- Opowiadanie: BaruArlab - Mistrz

Mistrz

Wyróżnienie w ubiegłorocznej edycji Ogólnopolskiego Konkursu na Opowiadanie Fantasy im. Krystyny Kwiatkowskiej. Magia, samotność, anatomia smoków i... brak umiejętności konwersacji z płcią przeciwną. Zbieżność mojego nicku z imieniem jednego z bohaterów jest zupełnie przypadkowa :)

Dyżurni:

Finkla, bohdan, adamkb

Biblioteka:

Finkla, regulatorzy

Oceny

Mistrz

Wołałem Naaara i Ueala, wołałem Duerfa, Kaaba i Ymmala. Wznosiłem oczy ku Rrasarowi i wzywałem ich wszystkich, a oni odpowiadali. Wschodami i zachodami słońca, porządkiem pór roku, mgłą, którą kładli nad polami. Niebieskim zygzakiem światła tryskającym z różdżki i jasnością, którą amulet rozbłyskał za każdym razem, gdy dotykałem znaku sprawiając, że czerń nocy czmychała jak spłoszony owad. Odpowiadali działaniem mikstur leczących śmiertelne choroby. Głosem, który mogłem uczynić tak donośnym, że wrogowie rzucali się do ucieczki gubiąc miecze w biegu albo pióra w locie.

Tak dobrze było się nie bać. Tak dobrze było mieć ich, ufać, wierzyć. Tak łatwo. Wzywałem ich więc, najpierw po swojemu, a potem tak, jak uczył mnie Irubagal.

Pierwszą rzeczą, którą kazał mi zrozumieć, było to, że zaklęcia to po prostu modlitwy. Stał w tej swojej długiej, zielonej szacie – nosił ją zawsze, zupełnie, jakby bycie magiem wymagało strojenia się w babskie łachy – i patrząc, jak zwykle, w taki sposób, że niemożliwym było się domyślić, czy chce pocieszać, czy po prostu zakpić, kazał mi zamilknąć, gdy wypowiadałem pierwszą w życiu formułę.

– Robisz to, co każdy – powiedział. – Skupiasz się na brzmieniu słów, jakby pomyłka wypowiadającego miała rodzić pomyłkę boga. Skoncentruj się na znaczeniu tego, co mówisz. Wyobraź sobie, że przekraczasz bramę Rrasaru, że widzisz jego mieszkańców, że witają cię i pytają, o co przyszedłeś ich błagać. I wtedy ich błagaj. Siła czaru nie pochodzi od ust i języka, ale z serca. Wierz. Naucz się wierzyć.

Nauczyłem się. Na własną zgubę, nauczyłem się jak niczego innego.

A gdy już umiałem wierzyć, pewnego wieczoru Irubagal przyszedł do mojej izdebki, niosąc ze sobą niewielki kuferek. Postawił go na stole obok dogorywającej świecy, a gdy uniósł wieko, ujrzałem kilkanaście różdżek najrozmaitszych rozmiarów i kolorów.

– Czas już, byś sobie jedną wybrał.

Inicjacja. Bez żadnych rytuałów, niepotrzebnych słów i gestów. W jednej chwili stałem się magiem. Dla większości uczniów było to ostatnim osiągnięciem. Ja zaś szybko dowiedziałem się, że jestem jednym z tych, dla których przeznaczona była godność mistrza. Dostępowali jej najbardziej zamknięci w sobie. Tylko takich uznawano za zdolnych do zachowania największej z tajemnic. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, jakiej.

– Jak rozpoznać właściwą? – spytałem.

– Po prostu weź tę, która najbardziej ci się podoba.

– To wszystko? – powiedziałem zaskoczony. – Nie muszę…?

– Nie musisz.

Teraz już wiem, dlaczego.

Potem był amulet. I zawsze ten znak składający się z dwóch liter, których trzeba było równocześnie dotknąć. Zastanawiałem się, co skłoniło bogów, by działo się to właśnie w ten sposób.

Teraz wiem już i to.

Irubagal zaś uparcie kazał mi modlić się, wierzyć i lekceważyć zdziwienie, gdy wszystkie czary przychodziły z zaskakującą łatwością, zupełnie jakbym urodził się magiem.

A gdy raz – tylko ten jeden przez wszystkie lata – upojony aroniakiem mamrotał pod nosem, a ja spytałem go o smoczy ogień, odpowiedział, zaśmiawszy się, że pierwsza lepsza dziewka w wiosce ma między nogami więcej magii, niż jest jej we wszystkich smokach świata.

Teraz już wiem, dlaczego.

A w tamtym czasie – kiedy nie wiedziałem jeszcze niczego – siedziałem na środku wsi przy studni i wpatrywałem się w jej włosy i w koszulę z plamami potu na plecach, w łydki co rusz ukazujące się do połowy spod lnianej spódnicy, gdy stojąc nad ogromną balią wystawioną na podwórze schylała się po prześcieradła, które wykręcała i wrzucała do wiadra. Do mokrego ubrania przylgnęły smukłe pasma mięśni biegnących wzdłuż kręgosłupa, a ja wyobrażałem sobie moje dłonie sunące po nich powoli, delikatnie, by dotyk wyrzeźbił w pamięci każdy szczegół, tak upragniony i tak odległy, gdy próbować uchwycić go tylko wzrokiem.

– Awwarae! – zawołała z głębi izby starsza kobieta i dziewczyna, w mgnieniu oka porzuciwszy swoje zajęcie, zniknęła w mrocznym wnętrzu chaty. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że przez cały czas mimowolnie ściskałem schowaną pod połą płaszcza różdżkę. Żeby dodać sobie otuchy, chociaż służyła tylko do walki, do zadawania bólu. W tamtej chwili była bezużyteczna, ale mając ją, mając zaklętą w niej moc, czułem, że kiedyś będę mógł mieć też wszystko inne.

Baru-Arlab, który wychowywał się razem ze mną, chcąc zdobyć córkę kowala, upolował kiedyś dla niej arrastrota. Bydlę było tak wielkie, że do wioski nieśliśmy je w pięciu. Najdłuższy róg grzebienia miał długość małego miecza, a szczypce wyglądały, jakby były w stanie jednym cięciem powalić drzewo. Nie mam pojęcia, jak ten chłopak tego dokonał, w myślistwie dopiero się wprawiał. Gdy złożyliśmy ogromne cielsko u stóp dziewczyny, ta rumieniła się i chichotała na przemian. Złościło mnie to; gdyby Baru-Arlab coś dla niej znaczył, powinna być zła, że tak ryzykował. On zaś, zamiast zdać relację z całej przygody, a potem, jak zwykli czynić bohaterowie, zaśpiewać pieśń sławiącą urodę i mądrość tej, której dedykował swe dokonania, bez przerwy szeptał jej coś na ucho wzbudzając kolejne wybuchy śmiechu. Podziwiałem go. Nie szedł ścieżką wydeptaną przez wielu, ale wiedział, czego oczekiwała właśnie ta, umiał dobrać słowa i gesty.

A teraz, na próżno wyczekując chwili, gdy Awwarae znów wyłoni się z chaty, cieszyłem się, że mnie to wszystko ominie. Nie będę musiał polować na arrastroty ani –a z tego chyba cieszyłem się najbardziej – zastanawiać się, co szeptać do ucha i zgadywać, kiedy się śmiać, kiedy być czułym, kiedy silnym. Byłem magiem. Miałem narzędzie, którego nie mieli myśliwi ani wojownicy. Mnie miała wystarczyć wiara i moc, która rosła we mnie z każdym dniem. Moc, której symbolem stał się dla mnie kawałek drewna, zdolny wypuszczać niebieski piorun, przed którym nie ochroni stal. Niewiele poza tym wówczas potrafiłem, ale skoro umie się trafić z procy we wróbla, ustrzeli się i jastrzębia, jeśli tylko ten wystarczająco zniży lot. Umiem wezwać bogów, by zmusili do bólu, nauczę się wzywać ich, by zmusili i do miłości.

Wpatrywałem się więc w doskonale gładki drewniany walec, bogato zdobiony czerwonymi motywami roślinnymi. Kierowałem ufne spojrzenie ku oczom Duerfa – dwóm okrągłym metalowym punkcikom z wyżłobionymi krzyżykami, umieszczonym u końców mojej broni. Takie same zdobiły amulet, który dostałem niedługo później. Nie wiedziałem jeszcze, dlaczego Irubagal tak przestrzegał przed ich dotykaniem.

Teraz już wiem.

Dzień przed tym, kiedy dowiedziałem się wszystkiego, przyszła do mnie kobieta z sąsiedniej wioski. Znałem ją, nie była jeszcze stara. Mimo to sieć zmarszczek sprawiała, że jej twarz wyglądała jak zeschnięty liść, gotów rozpaść się przy pierwszym dotknięciu. Na rękach trzymała ciało (jak te chude, żylaste ramiona miały siłę je dźwignąć i przynieść aż tu?), które natychmiast poznałem. Seneet. Jej syn. Skóra czternastolatka była gładka i bladoniebieska, jakby wyrzeźbiono go z lodu. Tępo wpatrywałem się w chłopaka, a matka wciąż go trzymała, jakby nie kosztowało jej to najmniejszego wysiłku. Nie odzywała się.

Nie słyszałem, by mag kiedykolwiek wskrzesił martwego. Irubagal też nigdy o tym nie wspominał. Ale pod płaszczem miałem różdżkę. A skoro miałem ją, cóż mogło stanąć na przeszkodzie, bym miał wszystko inne? Jastrząb musi kiedyś zniżyć lot.

Kazałem jej położyć ciało.

– Zobaczę, co da się uczynić – powiedziałem.

Usłuchała, a potem odwróciła się i wybiegła.

Wtedy, zupełnie niespodziewanie, nadszedł dzień wtajemniczenia. Irubagal, jak gdyby nigdy nic, pojawił się w drzwiach, gdy przeżuwałem ostatni kęs suszonego mięsa z czarnym chlebem, stanowiącego zwyczajową kolację ucznia. Oprócz mnie było dwóch, dużo młodszych, nie byli jeszcze magami.

– Twoja nauka dobiegnie dziś końca – odezwał się spokojnie, nim zdążyłem skończyć. – Od tego, byś mógł nazwać się mistrzem, dzieli cię jedna, ostatnia lekcja. Całej reszty będziesz musiał uczyć się już samemu. Chodź za mną.

Cokolwiek bym wtedy powiedział, byłoby nie na miejscu. Magowie, dla których na co dzień słowo było pracą, zwykli podkreślać podniosłość najważniejszych chwil milczeniem. Wstałem więc i ruszyłem za starcem, który ciemnym korytarzem – tylko dom maga był we wsi tak duży, by go mieć – poprowadził mnie do swojej pracowni. Ogromny stół, na którym zawsze płonęło kilkanaście świec, otaczały niedbale wykonane regały uginające się od ksiąg i rozmaitych przedmiotów, nie spotykanych w zwykłych chałupach. Przeznaczenie większości z nich zdążyłem już poznać. 

Podszedł do jednej z półek i ze sterty żelaznych drobiazgów o wymyślnych kształtach wybrał krótki pręt zakończony z jednej strony drewnianą rękojeścią, z drugiej dziwacznym ostrzem – dwiema niewielkimi, krzyżującymi się powierzchniami.

– Pokaż mi swoją różdżkę. – Wyciągnął dłoń. Usłuchałem, choć po krótkiej chwili wahania. Dziwne. Dotąd zawsze mu ufałem.

Końcówka pręta dotknęła jednego z oczu Duerfa. Doskonale pasowała do wyrzeźbionego w nim krzyżyka. Irubagal kilkoma wprawnymi ruchami obrócił narzędzie i drobny, metalowy przedmiot wypadł na stół. W różdżce pozostał czarny oczodół (tylko to skojarzenie przyszło mi do głowy). Gdy starzec usunął drugie oko, moja drewniana świętość niczym oprawiane zwierzę dała się przepołowić wzdłuż – jeden z ornamentów okazał się łączeniem, tak ścisłym, że wcześniej za nic nie domyśliłbym się, iż różdżka nie stanowi jednolitej całości. Z jej wnętrza mistrz wyciągnął drugą, mniejszą, o nieobrobionej powierzchni.

– Zakaz dotykania oczu ma uchronić młodszych magów przed zrobieniem tego przez przypadek – powiedział, widząc moje zdumione spojrzenie. – To, co kryje się w środku, to żywioł uwięziony w fiolce z kwasem. Musisz bowiem wiedzieć, że oprócz wody, ziemi, powietrza i ognia jest jeszcze jedno.

– Wiara?

– Nie. Podaj amulet.

Niemal bezwolnie sięgnąłem do rzemyka na szyi.

– Jedni nazywają to żywiołem pioruna. Inni światłem śmierci. Jeszcze inni elektrycznością.

Po chwili mój amulet martwy, skalany, pozbawiony wnętrzności leżał obok tego, co zostało z różdżki.

– Żywioł ten – ciągnął Irubagal – uwalniasz łącząc swoim dotykiem dwa znaki wykonane z miedzi. Wtedy twoja broń razi wroga paraliżującym promieniem, amulet rozbłyska światłem a…

– Chcesz powiedzieć… – Gwałtownie podniosłem się z krzesła.

– Że zaklęcia nie mają znaczenia?

Sam nie wiedziałem, czy o to właśnie chciałem spytać. Potrafił to od zawsze. Umieścić własne słowa w czyichś ustach. Jakby kazał strzale powrócić do cięciwy. Wyczuwał moment wahania, przejmował niedokończoną myśl.

Milczałem.

– Nie mają. Siła elektryczności jest bezmyślna, tak jak siła, która ciągnie rzucony w górę kamień z powrotem ku ziemi. Nie można nad nią zapanować. Nie można uwięzić jej w ludzkiej głowie, w słowach, uczynić jej posłuszną woli. Można jedynie ją poznać i wykorzystać to, co o niej wiemy. Na razie nie jest tego wiele, ale z pokolenia na pokolenie małymi krokami posuwamy się naprzód. Pewnego dnia będziemy wiedzieli, jak robić znacznie trudniejsze rzeczy. To, co potrafimy dziś, to prawdopodobnie kuglarskie sztuczki w porównaniu z tym, co będą czynić nasi następcy. Póki co, błądzimy po omacku, ale to nie my jesteśmy prawdziwymi ślepcami. Wszyscy myślą, że mamy magię, moc bogów. W rzeczywistości mamy coś o wiele bardziej niebezpiecznego. Mamy wiedzę.

Zaczął opowiadać o tym, jak powstaje ten obcy żywioł i jak miedź prowadzi go przez wnętrza magowskich narzędzi.

– Zaraz, a mikstury uzdrawiające? – wszedłem mu w słowo z obłędem w głosie. – Przecież nie można ich rozerwać, wyciągnąć z nich tych… cylindrów…

– To też wiedza. O ludzkim ciele i o tym, jak działa na niego to, wśród czego żyjemy. Rośliny, woda…

Czułem, że ogrania mnie panika.

– A smoczy ogień? – spytałem. – Nie ma w nim magii?

– Nie ma żadnej magii. Jest mieszanina siarki, węgla i jeszcze kilku innych nie zbadanych dotąd substancji. Jest dziwaczny żołądek, który tę mieszaninę wytwarza z pokarmu, jest rogowy wór, który miesza ją z powietrzem i niezwykle silny mięsień, który spręża ją tak mocno, że sama się zapala.

Mówił jeszcze długo. Przerywałem mu pytaniami, a on odpowiadał, bezlitośnie niszcząc to wszystko, w co wierzyłem, co dawało mi siłę i nadzieję. Odbierał mi moją moc, moje zdolności jedna po drugiej okazywały się niczym. Żadna z nich nie była już moją zasługą. Przestałem być magiem. Stałem się głupcem.

A kiedy uświadomiłem sobie, że przez cały czas gdzieś w głębi umysłu bezwiednie modlę się, by to wszystko okazało się kłamstwem, próbą, ze strachem zrozumiałem, że muszę spytać jeszcze o jedno.

– Czy to oznacza, że bogowie nie istnieją?

Irubagal milczał przez chwilę, jakby ta myśl przerażała również jego.

– Świat – odparł w końcu – musiał zostać kiedyś stworzony. Przez kogoś. Albo przez coś. Ale ta… siła… nigdy nie ukazała nam swego oblicza. Z pewnością nie są nią Naaar ani Ueal.

Zapadła cisza. Mój mistrz zaczął niespiesznie gasić świece.

– Dlaczego? – spytałem. – Dlaczego nie mówicie prawdy ludziom? Chcecie poklasku? Władzy?

– Władza i poklask od zawsze należą do wojowników i bohaterów. Nie o nie nam chodzi.

– Więc o co?

– Przekonasz się. Zapewne bardzo szybko.

Nie byłem w stanie znieść więcej. Rzuciłem się do drzwi przewracając krzesło. Wybiegłem na podwórze i dopiero, gdy dotarłem do strumienia otaczającego domostwa najbardziej oddalone od wielkiego placu na środku wsi, obejrzałem się. Nie, nie będzie mnie gonił. Da mi czas. Jest pewien. Kiedyś przeżył to samo. A później widział wielu innych.

Było ciemno. Odwiązałem konia Baru-Arlaba pasącego się nieopodal stodoły. Znalazłem się na Wzgórzu Byka, zanim zdałem sobie sprawę, że zmuszam zwierzę do szaleńczego galopu, jakby to ono było wszystkiemu winne; jakby mogło pomóc mi uciec z tego przeklętego miejsca dokądś, gdzie nadal nic się nie zmieniło, gdzie głos mojego mistrza nie dotarł; jakby wiatr uderzający w nozdrza mocno, do zachłyśnięcia, mógł przepędzić strach i dogonić to, co uleciało donikąd, na zawsze.

Usiadłszy spoglądałem na nocne niebo. Widziałem Oko Naaara, Włócznię Ueala i Księgę Duerfa. Widziałem Rydwan Siedmiu Jeźdźców. Ogromna czarna kopuła usiana świetlistymi punktami, która zawsze była płaszczem przykrywającym świat, chroniącym go przed wszystkim, przed czym ostrzega strach, okazała się nieskończenie odległą pustką. Gwiazdy – dotąd powykłuwane w sklepieniu dziury, przez które dusze umierających dostawały się do Rrasaru (a jedna czekała na mnie – zawsze zastanawiałem się, która) – były teraz – czym? Światłami wywołanymi przez żywioł piorunów? Skupiskami nieznanych substancji sprężonych niczym w ciele smoka?

Sprowadziłem konia z powrotem na dół. Myśli kłębiły się w głowie jak chmury przed burzą (znowu te pioruny – elektryczność, nie żadna magia).

– Naaarze – wyszeptałem. Jaki Naaarze? Przecież Naaar nie słyszy. Przyzwyczaiłem się, więc wołam, ot, co. 

Dochodząc do stodoły usłyszałem szybkie kroki i dziewczęcy śmiech. W blasku pochodni mignęła twarz Awwarae. Dziewczyna wbiegła do środka. Po chwili dogonił ją syn kowala. On nie liczył na wysłuchanie modlitw. Zdał się na własne siły, a one zaprowadziły go do tej przeklętej stodoły. Ja zaś spędziwszy lata na pielęgnowaniu ufności w moc myśli nie zadbałem o nic innego. I teraz niczego nie miałem. Umiałem rozmawiać z bogami, ale nie z ludźmi. Mógłbym wbiec tam za nimi, ale co bym uczynił? Wypuścił strumień światła z różdżki? Awwarae uciekłaby, a nazajutrz opatrywałaby jego rany.

Zostawiłem konia i odszedłem co prędzej, by nie usłyszeć nic z tego, co mogło się dziać później. Przeklinałem Rrasar i własną naiwność. Chciałem z całych sił, żeby bogowie ożyli jeszcze tylko na chwilę, tak krótką, by zdążyli usłyszeć moją skargę. Bluźnierstwo. Jak bardzo ich nienawidzę. Za to, że nigdy się nie narodzili, że nie zdążywszy powstać z nicości odeszli w niebyt zostawiając mnie sam na sam z życiem.

Teraz wiem już wszystko.

Nie mam już magii. Została mi tylko długa szata, na którą spoglądają mijający mnie ludzie. Jedni z nadzieją, inni ze strachem. Już wiem, dlaczego magowie ją noszą.

W głowie wciąż przebrzmiewa dźwięk słów Irubagala. „Przekonasz się”.

Biegnę na wzgórze za wioską, gdzie stoi opuszczona szopa starego kowala. Na jej drzwiach ktoś namalował znak przekleństwa i nikt nie chce tam zaglądać. Nie żadna magia, zwykły przesąd. Pierwszy lepszy terminujący mag wiedziałby o tym, ale mieszkańcy wioski wierzą. Na wszelki wypadek. W środku ustawiona jest największa balia, jaką udało mi się znaleźć. Ostra woń mikstury przeciw ranom drażni nozdrza. W mętnej cieczy pływa ciało, skulone, niczym dziecko wydostające się z łona matki. Zdążyło napęcznieć. Ale nie stało się nic poza tym.

Z trudem wyjmuję je i zanoszę do dawno zarośniętego ogródka za szopą. Gdy wszystko jest skończone, po świeżo ubitej ziemi rozsypuję środek mający odstraszyć padlinożerców.

A potem idę do niej.

– Czcigodna niewiasto – mówię. – Nie wiem, czy ucieszy cię to, co mam ci do powiedzenia. Seneet odzyskał życie, ale rozum stracił już na zawsze. Jest jak dzikie zwierzę. Uciekł do lasu. Nie wiem, czy jeszcze go ujrzysz, bo…

– Dziękuję… – przerywa ze łzami w oczach.

– Tylko tyle mogłem dla ciebie zrobić – odpowiadam i zostawiam ją samą.

Koniec

Komentarze

Ciekawe:)

Co prawda w pewnym momencie trochę się pogubiłam w tej historii, może dlatego, ze przydałoby się lepiej sformatować ten tekst (bloki tekstu za bardzo się ze sobą zlewają, w moim odczuciu). 

Zwrot historii pod koniec – podoba mi się :)

Wiara to magia. Magia to wiedza. 

Ot, główne założenia opowiadania. Może na kolana nie powalają, ale i tak jest ciekawie.

 

Zaskoczyła mnie końcówka. Nie do końca wiem co się wydarzyło. 

 

Ogólne wrażenia, jak najbardziej pozytywne.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Dobre! Spodobała mi się zamiana magii w… A, nieważne.

Z technikaliów: brakuje Ci kilku przecinków, ale nadrabiasz kilkoma zbędnymi enterami. ;-)

Tekst oceniam na 8.

Babska logika rządzi!

Dzięki!

Co nieco przeformatowałem. Entery chyba usunąłem. Widok u mnie w tej chwili raczej w porządku. 

Nazgul: końcówka faktycznie, może trochę enigmatyczna/niedorobiona. Pomyślę jeszcze, może coś zmienię. Chodziło o to, że gł. bohater zakopuje zwłoki, które kisił w leczniczym eliksirze z nadzieją wskrzeszenia. Potem okłamuje matkę zmarłego (syn ożył, ale zwariował i uciekł do lasu) po to, żeby, skoro nie może liczyć na cuda, przynajmniej wykorzystać pozycję maga do tego, by inni poczuli się lepiej. Choćby dzięki pozorom. 

 Nie wiem, czy wytłumaczyłem to co trzeba; w każdym razie, jeszcze przemyślę to zakończenie. Za dużo razy przerabiałem i już za bardzo się “uklepało”.

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Cholercia, fajne.

Główny bohater sprzeciwia się najpierw kłastwu magów, a na koniec sam je powiela i to własnymi rękami.

 

Według mnie z tekstu nie jest  łatwo to wyczytać, a szkoda.

A przynajmniej ja miałem problem z taką interpretacją…

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Interpretowałam sam koniec opowiadania prawie tak samo, jak podał autor – końcówka była dla mnie zrozumiała. Że choc dla niego magia umarła, to sa ludzie, którym jest nadal potrzebna i zabieranie im tego byłoby okrucieństwem.

A może końcówka to upadek człowieka, który przegrał z systemem. I największym okrucieństwem jest właśnie powielanie kłamstwa, brak sprzeciwu i walki o prawdę, która jest jedyną słuszną drogą. Zawsze. Choćby nie wiem jak okrutną.

Bo jeśli nie sprzeciwimy się kłamstwu, to w końcu, zmusi ono nas do “morderstwa” i fałszywych obietnic

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Różnorodność możliwych interpretacji to dodatkowy plus w moim odczuciu :)

 

Wpierw sadziłam, że rzuci “zawód maga” w proteście, ze wzgledu na “oszustwo”. Wybrał jednak inną drogę, głównie ze wzgledu na matkę umarłego chłopca. 

 

Co do walki z systemem – wszystko ma swój czas – może dla ogółu ludności było za wcześnie by zastąpić magię nauką. Może tylko jednostki, te bardziej inteligentne, miały szanse to załapac i zaakceptować – choć, jak widać, i tak był to trudny proces.

Po prostu musimy poczekać… na kontynuację.

;-)

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Dobre!

Infundybuła chronosynklastyczna

O, kurczę, ale dyskusja się wywiązała… 

Kontynuacja? Oj, nie podpuszczaj mnie, Nazgulu, nie podpuszczaj, bo… chyba na coś właśnie wpadłem…:)

Z tym zakończeniem to po prostu za bardzo nagmatwałem. Lepiej byłoby zrobić to jasno, prosto i dobitnie. Tak, jak choćby – co tu daleko szukać – Nazgul w “Ostatnim potworze” :) 

Co do przesłania – po pierwsze, fakt, zawsze uważam, że najfajniej jest wtedy, gdy pozostaje jakieś niedomówienie i pole do popisu dla wyobraźni Odbiorcy, tak, żeby każdy mógł interpretować na swój sposób. Po drugie – uczciwie przyznaję: jako główny punkt wyjścia obrałem opis sytuacji, w której młody człowiek zostaje nagle pozbawiony ideałów, w które wierzył; opieki tych, którym ufał. Spostrzega, że ster własnego życia trzyma tylko on sam, choć nie spodziewał się, że się w takiej sytuacji kiedyś znajdzie. I nikt nie pomaga. Zostajesz na lodzie, masz jakąś tam wiedzę o życiu i teraz kombinuj, co dalej. Jednorazowe, nagłe uświadomienie sobie tego faktu może być niezłą traumą. I na tym najbardziej się skupiłem. A końcówka przyszła mi do głowy, gdy prawie cała historia była już gotowa. Przede wszystkim zależało mi, żeby na koniec był jakiś choćby minimalny zwrot akcji. No i wyszło coś takiego. Bohater wsiąka w system, przejmuje rolę kłamcy, ale pozostaje to moralnie (moim zdaniem) dwuznaczne – no bo w końcu tej matce jakoś tam ulżył. I mnie taka dwuznaczność, bez ostatecznej odpowiedzi, często tak trochę niezdrowo fascynuje… :)

A jak tak sobie jeszcze raz próbuję to poukładać i czytam Wasze wypowiedzi, to… no po prostu strasznie korci, żeby rzeczywiście to dalej pociągnąć :) 

 

 

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Przyznam się, że walory opowiadania dostrzegłem z ostatniej chwili – bo gotów byłem odpuścić ciąg dalszy po tylu zapowiedziach tajemnicy magów, a tu nic i nic.

Dobre przedstawienie czasu raczkowania nauk, zrazu fizyki i medycyny, chociaż te nazwy nie padają, bo paść nie mają jeszcze prawa.

Obawiam się, że kontynuacja “nie wyjdzie” – chyba, że zmienisz ton, styl, i zacznie się dziać, oczywiście coś takiego, co powiedzie myśli czytelników w pożądanym kierunku.

Stefan.kawalec, AdamKB: Dzięki!

Uwagi biorę do serca. Na przyszłośc postaram się nie szarżować z “reklamą” w opisie…:)

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Z pewnością nie jest to opowiadanie do przeczytanie jednym tchem. Wymaga uwagi i skupienia. Nie zaszkodzi, przemyślawszy sprawę, przeczytać je raz jeszcze. I właśnie ponowna lektura pozwoliła mi dojrzeć to, co umknęło wcześniej, w pełni docenić urodę Mistrza.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O, kurczę, dzięki! Nie sądziłem, że to opko jeszcze “ożyje”.

The rain it raineth on the just and also on the unjust fella; but chiefly on the just, because the unjust hath the just’s umbrella. (Charles Bowen)

Cieszę się, BaruArlabie, że reanimacja Mistrza sprawiła Ci radość. ;-D

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka