- Opowiadanie: Kamahl - Chyba jestem głupcem (część pierwsza)

Chyba jestem głupcem (część pierwsza)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Chyba jestem głupcem (część pierwsza)

Premiera kolejnego projektu, który osobiście uważam, za jeden z najlepszych:)

żadnego Firka, żadnego poczucia humoru (no prwie, momentami nie mogłem się powstzrymać) całość utrzymana w… a zresztą, przeczytacie, zobaczycie.

Wiem, że jest piątek wieczór i większość ludzi jest na imprezeie/dyskotece/urodzinach i pewnie nikt tego nie przeczyta do poniedziałku, ale co mi tam:)

 

 

 

 

Czemu to znowu przydarzyło się mi?

Bo nie jestem taki jak inni.

Czemu to na mnie patrzą teraz przekrwione ze wściekłości oczy?

Bo jestem niepowtarzalny.

Czemu w moim kierunku, za moment wyciągną się dłonie z zakrzywionymi palcami i spróbują rozerwać mi gardło?

Bo jestem wyjątkowy.

Czemu to mi taka sytuacja zdarza się kilka razy w tygodniu?

Bo nie ma drugiego takiego jak ja.

Czemu ludzie, którzy mnie znają mają mnie za idiotę?

Bo mają rację.

Czemu nie potrafię reagować tak jak reszta?

Bo jestem głupi.

Czy naprawdę jestem takim beznadziejnym przypadkiem, jak twierdzi moja narzeczona?

Odpowiedź brzmi: Tak!

Jestem debilem, idiotą, kretynem, popaprańcem. Nazywaj mnie jak chcesz. Ja wolę się określać reliktem z dawnych czasów, które były wcale nie tak dawno temu. Z epoki, w której ludzie mieli coś takiego jak empatia i całą resztę kolorowej gamy uczuć.

Czemu to wszystko robię?

Bo wiem, że gdybym zrobił inaczej, nie potrafiłbym spojrzeć w lustro bez grymasu obrzydzenia na twarzy. Wykrzywiłby mnie jak dotkniętego wiekiem starca i pozbawił ostatnich oznak ludzkości kryjących się gdzieś pod czaszką. Albo w sercu, w lewej komorze, zaraz przy aorcie.

Właśnie dlatego nie umiałem ominąć tej sceny, udać, że nic się nie dzieje. Włączyć lewego migacza i szerokim łukiem objechać wytaczającego się z auta kierowcę. Pojechać dalej i odetchnąć z ulgą, świadomy uniknięcia niebezpieczeństwa. Musiałem się zatrzymać. Po prosu musiałem. Choćbym nie wiem jak bardzo starał się zrobić cokolwiek innego, to moja noga sama nacisnęła hamulec, prawa ręka odpięła pasy, a lewa otworzyła drzwi.

Tak oto znalazłem się na zewnątrz. Sam na sam z kierowcą. Człowiekiem zmienionym w bestię, nieświadomym co się dzieje. Dlaczego oczy zaszły mu krwią, z gardła wydobył się wrzask i opanowany dzikim instynktem niszczenia wyskoczył na ulicę.

Na tym polegają ataki. Stary Freudowski Tanatos znów daje o sobie znać. Idziesz ulicą i nagle zmieniasz się w wyjące zwierzę, które chce zamordować wszystko co się rusza. Trwasz w tym morderczym amoku jakieś piętnaście minut, by po wszystkim bez sił opaść na ziemię. Nie rozumiejąc sytuacji, patrzeć na rozlaną dookoła krew tych, którzy mieli pecha znaleźć się koło ciebie. Nie pamiętasz nic z tego co się działo. Dobrze jednak wiesz na czym polega atak i do czego może prowadzić. Siedzisz więc i płaczesz, niezdolny do zrobienia czegokolwiek innego. Ludzie zatrzymują się i patrzą na ciebie jak na wariata, którym przed chwila byłeś. Ktoś pochyla się nad tobą i kocem nakrywa ubrania, które rozerwałeś w szale. Ktoś zajmuje się twoimi ofiarami. Patrzysz na ich poszarpane ciała i od ciebie tylko zależy, czy uda ci się nie utopić w nadciągającej fali wyrzutów sumienia. Czujesz żal i poczucie winy. Słusznie. Właśnie, gołymi rękami zabiłeś cztery osoby. Taki średni wynik. Zdarzały się, że ataku dostawał żołnierz na służbie i strzelając do przechodniów zabijał dziesiątki osób. Niepobity do tej pory rekord ustanowił pewien rolnik z podwarszawskiej wsi, który w trakcie ataku prowadził pokazową paradę maszyn rolniczych. Wjechał w tłum kombajnem. Rzecz niestety działa się na ogrodzonym placu, z którego były tylko dwa wyjścia. Staruszek, ćwierkając jak młody wróbel, skosił czterysta dwadzieścia osiem osób. Co może zdziałać dobre narzędzie w rękach specjalisty. Biedaczek, jeszcze tego wieczora powiesił się w swojej stodole. Twoje cztery ofiary, to przy tym pikuś. Po chwili, z odgłosem syreny pojawiają się "czerwoni", specjalne brygady do radzenia sobie z atakami. Jak zwykle są za późno i znów mają do kogoś pretensje. Pakują cię do furgonetki i zabierają do szpitala, przypiętego pasami do fotela. Prawdopodobieństwo ataku wtórnego wynosi około trzydziestu siedmiu procent w ciągu następnej godziny. Niech tylko organizm odpocznie na tyle, żeby znów wpaść w berserk.

Typową reakcją otoczenia na atak jest ucieczka. Wszystko nagle traci na wartości, gdy patrzysz na wykrzywioną bezsensowną wściekłością twarz i przebierasz nogami najszybciej jak umiesz. Działania jak najbardziej zrozumiałe. Też bym tak robił, gdybym był normalny. Ale nie jestem. Jak już mówiłem, jestem głupi.

Gdy tylko zobaczyłem poruszenie kilka aut przede mną i przeciągłe trąbienie kilku mniej cierpliwych kierowców, wiedziałem co się dzieje. Inni szybko ulotnili się z miejsca zdarzenia i nie mam do nich za to pretensji. Nikt nie ma. Mam za to nadzieję, że któryś z nich zadzwonił po czerwonych. Ostatni samochód znika za zakrętem i upewniam się, że miałem rację. Widzę rozbity wóz, stojący na środku drogi, a koło niego potrąconą staruszkę. Ze zgniecionej puszki wychodzi kierowca. Właściwie to wyczołguje się i na czworaka pełznie do rannej babci, która zważywszy na swój stan ukazuje zadziwiającą żywotność i próbuje uciekać. Mężczyzna, który minutę temu, ubrany w garnitur jechał zapewne do pracy, rzuca się na nią jak wygłodniały drapieżnik i przyciska do betonu.

Czemu znowu ja muszę coś z tym zrobić? Czemu to ja wezmę na siebie ten ciężar?

Zapomniałbym, jestem przecież idiotą.

Staję w poprzek drogi, blokując ją na dobre. Wyskakuje z mojego zielonego Passata i krzyczę do kierowcy za mną, żeby dzwonił po czerwonych. Może tym razem zdążą.

Biegnąc, widzę jak dotknięty atakiem biedak zrywa z siebie resztki ubrania i szykuje się do uśmiercenia staruszki. Stoi nad nią i wbija w jej sztywniejące ze strachu ciało wypełnione szkarłatem oczy. Mam ułamek sekundy. Nie krzyczę, chcę go zaskoczyć. Jest ode mnie większy i cięższy. To jedyny sposób, żeby go powstrzymać.

Wzmocniony siłą rozpędu, uderzam w niego barkiem. Wytrącony z równowagi zwala się na ziemię, cudem unikając rozbicia sobie głowy o krawężnik. Koziołkuje po betonowym chodniku i podnosi się kilka metrów dalej.

Stoję naprzeciw niego. On jest potężny i wysoki. atak pozbawił go zmysłów, ale wyposażył w instynkt nakazujący zabijać. Ja? Napędzany po równi głupotą i śmiertelnym przerażeniem, któremu pomyliły się przekładnie i zamiast gnać, byle daleko stąd, każe mi go powstrzymać.

Obserwuje mnie. Czerwień jego oczu jest niemal hipnotyzująca. Gdyby nie towarzyszące jej okoliczności mógłbym stwierdzić, że nawet mi się podoba. Zagina palce i przez chwilę mam wrażenie, że rosną mu szpony. Niebiosa niestety pokarały mnie bujną wyobraźnią, czego teraz niezmiernie żałuję. Powoli odsuwam się, żeby odciągnąć go od leżącej na ziemi babci. Nie wiem czy ona jeszcze żyje, ale mam nadzieję, że tak. Już w bezpiecznej odległości, zaczynamy się okrążać, jak walczące lwy. Zaraz się na mnie rzuci. Odliczam ułamki sekund, gotowy na to, żeby go przyjąć. Kątem oka widzę, że zablokowani kierowcy powysiadali z aut i patrzą teraz na nas, jak na gladiatorów. Ja powinien mieć sieć, a on miecz. Albo lepiej karabin maszynowy, byłoby bardziej nowocześnie i na pewno ciekawiej. Daję głowę, że właśnie robią zakłady. Nie o to, który z nas wygra, ale raczej jak długo wytrzymam.

Doskakuje do mnie w dwóch susach i wyrzuca przed siebie prawą dłoń. Tam, gdzie przed chwilą była moja głowa nie ma już nic. Wbijam się pod niego wślizgiem i podcinam obie nogi na raz. Czuje na żebrach jego golenie. Potyka się o mnie i jak pijak uderza twarzą o ziemię. Chyba jest ogłuszony, bo przez dłuższą chwilę się nie podnosi. Wykorzystuje ten czas, żeby złapać oddech. Po trwającej tysiąc lat sekundzie, przepełniony wściekłością człowiek próbuje wstać. Nie mogę mu na to pozwolić. Rzucam się na niego i raz jeszcze przygniatam do ziemi. Chyba słyszałem, jak pękło mu żebro. Miota się i próbuje mnie zrzucić. Trzymam go kurczowo, jakbym ujeżdżał dzikiego konia. Jedną ręką trzymam jego dłoń z dala od mojej twarzy a drugą wciskam pod szyję, odcinając dopływ powietrza. Za chwilę powinien omdleć. Wciąż wierci się, jak niecierpliwe dziecko. Ma jedną wolną rękę, którą cały czas okłada mnie po głowie. Kwestia sekund i trafi mnie tak mocno, że to ja stracę świadomość. Trwamy tak, zawieszeni w czasie, walcząc o każdy haust powietrza. Sekundy rozciągają się jeszcze bardziej, mam wrażenie jakby od stworzenia świata upłynęło ich tylko kilka.

Trafił mnie w skroń. Na tyle mocno, że rozluźniłem uchwyt, ale nie na tyle, żeby mnie zrzucić. Uwolnił głowę i wbił mi zęby w nadgarstek. Zacisnął je chyba z całych sił, bo zatrzymał się dopiero na kościach. Ból uderzył jak fala, na moment pogrążając mnie w ciemności, by po chwili wyostrzyć zmysły adrenalinowym zastrzykiem. Wiedziałem, że jeśli spróbuję się teraz wydostać to mogę stracić dłoń. Zamiast tego, zaparty łokciem, wciskałem mu rękę do gardła. Nie mógł przez to przełknąć śliny, ani zaczerpnąć powietrza. Drugą ręką zatkałem mu nos. Musiałem przyjąć jeszcze kilka sierpowych na zbolałą głowę, zanim zaczął słabnąć. Oczy zaszły mu mgłą i straciły czerwony kolor, by po chwili zapaść się wraz ze znikającymi tęczówkami. Wzniesiona do ciosu pięść opadła mi na kark, jakby ostatkiem sił próbował mnie przytulić.

Puściłem go i odczołgałem się na dwa metry. Dalej nie miałem już siły. Ktoś odważniejszy z tłumu podbiegł do mnie i pytał o coś. Kazałem mu zająć się ranną staruszką. Przed odpłynięciem w krainę błogiej nieświadomości, usłyszałem jeszcze, że czerwoni już jadą i, że babcia nie żyje.

Nieprzytomny byłem krótko. Ocknąłem się, gdy tylko jeden z czerwonych mnie dotknął. Znowu o coś pytano, ale w uszach dzwoniło mi, jakby sam Quasimodo ciągnął za sznury. Przy akompaniamencie cichnącego dzwonienia, patrzyłem jak załoga przybyłej karetki pakuje ciało staruszki do plastikowego worka, czarnego jak ziemia, w której pochowają ją za kilka dni.

czerwoni posadzili mnie na ławeczce i dali lód na głowę. Woreczek trzaskających kostek przyniósł ulgę. Siedziałem tam z błogą miną, za nic sobie mając mówiące do mnie głosy, które powoli zaczynałem identyfikować jako ludzkie. Czasami nawet pokrywały się z ruchami warg.

Kierowca, biedna ofiara ataku siedział po turecku na asfalcie, dokładnie w miejscu gdzie go zostawiłem. Standardowy przypadek. Patrzył na zakrwawione ręce i nie pojmował nic z tego co się działo. Czerwoni stali dookoła niego, gotowi do interwencji w każdej chwili. Lepiej późno niż wcale. Spojrzał na mnie, jego twarz wyglądała żałośnie. Chyba uświadomił sobie, że to on mnie tak urządził. Nie wyglądałem, aż tak źle. Kilka siniaków, podbite lewe oko, ubranie lekko pomięte. Najgorzej było z nadgarstkiem, ale nie było to nic, czego nie załatwi kilka dni chodzenia w bandażu. Za dziesięć minut będę jak nowy. Trochę zmęczony i poszarpany, ale ogólnie sprawny. Facet przeniósł wzrok, na leżący nieopodal worek. Ktoś właśnie odsunął suwak na tyle, żeby ukazać spokojną twarz nieboszczki, nijak nie pasującą do tej całej sytuacji.

Zaczął się śmiać. Rżał, jakby usłyszał najzabawniejszy dowcip w swoim życiu. czerwoni popatrzyli po sobie zbulwersowani. Wnieśli go do furgonetki, bo sam nie był w stanie iść. Patrzyłem jak przypinają go do fotela. Bardziej zrozumiałem z ruchu warg niż usłyszałem, jak szepcze ni to do mnie, ni to w przestrzeń cztery słowa i zrozumiałem czemu było mu tak wesoło.

– To była moja teściowa.

Drzwi zamknęły się i odjechali w siną dal.

Po kilku minutach dookoła było prawie pusto. Świadkowie zdarzenia, wdzięcznie zwani gapiami opowiadali teraz pewnie swoim kolegom, jaki to cyrk widzieli. Koledzy, najpierw z zaciekawieniem pokiwają głowami, zachwyca się nad tym jakim to cudem takie chucherko jak ja dało radę ofierze ataku. Po około trzech minutach rozmowa zejdzie na ciekawsze tematy, sport, pogodę i cycki pani Grażynki z punktu ksero. Ataki widuje się niemal codziennie, a taki dekolt jaki ona ma dziś zdarza się tylko raz na dwa tygodnie.

Liczę cegiełki w chodniku i zastanawiam się czy byłbym w stanie iść po nich, nie dotykając dzielących je linii. Lód na moi karku już się prawie rozpuścił, ale zdjęcie go wydaję się zbyt dużym wysiłkiem. Przez chwile jest mi całkiem przyjemnie. Patrzę w słońce, trochę razi, więc zamykam oczy i śmieję się, ze skaczących mi pod powiekami kolorków. Trwa to kilka sekund, po czym nagle robi się czarno. Po następnych kilku nudzi mnie ta czerń, otwieram oczy i świat wita mnie krwistą czerwienią. Skądś znam ten kolor.

– Dzień dobry, Marian Kowalczyk, Komendant dzielnicowej Brygady do spraw ataków – Przedstawia się plama i traci swój urok. Niechętnie podnoszę wzrok i patrzę w oczy panu komendantowi. Czuje się jak w kiepskim filmie scenarzysty bez wyobraźni. Czemu policjant zawsze musi mieć na imię Marian? Dzieci nie nazywa się tak już od wielu lat, ale dla mnie, jak zwykle znalazł się jeden Marian.

– Jest pan tu jeszcze? – pyta czerwona plamka.

– Niestety tak – odpowiadam, żałosnym wzrokiem podążając za woreczkiem z niedobitkami lodowych kostek, który zdecydował spotkać się z matką ziemią i leży teraz jak zabity.

– Pan mi coś wyjaśni dobrze? Czemu jak tylko się dowiedziałem, że ktoś próbował powstrzymać ofiarę ataku, to od razu wiedziałem, że to będzie pan.

– Bo tylko ja jeden jestem na tyle głupi, żeby próbować to robić – odpowiadam, uśmiechając się szeroko.

-Proszę tu sobie nie żartować – siada koło mnie i przybiera minę dobrego policjanta. Zaraz zza rogu pewnie wyskoczy ten zły i będzie ział ogniem. – To my jesteśmy od radzenia sobie z nimi, pan może pomóc dzwoniąc do nas, a nie narażając się na takie niebezpieczeństwo. Przecież on mógł rozerwać pana na sztuki.

– Ale nie rozerwał. Wie pan, praktyka czyni mistrza, jak by pan bawił się z nimi tak często jak ja, to też umiałby pan sobie radzić – komendant poczerwieniał i nie dało się już poznać, gdzie kończy się mundur a gdzie zaczyna szyja.

– Ja jestem funkcjonariuszem biurowym, nie ulicznym – może się tłumaczyć, ale i tak wie, że to ja mam rację. – Ten nie, ale następny może być jeszcze silniejszy, albo możesz facet mieć pecha i wtedy nie wystarczy lód na kark, żeby cię wyleczyć. Jeżeli będzie kogo leczyć.

– Możemy skończyć tą licytację. Obaj wiemy, że zanim twoje żołnierzyki ubiorą swoje gustowne mundurki, to tu na ulicy mogą zginąć ludzie. To naprawdę, aż tak źle, że chciałem pomóc tej babci?

– Ale ona i tak nie przeżyła – myśli, że tym mnie dotknie. Teraz powinienem się załamać, zacząć płakać, wrzeszczeć coś o tym, że mi się nie udało, a on mnie utuli i zaproponuje wstąpienie do jego wesołej kompanii. Nie mam mowy.

– Przynajmniej próbowałem. Zresztą, myślisz, że tamten facet stałby nad nią i patrzył jak się rozkłada? Dookoła było więcej ludzi. Myślisz, że zdążyliby pouciekać? Bo mi się wydaje, że nasz kolega musiałby ich tylko z tych puszek powyciągać.

Patrzy na mnie lekko zbity z tropu. Tego się chyba nie spodziewał. Poczerwieniał jeszcze bardziej, wstał, zasalutował i odszedł, zostawiając mnie samego na ławce. Nie wiem czy zdawał sobie z tego sprawę, ale miał dużo racji. Póki co, jestem w jednym kawałku, ale następnym razem może nie być tak wesoło. Dotykam krtani i czuję, jak porusza się przy oddychaniu, trochę jak pełznąca pod dywanem mysz. Miło by było, gdyby została cała jeszcze przez długie lata.

Wstaję z trzaskiem kolan i idę do swojego samochodu. Ktoś miły zepchnął mojego Passata na pobocze. Odpalam silnik i zastanawiam się gdzie to ja miałem jechać. No tak, do domu.

Dom, rodzina. Są ludzie o, których muszę się troszczyć. Nie jestem sam na tym świecie i muszę o tym pamiętać. Wrzucam bieg i powoli wtaczam się na jezdnię. Rozglądam się. Ruszam przed siebie. Jak zawsze, w takiej sytuacji mam wyrzuty sumienia. Powtarzam sobie, że muszę się zmienić, muszę być stanowczy. Obiecuję sobie, że następnym razem tego nie zrobię. Zatrzymam się w bezpiecznej odległości i zadzwonię po czerwonych. A potem będę czekał. Postaram się nie patrzeć jak ofiara dostaje szału i rzuca się na niewinnych przechodniów. Odwrócę wzrok od pierwszej plamy krwi, która rozleje się na chodniku. Zatkam uszy, żeby nie słyszeć krzyku, urwanego razem z ciągłością życia biednej nastolatki, której szyja właśnie zmieniła się w strzęp surowego mięsa. Potem następnej i być może jeszcze jednej, ta będzie próbowała uciekać ale upadnie, jak w kiepskim horrorze i będzie błagać o życie, chociaż dobrze wie, że nic jej to nie da. Spojrzę na zegarek, zobaczę na nim godzinę o trzy minuty późniejszą niż kiedy dzwoniłem. czerwonych jeszcze nie będzie widać. Jeszcze przez jakieś sto dwadzieścia sekund ogarnięty szałem osobnik zabije tylu, ilu zdoła doścignąć. Oni są trochę jak dzieci. Przestają się interesować, czymś co już się nie rusza. Szukają nowej zabawki i wyciągają do niej swoje malutkie rączki. Minie pięć minut do czasu gdy pojawią się czerwoni i spróbują coś zaradzić. Z małej ciężarówki wypadnie czterech, ubrany w pokryte czerwienią ochraniacze, wyglądających bardziej jak rugbyści niż jak policjanci. Unieruchomią go w ciągu pięciu sekund, góra dziesięciu. I to koniec bajeczki. Bilans – sześć ofiar. Interwencja przebiegła bez problemów. Ofiarę odtransportuje się do szpitala. Po dziesięciu minutach przyjadą sprzątacze i zapakują ciała do czarnych worków. Starszy pan, lat około siedemdziesięciu z małżonką w podobnym wieku. Własnym ciałem próbował bronić żony, nogi drżały mu jak osiki, ale stał tam pewny swojego losu. Elegancka pani, lat jakieś czterdzieści, która miała na sobie szpilki i obcisłą spódniczkę. To ją zgubiło. Dalej leży szesnastoletni chłopak, który nie słyszał co się dzieje przez słuchawki w uszach. Na koniec dwie młode dziewczyny, góra dwudziestopięcioletnie, jedna w zaawansowanej ciąży. Liczba ofiar wzrasta do siedmiu. Papierki wypełnione, chodnik umyty. czerwoni się zwijają, jeszcze tylko muszą zamienić ze mną kilka słów. Spytają czy to ja dzwoniłem, zapisują moje nazwisko. Tyle ich było widać. Ulica powróci do życia. Ludzie pokiwają smętnie głowami i pójdą dalej. Każdy widział co się stało, nikt nic nie zrobił, czyli sytuacja jak najbardziej normalna. Ponarzekają, że czerwoni przyjechali zbyt późno. I to wszystko.

Tylko ze mną będzie coś nie tak. Nie będę umiał ruszyć dalej. Wciąż będę miał przed oczami twarze zabitych, a w uszach ich krzyki. Będę miał świadomość tego, że im nie pomogłem. Siedziałem tak i patrzyłem, jak ten biedak ich zabija. Wiele razy wołali o pomoc, a ja nic nie zrobiłem. Nikt nic nie zrobił. Ale to mi nie pomoże. Choćby wszyscy dookoła mówili, że dobrze zrobiłem, ja się załamię. To będzie mój koniec. Jako człowieka, jako mnie, jako istoty, za którą się uważam. Zostanie mi tylko sznur, albo wysoki most. Jest ich na Wiśle kilka. Pojadę na najbliższy i z bladym obliczem przywitam się z otwartymi ramionami rzeki. Na ustach poczuję ostatni w życiu zimny pocałunek, który wedrze mi się do płuc i pozbawi mnie tchu. Opadnę na dno jak kamień.

Ciekawe czy moja narzeczona ma czarną garsonkę na pogrzeb?

Z zamyślenia wyrywa mnie dźwięk klaksonu. No tak, trzeba jechać już zielone. Jeszcze jedna taka akcja i będę pierwszym człowiekiem, którego zabił nadmiar wyobraźni, a nie jej brak. Przez następne kilometry wciąż powtarzam sobie, że muszę być twardy i robić to czego wymaga ode mnie społeczeństwo, choćby nie wiem jak wydawało mi się to głupie. Któraś z ofiar naprawdę może mnie zabić i co wtedy?

Znów odpływam. Jestem w korytarzu prowadzącym do mojego mieszkania. Słyszę dźwięk windy. Ze środka wysiada komendant czerwonych Marian Kowalczyk. Zachowuje się jakby mnie tam nie było. Nie słyszy, choć do niego krzyczę. Coś jest nie tak. Marian puka do moich drzwi. Otwiera mu Asia, z książką w ręku. Patrzy na niego i już wie co się stało. Nie musi słuchać o tym jak znowu próbowałem powstrzymać ofiarę ataku, która jednak okazała się silniejsza, a moje zmasakrowane ciało leży teraz w kostnicy i czeka na identyfikację. Widzę jej łzy. Żal, który rozrywa moje serce od środka.

Poczułem uderzenie w tylni zderzak. Widocznie nie reagowałem na klakson. Włączam radio, może to mnie zajmie na tyle, żeby nie myśleć. Zmieniam stację w poszukiwaniu czegoś, co nie wbija w depresję. Co się stanie z Asią, kiedy mnie zabraknie? Powinienem chyba powiedzieć, kiedy moja własna głupota pozbawi mnie życia. Nie mogę jej tego zrobić, tyle razy obiecywałem, że się zmienię, że będę ostrożny i przestanę się w to pakować.

Dojechałem. Jeszcze tylko wejść do klatki i sześć pięter po schodach. Nie lubię windy, jest w niej zbyt ciasno. Co by się stało, gdyby współtowarzysz jazdy dostał ataku?

Jestem przed drzwiami do mojego mieszkania. Wsadzam klucz do zamka i stoję przez chwilę, bojąc się go przekręcić. Jeśli wejdę do środka to będę musiał powiedzieć Asi o wszystkim. Znowu będzie na mnie zła. I słusznie.

Wchodzę.

 

 

cdn

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Przeczytałem w piątek jeszcze i dałem 5. Fajna fabuła i wciągająco napisane. Temat też interesujący. Jedyne do czego bym sie przyczepił, to do jednej zauważonej literówki i bodajże trzy razy mała litera po kropce była. Ale to już tak z czystej zmierzłości wytykam :P

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Dzięki, już tego szukam, jak tylko znajdę to poprawię:)

Znalazłem dwa z czterech błędów, które wymieniłeś, reszty nie dałem rady.
Przepraszam

Ładne, ładne, daję 5. I nie, nie po znajomości. :P

Fajne opowiadanie. Też dorzucę piątkę.

Jejku, nie musisz mnie przepraszać... (szok).

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

To tak ogólnie było. Ja zawsze za dużo przepraszam, taką mam naturę.

Czy gdyby opisane ataki były tak częste to ludzie mieli by na to tak wywalone??? Ale pozatym pomysł fajny. Szkoda, że w pierwszej osobie. (4)

Instynkt samozachowawczy, strach przed śmiercią bezsensowną, nieporzebną, z ręki kogoś, kto nie jest temu winien.
Czemu szkoda, że w pierwszej osobie? Jesli chodzi o odczucia bohatera, to tak mi się fajniej pisze.

To mnie nie przekonuje, osoby zagrożone nie wnikają w to czy sprawca jest winien, ego im mówi że jest. (moje życie jest więcej warte niż twoje bo ja jestem mną a ty tylko Tobą – przeczytaj w odniesieni do mnie na przykład i spróbuj zaprzeczyć) Ale mniejsza z tym czekam na ciąg dalszy czuję że (albo raczej mam nadzieję) chcesz powiedzieć coś więcej a nie walnąć historię dla historii.

Lubię kiedy akcja jest pokazana z boku (takie moje schizo) – nazwij to złym gustem, jeśli chcesz, ale pisanie w ten sposób wymaga więcej wysiłku.

Taką miałem wizję, społeczeństwa, które się boi. Generalnie to masz rację, ale na potrzeby opka jest inaczej.
Dalszy ciąg to raczej historia jednostki w świecie, gdzie "ataki" to codzienność, ale nie bój się będzie powiedziane dużo więcej o tym zjawisku.
Każdy lubi co innego, nie nazwę tego złym gustem. Twoje myslenie przypominami mi "Pana lodowego ogrodu" Grzedowicza, gdzie większośc narracji jest w pierwszej osobie, ale walki i inne mordobicia są w trzeciej.

Fajne. Daję 5.

Pomysł dobry. Opowiadanie, jak mało które, podziałało na moją wyobraźnię, poza tym już widzę szumną ekranizację, bo to świetny materiał na scenariusz. Jest oczywiście wciągające lecz niestety niepozbawione błędów. Wiem, że poprawianiem błędów zajmuje się ktoś inny niż autor, ale tutaj powinien znajdować się efekt końcowy, produkt sam w sobie. Fajnie by było gdybyś, mimo wszystko, przeczytał jeszcze raz i poprawił literówki bo jest ich kilkanaście, jeśli nie więcej. To ciągłe powtarzanie na początku, że bohater jest głupi, też trochę mi przeszkadzało, ale to już moje subiektywne odczucia. Mówiąc ogólnie, gdyby opowiadanie przeszło porządną korektę, byłoby jednym z lepszych polskich opowiadań fantasy jakie czytałem. Biorąc pod uwagę wszystko:mocna jak Dąb Bartek czwóreczka :)
Z poważaniem
Mateusz M. Podrzycki 

Jakby ktoś kiedyś zechciał je wydać, to taką edytorską korektę przejdzie:P Starałem się jak mogłem, żeby wyłapać błędy, nawet z IVONĄ to czytalem, ale jak się czyta swój tekst dwudziesty raz to i tak coś tam zostanie nie tak
Dzięki:)

Znalazłam jeszcze trzy literówki :)
 
Poza tym fragment: "Zaczął się śmiać. (...)- To była moja teściowa. (...) Świadkowie zdarzenia, wdzięcznie zwani gapiami opowiadali teraz pewnie swoim kolegom, jaki to cyrk widzieli."
Po pierwsze - rozumiem naturalnie, dlaczego ten fragment został wstawiony, ale uważam, że niepotrzebnie zostało to zakończone w ten sposób. To oczywiście tylko i wyłącznie moja prywatna opinia.
"Wdzięcznie...etc" - tu zaś uważam, że fala skądinąd dobrze i ciekawie napisanego opowiadania poniosła autora w okolice słowotoku.

Poza tym opowiadanie podobało mi się. Przechodzę do kolejnych części i już się boję.

Nowa Fantastyka