- Opowiadanie: ikh94 - Żmij z butelki

Żmij z butelki

Moje pierwsze opowiadanie. Proszę o wyrozumiałość i konstruktywną krytykę (dobra rada zawsze w cenie:)).

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Żmij z butelki

Żmij z butelki

Do ko­góż słusz­niej ob­ró­cić się mia­ły

Wy­ba­wio­ne­go Wied­nia moje rymy,

Jeno do cie­bie, wiel­kie­go, wspa­nia­ły

Ro­dzi­ca synu, na­stęp­co es­ty­my,

Cny kró­le­wi­cze. Ty, choć nie­doj­rza­ły

Wie­kiem, już gro­misz tu­rec­kie ol­brzy­my,

Sa­mym imie­niem strasz­ny. Cóż gdy w pole

Ru­szysz – o za­drży Kon­stan­ty­no­po­le!

 

We­spa­zjan Hie­ro­nim Ko­chow­ski

 

PROLOG

 

Płomień w lampce oliwnej zadrgał, gdy Najstarszy z Rady Żmijów zasiadł na swym krześle. Wszyscy czekali ze zniecierpliwieniem na to, co ma do powiedzenia. Co prawda, spotkania takie jak to odbywały się każdego roku, lecz czasy były niespokojne. W tym roku wojna wisiała w powietrzu. Zanosiło się na najbardziej krwawą, najgorszą z możliwych. Na wojnę religijną.

 – Zaczynajmy już. W końcu nie spotkaliśmy się tu dla przyjemności  – burknął przewodniczący zgromadzenia. Był najstarszy ze wszystkich zebranych. Nikt nie wiedział ile dokładnie ma lat, ale podobno pamiętał jeszcze erę, zanim osiedlili się tu pierwsi ludzie. Czasy, w których licho przechodziło przez kraj nie zatrzymując się nawet na chwilę, a smoki powietrzne nie miały po co zapuszczać się w te odludne okolice. Leciwy Witold z rozczuleniem wspominał czasy młodości, gdy całymi dniami spał w obłokach.

 – Wiecie, że zbliża się wojna, wszak wszyscy to wiedzą. Nawet ci głupi ludzie. Ciągle słyszę jak o tym paplają. Jak to jest im źle, że ciężkie czasy nastały. O tym, że pewnie znowu podniosą podatki albo że do wojska zaciągną – przewodniczący wyliczał znudzonym głosem. – Niekończące się opowieści, co się dzieje na południu i spekulacje, co to będzie. Krążą nawet bajeczki, że armia niewiernych ma w swoich szeregach okrutną bestię. Podobno jest wielką jak stodoła. Powiadają, że ma nietoperze skrzydła i zieje ogniem. Ale plotkom nie ma co wierzyć. Gdyby jednak, okazało się, że rzeczywiście coś jest na rzeczy, musimy być gotowi.

 Najstarszy zakończył swoje przemówienie, uderzając pięścią w stół, niejako pieczętując to, co przed chwilą powiedział. Potem rada obradowała jeszcze długo na inne, mniej ważne tematy. Musieli przedyskutować całą ekonomię i politykę na nadchodzący rok. Ogień w kaganku nadal spokojnie się kołysał. Poruszany miarowym oddechem żmijów płomyk tańczył na powierzchni oliwy. Gdy po wielu godzinach obrad członkowie posiedzenia odlatywali do domów, zaczynało już świtać. Gdyby któryś z nich spojrzał wtedy w dół, zobaczyłby zielonowłosą piękność kąpiącą się nago w złociejącym jeziorze, zalanym promieniami równonocnego brzasku. Zobaczyłby ostatnią brzeginię nad Gopłem.

 

3 MIESIĄCE PÓŹNIEJ

 

Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, roztaczając nad stokiem winnicy aurę pastelowych kolorów. Była połowa września i owoce powoli kończyły dojrzewać. Mikołaj zapatrzył się na ogromne purpurowe grona. Przypomniało mu się, że po powrocie do domu musi nazbierać pigwy na nalewkę. Świst przelatującej koło ucha kuli wyrwał go z zamyślenia. Turek wyskoczył zza winorośli i już pędził w jego stronę. Nie było czasu do zastanowienia. Wyciągną szablę i zablokował cięcie janczara. Lewy bark, prawe udo po skosie, od dołu pod prawą pachę. Osmański jatagan poruszał się z niesamowitą prędkością. Blok, unik, odskok i kontra. Od prawej na lewy bok. Odskok, cięcie po prostej. Odskok. Cięcie w żebra. Unik. Piruet, cięcie i odskok. Obaj wirowali w morderczym tańcu. Kolejny odskok i wypad z pchnięciem pod mostek. Turek niezgrabnie odskoczył, zachwiał się. Mikołaj poleciał za impetem sztychu, zanurkował pod rozpaczliwym zamachem muzułmanina i ciął z łokcia w plecy. Przeciwnik zawył z bólu. Obrócił się, próbował jeszcze ripostować, ale było już za późno. Polak zaatakował przeciw-tempem i rozpłatał tureckie gardło. Krew trysnęła szerokim strumieniem zraszając dojrzałe grona. Kolejny janczar padł od polskiej szabli.

Popołudniem Mikołaj wraz z resztą oddziału został wysłany by oczyścić winnicę z osmańskich żołnierzy. Ich zadaniem było wypędzenie wroga ze zbocza i przygotowania przedpola dla kawalerii. Cała konnica ukryta w lesie wyczekiwała na dogodny moment do szarży. Mimo wszystko Mikołaj nie miał na co narzekać. Armia na lewym skrzydle walczyła już od rana. Główny atak miał nastąpić dopiero wieczorem. Do przeprowadzenia ofensywy, król wybrał wzgórza na skraju lasu. Był to najsłabiej strzeżony punkt, lecz jednocześnie najmniej dogodne miejsce do przeprowadzenia manewru tego typu.

Szedł w dół stoku, od czasu do czasu napotykając jakiegoś oponeta. Po paru godzinach wyrzynania Turków wojska wroga zostały wyparte spośród winogron, a droga dla kawalerii stała otworem. Na znak dowódcy konie wybiegły z lasu. Zwiad skierował się w dół zbocza płynnie pokonując rzędy roślin. Po chwili husarska chorągiew wpadła do obozu nieprzyjaciela, usytuowanego u podnóża winnicy, siejąc spore spustoszenie między namiotami. Odgłosy walki poniosły się po okolicy. Mimo swej intensywności, rumor nie trwał długo i po parunastu minutach zdziesiątkowana konnica wracała pod górę w stronę lasu. Zwiad, mimo dużych strat, poinformował przełożonych o możliwości szarży. Po chwili kawaleria dostała rozkaz ataku. Konnica ponownie wyskoczyła z lasu i runęła na obóz wroga. Drugi raz wbiła się klinem między namioty okupanta. Kurz wzniecony przez oddział husarii zasłonił pole bitwy, potęgując przerażające brzmienie symfonii mordu. Rozdzierające wrzaski zawisły nad ziemią, jak czarna gradowa chmura przysłaniając wszystko inne. Tylko wystrzały z artylerii przerywały co jakiś czas szczęk metalu i stukotkopyt.

Mikołaj ruszył w kierunku gęstego obłoku złotych drobin pyłu. Od serca cyklonu piachu dzieliło go paręset metrów. Szedł niespiesznie, poprawiając ekwipunek. Strzępy tuniki wystawały spod kolczugi. Pocięty materiał leciutko unosił się od pędu rytmicznego kroku. Poprawił pas, zakrwawioną szablę wytarł w rękaw. Minął ostatnie tyczki winnicy, wszedł między pierwsze namioty ustawione na skraju obozowiska. Kurz opadł, by ukazać ogrom zniszczeń. Metaliczny smród krwi mieszał się z odorem potu, mokrej sierści i fekaliów. Namioty płonęły, ludzie i konie ślizgali się w kałużach szkarłatnej smoły łamiąc nogi. W obozowisku gotowało się. Obrzeża były całkowicie wyludnione, walki przeniosły się w głąb, do części z tureckim zaopatrzeniem. Po chwili Mikołaj dotarł w miejsce jatki i natychmiast zaczął rzeź. Mimo swej ludzkiej postaci, nadal był dużo szybszy i silniejszy od zwykłego człowieka. Ciął muzułmanów jednego za drugim. Wojska europejskiej koalicji cały czas parły naprzód wyrzynając niezorganizowanych Turków. Wydawało się, że szarża zakończy się w paręnaście minut. Wszystko przebiegało wedle planu. Nieliczni stawiali jeszcze opór, zaciekle bronili swoich pozycji, gdy większość zdezerterowała. Mikołaj przedzierał się przez szczątki drewnianych konstrukcji.

Dogasające resztki tliły się delikatnie, pękły z trzaskiem pod butami. Nagle przez ferwor walki dało się słyszeć dęcie w róg, a zaraz potem ogłuszające ryczenie. Wszyscy zamarli z przerażenia. Huk był przeszywający. Podświadomie przywodził na myśl coś upiornego. Nasuwał owładniające wyobrażenie ogromnego lęku, przed którym człowiek odnajduje jedyny ratunek w ucieczce pod kołdrę i modlitwie o pomoc do wszystkich znanych mu bogów. Słyszący to ludzie i zwierzęta truchleli. Był to ryk śmierci w swej pierwotnej postaci. Mikołaj już wiedział, co się święci. Jednak plotki, o których mówił stary Witold, były prawdziwe. Turcy rzeczywiście mieli w swoich oddziałach bestie. Od początku bitwy miał nadzieję, że to tylko pogłoski, zwykła gadanina zabobonnych wieśniaków. Nie sądził, że może to być prawda. Zanosiło się na to, że kolejny raz przyjdzie mu zmierzyć się ze swoim naturalnym wrogiem, gadem śmiertelnie niebezpiecznym i dużo silniejszym niż on sam.

Zobaczył go chwilę później, gdy przewiało dym. Najpierw wyłonił się tylko zarys wielkiego, muskularnego cielska, po chwili zobaczył go w całej swej okazałości. Smok, którego ujrzał, był imponujący. Wysoki na jakieś szesnaście łokci, szerokości jak niemała chałupa. Ogromnymi skrzydłami zasłaniał się od gradu kul. Gad był ciemnoczerwony, identycznego koloru jak krew cieknąca z jego pyska. Długi, najeżony ostrymi kolcami ogon i róg na czole nie zostawiały cienia wątpliwości. Mikołaj miał przed sobą głoworoga pustynnego. Jednego z bardzo nielicznych przedstawicieli gatunku. Pierwotnie pochodzące z Afryki północnej smoki, obecnie zasiedlały już tylko najwyższe partie Kaukazu. Bestie z tego obszaru charakteryzowały się swoim ponad przeciętnym rozmiarem i ogromną, nawet jak na smoki, chęcią mordu. Ten tutaj był większy niż większość jego braci. Prawdopodobnie całe życie wygrzewał się na słońcu chłonąc energię promieniowania. W swoim życiu Mikołaj walczył z wieloma ze smoków powietrznych, ale nigdy nie spotkał się z takim olbrzymem. Nigdy też nie musiał toczyć z nim boju. Miał nadzieję, że może jakimś szczęśliwym trafem monstrum zostanie zranione przez żołnierzy, a on będzie mógł łatwo dokończyć dzieła i wrócić do Polski, żeby powiadomić o tym Radę. Już od dłuższego czasu starsi uznawali kaukaskie kolosy za wpół wymarłe. Jego nadzieje zostały jednak rozwiane bardzo szybko.

– Pokaż się tchórzliwy śmieciu! Czuję smród twojego wilgotnego cielska, żmijo! Wiem, że tu jesteś! – ryczał czerwony gad.

Mikołaj nie rwał się do walki.

– Wyjdź i walcz! Twoi rodacy giną za ciebie! Stań do boju, to może pozwolę im się poddać i miłosiernie zrobię z nich moich niewolników!

Mikołaj był wewnętrznie rozdarty. Nie chciał walczyć, ale nie mógł złamać swojej przysięgi wobec rady. Z drugiej strony, był ostatnim z rodu, ostatnim żmijem Polesia. Wiedział jednak, że jeśli nie wygrają tej walki, to bramy Europy zostaną otwarte, a muzułmanie całkowicie ją zaleją niosąc ze sobą ogień i śmierć. Nadal nie był pewny jak się zachować. Najchętniej obudziłby się z tego koszmaru. Nie myśląc racjonalnie, wiedziony jakimś prastarym, gadzim instynktem, zaczął zmierzać w stronę potwora.

 – Polska już dostatecznie się wycierpiała, a wolność ojczyzny jest ważniejsza niż cokolwiek innego. – powtarzał sobie w myślach, zagrzewając się do boju. Bestia, mimo swej postury, nie była niezwyciężona. Musi to zrobić, w przeciwnym razie wszyscy zginą, a Rzeczpospolita przestanie istnieć! Szedł powoli, na miękkich jak z waty nogach. Miał wrażenie, że płynie. Nie czuł, jak stawia kroki. Jego jaźń przemieszczała się w przestrzeni, jakby przesuwana siłą samej woli. Świat naokoło wirował, krew tętniła mu w głowie. Czarne mroczki latały przed oczami jak malutkie gwiazdki. Jedyne co widział, to wszechogarniającą, żelazną czerwień. Czuł się, jakby szedł na ścięcie, ale mimo strachu nie był w stanie się cofnąć. Powoli zaczęły przepełniać go rozpacz i nienawiść. Te dwie emocje zawsze pozwalały mu walczyć bez strachu nawet z najbardziej przerażającymi przeciwnikami. Instynkt wciąż pchał go do przodu, w stronę smoka. Był żądny mordu na znienawidzonym stworzeniu. Widział już tylko wielkie karmazynowe cielsko na wprost niego.

Nadal jednak jego forma była zbyt słaba. Od bardzo dawna nie spał w swojej butelce. Nie miał wystarczająco dużo czasu,by się w pełni zregenerować. W armii nie było na to sposobności. Teraz bał się, że przez to jego przemiana może być niekompletna. Musiał znaleźć jakąś wodę, by mieć jakiekolwiek szanse z silniejszym wojownikiem. Do rzeki było zbyt daleko, musiał wymyślić coś innego. Czasu było coraz mniej,  ludzie ginęli w każdej chwili miażdżeni przez głoworoga. Część zbrojnych uciekła w panice. Sunąc w kierunku przeznaczenia napotkał zabitego konia. Nie myśląc długo, rozciął jego brzuch i walcząc z torsjami wcisnął się do gorącego wnętrza. Cuchnąca jucha zalała mu oczy, wypełniła usta, przesyciła całe otoczenie swym obrzydliwym, metalicznym zapachem. Coś przykleiło mu się do twarzy, nogi zaplątały się w zwojach jelita. Poczuł dopływ energii, ale nadal miał jej zbyt mało. Musiał zdobyć się na decydujący krok. Ostatnim wysiłkiem woli pociągnął pokaźny łyk płynów wlewających mu się do gardła. To wystarczyło by odzyskał swą moc. Małe skrzydła, które miał pod pachami zaczęły rosnąć. Zwilżone końską posoką ciało nabrało na nowo swych zdolności. Mikołaj zaczął się przeobrażać i w pełni przeistoczył się w swoją żmiją postać. Nadal był jednak niewiększy od kota. Po chwili ślizgania się w trzewiach, udało mu się wygrzebać z wnętrza i odetchnął świeżym powietrzem. Czuł, że musi się jeszcze nagrzać . Wskoczył w pobliską kupkę piachu i zaczął się w nim tarzać. Poczuł, że jego kości się rozciągają. Ludzie zgromadzeni w pobliżu zaczęli krzyczeć na ten widok. Obraz, który widzieli był szczególnie paskudny. Łuskowate cielsko wielkości rysia z nietoperzowymi skrzydłami kręciło się w kupce piachu. Długi jaszczurczy ogon, trzy pary oczu i grzbiet pokryty kolcami w okropny sposób podkreślane przez fioletowo-niebieski, trójdzielny jęzor dopełniały demoniczny wygląd. Stwór, z natury błotnistozielony, teraz w całości ociekał posoką. Miejscami piach przykleił się do ciała tworząc białe łaty szybko przesiąkające czerniejącym szkarłatem. Żmij zaczął się wydłużać, rozciągał się jak tylko mógł by po chwili, w pełni przetransformowany poderwać się do lotu.

Poleciał prosto w kierunku czerwonej góry i zawisł na wysokości gadziego pyska. W porównaniu z osmańskim przeciwnikiem wyglądał bardzo mizernie. Był dużo mniejszy, a jego ciało bardziej przypominało wężowy ogon ze skrzydłami, niż prawdziwego smoka. Był słabszy i nie ział ogniem, nie był jednak bezbronny. Mikołaj miał ogromne zęby jadowe wypełnione toksyną, która bez trudu zamieniała smocze ciało w bezkształtną breję.

– Jednak jesteś, tchórzu. Już myślałem, że wolisz zginąć jako jeden z tych marnych śmiertelników, niż stanąć do walki ze mną!

Nie czekając na odpowiedź, osmański potwór podskoczył i pomknął pionowo do góry znikając w chmurach. Już sekundę później pikował w korkociągowym piruecie ziejąc strumieniem ognia. Mikołaj nie był zaskoczony takim posunięciem. Nieprzyjaciel zaczął walkę od najbardziej typowej taktyki bazującej na przewadze siły i masy. Żmij zgrabnie odfrunął w ostatnim momencie, uderzył od dołu ogonem, ale chybił. Poddał się impetowi, odgiął do tyłu, obrócił przez plecy i zapikował za czerwonołuskim. Dogonił wroga, przekręcił się plecami ku ziemi i wleciał pod brzuch. Gady przylgnęły do siebie cielskami, splotły ogony i zaczęły się szamotać. Mikołaj dużo ryzykował w bezpośrednim zwarciu. Nie był jednak narażony na zabójczy ogień. Zbliżenie się do przeciwnika umożliwiało mu precyzyjne wstrzyknięcie jadu w tętnice i zakończenie walki w ułamku sekundy. Głoworóg widząc co się święci, obniżył lot jeszcze bardziej i nie zwalniając uścisku pomknął prosto w dół. Smoki runęły na ziemię łamiąc rusztowania namiotów. Spotkanie z podłożem było bolesne. Mikołaj jeszcze z trudem podnosił się z ziemi, gdy czerwona bestia była już na nogach. Pustynny zabójca zrobił dwa kroki, odbił się i poszybował tuż nad powierzchnią gruntu ziejąc białym ogniem. Pędził wprost na Mikołaja z impetem armatniej kuli torując sobie drogę chmurą płomieni. Żmij nie miał szansy przeciwstawić się takiemu atakowi. W ostatniej chwili podskoczył, skurczył się najbardziej jak mógł i zapikował na zaskoczonego głoworoga. Słońce oślepiło nieprzyjaciela, gdy słowiański gad niewiele większy od łasicy spadł prosto między kolce na jego głowie. Pazurami wpił się w czerwone łuski. Rozciągnął się równie błyskawicznie jak wcześniej zmniejszył i oplótł szyję bestii własnym ogonem. Smok powietrzny uderzył o mur miasta by strącić z siebie wroga. Na próżno. Żmij przywarł z całych sił i dusił. Czerwony agresor kąsał i drapał za wszelką cenę chroniąc nieosłoniętych miejsc. Mikołaj unikał ataków wciąż szukając celu. Ciągle nie miał gdzie się wgryźć, zmienił taktykę. Zamarkował cios w ucho, otworzył pysk i wpił się prosto w ślepię przeciwnika kłem pełnym jadu. Uścisk zelżał momentalnie, napastnik zaczął skomleć i wiotczeć. Czerwona gadzina umierała szybko po precyzyjnej iniekcji. Jad błyskawicznie dostał się do krwiobiegu i momentalnie przemieszczał się do najodleglejszych komórek organizmu pustynnego potwora.

Nim w pełni uświadomił sobie swoje zwycięstwo, poczuł przeszywający ból i złowrogo ciepłą plamę powiększającą się z sekundy na sekundę. Atakując Mikołaj zaniedbał obronę. By sięgnąć ślepia odsłonił brzuch. Dopiero po chwili to do niego dotarło. Bok palił niemiłosiernie. Musiał zebrać się na odwagę by spojrzeć w dół. Jeden z kolców wbił mu się pod żebra, a jego ułamany koniec wychodził na zewnątrz w okolicach mostka. Przebity na wylot oddychał z trudem. Ze zmęczenia skurczył się do wielkości małego kota. Powieki ciążyły coraz bardziej. Wiedział, że stracił mnóstwo krwi i zaraz zemdleje. Zobaczył białe mroczki , zalała go ciemność. Ciepła, lepka pierzyna mroku. Potem nadeszła woda. Delikatne kołysanie się w chłodnej toni nieprzebranej otchłani pustki. Gdzieś z oddali dobiegały go głosy szepczące jego imię. Znał te lamenty, słyszał już kiedyś coś podobnego. Zimą, stając nad brzegiem jezior widywał rusałki smutnie zawodzące w oczekiwaniu na lato. Skądś, jakby zza ciężkiej zasłony doszedł go strzępek zdania. Ktoś był zdenerwowany i mówił szybko.

– Szybko daj skrzyp, musimy zatamować krwawienie.

Potem już słyszał tylko piękne lamenty podwodnych bogiń znudzonych przedłużającym się mrozem. 

Koniec

Komentarze

Walczących smoków było już sporo, ale plus za odwołania historyczne.

Jeśli chodzi o warsztat, masz jeszcze trochę pracy przed sobą. Zauważyłam literówki, czasami bardzo dziwne związki frazeologiczne, kulejącą interpunkcję, w jednym miejscu błędny zapis dialogów (a właściwie myśli), jakiś błąd ortograficzny…

Babska logika rządzi!

Faktycznie powinieneś popracować nad warsztatem.

 

Co do fabuły, to po pierwszym akapicie oczekiwał, bo ja wiem, jakiejś… smoczej gry o tron;)

Niestety później dostajemy olbrzymi akapit wypełniony akcją. Nie mówię, że to źle, ale jeśli ta walka (dokładnie walki) mają udźwignąć ciężar całego opowiadania, to trochę słabo. Niby jest tam jakaś fabułka, wspominasz o muzłumanach, przemycasz te historyczne odniesienia, ale fubularnie to i tak za skromnie.

 

Ale posoka leje się, tak jak lubię ;)

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Odniesienia historyczne i słowiańskie to ciekawy wątek. To na plus.

Na minus jednak niestety, według mnie, jest więcej elementów. Fabuły w tym opowiadaniu praktycznie brak, ot, walka. I właściwie cały tekst (oprócz wprowadzenia) oparty jest na konfrontacji. Mikołaj walczy z Turkiem, wojska polskie – z osmańskimi, żmij ze smokiem. A napięcia brak.

Aha, i nie wiem, dlaczego kwestie dialogowe napisałeś kursywą.

 

Ale jeśli to Twoje pierwsze opowiadanie, to może być tylko lepiej. Ten portal bez wątpienia pomaga w szlifowaniu warsztatu. :)

Również podobało mi się odwołanie do historii. Poza tym przeczytałem z zainteresowaniem, ale ostatecznie jestem trochę zawiedziony. Cały tekst sprowadza się do opisu walki, a brakuje fabuły. Według mnie warto było rozwinąć wątek smoków na usługach wrogów, tutaj wszystko kończy się na jednym pojedynku – który, swoją drogą, został fajnie przedstawiony. 

Ogromny plus za nawiązanie do odsieczy wiedeńskiej i słowiańskich żmijów. Szkoda, że różnorodność tych ostatnich nieledwie naszkicowałeś… Plastyczna scena bitwy, skupiona na smoczo-żmijowym pojedynku. I… Tyle. Brakuje fabuły :-(

Warsztat niezły, ale do poprawki. Pisz, chętnie poznam przygody Mikołaja!

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Bardzo dziękuję za wszystkie komentarze.  Mam świadomość, że czytanie kolejnego opowiadania na “takim poziomie” mogło wymagać sporo poświęcenia. Jeśli ktoś ma ochotę, serdecznie zapraszam do betowania mojego najnowszego opowiadania “Równoległy układ współrzędnych”.

Pozdrawiam wszystkich komentujących:)

3.2.1(4) Doors must have a clear passage width of no less than 0.77 m. If the door opens towards the user, there must be no less than 0.5 m on the side of the door opposite its hinged side. Doorsteps may be no more than 25 mm high. - Building Regulations

Nowa Fantastyka