć, spojrzała w nie jeszcze głębiej. Dojrzała w nich odbicie całego kosmosu. Zdawało jej się, że widzi każdą planetę, wszystkie gwiazdy i odległe galaktyki.

Obcy nagle poruszył wielkimi skrzydłami. Parę czarnych piór upadło na podłogę.

Marisa poczuła jak przez jej ciało przebiega dreszcz. Uczucie paraliżu pękło jak mydlana bańka.

Z ust dziewczyny wyrwał się cichy krzyk, po czym rzuciła się w stronę drzwi i wybiegła na korytarz. Miała ochotę płakać, jednak chciała uciec jak najdalej, póki jeszcze mogła. Marisa biegiem ominęła swoją matkę stojącą przy schodach.

– Co ty, do jasnej cholery, robisz?! – warknęła Diana, patrząc ze złością na córkę.

Osiemnastolatka nie odpowiedziała. Wybiegła z domu prosto w mrok nocy Mableton.

Marisa biegła z całej siły do momentu, kiedy zauważyła, że zupełnie zgubiła orientację. Ciemność zmieniła okolicę w nieznane miejsce.

Miejsce w którym się znalazła wydawało się przeciętne. Po obu stronach ulicy, na którą prowadziła alejka, stały domy bardzo podobne do tego, w którym mieszkała Marisa. Wszędzie panował mrok, uliczne latarnie nie zostały jeszcze zapalone, a światło budynków nie było zbyt mocne, więc dziewczyna widziała tylko niewyraźne kontury drzew, a dalsza droga ginęła wraz z odległością. Marisa spojrzała w górę i dostrzegła, że to księżyc najbardziej oświetla otoczenie, nadając wszystkiemu srebrnej poświaty, jednak wciąż zbyt słabo, by mogła spokojnie stamtąd odejść.

Dziewczyna cała trzęsąc się ze strachu usiadła powoli na skraju chodnika. Nerwowo rozglądając się dookoła, wypatrywała kogoś, kto mógłby jej pomóc. Nagle poczuła, że łzy same cisną się jej do oczu. Płakała z trzech powodów. Bała się, ponieważ się zgubiła i w każdej chwili mógł tutaj przyjść…ON. Chciała poszukać drogi do domu, jednak ON był w jej pokoju. Chciała odejść gdziekolwiek, jednak czuła, że ON szybko ją znajdzie.

Marisa ukryła twarz w dłoniach. Zrobiło jej się strasznie zimno. Heilson zaczęła chaotycznie myśleć o tym, co właściwie się stało.

Narysowała okrąg i weszła w jego granice.

Błagała o przybycie demona.

Nic się nie stało.

Wyszła poza koło, a wtedy…

Teraz nie miała wątpliwości. Wywołała demona.

Zaczęła cicho szlochać, podciągając nogi pod brodę. Bała się, że potwór zaraz się tu zjawi i zrobi jej krzywdę. Zaczynała mocno żałować, że uwierzyła w demony.

Wzięła głośny oddech, kiedy latarnie nagle zapaliły się na ulicy. Ich ciche brząkanie wypełniło atmosferę. Dziewczyna ocierając oczy, rozejrzała się na około. Jej płacz się uspokoił. Poznała okolicę. Już wiedziała, gdzie jest.

Właśnie miała wstać, kiedy parę metrów od siebie usłyszała szelest. W ciągu sekundy odskoczyła na bok.

Czy demony szeleszczą?

Marisa nerwowo zacisnęła dłoń na koszulce i nie odrywając wzroku, patrzyła prosto w stronę zbliżającego się, coraz to głośniejszego szmeru.

Dziewczyna nie mogła uwierzyć, kiedy z alejki wyszedł Colin Proper.

Chłopak na swojej uroczo okrągłej twarzy miał wyraz troski i lekkiej dezorientacji. Jego ciemnobrązowe włosy przybrały w świetle księżyca niezwykłego koloru. Ubrany był tak, jak codziennie Marisa widziała go w szkole. Miał na sobie brunatne, znoszone spodnie, koszulę w kratę i swoją ulubioną skórzaną kurtkę, w której zawsze wyglądał dobrze.

– Co-Co-Colin? – wyjąkała, jednak wciąż rozglądała się na boki.

– Mariso… – zaczął troskliwie i podszedł bliżej. – Kiedy nagle rozłączyłaś się przez telefon, zacząłem się martwić… Chciałem zobaczyć, czy u ciebie wszystko w porządku… Byłem już nie daleko, kiedy zobaczyłem jak z przerażeniem wybiegasz z domu… Aż sam się wystraszyłem.

– Colin… Wiesz, bo ja… – wydusiła nerwowo, nie wiedząc jak się zachować. Demon przecież mógł zjawić się w każdej chwili. – Myślę, że…

– Co się dzieje? – zapytał spokojnie i delikatnie złapał ją za dłoń. Marisa odwróciła wzrok, nie chciała, by widział, że go okłamuje. – Złap mnie za rękę… – Dziewczyna nieśmiało odwzajemniła uścisk. Jego dłoń była przerażającą zimna. – Nie odwracaj się. Spójrz na mnie…

Dziewczyna z niepokojem spuściła wzrok. Zbierała siły, by to zrobić.

– Chodź ze mną… – głos Propera był taki kojący, że Marisa przełamała swój strach.

Kiedy spojrzała w oczy Colina, zobaczyła błyszczącą barwę wszystkich kolorów świata.

– Demon! – z jej ust wyrwał się krzyk, a jej dłonie same odepchnęły chłopaka. Marisa znów zaczęła biec przed siebie, tak szybko, jak tylko potrafiła. Kiedy jej oddech stawał się coraz głośniejszy, na sekundę spojrzała za siebie. Dostrzegła go w tym samym miejscu. Stał. Nie miał zamiaru jej gonić.

 

Marisa

Siedziałam w szkolnej ławce i zupełnie odcinając się od świata, myślałam nad wszystkim, co wydarzyło się dzień wcześniej.

Byłam absolutnie pewna jednego. Wywołałam demona.

I co teraz miałam zrobić?

Bałam się go.

Nic nie wiedziałam o demonach. Przecież nie mogłam sprawdzić tak ważnej rzeczy w Internecie, to byłoby szaleństwo. Czy były groźne? DEMON. To nie brzmiało pozytywnie. Ludzie chyba nie bez powodu bali się ich od tysiącleci. A ile tak naprawdę człowiek wie o demonach?

Jednak wczoraj spotkałam go dwa razy. I nawet nie próbował mnie skrzywdzić.

Pierwszy raz w moim pokoju, byłam tak blisko niego. Teraz jak przez mgłę pamiętam, że miał czarne, ogromne skrzydła. Nie widziałam dobrze jego twarzy, ale dostrzegłam okrutny uśmiech szaleńca i te oczy…

Przez moje plecy przeszły ciarki.

Szybko rzuciłam wzrokiem w stronę Colina siedzącego po drugiej stronie klasy.

Oczy chłopaka miały ludzki, normalny brązowy kolor. Nie odbijał się w nich kosmos i nie wirowały wszystkie barwy świata.

Więc demon musiał umieć zmieniać wygląd.

Za drugim spotkaniem przybrał postać Colina, ponieważ chciał się do mnie zbliżyć. Pamiętam, że jego ciało było takie zimne, a głos mówił do mnie tak spokojnie, kojąco… Chciał, żebym z nim gdzieś poszła… Gdzie on chciał mnie zabrać?

Co by się stało gdybym poszła razem z nim? Zabiłby mnie? Co demony robią z ludźmi?

Chyba dobrze, że uciekłam w porę, a on nie chciał mnie gonić.

Kiedy wróciłam do domu, na podłodze w moim pokoju, leżały trzy, ogromne czarne pióra. Bałam się ich dotknąć, ale jeszcze bardziej bałam się zostawić je w pokoju.

Wyrzuciłam je szybko przez okno, a kiedy dzisiaj rano, po zupełnie nieprzespanej nocy, wychodziłam do szkoły, dwa z nich wciąż leżały na trawniku.

Te pióra były dla mnie jasnym dowodem na to, że niestety, wywołany demon istniał naprawdę, a nie jedynie, jak miałam przez chwilę nadzieję, tylko w mojej wyobraźni.

***

Właśnie wyjmowałam słuchawki z kieszeni, kiedy na szkolnym korytarzu usłyszałam znienawidzony prze zemnie, sykliwy głos Sary.

– Ty też nie masz pary, frajerze, więc nie będziesz siedział w głównej części sali na balu, zrozum to w końcu! – wyrzuciła podniesionym głosem blondynka prosto w twarz Colina, który stał przyparty do szafek.

– Ale Saro… – powiedział Colin, patrząc na nią z wyrazem niezrozumienia. – To ostatnia wspólna szkolna impreza. Powinniśmy siedzieć wszyscy razem. Bawić się razem. Taka powinna być idea tego balu.

– Idea? – prychnęła Denver i zbyła go machnięciem ręki. – Gdybyś nie był takim frajerem, na pewno miałbyś z kim przyjść na imprezę i wtedy zająć lepsze miejsce. Skyler dobrze robi, że już się z tobą nie zadaje. Jesteś… – Słyszałam jak Sara coraz bardziej szydzi z Colina. Z każdym jej obraźliwym słowem, mój gniew wzrastał, chociaż Proper stał spokojnie nieporuszony. Każde wyzwisko w stronę chłopaka powoli zaczęło coraz mniej dochodzić do moich uszu. W myślach miałam tylko jedno.

Zaraz ta suka miała wszystkiego pożałować.

Wypełniona nienawiścią, ruszyłam pewnie w stronę Sary i Colina. Po dwóch krokach poczułam, że ktoś złapał mnie za ramię.

– Nie radzę robić tego teraz. – powiedział ktoś, a jego dłoń nadal mnie trzymała.

 

Roman

Marisa szybko odwróciła się w jego stronę.

Stał przed nią nieco wyższy od niej chłopak. Nie znała go, przypuszczała, że nie był z jej szkoły. Nie widziała go nigdy wcześniej. Takiego kogoś by zapamiętała.

Gdyby spróbowała opisać go tak, jak robiła to z sobą każdego dnia przed lustrem, zaczęłaby od lśniących, jasno brązowych włosów, które były lekko zaczesane do góry. Na pewno zwróciłaby uwagę na dość szczupłą sylwetkę i czystą, delikatnie opaloną cerę. Dziewczyna przyjrzała się chwilę blado różowym ustom, które tworzyły nieziemski uśmiech. Marisa żałowała, że obcy miał na sobie ciemne okulary. Wyobrażała sobie, że chłopak ma równie piękne oczy, co resztę. Jego ubranie było dość zwyczajne, miał na sobie szarą bluzę z kapturem, tylko czarne spodnie lekko dziwiły Marisę. Były strasznie nisko opuszczone. Można było w tym normalnie chodzić?

Dziewczyna szybko zapomniałam co przed chwilą chciała zrobić. Cały gniew jakby zniknął, a jej uwaga skupiała się tylko na tajemniczym chłopaku.

– Z której klasy jesteś? – zapytała, nie chcąc wyjść na bardzo zamkniętą w sobie, przy nowo poznanej osobie, jednak w podświadomości prosiła, by chłopak odszedł. Właśnie taka była Marisa. Zawsze, kiedy nadarzała się okazja by kogoś poznać, dziewczyna traciła wiarę w siebie i czym prędzej usiłowała uciec.

– Jestem tutaj nowy – odpowiedział obcy ze słodkim, skromnym uśmiechem.

– Jest koniec roku szkolnego, jak…

– Ja nie mam z tym kłopotu, a ty? – jego ciemna brew uniosła się pytająco, znad oprawki okularów.

– Nie… – jęknęła i spuściła wzrok. – Nie mam.

– Będę tutaj chodzić od przyszłego roku – oznajmił i zbliżył się do niej. – Dzisiaj tu przyszedłem, by obejrzeć sobie to miejsce. I może kogoś poznać.

– Tutaj ciężko kogoś poznać… – westchnęła, tak cicho, jakby mówiła do siebie. Popatrzyła w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą Sara kłóciła się z Colinem. – Ludzie nie są zbyt mili…

– Ty nie wydajesz się taka zła – stwierdził i znów posłał jej niesamowity uśmiech.

Zawstydzona odwróciła wzrok.

Chłopak stanął naprzeciwko niej.

– Jestem Justin – powiedział i podał dziewczynie dłoń.

– Marisa… – odpowiedziała, jednak nie spojrzała na niego.

– O co chodzi? – zapytał, lekko zdziwiony.

Nie wiedziała co odpowiedzieć.

– Nie lubisz, kiedy nie można patrzeć komuś w oczy podczas rozmowy, prawda? – zapytał troskliwie, jednak z nutą ciekawości.

Dyskretnie kiwnęła głową.

– Więc zacznę jeszcze raz – powiedział po czym zdjął okulary.

Spojrzała mu prosto w oczy.

– Jestem Justin – powiedział, a w jego oczach tańczyły barwy całego świata.

Marisa z przerażeniem zaczęła biec wzdłuż korytarza i ignorując zdziwione spojrzenia innych uczniów, uciekła ze szkoły.

 

 

Rozdział 6 – “Nieziemski wzrok”

 

Marisa

– Kiedyś osiągniesz pewien punkt w swoim życiu… – powiedział mój ojciec, kiedy gładziłam jego drżącą dłoń. Mężczyzna, który był moją jedyną przystanią zaufania, właśnie leżał w szpitalnym łóżku. Umierał. – …Ludzie będą patrzeć i czekać, chcąc zobaczyć twój upadek… -Moja matka, Diana, stała tuż za moimi plecami. Ojciec spojrzał na swoją żonę przelotnym wzrokiem. Wolałabym, żeby jej tu nie było. Ojciec też nie chciał jej obecności, czułam to. – …Ale wtedy tylko grawitacja będzie zdolna ściągnąć cię w dół… – Zauważyłam, że wzrok ukochanego ojca staje się nieobecny. Wiedziałam, że nie da się już nic zrobić. Z niepokojem i strachem gładziłam jego dłoń coraz szybciej. „Weźmiesz w swoje ręce wszystkie problemy, zmartwienia… – Oczy ojca zaszły mgłą, a jego usta wypowiedziały ostatnie słowa. – …I wzbijesz się nad ziemię.”

Puściłam dłoń mojego taty i zakryłam twarz rękawami bluzy, powoli zaczynając cofać się w stronę korytarza.

Nagle poczułam się bardzo samotna. Mój zmarły ojciec, matka, której nienawidziłam, sala, cały szpital zdawały mi się zniknąć. Było zupełnie tak, jakbym odeszła gdzieś bardzo daleko. Nie wiedziałam gdzie jestem.

– Spójrz na siebie – głos z innej rzeczywistości, wypełnił otaczającą mnie przestrzeń. Odwróciłam się w jego stronę. Nie mogłam uwierzyć.

 Przede mną stał ten sam chłopak, co ostatniego dnia w szkole.

– Zostaw mnie – wydusiłam, wiedząc, że nie mogę uciec.

Nie mogłam ufać chłopakowi, w którego oczach odbijała się cała galaktyka.

– Spójrz na siebie – powiedział obcy, a na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Nie odpowiedziałam. Zacisnęłam dłonie i przyłożyłam je do głowy.

– To się nie dzieje na prawdę – zaczęłam jąkać, przekonując samą siebie. Poczułam, że chłopak się zbliża.

– Powiedziałem: spójrz na siebie – mruknął z tajemniczym uśmiechem, będąc bardzo blisko mnie. – Spójrz na swoją przeszłość. Spójrz na to kim jesteś teraz. Policz to, co masz. Zobacz to, czego nie masz. Spójrz. Spójrz jeszcze raz i zobacz co cię czeka.

Kręciłam głową, nie chcąc słuchać słów obcego. Chciałam stamtąd odejść.

– Nie uciekniesz – zapewnił mnie. – Nigdy nie uciekniesz przed samą sobą.

– Ja nie chcę… – wydusiłam, jednak nie byłam pewna swoich słów. Chciałam uciec przed wszystkim.

– Mariso… – powiedział, a jego ton głosu przybrał łagodniejszą barwę. – Kim jesteś?

Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Z moich ust wydał się tylko cichy jęk bezradności.

– Jesteś nikim – wyrzucił z siebie obcy. Popatrzyłam na niego z przerażeniem w oczach, a on tylko się uśmiechnął. – Ale właśnie to możesz teraz zmienić.

– Nic nie mogę zrobić – szepnęłam, żałując, że wciągam się w rozmowę z demonem.

– Owszem. Sama nic już nie zrobisz. – Kiwnął głową i nie przestając się uśmiechać, zaczął krążyć wokół mnie. – Ale wezwałaś mnie. Jestem tutaj. Nie zmarnuj tej szansy.

Lekko się wyprostowałam, jednak milczałam, nie wiedząc co powiedzieć.

– Mariso… – zaczął ze sztucznym łagodnym uśmiechem. – Nie widzisz jak beznadziejne jest teraz twoje życie? Twój ukochany ojciec nie żyje już trzynaście lat, a tobie pozostała tylko matka. Jak bardzo kocha cię Diana? – Przed jego twarz przeszedł szyderczy śmiech. Zacisnęłam powieki, jego słowa mocno mnie raniły. – Całe dnie spędzasz w samotności, bojąc się jakiejkolwiek nowo poznanej osoby. Ludzie nawet cię nie widzą. Nie istniejesz dla nikogo. Jesteś jak powietrze. – Po tych słowach na chwilę się zatrzymał i potarł dłonią podbródek, jakby się zastanawiał. – Hmm, chociaż nie. Ty nawet nie jesteś jak powietrze. Ludzie nie mogą przeżyć bez powietrza. Mariso, ty jesteś bardziej jak coś bezużytecznego, niepotrzebnie zajmującego miejsce na ziemi…

– Przestań! – wyrzuciłam z siebie, przerywając demonowi.

Uniósł brwi udając zdziwienie.

– Przestać? – zapytał i zbliżył się bardzo blisko mnie. Dokładnie widziałam jego wielokolorowe oczy, które świdrowały moją duszę na wylot. – Przecież to sama prawda. Chyba nie zaprzeczysz. Bolą cię te słowa, tak? A może boisz się prawdy, Mariso?

Przegryzłam dolną wargę i cała się trzęsąc, spuściłam wzrok.

– Jeśli boisz się prawdy o samej sobie, to może samobójstwo, do którego podchodziłaś już parę razy, nie jest takim złym rozwiązaniem?! – warknął i znów znalazł się tuż przy mnie. – No dalej, Mariso, zabij się!

Popatrzyłam na niego z przerażeniem. Uśmiechał się.

– Jesteś nikim. Jeśli zabijesz się teraz, umrzesz jako NIKT. – Jego głos mroził mi krew w żyłach. – Możesz też coś zmienić i wtedy coś osiągnąć. Zostać KIMŚ. – Demon położył mi dłonie na moich drżących ramionach. – Ale na razie widzę tylko słabą dziewczynę, która nawet nie potrafi umrzeć…

Nie wytrzymałam jego słów, chociaż były one prawdą.

Zamachnęłam się ręką na niego, a kiedy moje paznokcie powinny poranić jego twarz, demon rozpłynął się w powietrzu.

Chwilę później rozpłynęło się wszystko wokół. Poczułam jak coś ciągnie mnie do przodu.

Obudziłam się.

Panicznie rozejrzałam się na boki. Leżałam na łóżku w swoim pokoju.

To był tylko sen.

Zauważyłam, że obok mojej nogi leży laptop. Zasnęłam po powrocie ze szkoły.

Przecież poprzedniej nocy nie zmrużyłam oka, ponieważ bałam się, że demon wróci do mojego pokoju.

Kurczowo przytuliłam poduszkę do piersi.

Demon wrócił do mojej szkoły.

Udawał nowego ucznia.

Rozmawiałam z nim.

Później zobaczyłam jego oczy… i uciekłam.

A teraz jeszcze dręczył mnie we śnie.

Spojrzałam na zegarek. Był już późny wieczór. Na zewnątrz panował już niemal mrok. Minął jeden dzień od momentu, kiedy wywołałam demona.

***

– Co robiłaś tyle czasu u siebie w pokoju? – zapytała Diana, kiedy zeszłam do kuchni.

– Zasnęłam. – odpowiedziałam, zastanawiając się czy demon może też dręczyć moją mamę.

– Noc jest po to, żeby spać. Nie popołudnie – wyrzuciła z siebie i zmierzyła mnie podejrzliwym wzrokiem. – Może jak wyniesiesz śmieci to się bardziej obudzisz.

– Teraz? – jęknęłam. Kosz na śmieci, wspólny dla najbliższych mieszkańców, był parędziesiąt metrów od naszego domu.

– Tak, teraz, już, natychmiast.

– To nie może poczekać do rana? Jest już ciemno…

– I co z tego? Boisz się ciemności? – prychnęła moja mama i wyjęła coś z szuflady. – Weź ze sobą to. – Wsadziła mi latarkę do jednej dłoni, a do drugiej wręczyła wielki worek ze śmieciami.

Wyszłam z domu, jednak chwilę zatrzymałam się pod drzwiami. Ostrożnie rozejrzałam się na boki. Nie dostrzegłam niczego podejrzanego w pobliżu.

Powoli ruszyłam w stronę śmietnika. Jeśli zaatakowałby mnie demon, uderzyłabym go workiem śmieci i poświeciła latarką w te jego dziwnie oczy. Taa, na pewno by to mi pomogło.

Na trawniku, tuż pod moim oknem, dostrzegłam jedno czarne pióro, pozostawione przed demona. Co stało się z pozostałymi dwoma? Na pewno porwał je wiatr…

Kiedy doszłam do śmietnika, jeszcze raz rozejrzałam się na około. W okolicy, którą oświetlała blada poświata latarni, byłam tylko ja.

Z łoskotem wrzuciłam worek do ogromnego kubła. Śmieci zaczęły obijać się o siebie, robiąc dużo hałasu.

W tym samym momencie, kiedy łoskot ucichł, usłyszałam szmer za swoimi plecami.

Nie musiałam się obracać, by wiedzieć, kto to.

 

Roman

Przez ostatni czas widziała go pod różnymi postaciami.

Przybierał rozmaite formy by znaleźć się jak najbliżej niej. W milczeniu czekał na odpowiedni moment.

Miał wiele wcieleń, jednak Marisa wiedziała, że za wszystkimi stoi tylko on jeden.

Teraz stała nieruchomo w bezpiecznej odległości. Już się go nie bała. Spotkała go wcześniej dwa razy i wiedziała, że ucieczka nie wchodzi w grę. Zrozumiała, że nie może przed nim uciec. Był cierpliwy i zawsze wracał.

Patrzyła wyczekująco w jego wielobarwne oczy.

Wzrok w którym wydawała odbijać się cała znana ludzkości galaktyka był spokojny i skupiony tylko na niej. Oboje patrzyli na siebie, jakby czekając wzajemnie na pierwszy krok.

– Kim jesteś? – wydusiła z siebie w końcu dziewczyna, a jej twarz przybrała wyraz lekkiego cierpienia. Wiedziała, że musi w końcu stanąć twarzą w twarz z demonem i zakończyć to w jakiś sposób. Bała się tylko, że żadne rozwiązanie może nie być dobre. Jednak nie mogła już go unikać, czuła, że on nigdy nie dałby jej spokoju.

Jakby w odpowiedzi bestia zrobiła krok w przód, wchodząc bardziej w oświetloną strefę. Bestia. Potwór. Marisa nie wiedziała jak określić to, co stało właśnie tak blisko niej.

Teraz kształtem przypominał zwierzę podobne do dużego psa, wilka lub wielkiego kota. Jednak był bardziej krępy, a jego długa sierść mieniła się fioletową poświatą.

– Czego… Czego ode mnie chcesz? – wyjąkała Marisa, chociaż w głębi duszy doskonale wiedziała, że te ostatnie spotkania to wszystko jej wina. Po raz kolejny zaczynała żałować, że nakreśliła symbol, że prosiła o pomoc, że wezwała demona…

Bestia podeszła jeszcze bliżej. Marisie przez chwilę wydawało się, że potwór się uśmiechnął. Szybko pokręciła głową, jakby chciała obudzić się ze złego snu.

Spojrzała na niego jeszcze raz. Dziewczyna mogłaby przysiąc, że pysk zwierzęcia, wydał jej się ludzką twarzą.

Kiedy spojrzała po raz trzeci, ogromna bestia zniknęła.

W jej miejscu stał przystojny chłopak, ten sam, który podawał się za nowego ucznia w szkole. W jego oczach odbijał się cały kosmos.

– Pytanie brzmi: Czego ty chcesz ode mnie? – szepnął Justin z tajemniczym uśmiechem.

– Ja sama nie wiem… – wyjąkała dziewczyna, patrząc bezradnie na demona.

– Nie błagałabyś o moje przybycie, jeśli nie miałabyś celu. – powiedział i ujął w dłonie twarz Marisy. – Powiedz mi, czego pragniesz. Mogę dać ci wszystko.

Milczała, nie wiedząc, jakich słów użyć.

– Dzięki mnie możesz osiągnąć swój cel. – zapewnił ją ponownie. Zmierzyła go takim wzrokiem, jakby próbowała wykryć fałsz w jego słowach. – Masz dwa wyjścia. Albo powoli czekać na śmierć w swojej beznadziejności albo zaufać mi i już na zawsze zmienić swoje życie.

Jeszcze raz spojrzała w jego niesamowite oczy. Miały spokojny i cierpliwy ton, ich barwy łagodnie przechodziły w różne odcienie. Po chwili wypuścił jej twarz z lekkiego uścisku.

– Więc? – zagadał z uśmiechem, przerywając chwilę milczenia między nimi. – Co teraz zamierzasz zrobić?

– Zabrać cię do domu i wszystko wyjaśnić.

 

 

Rozdział 7 – “Marzenia Marisy”

 

Roman

– Wszystko to bardzo dużo – szepnęła Marisa, a demon wpatrywał się w nią uważnie stojąc naprzeciw niej w pokoju dziewczyny.

Marisa nie mogła odciągnąć od niego wzroku. Teraz nie tylko fascynowały ją kolorowe oczy Justina, ale także jego niesamowita uroda. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Nawet najbardziej pożądani chłopcy w szkole pozostawali daleko w tyle przy nieziemskim uroku demona, co też wprowadzało Marisę w zdziwienie, ponieważ wyobrażała sobie złe duchy jako obrzydliwe kreatury.

– Potrafię naprawdę wiele. – zapewnił ją Justin.

Dziewczyna była nie tylko oszołomiona wyglądem demona, ale także jego głosem. Wypowiadane przez niego słowa były jak odbicie jego oczu. Dźwięk miał rozmaite barwy, różnorodne tony i mnóstwo odcieni. Głos Justina był jak barwny obraz namalowany wszystkimi kolorami świata. Niesamowite było, jak w ciągu chwili mógł ulec zmianie. W pewnym czasie mógł wydawać się troskliwy i kojący, tak, że Marisa mogła poczuć się przy nim bezpiecznie, by po chwili przejść w mroczniejszą stronę, wywołującą dreszcze i niepohamowane łzy.

– Jak mogę ci zaufać? – jęknęła Marisa, patrząc na chłopaka żałosnym wzrokiem.

– A co masz do stracenia? – rzucił w odpowiedzi Justin i oparł się o parapet okna.

Marisa na chwilę zamilkła. Demon już ją nie przerażał tak bardzo jak na początku. Bała się go, ale nie jako złej istoty z zaświatów, tylko obcego człowieka, niebezpiecznego, od którego nie można się uwolnić.

– Jeśli powiem ci czego chcę… – zaczęła Marisa po długim czasie milczenia. Justin zerknął na nią z zainteresowaniem. – … To powiesz mi kim jesteś…i…wszystko…o sobie…?

– Oczywiście – zapewnił ją, nieziemsko się przy tym uśmiechając. Marisa poczuła, że zawsze, kiedy demon się uśmiechał robiło jej się gorąco. – Więc?

– Chciałabym zmienić moje życie – powiedziała Marisa, bardzo wyraźnie i pewnie siebie, co było do niej niepodobne. – Nie chcę już więcej zostawać na końcu. Chcę zawsze być z przodu. Mam dość bycia najgorszą. Już nigdy więcej nie chcę nikomu ulegać… Teraz to ja chcę dyktować warunki.

– Nie masz dobrych zamiarów, mam rację? – skomentował Justin z wyraźną satysfakcją.

Marisa na chwilę odwróciła wzrok.

– I prawidłowo! – dodał entuzjastycznie demon. – Na byciu grzecznym i posłusznym nikt jeszcze daleko nie zaszedł. Dobro – mówiąc to podniósł palec wskazujący do góry, po czym machnął ręką – jest passe. To przeżytek.

Dziewczyna popatrzyła na niego szukając potwierdzenia w jego oczach. Poczuła, że podczas tej rozmowy, zaciera się uprzedzenie i niechęć między nią, a demonem.

– Po prostu chcę zerwać z moim dotychczasowym życiem… – powiedziała, bawiąc się dłońmi. Wydawała się wtedy taka krucha i bezradna. – Mam dość samotności, milczenia, tego, że każdy dzień wygląda tak samo…

– Życia swego nikt jeszcze sam nie oszukał – wyrzucił Justin z całkowitą powagą. Dziewczyna z lękiem w oczach szybko popatrzyła w jego stronę.

– Jak to… Więc… – jęknęła z niedowierzaniem. – Więc nie da się tego zmienić…?

– “Samemu” – odpowiedział Justin i tajemniczo się uśmiechnął. – Samemu naprawdę jeszcze nikomu nie udało zmienić się życia.

– Nikomu? – upewniła się dziewczyna.

– Absolutnie nikomu – potwierdził demon. – Ci wszyscy ludzie, przywódcy świata, politycy, wielkie osobowości, celebryci z trudną przeszłością… Oni wszyscy opowiadają innym piękne historię, jak to dzięki trudnej pracy i wierze w lepsze jutro, osiągnęli swoje marzenia i inspirują innych do działania… – demon zerknął na Marisę. Patrzyła nie niego z zainteresowaniem. Nagle machnął rękami. – To wszystko bzdury!

– Jak to?

– Wy, ludzie, żyjecie w ogromnym kłamstwie – mówił Justin, często gestykulując rękoma. – Wszyscy ci, którzy rządzą tym światem w jakikolwiek sposób, skorzystali z pomocy takich jak ja.

– Nie jestem pewna czy rozumiem…

– To proste, Mariso! – demon znacznie się do niej zbliżył, dziewczyna nawet nie drgnęła. – Każdy człowiek, stojący wyżej nad innymi, zrobił dokładnie to samo, co ty.

– Wezwał demona? – zawołała z niedowierzaniem. – Niemożliwe!

– Niekoniecznie demona… – dodał Justin, lekko marszcząc brwi. – Jest pewna zasada “działania”. Jest ona dość prosta, jednak ludzie jej nie znają.

– O co chodzi?

– Widzisz, Mariso, musisz być przed sobą szczera – powiedział Justin, patrząc jej prosto w oczy. – Kiedy mnie wzywałaś, twoje zamiary nie były dobre, prawda? Zresztą, dalej nie są. – dodał z uśmiechem.

Dziewczyna lekko skinęła głową w odpowiedzi.

– I tutaj właśnie jest różnica. – Chłopak z powrotem oparł się o parapet. – Człowiek, który wywołuje ducha z myślą o negatywnych rzeczach, otrzymuje demona. Natomiast ten, który chce działać dla dobra innych, dostaje do pomocy anioła.

Marisa zamilkła, myśląc nad słowami Justina. On popatrzył na nią z uśmiechem zrozumienia.

– Wiesz co ci powiem? – zagadał, a ona szybko spojrzała na niego. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. – Anioły to frajerzy.

Marisa też lekko uśmiechnęła się w odpowiedzi. Czuła się wtedy, jakby demon był jej nowo poznanym kolegą.

– Na szczęście teraz masz mnie – dodał nieskromnie Justin. – Zmienię twoje życie, jak tylko będziesz chciała i… Nie musisz ukrywać tego przede mną, Mariso, wiem, że jest jeszcze coś, czego pragniesz, a o czym mi nie mówisz.

Dziewczyna patrzyła na niego, jednak milczała.

– Nie tylko pragniesz zmienić swoje życie… – ciągnął demon, a oboje nie odrywali od siebie wzroku. – Chcesz się też zemścić, mam rację?

Marisa jeszcze przez chwilę wpatrywała się w kosmiczne oczy Justina, po czym stanowczo odpowiedziała.

– Tak. Masz rację.

– I prawidłowo. – powiedział, a kolory w jego oczach zawirowały.

– Więc… co teraz…? – zapytała dziewczyna. – Pomożesz mi?

– Oczywiście, że tak. – Justin oderwał się od parapetu i usiadł obok niej na łóżku. – Ale najpierw musimy zawrzeć umowę.

– Umowę? – jęknęła dziewczyna i zwiększyła dystans.

– Tak. Bardzo dobrze potrafię zmieniać ludzkie życie, a jeśli jest się w czymś dobrym, to nie powinno się robić tego za darmo – powiedział Justin, jednak Marisa patrzyła na niego nieufnym wzrokiem. – Oh, nie patrz na mnie w ten sposób! Taką umowę zawarł każdy, kto korzystał ze wsparcia demona. Warunki są bardzo proste.

– Jakie warunki? – wyrzuciła z podejrzeniem Marisa.

– Przejrzyste i korzystne. Ja, od dzisiaj pomagam tobie i robię wszystko, co tylko chcesz. Sprawiam, że osiągasz każde swoje pragnienie. A ty w zamian… – Justin popatrzył jej prosto w oczy. – …oddasz mi swoje ciało po śmierci.

– Moje ciało? – jęknęła Marisa z przerażeniem. – A po co ci moje ciało? Moje martwe ciało?!

– Dotknij mnie… – powiedział i lekko chwycił jej dłoń. Marisa niepewnie pogładziła jego zimną rękę. – Widzisz, możesz mnie dotknąć, jednak to nie jest prawdziwe ciało. To pewna iluzja. A “marzeniem” każdego demona jest mieć z powrotem prawdziwe ciało.

– Jak to “z powrotem”?

– To, czym jestem teraz, to jedynie pozostałość po moim ludzkim życiu na ziemi – wytłumaczył Justin. – Kiedyś każda zła jak i dobra dusza był człowiekiem.

– Więc, ty kiedyś… – szepnęła Marisa. – Też byłeś normalnym chłopakiem? Zwykłym człowiekiem?

– Tak, ale ten, co rządzi tym całym światem, osądza każdego człowieka po śmierci i zależnie od tego, jakim było się podczas swojego życia, robi go dobrym albo złym duchem…

– Więc ty…byłeś złym człowiekiem?

– “Złym”, to takie ogólne słowo – odpowiedział Justin, wywracając oczami. – Ale nie będę oszukiwał, nie byłem pozytywną postacią. Ale wiesz co? Prawie niczego nie żałuję. – dodał z szerokim uśmiechem.

– Kim byłeś? – zapytała Marisa. – Opowiesz mi coś o sobie? Gdzie mieszkałeś? …Dawno temu umarłeś?

– Opowiem ci wszystko, ale w swoim czasie – obiecał Justin i zerknął na dziewczynę. A teraz może wróćmy do naszej umowy.

– Więc po tym…jak umrę… – zaczęła Marisa, z trudem dobierając słowa. – …weźmiesz moje ciało i…

– Odejdę, żeby skończyć to, co zacząłem żyjąc na ziemi – odpowiedział krótko.

– I… będziesz… wyglądał tak, jak ja…? – zapytała Marisa, lekko się krzywiąc.

– Równo po trzech dniach, ciało przybierze taki kształt, jak moje, kiedy byłem człowiekiem.

– A oczy?

– Oczy? – Justin zmarszczył brwi. – Ah, nie… Będą miały taki wygląd, jak kiedyś.

– A to, że… potrafisz się zmienić? Jak wtedy, kiedy udawałeś Colina, a później zmieniłeś się w wilka…?

– Nie będę mógł już tego robić – powiedział Justin z lekkim uśmiechem. – Znów będę zwyczajnym człowiekiem, jednak z doświadczeniem demona i dwóch żyć.

Marisa wbiła wzrok w podłogę.

– Myślę, że umowa jest jak najbardziej korzystna – zapewniał demon, jednak dziewczyna na niego nie patrzyła. – Uczynię twoje życie niezwykłym, a kiedy już się skończy… To i tak ciało będzie już zupełnie bezużyteczne.

Marisa dalej milczała.

– Więc? – zapytał Justin, stając obok niej.

Powoli podniosła głowę i spojrzała w jego oczy.

– Niech będzie – odpowiedziała dziewczyna, pewnym siebie głosem. – I tak nie mam nic do stracenia.

 

 

Rozdział 8 – “Wielkie Być Może”

 

Marisa

Następnego dnia Justin siedział na szkolnej posadzce razem ze mną.

– Wielki szkolny bal już za tydzień. – powiedziałam cicho, jakby w myślach, patrząc w ścianę przed sobą.

– Taaak, wiem – odpowiedział demon, patrząc raz na ścianę przed nim, a raz zerkając na uczniów.

Nie wiem czy słowo “sensacja” było dobrym określeniem na to, co demon wywołał swoją obecnością w szkole.

Najładniejsze dziewczyny ze szkoły odrywały wzrok od swoich idealnych chłopaków, by móc chociaż na chwilę popatrzeć na Justina. Uporczywie posyłały mu uwodzicielskie spojrzenia i zaczepiały na każdym kroku, jednak żadnej nie udało się zdobyć chociaż odrobiny jego uwagi.

Ciekawe czy demony potrafią się zakochać…?

Zerknęłam na niego ukradkiem. Faktycznie wybrał sobie chyba najprzystojniejsze z możliwych wcieleń. Jego jasno brązowe włosy były perfekcyjnie ułożone. Miał na sobie ciemne spodnie (mówiłam już o tym, że były bardzo opuszczone?) i bluzę z barokowym nadrukiem na całości. Zwróciłam też uwagę na sportowe buty, ponieważ wyglądały na bardzo drogie. Justin cały wyglądał jakby wyszedł z butiku Sainta Laurenta. A tak swoją drogą…skąd on brał ubrania? Jakoś je sobie…wyczarowywał?

– Szkoła ssie – wyrzucił cicho, jakby mówił sam do siebie.

– Taaak…

Ja i Justin. Mistrzowie konwersacji.

Nie mogłam się nadziwić tym, że siedziałam obok demona i zachowywałam się jakby to było zupełnie normalne.

Wczoraj, po zawarciu naszej umowy, poprosiłam go, żebym mogła w nocy zostać sama. Żeby nie było go w pobliżu. Musiałam zebrać myśli. Określić sobie w jakiej jestem sytuacji. I co ustaliłam?

Zawarłam umowę z demonem, który chce zabrać moje ciało. A teraz zabrałam go do szkoły i siedzieliśmy sobie na korytarzu.

– Masz zamiar pójść ze mną na lekcję? – zapytałam, chwilę przed dzwonkiem.

Jakaś dziewczyna chciała właśnie podejść do Justina, jednak on zmierzył ją takim wzrokiem, że od jego chłodu można by się przeziębić.

– Tak. Czemu nie? – odpowiedział, obracając się w moją stronę. Był taki wyluzowany. Jakby był zwyczajnym licealistą, a nie demonem potrafiącym zmienić się w wielkiego włochatego wilka.

– Wiesz… – zaczęłam i spojrzałam na uczniów z mojej klasy. – Nie chodzisz do tej szkoły. Nie możesz tak po prostu przyjść na lekcję.

– Dzisiaj nie ma Dennisa. – skomentował Justin obojętnym głosem.

– Kogo…? – zmarszczyłam brwi.

– Dennisa – powtórzył, z wyraźnym naciskiem. – Chodzi z tobą do klasy.

– Oh, ale… – jąkałam. – Co to ma do rzeczy…?

Chłopak w odpowiedzi tylko wywrócił wielobarwnymi oczami.

A potem odszedł.

Jeszcze przez chwilę siedziałam na posadzce, myśląc, gdzie się wybrał. Skąd Justin wiedział, że nie ma dziś Dennisa? Znał go? A może demony wiedzą…wszystko?

Na chwilę zatrzymałam oddech.

A co jeśli Justin wie wszystko? Tak zupełnie wszystko?

Zadzwonił dzwonek na lekcję.

A co jeśli demony potrafią czytać w myślach? Jeśli Justin przez cały ten czas znał moje myśli…

Przyłożyłam dłoń do twarzy i poczułam, że robię się czerwona. Miałam jednak nadzieję, że Justin nie ma takiej umiejętności…

Jak zawsze, jako jedna z ostatnich wchodziłam do klasy. Zauważyłam, że do sali wszedł też spóźniony Dennis. Przechodząc przez próg, obejrzałam się.

W stronę klasy, szybkim krokiem szedł…drugi Dennis. Nie mogłam uwierzyć własnym oczom.

Jeden Dennis siedział już w ławce, a drugi właśnie szedł do sali korytarzem!

Spojrzałam na Pierwszego Dennisa. Jego oczy miały ciemnozielony kolor. Więc Drugi Dennis…

– Stój! – pisnęłam, wchodząc w drogę demonowi. Drugi Dennis wlepił we mnie kosmiczny wzrok. – On właśnie przyszedł!

Z niepokojem obróciłam się do wnętrza sali. Kiedy spojrzałam z powrotem w stronę demona, stał przede mną chłopak, którego przyjęłam nazywać Justinem.

– No cóż. – wzruszył ramionami i ruszył do klasy. – Zabawimy się w inny sposób.

– Jesteś tutaj OBCY. – jęknęłam, kiedy pewnym siebie krokiem wszedł do sali.

Wszyscy obrócili wzrok w jego stronę. Justin niewinnie się uśmiechnął i, ku mojego zaskoczeniu, chwycił mnie za rękę. Poczułam, że robi mi się gorąco. Nie wiedziałam tylko czy od dotyku najprzystojniejszego demona, czy faktu, że gapiła się na nas cała klasa.

Usiedliśmy w mojej ławce. Razem.

– Uśmiechnij się – szepnął do mnie potajemnie. – Bądź szczęśliwa, to wkurwia ludzi najbardziej.

Jego słowa sprawiły, że naprawdę się uśmiechnęłam. To nie był sztuczny, wymuszony uśmiech. Wtedy po prostu Justin sprawił, że wyraz mojej twarzy był szczerze radosny.

Po tym zauważyłam, że uczniowie zaczęli wymieniać się porozumiewawczymi0 spojrzeniami, a niektórzy szeptali coś innym do ucha.

– Widzisz? – powiedział Justin z miną zwycięzcy. – Już zaczynają mówić. Koło zaczęło się obracać. Po raz pierwszy zaczynasz istnieć w ich myślach. Patrzą na ciebie. Mówią o tobie. Zaczynasz żyć w ich życiach. A to dopiero początek…

Pokręciłam głową w niedowierzaniu, jednak lekki uśmiech nie schodził z mojej twarzy.

– Mamy gościa w klasie? – zapytał nauczyciel, kiedy usiadł za biurkiem i zobaczył demona siedzącego obok mnie.

– Dzień Dobry, jestem Justin – powiedział chłopak, wstając z ławki jak najprawdziwszy uczeń. Dziewczyny patrzyły na niego z zachwytem, a chłopcy z widoczną zazdrością. – Będę chodzić tutaj do szkoły od przyszłego roku. Moi rodzice ustalili wszystko z dyrektorem i mogę chodzić teraz na lekcje, żeby lepiej zapoznać się ze szkołą.

– No nie wiem, chłopcze… – burknął nauczyciel. Uczył mnie już tyle czasu, a ja dalej nie pamiętałam jego nazwiska. – Nie zostałem poinformowany o żadnym uczniu. Każdy mógłby wejść i powiedzieć, że…

– Powiedziałem – przerwał mu Justin, opierając silne ręce na ławce. Mężczyzna popatrzył na niego z lekkim szokiem odbitym na twarzy. – że wszystko jest już ustalone.

W surowym głosie demona było słychać wyraźny, mocny nacisk na ostatnie słowo. Nie wiem jak innym, ale przeze mnie przeszedł dreszcz, kiedy Justin wypowiedział te słowa tak zimnym i ostrym tonem.

– Później porozmawiam o tym z dyrektorem… W sumie jeśli rodzice już byli… – dukał nauczyciel udając, że robi porządek na biurku. – …To chyba tak, wszystko jest już ustalone…

Justin lekko zmrużył oczy i spokojnie usiadł obok mnie. Popatrzyłam na niego, jednak on nie odpowiedział mi spojrzeniem. Demon dalej wpatrywał się w nauczyciela, na którego czole zaczęły pojawiać się kropelki potu.

– Denerwuje się – szepnął do mnie, nie odrywając od niego wzroku.

– Jest zły na ciebie?

– Nie. Denerwuje się, bo stracił poczucie bezpieczeństwa. Zawsze utrzymywał swój autorytet. Nikt nigdy nie odważył się mu przerwać w połowie zdania.

Mimowolnie też spojrzałam na nauczyciela. Biedak zaczął oddychać głośniej, kiedy wirujące spojrzenie Justina przebijało jego duszę na wylot.

– Spójrz na niego – szepnął znów demon. – Jeden uczeń, który mu się postawił i stary zaraz dostanie zawału. Z ludźmi tak właśnie jest. Jedna mała zmiana i wszyscy zaczynają świrować.

– Przestań tak na niego patrzeć… – poprosiłam.

Justin dalej dręczył go spojrzeniem wielobarwnych oczu. Mężczyzna był tak zakłopotany, że nie mógł zacząć prowadzić lekcji.

– Justin! – jęknęłam. – Przestań… Bo stanie się coś złego…

Jednak demon torturował go spojrzeniem dopóki tamten nie wyciągnął drżącej ręki po kredę i nie obrócił się powoli w stronę tablicy.

Zupełnie nie wiem, o co chodziło w temacie lekcji.

 Cały ten czas rozmawiałam z Justinem, a nauczyciel, chociaż wiedział, że nie uważamy, nie śmiał odezwać się chociaż słowem do demona.

– A więc to jest ten Colin… – mruczał Justin, znów, jakby do siebie.

Patrzył prosto w stronę siedzącego w ławce Propera. Colin był ubrany tak, jak zawsze. Ciemne spodnie. Koszula z guzikami. Nieśmiertelna kurtka z lekkiej brązowej skóry.

– Tak – westchnęłam. – Justin, czy ty wiesz wszystko?

Chłopak popatrzył na mnie jakbym była kimś obcym.

– Wszystko to bardzo dużo – opowiedział po chwili, tymi samymi słowami, co ja dzień wcześniej.

– Ale czy wiesz? Co się wydarzyło? Co się wydarzy? Znasz wszystkich? Wiesz rzeczy o ludziach…?

– Wiem tyle, na ile mi się pozwala – mruknął i znów zaczął obserwować innych.

– Nie rozumiem… Kto ci pozwala?

– On. – wyrzucił z siebie i wskazał palcem do góry. – Ta szuja, która rządzi tym światem.

Teraz to ja obrzuciłam go podejrzanym wzrokiem.

– Bóg? – zapytałam niepewnie. Jeśli istnieją demony, to Bóg musi być także… O kurczę.

– Bóg? – Justin prychnął, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. – Ludzie są tacy śmieszni. Gdyby mieli pojęcie, jaki jest naprawdę… Nigdy więcej nie nazwali by go “Bogiem”.

– On ma wiele imion – szepnęłam i wbiłam wzrok w blat ławki.

– Ale żadna z tych nazw nie określi tego, jakim jest dupkiem. – zaśmiał się, po czym dodał. – Tak! Wiem, że mnie słyszysz! Pocałuj mnie w dupę!

– Co ty robisz…? – jęknęłam, zupełnie nie rozumiejąc co on wyprawia.

– Eh… – westchnął jakby znudzony i oparł się o krzesło. – Wszystkiego się niedługo dowiesz.

– A nie mogę teraz?

– Teraz jeszcze nie ma potrzeby.

– Okej… – odpowiedziałam zrezygnowana. – A… Justin?

Popatrzył na mnie pytająco.

– Potrafisz czytać w myślach? – zapytałam, a on wywrócił oczami.

– Roman nie pozwala mi na takie rzeczy – wyrzucił z siebie.

– Roman?

– Ten dupek o którym mówiłem ci przed chwilą… – Justin położył głowę na ramionach opartych na ławce, jakby chciał iść spać.

– Nie rozumiem… – ciągnęłam.

– W swoim czasie wszystko ci wyjaśnię… – zamruczał, po czym chyba naprawdę zasnął.

Kiedy zadzwonił dzwonek na przerwę kilkukrotnie dźgnęłam Justina palcem, ponieważ nie wstawał.

– Zasnąłeś? – zapytałam, kiedy podniósł głowę. – Demony śpią?

– Nie muszę spać, ale mogę – odpowiedział, podwijając rękawy swojej bluzy.

Wyszliśmy na korytarz. Następna miała być lekcja angielskiego.

– Który chłopak najbardziej ci się podoba? – wyrzucił nagle Justin, spokojnie siadając na posadzce i jednocześnie zakładając ciemne okulary.

– Co… – zmarszczyłam brwi, zupełnie zaskoczona jego pytaniem. – Dlaczego pytasz?

– Po prostu jestem ciekawy – odpowiedział obojętnym głosem.

Usiadłam obok niego. Przez dłuższą chwilę milczałam.

– Jeśli chodzi o wygląd? – zapytałam niepewnie. – Bo wiesz, żadnego nie znam z charakteru…

– Może być z wyglądu.

– To chyba najbardziej… – zawahałam się na chwilę. Mówienie o tym było żenujące. – …Skyler.

– Uhum – zamruczał Justin.

Popatrzyłam na niego pytająco.

– Wiesz coś o Skylerze? – zagadałam, widząc, że demon nie miał zamiaru odezwać się pierwszy.

– Z wyglądu podoba się większości dziewczynom – zaczął Justin, patrząc gdzieś przed siebie. – Ale to kawał dupka. Pozuje na wielkiego badboya ale jedyne co ma, to bandę swoich przygłupów. Wątpię, by bez nich był dalej taki cwany.

– Czyli w skrócie “Zapomnij o nim, Mariso” – dodałam.

– Załatwię ci kogoś o wiele lepszego – zapewnił, jednak dalej nie patrzył w moją stronę.

– Jak to “załatwisz”? Masz na myśli…chłopaka?

– Uhum – wymruczał.

– Ale Justin… – jęknęłam. – Tak nie można! Żeby chłopak był naprawdę chłopakiem to musi być coś prawdziwego… Miłość… A nie “załatwienie”.

– To nie jest tak łatwe jak myślisz.

– Być może, ale na pewno nie chcę “załatwionego” chłopaka.

– Uh, sprawię, że koleś się w tobie zakocha. To będzie zupełnie tak, jakby kochał cię naprawdę! – powiedział Justin w końcu obracając się w moją stronę.

– Ale ja naprawdę nie chcę chłopaka, którego ty zmusisz, żeby mnie kochał! – pisnęłam, krzyżując ramiona. – Ja chciałabym…prawdziwej miłości.

– Nawet nie masz pojęcia o czym mówisz… – cicho warknął Justin.

– Tak – szepnęłam, jednak byłam nie niego zła. – O to właśnie chodzi, że nie mam!

Niemal do końca przerwy nie odzywałam się do Justina. Byłam na niego trochę zła. On też się do mnie nie odzywał, tylko w milczeniu gapił gdzieś przed siebie.

Jak on w ogóle mógł wpaść na pomysł z “załatwianiem” chłopaka? Czy był tak pozbawiony prawdziwych uczuć przez to że był demonem? Ja miałam już dość fałszywej miłości. Ciekawe czy on, kiedy był człowiekiem, doświadczył miłości. I kim w ogóle Justin był za życia? Musiałam go o to niedługo zapytać.

– Zobacz, jaki odważny – powiedział Justin z uśmiechem, co wyrwało mnie z moich myśli.

Spojrzałam w stronę, gdzie patrzył demon.

W naszą stronę właśnie zmierzał Colin Proper.

– Cześć, jestem Colin – powiedział chłopak, kiedy stanął obok nas. Wyciągnął przyjacielsko dłoń na przywitanie. – Widzę, że jesteś tutaj nowy. Chciałem przywitać się jak najprędzej.

Głos Colina był niemal tak cudowny jak demona, jednak bardziej spokojny, przyjacielski, szczery. Bardziej ludzki.

– Jestem Justin – odpowiedział i uścisnął chłopakowi dłoń. – Jak idą przygotowania na bal?

– Nam wystarczy tylko dobry garnitur – powiedział Colin z lekkim uśmiechem i popatrzył na mnie. – A co u ciebie słychać, Mariso? Udało ci się znaleźć idealną sukienkę?

– Eee, nie – wydukałam i spuściłam wzrok. Colin też był bardzo przystojny…

– Jeszcze nie? – zapytał zdziwiony. Popatrzył na Justina. Tamten wzruszył ramionami. – Może nie masz jak dojechać do Atlanty? Jeśli chcesz, Mariso, to możemy pojechać moim autem…

– Marisa da sobie radę – wtrącił nagle Justin, kiedy już chciałam coś powiedzieć. – Niedługo zabieram ją do Atlanty. Nie musisz się martwić, mały.

Czy Justin powiedział “mały”? Demon był nieziemsko przystojny, jednak sięgał Properowi najwyżej do linii nosa.

– To naprawdę nie problem dla mnie… – ciągnął Colin, bacznie patrząc na Justina.

 Demon zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.

– Damy sobie radę – powiedział stanowczo, tym samym tonem, którym potraktował nauczyciela na poprzedniej lekcji.

Colin zerknął na niego, jednak nie odezwał się ani słowem. Zaraz po tym szkolny dzwonek ogłosił koniec przerwy.

– Do zobaczenia, Mariso – odpowiedział cicho Proper i patrząc na mnie jeszcze przez chwilę, powoli odszedł w stronę klasy.

– Dlaczego byłeś taki niegrzeczny dla Colina? – zapytałam demona, z lekkim oburzeniem w głosie. Byliśmy już w sali od angielskiego, a ja byłam zła na Justina jeszcze bardziej za to, że przepędził jedyną osobę, która była dla mnie życzliwa. – Przecież był bardzo przyjacielski…

– Jest w nim coś, czego mój instynkt każde mi unikać – odpowiedział od niechcenia i znów położył się na ławce.

Miałam ochotę wywrócić oczami. To było lekko denerwujące, kiedy ciągle mówił tak ogólnie, a ja nie mogłam zrozumieć o co mu chodzi, ponieważ nic nie chciał mi wyjaśnić.

– Ta lekcja jest nudna – wymruczał Justin, podnosząc nagle głowę w środku zajęć.

Popatrzyłam na niego pytająco.

– Zróbmy żeby chociaż teraz było trochę zabawniej – powiedział, prostując się na krześle. Rozejrzał się powoli dookoła sali.

– Hej, odsuń się! – syknęła nagle Sara za naszymi plecami. – Nie widzę tablicy!

– A więc to jest twoja ukochana Sara Denver – zamruczał Justin i uśmiechnął się do mnie tajemniczo.

– Co to za rozmowy? – odezwała się nagle nauczycielka. – Może chcecie się podzielić wiedzą z całą klasą?

Pomyślałam: O nie. Tylko nie to. Wszystko tylko niech nie każe wyjść mi na środek klasy.

Nauczycielka najpierw popatrzyła na Justina, jednak on obrzucił ją takim spojrzeniem, że szybko zrezygnowała.

Ja odwróciłam wzrok, co nawet nie było potrzebne, bo nawet dla nauczycieli byłam niewidzialna.

Więc wybór szybko padł na Denver.

– Proszę Saro – rzuciła surowo kobieta. – Podejdź do tablicy. Odpowiesz na parę pytań.

Blondynka powoli zaczęła odchodzić od ławki.

– Teraz będzie jeszcze zabawniej – zapewnił demon szeptem i kiedy Sara przechodziła obok niego zrobił gest dłonią, jakby dyskretnie złapał ją za spódnicę. Chyba nikt poza mną tego nie zauważył.

Kiedy Sara odwróciła się w stronę tablicy, Justin zacisnął pięść, jakby coś ciągnął.

Sekundę później falbankowa spódnica opadła na podłogę, ukazując niezwykle zgrabny tyłek Sary, ubrany jedynie w nic nie zasłaniające białe stringi.

Pół klasy wybuchło śmiechem, a drugie pół rozszerzyło oczy ze zdumienia, nie wiedząc co właściwie się stało. Ja oczywiście znalazłam się w tej pierwszej grupie.

– Uuuu… – zabuczał Justin, przykładając dłoń do ust.

Sara była wściekła. Szybko sięgnęła po opuszczoną spódnicę i próbując zachować resztki godności, wymknąć się z klasy.

Jedna z jej koleżanek chciała jej pomóc, jednak demon widząc to, lekko klasnął w dłonie, a wtedy na głowę wiernej towarzyszki Denver spadł gruby podręcznik od angielskiego.

Cała klasa jeszcze bardziej wybuchnęła śmiechem.

Justin z uśmiechem zadowolenia położył się na ławce.

Tylko Colin się nie śmiał. Patrzył w naszą stronę, a w jego brązowych oczach dostrzegłam pewne podejrzenie.

– Dwa dni temu chciałaś się zabić – powiedział nagle Justin, a ton jego głosu był zwyczajne obojętny.

Byliśmy w moim pokoju. Do końca zajęć w szkole, po tym jak Sara wybiegła z klasy, nie działo się już niezwykłego.

Demon opierał się o moją szafkę i patrzył z uwagą w moją stronę.

– Tak – szepnęłam tak cicho, że tylko ja mogłam to usłyszeć. Chłopak i tak znał moją odpowiedź. – Chciałam.

– A teraz? – zapytał, lekko unosząc brwi. – Dalej chciałabyś to zrobić?

Zaczęłam bawić się dłońmi.

– Nie – wyrzuciłam z siebie nieco głośniej. – Teraz już nie.

– Widzisz jak dobrze, że masz mnie? – wymruczał i zbliżył się . – A nawet jeszcze porządnie nie zacząłem. Powiedz mi Mariso, jak wyobrażasz sobie swój “Najlepszy Dzień W Życiu”?

– “Najlepszy Dzień W Życiu”? – powtórzyłam i obróciłam się w jego stronę. Siedział obok mnie na łóżku. – Nie wiem.

– Wiesz – skomentował szybko. – Każdy człowiek kiedyś myślał o takim dniu, w którym byłby najszczęśliwszy.

– Nawet ty? – wyrwało mi się, chociaż nie chciałam zadać tego pytania.

– Też… Na pewno. – odpowiedział powoli.

– Opowiesz mi?

– Na początku ty. Później moja kolej.

– Okej – uśmiechnęłam się. Przez ostatni dzień uśmiechnęłam się więcej razy, niż przez cały rok. Patrzyłam przez okno gdzieś w daleki punkt na horyzoncie. – Więc… Wyobrażam sobie, że to właśnie dzień wielkiego szkolnego balu. Razem z moim partnerem podjeżdżamy pod salę dużym białym samochodem. Impreza już trwa. Słyszę, że wszyscy dobrze się bawią. Kiedy wchodzimy do środka, każdy obraca głowę w naszą stronę. We dwójkę wyglądamy cudownie. On ma sobie wyśmienity garnitur i powalająco się uśmiecha. Ja jestem ubrana w najcudowniejszą sukienkę i może nie jestem najpiękniejszą dziewczyną na balu, ale tak się właśnie czuję. Wokół nas są nasi dobrzy znajomi. Rozmawiamy. Śmiejemy się. Nagle słyszymy, że atmosferę wypełniają dźwięki naszej ulubionej piosenki. Jej melodia jest romantyczna. Tekst idealnie pasuje do sytuacji. Zaczynamy tańczyć. W naszych myślach jesteśmy tylko we dwójkę. Nie ma nikogo. Nic, poza nami, dla nas w tym momencie nie ma znaczenia. Tańczymy a świat wokół nas trwa nadal…

Po chwili, kiedy skończyłam, zerknęłam w stronę Justina.

– To jest możliwe – powiedział, lekko przytakując sam sobie. – Wielkie Być Może.

– Teraz twoja kolej – szepnęłam i zaczęłam wpatrywać się w niego intensywnie.

– Nie mogę powiedzieć ci, jaki był mój “Najlepszy Dzień W Życiu” za mojego życia, ponieważ nie pamiętam – wyrzucił z siebie. Popatrzyłam na niego rozczarowana.

– Oszukałeś mnie – odwróciłam się od niego i skrzyżowałam ramiona.

– Ale jeśli chcesz… – zagadał. – To możesz mnie o coś zapytać. Jeśli pytanie nie będzie za bardzo wchodzące w dupę to odpowiem.

Spojrzałam na niego podejrzliwie.

– Dlaczego nie pamiętasz swojego “Najlepszego Dnia”? – zapytałam po chwili milczenia.

– Ponieważ – Justin poprawił się na łóżku – kiedy umarłem, a później stałem się demonem, ten dupek zabrał mi część “mnie” i…

W tej chwili obok mojego domu uderzył piorun chociaż pogoda była piękna.

– Widziałaś to? To ostrzeżenie – zaśmiał się demon, wyglądając przez okno. – Widzi i grzmi.

– Kto? – wydukałam niepewnie. – Bóg?

– Przecież ci mówiłem, Mariso! – Odszedł od okna. – Roman! Wkurzył się za “dupka”.

– Okeeeej – powiedziałam, patrząc na niego z lekkim zdziwieniem.

– Więc – ciągnął to, co przerwała mu błyskawica. – Kiedy już będę miał prawdziwe ciało – mówiąc to spojrzał ukradkiem na mnie. Milczałam. – odzyskam całego “siebie”. Moją całą pamięć, moje wspomnienia, moje życie.

– A co pamiętasz?

– Nie powiem ci wszystkiego.

– Gdzie żyłeś?

– Tutaj.

– W Mableton?

Skinął głową twierdząco.

– Jak dawno temu?

– Całkiem niedawno – odpowiedział, jednak z takim tonem, że zrozumiałam, że nie poda mi dokładnego czasu.

– Kim byłeś?

– Jeśli teraz jestem demonem, to raczej nie takim dobrym człowiekiem.

– Czy masz tutaj, żyjących przyjaciół, rodzinę…?

– Być może.

– Nie wiesz?

– Wiem, że mam – powiedział, a ja czułam w jego głosie lekki ton smutku, a może…tęsknoty? – Jednak nie wiem, kto to.

– A kiedy już będziesz miał ciało, to się dowiesz…?

– Tak – wyrzucił z siebie sucho.

– A jak żyłeś – zaczęłam – to jak wyglądałeś?

– Tak jak teraz.

– Naprawdę? – zapytałam z niedowierzaniem. Przecież Justin był tak przystojny, że aż nie możliwe było, by był człowiekiem.

– Tak. Naprawdę – powiedział powoli. – Za życia robiło to takie same wrażenie.

– Aaa… – jęknęłam, chcąc zmienić temat. – Co z twoimi skrzydłami? Kiedy zobaczyłam cię pierwszy raz miałeś ogromne skrzydła…

– Przecież nie mogę z moimi skrzydłami chodzić między ludźmi.

– Ale ciągle je masz?

Jakby w odpowiedzi zza pleców Justina wyłoniła się para ogromnych czarnych skrzydeł. Rozpościerał je powoli, a lśniące pióra zaczęły zajmować większość pomieszczenia. Ich wielkość sprawiła, że ja i cały mój pokój zanurzył się w półmroku.

Demon wyglądał nieziemsko na ich ciemnym i tajemniczym tle.

– Wielkość skrzydeł u demonów i aniołów świadczy o ich sile – powiedział bardzo rzeczowo. – Im skrzydła są większe tym jest się silniejszym. Dlatego zawsze łatwo ocenić z kim ma się do czynienia.

– Są piękne. – Zbliżyłam się do lewego skrzydła i delikatnie je dotknęłam. Było chłodne i lśniące. Każde kruczoczarne pióro błyszczało, a w blasku słońca sprawiało wrażenie, jakby obijały się w nim wszystkie kolory świata.

Przyglądałam się temu jak zaczarowana. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam czegoś równie niesamowitego.

Nagle ktoś wszedł do mojego pokoju.

Czarne pióra zatrzepotały, a Justin zniknął.

– Mariso, dlaczego się nie uczysz? – warknęła moja mama, przechodząc przez próg. Żadnego “cześć”, “jak minął dzień”, “co słychać”. Jak zawsze.

– Mamo – zaczęłam, lekko mrużąc oczy i starając się zachować cierpliwość. – To już koniec roku szkolnego. Oceny są już wystawione. Nie muszę już się uczyć.

– Nie pyskuj. W wakacje też musisz się uczyć – powiedziała moja matka surowo.

Przez chwilę patrzyłyśmy na siebie w milczeniu.

Nie wiem o czym ona myślała, ale ja dobrze przyjrzałam się jej wyglądowi.

Diana była wysoka i szczupła. Miała jasne włosy i lodowate niebieskie oczy. Jej twarz była surowa i w pewnych miejscach pokryta lekkimi zmarszczkami. Ubierała się jak wszystkie mamy. Nosiła jeansy z prostą nogawką i cienkie swetry.

 Byłam do niej zupełnie niepodobna. Wszystkie moje cechy wyglądu i charakteru odziedziczyłam po moich ukochanym ojcu.

– Kiedy się wreszcie stąd wyniesiesz? – wyrzuciła z siebie nagle.

– Niby gdzie? – odpowiedziałam, marszcząc brwi i zastanawiając się co ją znów ugryzło.

– Nie wiem gdzie – warknęła. – Byle by cię tu nie było.

– Aż tak bardzo ci przeszkadzam? – zapytałam ironicznie.

– Tak – syknęła bez zastanowienia. – Mogłabyś znaleźć sobie jakąś pracę i się wyprowadzić.

– Znajdę pracę, kiedy skończę studia – wymruczałam. Chciałam, żeby już sobie poszła.

– Dobrze, że John zostawił ci pieniądze na naukę na uczelni – zaśmiała się Diana pogardliwie. – Bądź pewna, że ode mnie nic byś nie dostała.

Miałam już tego dość. Nie chciałam już z nią rozmawiać. Uparcie milczałam.

– Mam nadzieję, że na tej uczelni jest akademik w którym zamieszkasz – powiedziała, już powoli odchodząc. – Ponieważ po wakacjach nie chcę widzieć cię w moim domu nigdy więcej.

Kiedy usłyszałam, że moja matka zeszła na dół, nie wytrzymałam. Po prostu pozwoliłam moim łzą spływać po mojej twarzy i kapać na dywan.

Usłyszałam szelest piór.

– Urocza kobieta – powiedział Justin, który nagle znalazł się w moim pokoju. – MILF, wiesz co to jest?

Pokręciłam głową, nie przestając płakać.

– Mom I’d like to fuck (mamuśka, którą chciałbym przelecieć) – chyba chciał mi tym poprawić humor. Nie wyszło. – Przejechałbym się na niej, a później zabił…jeśli tylko chcesz…?

Znów pokręciłam głową. Mój płacz nie ustawał. Był poza kontrolą.

Demon westchnął cicho i podał mi chusteczkę. Wzięłam ją drżącą ręką i otarłam oczy.

Po tym Justin usiadł obok mnie na łóżku, objął ramieniem i otoczył czarnymi skrzydłami tak, że pierwszy raz w życiu poczułam się naprawdę bezpiecznie.

 

Rozdział 9 – “Sukienka na bal”

 

Marisa

– Więc ona tak zawsze? – zagadał demon następnego dnia w drodze do szkoły.

– Diana? – westchnęłam smutno, szurając dziurawymi vansami po lekko żwirowej drodze. – Na pewno wiesz…

– Tak. Wiem. Ale chcę usłyszeć to twoimi słowami.

– Moja mama… tak… – zaczęłam, nie bardzo wiedząc jakich słów użyć. – Ona nigdy nie była dla mnie miła… Nawet kiedy byłam małą dziewczynką traktowała mnie okropnie. Mój ojciec… Tylko on mnie kochał.

– Opowiedz mi o tym więcej – nalegał. – Chcę słyszeć jak to mówisz.

– Justin… To zawsze sprawia mi ból… – jęknęłam, nerwowo poprawiając mój skórzany plecak.

– Nigdy nikomu o tym nie mówiłaś – stwierdził, patrząc na mnie wielobarwnymi oczami. – Czy nie sądzisz, że poczujesz ulgę, opowiadając mi o tym?

Zerknęłam na niego niepewnie. Milczałam, a on świdrował mnie spojrzeniem.

– Przez osiemnaście lat nie usłyszałam od niej pozytywnego słowa – zaczęłam, odwracając wzrok daleko przed siebie. – Zawsze byłam tym najgorszym dzieckiem. Mówiła mi, że jestem najgłupszą dziewczynką z jaką miała do czynienia. Wiele razy powtarzała, że na pewno nic ze mnie nie będzie i że wszyscy wokoło są lepsi… – na chwilę przystanęłam. – Pamiętam, że kiedy miałam sześć lat i po raz pierwszy szłam do szkoły, mój tata kupił mi piękną błękitną sukienkę. Stałam wtedy przed lustrem i oglądałam się z każdej strony, a uśmiech nie chodził z mojej twarzy. Mój tata mówił, że jestem jego małą księżniczką. Byłam podekscytowana, ale niestety coś ważnego mu wypadło i to Diana musiała odwieść mnie do szkoły. Kiedy byłam już w samochodzie powiedziała: “Jutro pojadę oddać tę sukienkę, jest za droga i za ładna żebyś mogła ją nosić”. Zawsze mówiła, że jestem paskudnym dzieciakiem…

– Mów dalej… – powiedział Justin, kiedy milczałam przez dłuższą chwilę. Popatrzyłam na niego błagalnie. Nie ustąpił.

– Zawsze chciałam mieć zwierzątko, żeby zaprzyjaźnić się chociaż z kimkolwiek – ciągnęłam, przypominając sobie moje dzieciństwo. – Więc kiedy miałam dziesięć lat i byłam już dość odpowiedzialna na własnego zwierzaka, pewnego dnia John przyniósł do domu małego kotka. Nawet nie możesz sobie wyobrazić, jak bardzo się wtedy ucieszyłam. To miała być prawdziwa zmiana w moim życiu, a tego najbardziej potrzebowałam…

Przeszliśmy przez bramę szkoły. Uczniowie zaczęli rzucać w naszą stronę ciekawskimi spojrzeniami.

– …Kiedy taty nie było w domu, Diana chwyciła mojego kotka i mówiąc, że zwierzak musi lepiej poznać okolicę, na moich oczach przerzuciła go przez ogrodzenie na ogródek sąsiada… – znów westchnęłam i weszłam do wnętrza szkoły. – A ten sąsiad miał ogromnego psa, który zawsze agresywnie bronił swojego terenu.

– Auć – skomentował demon, idąc za mną. – Domyślam się, że masz jeszcze sporo takich historii.

– Tak… – odpowiedziałam i poczułam głębokie uczucie smutku. – Niestety mam.

Justin towarzyszył mi tylko na pierwszej lekcji tego dnia. Wyszedł, ponieważ stwierdził, że lekcje są zbyt długie i nudne, a szkoła niszczy kreatywność i rzeźbi z ludzkiego mózgu sztywny kwadrat. Mimo to, że nie siedział ze mną w ławce, czułam jego obecność i to dodawało mi sporo otuchy. Na żadnej z lekcji nie było też Sary, więc ten dzień w szkole był całkiem do zniesienia.

– A ty gdzie się wybierasz? – zagadał mnie demon, kiedy wychodziłam ze szkoły. Szłam w kierunku domu. – Chyba nie chcesz spędzić reszty dnia w pobliżu Diany.

– A gdzie mam spędzić resztę tego cudownego dnia? – zapytałam ironicznie.

– Oh, Mariso – powiedział i z uśmiechem pokręcił głową. – Tam, gdzie każda dziewczyna chce się znaleźć! – popatrzyłam na niego zaciekawiona. – W luksusowym butiku z idealnymi sukienkami na wielki szkolny bal!

Mój entuzjazm znikł w ciągu ułamka sekundy.

– Chcesz iść w spodniach? – zapytał, unosząc brew.

– Za trzydzieści dolarów? – przegryzłam wargę. – Może starczy na dres.

Demon zaśmiał się i machnął ręką.

– Proszę za mną, moja „Mała Nic Niedomyślająca Się Damo” – powiedział i chwytając mnie za rękę, pociągnął przed siebie.

Nie wiedziałam co to, ani skąd to, ale Justin zawiózł mnie do Atlanty samochodem. Nie znam się na autach, ale to było lśniące, szybkie i wyglądało na drogie.

Zatrzymaliśmy się pod sklepem, który, również jak samochód, wyglądał na bardzo drogi.

Drzwi otworzył nam mężczyzna w eleganckim garniturze. Weszłam do środka w moich starych jeansach.

Niemal otworzyłam usta z zachwytu.

Butik był ogromny i dosłownie cały wypełniony przepięknymi sukienkami.

– Justin… – wymacałam jego ramię, nie mogąc oderwać wzroku od tych ślicznotek na wieszakach. – Ja mam… trzydzieści dolarów…

– A wiesz co ja mam? – zapytał, szeroko się uśmiechając. Zerknęłam w jego stronę, z trudem walcząc z pokusą patrzenia na najpiękniejsze kreacje. Justin zgarnął trzy pierwsze sukienki i wyciągnął je w moją stronę. – Te najnowsze szmatki prosto od tych wszystkich znanych homoseksualnych projektantów! Ponieważ – mówiąc to przeciągnął dłonią po pozostałych wieszakach – tego dnia musisz wyglądać naprawdę wyjątkowo.

– Ale pieniądze – jęknęłam, z bólem patrząc na kreacje, na które nigdy nie będzie mnie stać.

– Mariso, kurwa, o czym ty mówisz? – wyrzucił z siebie, jakby był mocno zniecierpliwiony. – Potrafię zmieniać się w wielkiego kundla, z dupy wyrastają mi skrzydła, a myślisz, że nie mogę kupić ci zwykłej sukienki?

– Więc… Ja… – dukałam, patrząc przed siebie i przyswajając jego słowa. – Mogę… Mieć… Taką… Sukienkę…?

– Jeśli powiedziałem ci, że mogę zrobić dla ciebie wszystko… – urwał, ponieważ na mojej twarzy nagle pojawił się szeroki uśmiech.

– Wszystko to bardzo dużo – powiedziałam i, z nieukrywaną radością porwałam sukienki do przymierzalni.

 

Roman

Marisa, za namową demona wybrała nie jedną, a pięć sukienek, w których po raz pierwszy od wielu lat czuła się piękna i pewna siebie.

Sklep od którego zaczęli, nie prowadził sprzedaży butów i dodatków, więc oboje musieli zjechać ekskluzywnym samochodem w dół najbardziej luksusowej ulicy z butikami w całej Atlancie.

– Myślisz, że jadąc na zakupy z Colinem wróciłabyś do domu z takimi sukienkami? – zagadał demon, kiedy parkował auto pod jednym ze sklepów.

– Nie… – odpowiedziałam cicho. – Miałam tylko trzydzieści dolarów, a przecież nie mogłabym prosić Colina o pieniądze…

– Właśnie dlatego jestem najlepszy – dodał Justin, łobuzersko się uśmiechając. – Zmienię twoje życie w amerykański sen. Będziesz mogła przeżyć coś, czego żaden człowiek nigdy sam nie osiągnie.

Po tych słowach Marisa poczuła w głębi serce nieznane jej wcześniej uczucie. Nadzieje. Do myśli dziewczyny dotarł fakt, że to już naprawdę koniec jej monotonnego życia. Koniec bezcelowej egzystencji. Czas na zmiany. Ruch. To kres snucia się ciągle prostą, pustą drogą. Najwyższa pora skręcić i wyjrzeć za zakręt.

Heilson zdała sobie sprawę, że to wszystko dzięki demonowi, więc zapragnęła mu szybko podziękować.

Kiedy oboje skierowali się do ogromnych drzwi butiku, Marisa zbliżyła się do Justina, chcąc złożyć na jego policzku lekki pocałunek w wyrazie wdzięczności.

– Nie – zatrzymał ją, kiedy była pochylona parę centymetrów nad nim. Zmrużył oczy i odwrócił głowę. Marisa odsunęła się, lekko zaskoczona jego reakcją.

– Chciałam ci tylko podziękować… – wyszeptała, szybko się tłumacząc. Demon wiedział, że nie kłamała.

– Podziękujesz mi… – powiedział, otwierając oczy i patrząc w stronę wnętrza sklepu z butami. – …w swoim czasie.

Demon sam pchnął podwójne drzwi. Marisa szła tuż za nim, kiedy on nagle się zatrzymał.

– O proszę – odezwał się, kiedy dziewczyna stanęła u jego boku. Nie musiała na niego patrzeć, by wiedzieć, że się uśmiecha. – Zobacz, kto też kupuje buty na ostatnią chwilę.

Marisa spojrzała w głąb sklepu.

Przy ozdobnych ściankach kręciła się Sara ze swoimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami. Wszystkie były ubrane w najmodniejsze ciuchy i takich butów też szukały w tym sklepie. Sara chyba już znalazła odpowiednią parę, ponieważ z zachwytem oglądała swoje zgrabne nogi w wysokich bordowych szpilkach.

– Ugh – warknęła cicho Marisa, wstydząc się podejść bliżej. Bacznie obserwowała uśmiechnięte dziewczyny, przymierzające coraz to nowe i piękniejsze pary butów. – Nienawidzę ich.

– Nienawidzisz wszystkich – skomentował demon, swoim obojętnym głosem. Heilson nie odpowiedziała, ponieważ wiedziała, że to prawda.

– Prawie wszystkich – dodała, kiedy przypomniała sobie o Colinie i o tym, jak chciał jej pomóc znaleźć sukienkę.

– Uhum – wymruczał Justin, patrząc na nią z tajemniczym uśmiechem. – Więc co z tym zrobimy?

– Zrobimy? Z tym? – wydukała lekko zaskoczona Marisa. – A co my możemy…

Demon uśmiechnął się jeszcze szerzej i uniósł znaczącą brwi.

– Możemy bardzo dużo – powiedział, kładąc dłonie na jej ramionach. – Możemy wszystko.

 

Marisa

– A gdyby tak… – zaczęłam, jednak szybko urwałam. Przez głowę przeleciało mi tysiąc czarnych scenariuszy. Nie byłam pewna czy tego właśnie chciałam. Pokręciłam głową.

– O nie, nie, nie – powiedział szybko demon, jakby coś kruchego właśnie wyślizgnęło mu się z dłoni. – Powiedz, a zrobię to.

– Ale to… – jęknęłam, bijąc się w myślach. Z jednej strony chciałam zemsty na Sarze i innych, ale z drugiej… Chociaż nie. Nie było drugiej strony. CHCIAŁAM ZEMSTY. – …złe.

– Bardzo złe?

– Złe. Nie aż tak bardzo złe – dodałam, pewna już całkowicie, co chcę zrobić.

– Chcesz tego.

– Chcę.

– Powiedz.

– Więc… – zaczęłam, jeszcze raz pytając siebie, czy na pewno tego chce. Żaden głos w mojej głowie nie wyraził sprzeciwu. Nastał czas zmian i wyrównania rachunków. – Chcę, żeby Sara i jej koleżanki już nigdy nie ubrały szpilek.

Za sobą usłyszałam tylko krótki śmiech demona.

Sekundę później cały butik wypełniły nieludzkie krzyki trzech dziewczyn.

W milczeniu, z dyskretnym uśmiechem na ustach, odsunęłam się w głąb sklepu.

Sara i jej dwie koleżanki, zwijały się w bólu na podłodze. Ich kolana wyglądały, jakby ktoś zmiażdżył je wielkim młotem. Krwawa miazga ciekła po posadzce luksusowego butiku. Krzyki powoli przychodziły w bezradne jęki i błagania. Obsługa sklepu zaczęła panikować i szybko wzywać każdą możliwą pomoc. Wokół mnie rozlegał się chaos.

– O rany, co tu się stało?! – zawołał głośno Justin, ponownie wchodząc do sklepu.

– Proszę nie panikować – zapewniła jedna z ekspedientek, której samej drżały kolana. – Mamy wszystko pod kontrolą.

Demon stanął przy moim boku i po chwili oboje udając współczucie, obserwowaliśmy, jak ekipa ratunkowa zabiera dziewczyny karetką na sygnale.

– I co o tym myślisz? – zapytał z uśmiechem demon, kiedy wszystko wokół już się uspokoiło.

– O tym…? – udałam, że nie wiem o co chodzi. Wskazałam mu parę ślicznych szpilek. – Myślę, że te są boskie.

 

C.D.N.

Wkrótce…

Koniec

Komentarze

Widzę, że Autorka wykasowała wszystkie niezbyt pochlebne komentarze (czyli wszystkie) i wstawiła to samo od nowa (+ dodatkowe rozdziały). Komentować po to, żeby komentarz znow został usunięty mi się nie chce, stwierdzę tylko że, niestety, im dalej tym gorzej.

A we wstępie pluralis majestatis

Witam,

widzę, że zaszło pewne nieporozumienie. Primo, to nie Autorka usunęła pierwszy fragment, lecz ja – osoba, która wrzuca Jej opowieść za pomocą swojego konta. I uzasadniam to tym, iż nie chodzi o usuwanie niepochlebnych krytyk, czy im podobnych, tylko wrzucanie, coraz to, jednolitszej wersji, która w końcu, z wrzucanego fragmentu, stanie się zamkniętą całością. Secundo, tak. We wstępie użyłem liczby mnogiej, bo pisałem opinie uzgodnioną wespół z Autorką. Za jakiekolwiek problemy, z góry przepraszam. Chodzi nam głównie o to, aby wskazać nad czym wypadałoby popracować etc.

Dobry wieczór, Anonimie.

Pozwolę sobie na uwagę, że możliwość zaistnienia nieporozumień lepiej jest brać pod uwagę od razu – brak “wstępnych zgrzytów” ułatwia kontakt. Ale OK, zdarzyło się, bo ma prawo zdarzyć się nawet wbrew najlepszej woli, więc nie ma sprawy, byle bisów nie było.

<>

>>> Chodzi nam głównie o to, aby wskazać nad czym wypadałoby popracować etc. <<<

Proszę bardzo, ostatni rozdzialik.

Nie byłam pewna czy tego właśnie chciałam. ---> przecinek po ‘pewna’.

Sara i jej dwie koleżanki, zwijały się w bólu na podłodze. ---> zbędny przecinek.

[…] i po chwili oboje udając współczucie, […]. ---> przecinek po ‘oboje’.

– O tym…? – udałam, że nie wiem o co chodzi. ---> przecinek po ‘wiem’.

Przez głowę przeleciało mi tysiąc czarnych scenariuszy. ---> to brzmi tak, jak gdyby scenariusze materializowały się, po czym przelatywały na wylot przez głowę dziewczyny. Przez myśl przeleciało mi / Wyobraziłam sobie / W okamgnieniu ułożyłam – i tak dalej, temu podobnie, ale bez tej nieszczęsnej dosłowności, że “przez głowę przeleciały”. Dlaczego? Wizualizacja. Większość czytelników wyobraża sobie opisane sceny – więc po co mają kręcić nosami albo i pokpiwać ze sformułowania?

– O nie, nie, nie – powiedział szybko demon, jakby coś kruchego właśnie wyślizgnęło mu się z dłoni. ---> co ma szybkość mówienia do kruchości przedmiotu, wyślizgującego się z dłoni? Na ton, intonację, barwę głosu na pewno to wpływa, emocja robi swoje, ale na szybkość wypowiedzi najczęściej odwrotnie – opóźnia ją, bo pierwszy jest moment dezorientacji albo i strachu.

Z jednej strony chciałam zemsty na Sarze i innych, ale z drugiej… ---> chciałam czegoś na kimś? Z jakiego języka ta konstrukcja wzięta? Bo nie z polskiego. Chciałam zemścić się na Sarze, z zaimkiem zwrotnym koniecznie.

[…] pewna już całkowicie, co chcę zrobić. ---> przecież nie ona sama to zrobi, ale demon. Więc » pewna już całkowicie, że tego chcę / pewna już tego, że chcę, aby Justin to zrobił. «

Krwawa miazga ciekła po posadzce luksusowego butiku. ---> miazga, w dodatku krwawa, nie jest aż tak płynna, żeby ciekła. Poza tym ilość tej miazgi. Jaką objętość ma kolano? Standardowej szklanki, półtorej szklanki? Z tego może powstać malutka, gęstawa kałuża, plama wokół miejsca urazu. To jedno. Drugie – po co powtórzenie, że scena rozgrywa się w butiku, że to podłoga butiku? Czytelnik już od dawna zna lokalizację.

Bez cytatu, odnośnie całej sceny. Wybaczcie, Ty i Autorka, lekki nadmiar szczerości: takie numery w miejscu publicznym? To jest, wprost powiem, głupota. Jeśli nie sama Marisa, to Justin powinien być mądrzejszy i nie rozgrywać sprawy tak prymitywnie i ryzykancko. Niechby, to moja myśl, Sara z kumpelkami kupiły sobie wystrzałowe buty, wyszły z butiku i w drodze do domów połamały nogi. Efekt końcowy ten sam… Przecież nagła zamiana sześciu kolan w miazgę musi kogoś zastanowić; mam rację? Po co prowokować, ściągać na siebie przyszłe kłopoty…

Wokół mnie rozlegał się chaos. ---> rozlegał się? Chaos, sam chaos jako stan w danym miejscu i sytuacji, wydaje dźwięki? No i czy tylko wokół niej, Marisy? Justin się zmył, schował?

– O rany, co tu się stało?! – zawołał głośno Justin, ponownie wchodząc do sklepu. ---> Ponownie wchodzi do sklepu – a kiedy i w jakim celu wyszedł? Dlaczego nie ma o tym wzmianki?

Bez cytatu, ostatnia scena. Skoro demon zrobił, co zrobił, na polecenie Marisy, to jak ona może udawać, że nie wie, o co demon pyta? No i czy można oszukać demona?

<>

Czy powyższe wystarczy jako uzasadnienie, że pracować wypada i trzeba nad wszystkim, od interpunkcji poczynając, na logiczniejszym rozgrywaniu wydarzeń kończąc? Bo widzicie, czytelnicy, tak co najmniej połowa z nich, to strasznie dociekliwe marudy, wszystko musi im grać… Wszystko.

Powodzenia, do zobaczenia pod bezbłędną wersją, najlepiej też pełną.

Nowa Fantastyka