- Opowiadanie: szklany10 - Co się stało w Tir Dollain?

Co się stało w Tir Dollain?

Dyżurni:

regulatorzy, adamkb, homar, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Co się stało w Tir Dollain?

Ruiny. Wszechobecne dym i popiół, unoszące się w bezkres poczerniałego nieba, wypełzające z zawalonych budynków, ze zniszczonych domów, sklepów i karczm. Dusza miasta, uciekająca pod niebiosa, pchana chęcią ucieczki od paraliżującego zmysły śmierdzącego pobojowiska. Jest wielka. W końcu składa się z setek mniejszych dusz – tych, które wypadły z dziesiątek istnień, które jeszcze chwilę temu błąkały się ulicami, pracowały, przebywały we własnych domach. Żyły nieświadome niebezpieczeństwa.

I Śmierć. Jest i Ona. Musi być. W końcu któż jak nie Śmierć jest końcem wszystkiego? Kroczy powoli, dumnie. Nie posiada kosy, nie jest wcale chodzącym szkieletem w czarnej szacie z kapturem. Jest czymś gorszym. Jest mroczna, zimna, każdy jej krok przynosi zagładę. Każdy jej oddech pożera istotę. Każdej jej spojrzenie jest ostatnią rzeczą, jaką się widzi. Rzeczą, w którą, niczym w bezdenną studnię, się zapada, by już nigdy nie ujrzeć światła. Tylko ciemność.

Porusza się wśród gruzów i pyłu zwinnie, jakby płynęła. Co chwilę porywa do tańca kolejnych nieszczęśliwców. I nie robi jej różnicy czy to pies, kot, szczur, dżdżownica… czy człowiek. Nie przejmuje się, czy ciało jest spopielone, połamane, rozczłonkowane, czy rozerwane na strzępy. Za nic ma też gdzie się znajduje. Czy leży na ziemi w kałuży krwi, czy oparte o resztki muru, przytulone do usmażonego truchła niemowlęcia, czy wisi gdzieś na dachu lub na suchej gałęzi drzewa. Ona przyjmuje do siebie wszystkich. U niej nie ma podziałów. Jest tylko cisza. I pustka.

Ale nawet Ona wie, że nie może zabrać, nawet dotknąć, tych, których czas jeszcze nie nadszedł. Może tylko patrzeć i mieć nadzieję, że to dziecko, ta mała, brudna dziewczynka, zataczająca się, walcząca o każdy łyk powietrza, niedługo upadnie i już się nie podniesie.

Lecz dziewczynka jest wytrwała. Małymi kroczkami idzie przed siebie, przytrzymując się murów. Raz po raz upada wzbudzając nadzieję Śmierci, ale szybko się podnosi. Oddycha ciężko, jest umazana sadzą. Ale żyje. I walczy o życie jak lwica o swoje młode.

Naprzeciwko coś się rusza. Kilka zwalonych desek wylatuje nagle w górę, odsłaniając głowę. Słychać donośny krzyk, stłumiony atakiem kaszlu. Mężczyzna wykopuje się powoli z gruzowiska. A Śmierć w swojej wściekłości rozpływa się w powietrzu, marząc tylko o tym, by te dwie śmiertelne istoty zginęły jak najprędzej. Ona tu jeszcze wróci, by zabrać resztę, której teraz nie zdążyła. I ma nadzieję, że ta dwójka też gdzieś tu będzie.

Mężczyzna tymczasem podnosi się z kolan, powoli prostuje odrętwiałe kości. Jego lewa ręka zwisa bezwładnie. Ocenia że jest złamana, chociaż nie boli. Przerażający obraz zniszczonego miasta skutecznie wygłusza ból.

I wtedy dostrzega zmierzające w jego stronę dziecko. Bez chwili wahania podbiega i przytrzymuje je by nie upadło. Mała natychmiast wtula się w niego i zaczyna szlochać.

– Już dobrze dziewczynko – mówi, choć nie do końca świadomie. – Smoków już nie ma. Odleciały.

***

 

Komtur Otto Vingart nie wykazywał żadnych emocji. Odkąd Gettard sięgał pamięcią, zawsze gdy się spotykali nawet taki ponurak jak on wydawał się przy dowódcy wyszczekanym młokosem. Nie zdziwił więc fakt, że nawet przerażająca nowina nie zrobiła wrażenia na lekko pomarszczonej, marmurowej twarzy Vingarta. Komtur siedział po drugiej stronie biurka ukrywając usta za splecionymi dłońmi i sprawiał wrażenie nieporuszonego opowieścią. Jego ciemne oczy wąskimi szczelinami spomiędzy powiek spoglądały na przybyłych. Mała dziewczynka, którą Gettard przyprowadził, na widok mężczyzny za biurkiem wczepiła się kurczowo w poszarpaną nogawkę spodni swojego opiekuna, jęknęła i jak zamrożona pozostawała w tej pozycji przez całą rozmowę.

– Za kogo ty mnie masz, Gjahtarze, hmm? – zapytał spokojnie Vingart po wysłuchaniu historii. – Myślisz, że uwierzę w bajkę o napadzie smoczej bandy? Przecież smoki nie są stworzeniami stadnymi.

– Wybacz śmiałość, komturze, ale wystarczy udać się kilka stajań na południe i zobaczyć poziom zniszczeń na własne oczy – odezwał się Gettard. Był zmęczony, brudny i mocno poturbowany, a przy tym wściekły jak diabli. Sam do końca nie rozumiał jak to się mogło stać, że nagle znikąd na niebie pojawiła się banda żądnych krwi gadów, wyrżnęła całe miasteczko, zrównała je z ziemią i jak gdyby nigdy nic odleciała. Wiedział jednak, że należy działać zanim bestie dotrą do znacznie większego Whitlan. Tak go szkolono. Tak szkolono wszystkich Gjahtarów w Cesarstwie. Zabij, zanim zostaniesz zabity, bo potem nie będziesz miał już okazji – to hasło, które mentorzy szkół bardzo sobie upodobali, i które tak ostro wbijali do głów wszystkim adeptom.

– Jeden smok jest w stanie zniszczyć całe miasto. Zwłaszcza, że Tir Dollain nie było zbyt dużą osadą. Zniszczenia nie będą żadnym dowodem.

Gettard zaklął w myślach.

– A to dziecko? – ruchem głowy wskazał na uczepioną jego nogi dziewczynkę. – Jestem pewien, że wszystko opowie, kiedy już dojdzie do siebie – dodał.

Faktycznie dziewczynka mogłaby potwierdzić jego zeznania. Problem jednak w tym, że nie powiedziała ani słowa odkąd odnalazł ją pośród ruin. Była przerażona i równie zmęczona jak on, lecz i tak dzielnie pokonała całą drogę. Ciągle stała u boku obcego mężczyzny, nie próbowała uciekać, jej wzrok skakał z jednej strony na drugą, a źrenice wyłapywały każdy, nawet najmniejszy ruch. Gettard dopiero w połowie drogi z Tir Dollain stwierdził, że pod zlepionymi od krwi, ciemnymi włoskami dziewczynki brakuje połowy lewego ucha. Kiedy tylko dotarli do Whitlan mężczyzna natychmiast zaprowadził ją do medyka, który zdezynfekował, opatrzył i porządnie zabandażował ranę. Jednak na przebranie czy odpoczynek nie było już czasu. Komtur Otto Vingart wie o każdym, kto przekracza mury miasta. Na wieść o przybyłych ocalałych z rzezi w Tir Dollain natychmiast po nich posłał.

A teraz nie chciał wierzyć w przyniesione relacje.

– Zaopiekuje się nią nasz najlepszy medyk. Ale nie mogę nic zrobić, zanim nie potwierdzi twoich zeznań. – odpowiedział komtur. – Nie mamy pojęcia jak długo to zajmie.

– Dlaczego w takim razie nie uwierzy pan mnie? – rzucił Gettard bez zastanowienia. Chwilę potem pożałował swojego pytania.

– Bo jesteś Gjahtarem.

Zapadło milczenie. Wściekłość kipiała w Gettardzie jak zbyt długo gotowane mleko. Omal nie eksplodował pod naporem wyzwisk, jakimi najchętniej obdarowałby Ottona Vingarta. I nieważne, że jest komturem – należy mu się jak ślepej kurze ziarno. Bo tak właśnie się zachowuje – jak ślepa, pozbawiona choćby kawałka mózgu kwoka, siedząca za biurkiem i pierdząca w swój niby ważny stołek.

– Ilu was tam było? – zapytał wreszcie komtur, przerywając przepełnioną rządzą złorzeczeń ciszę. – Pytam tylko o członków twojej konfraterni.

 – Piętnastu – rzucił Gettard niedbale, lecz zgodnie z prawdą.

– Piętnastu? – zdziwił się Vingart. – Po co aż tylu Gjahtarów zawitało do Tir Dollain?

– Przypadek. Wracaliśmy z misji na Równinach.

– Jakiej misji?

Gettard posłał przełożonemu wściekłe spojrzenie.

– Tajemnica. W tej sprawie proszę się kontaktować z kapitanem Randallem. Czeka na nas wraz z oddziałem na zamku Anesh, gdzie zresztą zmierzaliśmy. Postój w Tir Dollain wypadł nam tylko dlatego, że jeden z naszych towarzyszy został ranny, a to pierwsze miasto po drodze – wyjaśnił wszystko na tyle, na ile był w stanie.

– A więc piętnastu szkolonych i uzbrojonych po zęby elitarnych Gjahtarów nie dało rady smokowi, tak?

– Pięciu smokom. Poza tym wszystko się zgadza.

– Więc jakim cudem ty uszedłeś z życiem? – komtur Vingart wydawał się nie zwrócić uwagi na podaną liczbę. Zresztą nawet gdyby zwrócił, Gettard raczej nie dostrzegłby różnicy w wyrazie twarzy.

– Kiedy smoki zaatakowały – mężczyzna jak najmocniej podkreślił liczbę mnogą – pomagałem mieszkańcom wydostać się z zawalonego budynku. Wtedy też przysypała mnie jego ściana, a gdy się wreszcie wydostałem było po wszystkim.

– Długo zajęło ci odkopywanie się z gruzów…

– To dlatego, że nie mogę używać mocy tak jak moi bracia. Nie mam daru, więc moje magiczne zdolności ograniczają się do kilku fajerwerków. W dodatku wykorzystałem je już na początku.

– O co więc mnie prosisz? – zapytał komtur.

– O wsparcie. Smoki trzeba wytropić i pokonać, jeśli nie chcemy powtórki. Dodatkowo należy dowiedzieć się dlaczego tak niespodziewanie zaatakowały Tir Dollain i to w grupie. Bo jak sam komtur zauważył to nie są stworzenia stadne i z reguły nienawidzą siebie nawzajem.

– Jeżeli faktycznie był tam więcej niż jeden smok – odpowiedział po chwili milczenia Vingart. – To dostaniesz wsparcie moich oddziałów i zapolujecie na nie. Osobiście dopilnuję także, żeby na zamku Anesh komendant Randall zasłyszał co wam się przytrafiło i przysłał więcej Gjahtarów.

– Bardzo dziękuję komturze…

– Jeżeli jednak kłamiesz – wtrącił dowódca. – Poniesiesz srogie konsekwencje. Rozumiemy się?

Gettard tylko skinął głową.

– Straże odprowadzą was do tymczasowych komnat. Wieczorem do dziewczynki przyjdzie medyk.

 

***

 

Kiedy trzy dni później do pokoju Gettarda wszedł posłaniec i zaprosił na spotkanie z komturem Vingartem, mężczyzna nie był przekonany czy ma się cieszyć, że wreszcie coś ruszy w sprawie, z którą przybył, czy też złościć na myśl, że znowu będzie musiał znosić upiorną postać dowódcy. Kiedy po wejściu do kwater zakonnych usłyszał ponure wieści o zwiadowcach zaginionych gdzieś na południe od Tir Dollain i że w związku z tym Otto Vingart nie odda mu swoich ludzi omal nie dostał szału, a rany boleśnie dały o sobie znać. I wreszcie kiedy został odprawiony sprzed oblicza jaśnie wielmożnego komtura bez słowa wsparcia, a na prośbę o powiadomienie komendanta Randalla wyśmiano go – postanowił działać na własną rękę.

Do komnaty, z której oczywiście kazano mu się wynieść najdalej za kilka dni, dotarł znacznie szybciej niż gdy szedł na spotkanie z Vingartem. Wściekły i obolały pokonał wysoki próg, o który po raz kolejny się potknął, zaklął soczyście, po czym z hukiem zatrzasnął drzwi. Odwróciwszy głowę spostrzegł wystraszoną Colette siedzącą przy stole. Westchnął ze skruszoną miną, po czym powiedział markotnym tonem:

– Przepraszam dziewczynko.

Mała nie odpowiedziała, ale Gettarda to nawet nie zaskoczyło. Odkąd zabrał ją ze sobą wypowiedziała tylko jedno słowo: Colette. Na pytanie medyka czy to jej imię jedynie przytaknęła nieśmiałym skinieniem głowy. Więcej żaden z mężczyzn nie próbował dociekać, gdyż każde kolejne pytanie tylko przybliżało dziecko do płaczu.

– Colette posłuchaj – zaczął niepewnie, gdy podszedł do stołu. Usiadł naprzeciw dziewczynki. – Smoki, które zaatakowały twoje miasto wciąż gdzieś tu są.

Dziewczynka jęknęła.

– Spokojnie dziewczynko – Gettard tego nie rozumiał, ale uspokajała się za każdym razem, kiedy zwracał się do niej w ten sposób. – Nie zaatakują Whitlan, ale właśnie dlatego muszę wyjechać i je znaleźć. Wrócę tu po ciebie, obiecuję.

Lewe oko dziecka zakrywał bandaż, który medyk nałożył jej na pół głowy, by zakryć obcięte ucho. W prawym natomiast zatańczyła iskierka łzy. Wargi wydęły się w grymasie.

– Niedługo wrócę, obiecuję – powtórzył Gettard. – Wtedy pojedziemy razem zwiedzić zamek Anesh, hm? Byłaś kiedyś w Anesh?

Colette pokręciła głową, po czym wbiła spojrzenie w blat stołu. Gettard w milczeniu wstał od stołu i poszedł do swojego pokoju. Torbę miał przygotowaną odkąd tylko się wprowadził, gotów do natychmiastowego wymarszu. Zarzucił ją na ramię i wrócił do salonu. Colette nadal siedziała za stołem.

– Medyk przyjdzie do ciebie za godzinę. Wie, że ma się tobą zaopiekować do mojego powrotu – posłał małej najszczerszy uśmiech, na jaki było go stać. Dziewczynka załkała.

Gettard z trudem odwrócił się i ruszył do wyjścia.

– Nie idź.

Zatrzymał się w pół kroku. Zdumienie samo skierowało jego głowę w stronę dziecka.

– Nie idź – powtórzyła.

Na chwilę zapadło milczenie. Wzrok Colette wbijał się w niego niczym zaostrzony miecz. Ranił i dziurawił wnętrzności, po czym wychodził gdzieś koło kręgosłupa. Gettard przełknął suchą ślinę mając wrażenie, że stara się połknąć garść piachu.

Wyszedł.

Postanowił i zdania nie zmieni. Wyszkolono go do walki, nie do niańczenia cudzych dzieci. Więc idzie walczyć. Samotnie, jak za dawnych lat, chociaż teraz walka odbędzie się na zupełnie innym poziomie. Wtedy do czynienia miał z hordą ludzi, teraz będą to smoki. Najprawdziwsze smoki w swej przerażającej i jednocześnie pięknej postaci. Po prawdzie jednego już kiedyś pokonał, ale teraz stanie do walki z pięcioma. Na myśl przychodziło mu tylko jedno słowo, opisujące samego siebie: szaleniec.

Ale tak postanowił. Rusza zapolować na smoki, lecz najpierw musi się napić…

 

***

 

„Wierna niewiasta”, jak sama nazwa wskazywała, oddana była swoim klientom niczym najbardziej przywiązana kobieta swojemu mężczyźnie. I nie chodziło tu wyłącznie o zaspokajanie pragnienia. W gospodzie atmosfera zawsze była doskonała – wszędzie pełno ludzi, krzątające się kelnerki, taniec, śpiew, pyszne jadło, hazard, plotki, same znajome twarze a w budynku obok gospody najprzedniejszy zamtuz w całym Cesarstwie. Oczywiście nie licząc tych innych najprzedniejszych zamtuzów, których Viro odwiedził w swojej podróżniczej karierze niezliczoną ilość.

Jednak on nie przybył tu dla rozrywki. To robił przez ostatnie dwa tygodnie, a teraz przyszedł czas na zmiany.

– No więc jak będzie, gospodarzu? – zapytał uprzejmie, przyjmując swój popisowy, szelmowski uśmieszek. Dobrze wiedział, że ta mina działa zawsze w takich sytuacjach. – Powiecie mi co ciekawego słychać w Whitlan?

Karczmarz wyraźnie połknął haczyk. Wyraz jego twarzy stał się marną kopią uśmiechu Viro, ale i tak było lepiej niż ostatnio w Ufan.

– W porównaniu z tym co stało się w Tir Dollain, śmiało można rzec, że u nas nuda.

– No dalej. Przecież w mieście takim jak Whitlan zawsze coś się dzieje – zagadywał dalej podróżnik.

– Pomyślmy – gospodarz zamyślił się. – Taką osobę jak pan pewnie zainteresuje plotka o tym, jakoby szlachciance Wisehaupt ktoś się uporczywie narzucał. Kobieta co chwila dostaje liściki z miejscem spotkania z agitatorem, ale boi się sama iść. Z kolei kiedy idzie z kimś, nikogo nie zastają. Obiecała szczodrą nagrodę dla kogoś, kto posiada wiarygodne informacje i…

Wtem do karczmy wszedł ciemno ubrany jegomość z mieczem zawieszonym u boku. Jego krótkie czarne włosy wyglądające jakby na dworze szalała wściekła wichura wydawały się Viro dziwnie znajome. Podobnie jak postura. Twarzą zwrócony był tak, że podróżnik nie widział nic poza czubkiem nosa, a potem niemal całkowicie spowił ją cień ściany, przy której przybysz raczył spocząć.

– O! A tacy jak on tylko kłopoty przynoszą – skomentował karczmarz, jednocześnie wskazując jednej z kelnerek nowego gościa.

– Kto to?

– Powiadają, że uciekinier z Tir Dollain. Uszedł z rzezi jako jedyny i wyciągnął stamtąd jeszcze małą dziewczynkę. Prawdziwy bohater, choć chyba z najpaskudniejszej grupy, jaką nosił świat.

– To znaczy? – Viro nie odrywał wzroku od siedzącej w cieniu postaci.

– To Gjahtar.

Podróżnik parsknął.

– Gjahtar? Znałem kiedyś jednego z nich. Wcale porządny chłop, więc bajki o ich skurwysyństwie uważam za znacznie przesadzone. Może pójdę się przywitam, powołam na stare znajomości?

– A idźże jeśli ci życie obmierzło. Tylko nie płacz potem, jak twoje ręce wylądują pod stołem a sakiewka w kieszeni tego szubrawca – karczmarz tym razem przybrał minę człowieka, który właśnie powąchał czegoś paskudnego i w dodatku spojrzał co to było.

Viro tylko machnął ręką. Wstał od baru i niepewnym krokiem ruszył ku nieznajomemu. Po prawdzie Gjahtar, którego znał niegdyś był porządnym człowiekiem, ale plotki i powiedzenia o tej bandzie skądś musiały się wziąć. Osobiście nie wierzył w teorię o buncie i wojnie domowej, o krwawych potyczkach i porwaniu królewny, ani o zamordowaniu cesarza. Wszelkie teorie spiskowe na temat Gjahtarów pozostawiał tym, którzy je tworzyli i tym, którzy w swej naiwności pokładali w nich wiarę. Osobliwie nazywał zarówno tych pierwszych jak i drugich świniarzami, którzy dla poklasku wytarzają się i we własnym gównie. Z drugiej jednak strony z ludźmi jak z pogodą – nigdy nic nie wiadomo, więc podróżnik nie miał pojęcia ile prawdy kryło się w gjahtarowych tezach.

Podszedł do stolika.

– Przepraszam, szlachetny panie. Czy mogę? – wskazał otwartą dłonią wolne miejsce naprzeciwko mężczyzny o ostrych rysach twarzy pokrytej lekkim, najwyżej dwudniowym zarostem.

– Nie poznajesz, co? – zapytał Gjahtar ku zaskoczeniu swojego rozmówcy. – Podróżniku zafajdany?

– Przepraszam, ale chyba mnie pan z kimś… Gettard?!

– Viro, stary capie! – szyderczy uśmiech przeciął znajomą twarz jakby ktoś bezkrwawo rozciął ją sztyletem.

– Co tu robisz? To prawda, że walczyłeś ze smokiem w Tir Dollain? – Viro już nie czekał na zaproszenie, lecz sam zasiadł przy stole ściskając serdecznie dłoń starego kompana. – Gospodarzu! Podaj więcej piwa! – ryknął przez ramię.

Gettard znowu spochmurniał.

– Byłem tam, a jakże. Ale nie mogę powiedzieć, że z nimi walczyłem.

– Jak to?

– Viro, to była rzeź. Nie wierz w bujdy, że był tam tylko jeden smok, to po pierwsze. Po drugie – nie byłem sam, było ze mną jeszcze czternastu, w tym sam Arnold „Hydra” Brevenshack. Wszyscy zmasakrowani. Wszyscy.

– Jak więc się wydostałeś?

– Zanim to piekło rozpętało się na dobre przysypała mnie ściana, o ironio, kościoła – Gettard zaśmiał się gorzko.

– Nie wierzę. Pierwszy bezbożnik Cesarstwa przygwożdżony przez religię! – Viro podłapał rozbawienie. – Uratowany przez nią!

– Nie przez religię, tylko przez ścianę miejsca kultu. A ściślej przez rozkazy Hydry. Kazał mi zbierać ludzi w kupę i wyprowadzać z miasta.

– To ci chyba trochę nie wyszło…

– Trochę to mało powiedziane.

– W zasadzie wyszło ci to jak mi chędożenie królowej.

– Czyli?

– Nigdy nie byłem nawet na królewskim zamku, co dopiero na królewskiej żonie… – odpowiedział podróżnik, szczerząc zęby.

– Tak czy inaczej z tej masakry udało mi się wyprowadzić tylko dziewczynkę o imieniu Colette.

Gjahtar opowiedział towarzyszowi o drodze do Whitlan, rozmowie z komturem i podjętej decyzji. Przez cały czas Viro słuchał uważnie, nie wtrącając, o dziwo, swoich komentarzy. Dopiero po skończonej opowieści, mężczyzna przemówił:

– Ja ciebie zawsze uważałem za odważnego, zawsze broniłem, kiedy ludzie tacy jak ów karczmarz nazywali ciebie i tobie podobnych skurwysynami bez czci i honoru, zawsze też nadstawiałem karku, kiedy coś nabroiłeś i brałem wszystko na siebie… I nigdy, przenigdy nie uważałem cię za szaleńca. Teraz widzę, w jakim byłem błędzie!

– Muszę to zrobić, Viro. Smoki nigdy nie żyły w grupach. Co więcej większość z nich nie tolerowała siebie nawzajem, zwalczały się! Wiem, że za tym stoi coś poważniejszego. A co do ratowania tyłków przyjaciołom, to chyba nagiąłeś fakty…

– T-to jest akurat najmniej istotne – żachnął się podróżnik. – Tu chodzi o twoje dobro! Nie możesz porwać się na garść smoków w pojedynkę!

– Wiem – wtrącił Gettard. – Ale mogę je wytropić i przypilnować do momentu, kiedy komendant Randall przyśle wsparcie.

– A kto go poinformuje? Przecież sam mówiłeś…

W tym momencie Gjahtar położył dłoń na ustach kompana i ruchem głowy wskazał drzwi. Do gospody weszło dwóch strażników – podkomendnych Vingarta.

– Zamierzam wysłać list – wyjaśnił ściszonym głosem. – Muszę tylko złapać kuriera. Potem wyruszam.

– Się świetnie składa, bracie! – Viro nastroszył się dumnie. – Mój kurier jedzie jutro do Eldfing. Może uda nam się załatwić postój na Anesh.

– Dorobiłeś się własnego kuriera?

– Można tak powiedzieć. Hrabina de Bree jedzie odwiedzić swoją kuzynkę, a artlaińczycy dobrze płacą za informacje z Cesarstwa – Viro porozumiewawczo puścił oko swojemu towarzyszowi. – Mam wśród eskorty przekupionego strażnika.

– Nadal bawisz się w szpiegowanie dla ościennych królestw?

– A gdzie tam – zaprzeczył mężczyzna. – Tylko dla Artlainu. Na granicy maachtijskiej zamknęli mnie na dwa miesiące za próbę przemytu – od tamtej pory trzymam się z dala od Maachtii i jej wielkich planów wobec cesarza. To jak? Idziemy odwiedzić Ruperta?

– Tym razem to jednak ty ratujesz mi życie – zaśmiał się Gettard.

– Widzisz? Od zawsze powtarzam, że naginanie faktów to rzecz zupełnie mi obca.

 

***

 

Rupert okazał się być całkiem porządnym strażnikiem, a to w Cesarstwie rzadsze niż diamenty. Stąd wielkie zdziwienie Gettarda, kiedy wąsaty jegomość z pierwszymi oznakami częstych wart przy spichlerzu bez słowa sprzeciwu zabrał pospiesznie nabazgraną notatkę i schował za pazuchę, zapewniając jednocześnie, że list trafi do kogo trzeba.

– Zapamiętałeś wszystko? – upewnił się Viro.

– Zamek Anesh, do komendanta Randalla od Czarownika – wyrecytował strażnik swoim grubym, lecz odpowiednio przyciszonym głosem.

Viro poklepał strażnika po ramieniu, a Gettard omal przeoczył moment, w którym niemały mieszek znika za pazuchą tak samo, jak przed chwilą list do komendanta.

– Dlaczego podpisałeś się „Czarownik”? – zagadnął ciekawie podróżnik, kiedy opuszczali koszary.

– Nazywają mnie tak odkąd rozniosło się, że mam ograniczoną możliwość stawiania barier.

– To znaczy?

– Nie władam magią na tyle sprawnie jak inni Gjahtarzy – wyjaśnił Gettard.

Podstawową zdolnością każdego Gjahtara było stawianie barier – moc, dzięki której walka stawała się znacznie prostsza, ponieważ każdy z wojowników tworzył wokół siebie magiczną przeszkodę, która działała na różny sposób w zależności od aury władającego. Przykładowo jednego otaczała szczelna tarcza, której nie dało się rozbić zwykłą bronią, inny raził wrogów piorunami. Jeszcze inna bariera leczyła rany. Moc Gettarda natomiast była w stanie ciskać przeciwnikami, którzy w nią wpadli. Miała jednak ogromną wadę. Mężczyzna mógł jej używać tylko dwa razy na dobę i w dodatku nie tak precyzyjnie jak jego towarzysze. Podczas gdy u innych bariera roztaczała się wokół rzucającego i działała przez określony czas, u Gettarda dało się ją wyczarować tylko z dłoni a jej czas działania to ułamek sekundy. Bardziej przypominało to wystrzał niewidzialnego magicznego pocisku niż postawienie bariery, ale nazwa utarła się u Gjahtarów na tyle, że dla jednej ułomności nie warto było wymyślać nowej.

Droga do głównej bramy zeszła im na rozmowach i zapewnieniach Viro, że najdalej za kilka dni komendant Randall dostanie wieści. Gettard ufał przyjacielowi, lecz życie nauczyło go iż można być pewnym tylko tego, czego dokonało się samemu.

Kiedy zatrzymali się przy murach, Gjahtar spojrzał na towarzysza z niekrytą sympatią.

– Dziękuję przyjacielu – powiedział. – Byłoby mi znacznie trudniej gdyby nie ty. Rad jestem, że wpadliśmy na siebie akurat teraz…

– Zaraz, zaraz – przerwał mu Viro. – Czy ty przypadkiem nie próbujesz się mnie pozbyć?

– Nie, po prostu nie chcę cię niepotrzebnie narażać…

– Ależ z ciebie sknera, Gettard! – warknął podróżnik. – Po tym wszystkim, cośmy dawniej wspólnie przeżyli?! Wspólne wyprawy, jadło z jednej miski w lochach Endurne. I ta cycata kurwa…

– Viro! – napomniał Gjahtar. – O tym mieliśmy nigdy więcej nie rozmawiać. To było dawno i po pijaku.

– Tak czy inaczej idę z tobą, czy ci się to podoba, czy nie.

Gettard obrzucił kompana ganiącym spojrzeniem tak jakby myślał, że to cokolwiek pomoże. Od wielu lat znał Viro i wiedział, że jeżeli ten człowiek się na coś uprze, rozpędzi konie swej fantazji, to nic, zupełnie nic nie jest w stanie ich zatrzymać.

Tym razem było podobnie. Mężczyzna mógł tylko ciężko westchnąć.

– Ale zasada taka jak dawniej. Widzisz niebezpieczeństwo – chowasz się, a jeśli zginiesz to żadnych pretensji.

– Jasna sprawa – Viro aż przyklasnął.

Mężczyźni minęli drewniany posterunek ustawiony tuż przed bramą, gdzie dwóch strażników, bez reszty oddanych grze w kości, nawet nie zwróciło na nich uwagi i ruszyli na południe.

– Smoki lubią góry. Musi tu gdzieś być jakiś szczyt – zagadnął Gettard.

– Tjaa… Najbliższy jest… – Viro udał zamyślenie. – Ach tak! Sześć mil na wschód! Gettard tu wszędzie prosto jak z łuku strzelił – mężczyzna popukał się palcem po czole.

– W takim razie wracamy do Tir Dollain. Tam złapię trop.

– Wrócimy tam, a jakże. Ale natychmiast pójdziemy dalej na południowy-wschód – Podróżnik zaśmiał się.

– Wiesz coś, o czym ja nie mam pojęcia?

– Ruszyłbyś czasem tą swoją pustą łepetyną. Jestem pewien, że znasz to miejsce.

– Viro… myślałem, że jesteś ostatnią osobą, która daje wiarę przesądom – odpowiedział Gjahtar gdy już zrozumiał jakież to miejsce ma na myśli jego kompan.

– A i owszem. Przesądność i zabobon są u mnie na równi z szacunkiem do oczytanych i wielce mądrych kaznodziejów. Jednakże sam przyznasz, że to miejsce by się nadawało…

Gettard ponownie westchnął. Nie miał pojęcia co mogą znaleźć w miejscu, o którym rozmawiali, a które mieszkańcy całego Cesarstwa określali mianem Smoczych Lochów. Właściwie o tym miejscu nie wiedział nic, poza jedną rzeczą: żaden smok, nigdy, w żadnych opowieściach prócz tej nie mieszkał w posępnych, ciemnych i mokrych podziemiach. Gady te raczej wolały bezpieczne górskie szczyty i przełęcze, albo opuszczone groty w trudno dostępnych miejscach. Smocze Lochy leżały natomiast na skraju plaży i otoczone były wąwozem powstałym na skutek toczonych tam dawniej magicznych wojen pomiędzy cesarskimi a barbarzyńcami ze wschodu.

– Sprawdzimy to z braku lepszego pomysłu. Ale jeżeli niczego nie znajdziemy, pozwolisz mi wreszcie pracować po mojemu.

Viro pokiwał głową z uśmieszkiem cwaniaka pod nosem.

– Jeszcze jedno – dodał Gettard. – Na rogatkach jest stadnina koni. Ufam, że masz tam znajomych?

– A jakże! – szelmowski uśmiech nie zniknął z twarzy towarzysza.

 

***

 

Konie, które dostali zupełnie za darmo dzięki talentom i znajomościom Viro były podkute, sprawne i szybkie. Jeszcze przed zachodem dotarli do Tir Dollain, choć gdy opuszczali Whitlan było wczesne popołudnie. Szlachecki ubiór Viro zbytnio zwracał uwagę, więc Gettard postanowił zjechać z głównego traktu i zapaść w las, gdzie zamierzał urządzić nocleg. Zatrzymali się na niewielkiej leśnej polanie, skąd rozpościerał się widok na miasto-widmo. Spalone domostwa stały się nocą nie do wypatrzenia, a czerń w tamtym miejscu była tak gęsta, że wyglądała jak ogromna dziura w ziemi pośród pól i lasów.

Smród ciągnął aż tutaj.

– Co za cmentarzysko – komentował podróżnik. – W życiu bym nie powiedział, że jeszcze nie tak dawno było tu radosne i otwarte na gości Tir Dollain.

– O zmarłych zawsze mówi się tylko dobre rzeczy – powiedział Gettard również spoglądając w tamto miejsce. – Ale to akurat prawda. Tir Dollain było idealnym miejscem do życia.

– Było… – podkreślił Viro pogrążony w zadumie.

Kolację zjedli w ciszy i bez większego apetytu. Mrok tego miejsca osiadał również w ich sercach i umysłach, wywoływał przygnębienie i złe myśli. To oraz obecność resztek smoczej magii, którą wyszkolony Gettard bez problemu rozpoznawał w ciężkim powietrzu, spowodowało, iż w dalszą drogę ruszyli skoro świt.

Jeszcze przed południem dotarli do wąwozów, prowadzących na skaliste wybrzeże Morza Zaginionych. To tutaj wpadli też na pierwsze złe oznaki.

Zaczęło się od nerwowego zachowania wierzchowców. Konie nagle ni stąd, ni zowąd zaczęły parskać, stawać dęba i kręcić się wokół własnej osi. A kiedy zatrzymały się i przestępując z kopyta na kopyto odmawiały dalszego marszu, Gettard miał pewność. Dał znać, że dalej pójdą pieszo. Zostawiwszy wierzchowce i zbędny ekwipunek w jukach powoli ruszyli w głąb wąwozu.

Już po kilku krokach ujrzeli ślady krwi na ziemi i skałach rozbryzgane tak, jakby jakaś wielka siła uniosła zwierzę w górę i tuż nad ziemią rozerwała na dwoje.

– Zostań tu – szepnął Gjahtar do towarzysza.

– A-ale…

– Bez dyskusji – uciął wojownik. – Ukryj siebie, konie i nie wyściubiaj nosa dopóki nie wrócę.

– Jak chcesz walczyć ze smokiem, skoro nie masz nawet łuku?

– A co dałby mi łuk w starciu z bestią, której łuski są najtwardszym znanym materiałem? – Gettard uśmiechnął się lekko, ale szybko spoważniał. – Jeśli nie wrócę w ciągu doby wracaj do Whitlan i ostrzeż mieszkańców.

Nie czekał na pocieszenia czy protesty towarzysza. Lekko pochylony ruszył w głąb wąwozu.

Z początku wszystko wydawało się być w porządku. Jakby coś, co rozszarpało tamto stworzenie po prostu odleciało. I dopiero za zakrętem Gettard ujrzał to, czego wypatrywał.

Wąwóz przed nim zalewały kości. Było ich tak wiele, że nawet przy ostrożnym stąpaniu jego stopa co raz napotykała jakąś przeszkodę. Ślizgał się na piszczelach, chodził po kręgosłupach, jego nogi grzęzły w całych klatkach żebrowych, a czasami nastawał na czaszki wielkości dziecięcych głów, które pękały z trzaskiem pod naporem masywnego obuwia.

Powoli, małymi krokami parł naprzód, starając się nie rozpraszać makabrycznym widokiem. Niektóre zwłoki były jeszcze świeże i nie do końca obgryzione. Mężczyzna był pewien, że zostały przywleczone tu z Tir Dollain.

Smród walił po nozdrzach i przyprawiał o mdłości.

Minął duży głaz, zalegający na szerokiej ścieżce. Kości nadal piętrzyły się i nic nie wskazywało, że taki stan rzeczy miałby się zmienić. W oddali Gettard dostrzegł również koniec tej części wąwozu. Dalej, jak wskazywały niedokończone mapy, miałyby znajdować się wydrążone w skałach groty i najniebezpieczniejsza przełęcz w stronę Morza Zaginionych.

I właśnie wtedy cały wąwóz zadrżał. Powietrze zgęstniało pod naporem ogromnej ilości przepływającej magii. Gettard wyczuł to i zareagował natychmiast. Obracając się na pięcie w stronę mijanego głazu zauważył nad sobą ogromny cień i najbardziej zatrważającą postać, jaką udało mu się spotkać w całym swoim życiu, choć nie po raz pierwszy. To, co przeleciało nad jego głową i właśnie szykowało się do lądowania nie mogło być niczym innym niż smokiem. Ślizgając się na kościach Gjahtar dopadł skały i wskoczył za nią, po czym instynktownie dobył miecza. Serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. W bezruchu czekał na ognisty podmuch, który stopi jego schronienie.

Nic takiego nie miało jednak miejsca.

Uszu Gettarda dobiegł przerażający ryk. Smok zdecydowanie szykował się do ataku, lecz ku zdumieniu wojownika nie zdecydował się usmażyć swojej ofiary na miejscu. Gettard zastanowił się przez chwilę czemu? Możliwe, że miałby aż tyle szczęścia? Jednym okiem wyjrzał zza skały.

Bestia była przepiękna. Jej zielono-szare łuski odbijały blask słońca i lśniły niczym diamenty. Ogromne, błoniaste skrzydła niemal dotykały ścian wąwozu, zasłaniając boki i podbrzusze – najbardziej wrażliwe miejsca na ciele gada. Masywne i twardsze od stali szpony rozorały ziemię, zostawiając na niej sporej wielkości ślady. Długa, pomarszczona szyja wyginała się majestatycznie ku górze. Na niej, zdobiona kościanym porożem, umiejscowiona była zbyt mała w stosunku do cielska rogowata głowa. W stronę Gettarda spoglądały przenikliwe, rubinowo-złote ślepia o pionowych źrenicach.

Mężczyzna westchnął z ulgą. Jedno spojrzenie na smoka wystarczyło, żeby utwierdził się w przekonaniu, iż w tej walce na pewno nie zginie od smoczego ognia. Los chciał, żeby pierwsza bestia, na którą trafił była Koldrakiem. Gjahtar doskonale radził sobie z rozróżnianiem poszczególnych gatunków, zwłaszcza tak niebezpiecznych istot jak smoki. Brak charakterystycznych, czerwonych łusek na podgardlu świadczył o tym, że ów stwór nie potrafił ziać ogniem, należał do tak zwanych „smoków zimnych”, czyli takich, które pod wpływem magicznych anomalii nie posiadały organów odpowiedzialnych za tą czynność.

Cóż za ironia, pomyślał Gettard. Na ubitym polu spotkają się dwaj ułomni przedstawiciele swoich gatunków.

Bestia wydała się mężczyźnie znajoma, miał wrażenie, że widział ją wtedy nad Tir Dollain, lecz z drugiej strony zdawał sobie sprawę, że w tej chwili każdy smok wydałby mu się jednym z tych, które atakowały miasto.

Potwór ruszył. Koślawym lecz szybkim krokiem, obijając się o ściany, odłamując od nich kawałki kamieni i wznosząc tumany kurzu popędził w stronę swojej ofiary.

Gettard czekał.

Wiedział, że ma tylko jedną szansę i jeśli chce wyjść stąd cało, musi ją w pełni wykorzystać. Skoro smok nie mógł atakować ogniem, to tym lepiej, lecz wszystko musi dokładnie zgrać się w czasie. Co do sekundy.

Bestia dotarła do głazu i jednym szarpnięciem mięsistej łapy wyrwała go z ziemi. Głaz wyleciał w powietrze jak wyrzucony z katapulty i zniknął gdzieś ponad ścianą wąwozu.

W tym samym momencie, kiedy skała odsłoniła twarz Gettarda, z końca jego wyciągniętej w stronę smoka dłoni z hukiem wystrzelił strzępek bariery. Ku radości wojownika, magiczny pocisk ugodził bestię prosto w podłużny pysk.

Gjahtar nie czekał. Oszołomiony smok zarył paszczą o ziemię dokładnie w miejscu, w którym przed chwilą stał. Teraz jednak był już pod ogromnym brzuszyskiem potwora. Bez problemu odnalazł jedyne miejsce na cielsku, które musi być odsłonięte, żeby mogło oddychać naturalnym powietrzem. Lata studiów nad potworami uświadomiły mu, że to jedyne poza oczami miejsce, gdzie smok ma warstwę skóry cienką prawie tak samo jak człowiek. Szybkim ruchem wbił miecz prosto w serce. Ostrze weszło ciężko, napotykając spory opór. Ale weszło. Mężczyzna przesunął się pod ścianę w momencie, kiedy smok zawył z bólu i zatoczył się. Na chwilę przysiadł na zadzie. Łuskowaty ogon wyrzucił w powietrze stertę czaszek. Bestia ryczała otępiale. Gettard już bez strachu podszedł do wierzgającego potwora. Wiedział, że teraz musi uważać jedynie na miotające się z bólu łapska. Konające smoki są zbyt dumne, by niehonorowo atakować tych, którzy ich pokonali. Nie pomylił się i tym razem. Kiedy wyciągał miecz z brzucha smoka, zdawało mu się, że słyszy gdzieś z tyłu głowy magiczny, ostry głos.

– Dziękuję… – powiedział tylko, po czym zgasł.

Gettard spojrzał na potwora z niekrytym żalem i troską.

– Przepraszam… – odpowiedział, po czym ruszył w kierunku rozstai.

Rzeka ludzkich i zwierzęcych szczątków zaprowadziła go aż do kompleksu porytych w ścianach wąwozu jaskiń. Wyglądały tak, jakby zamieszkiwały tu ogromne krety, potrafiące drążyć dziury wielkości solidnych głazów. Gjahtar bez zwłoki zanurzył się w ciemnościach jednej z nich tylko po to, by po chwili spaceru w mroku groty trafić do dużej komnaty, umiejscowionej pod gołym niebem.

To, co tam ujrzał wprawiło go w osłupienie.

Na samym środku znajdował się magiczny krąg, w którym stał człowiek ubrany w ciemną szatę. W prawej dłoni trzymał kostur, wycelowany prosto w Gjahtara. Dokoła maga umieszczone były cztery kamienne filary wystające z ziemi jakby dopiero co ktoś je stamtąd wyciągnął. Wszystko to wibrowało niesamowicie potężną magią. Lecz prawdziwym zdumieniem dla Gettarda było to, co ujrzał w wydrążonych w ścianach, ogromnych lejach.

Były cztery: ten najbliżej niego, pokryty ciemnoczerwonymi łuskami. Nieco za nim, bliżej uciekającej w głąb tuneli ścieżki biały, a obok niego czarny. Wszystkie trzy z charakterystyczną, czerwoną łuską na gardzieli. Ostatni siedział w leju w prawej ścianie, trzymając się nieco z boku. Tego Gettard rozpoznał doskonale, gdyż to właśnie ów smok zawalił na niego świątynię w Tir Dollain. Bestia była koloru rudo-żółtego. Wszystkie były od siebie różne, ale łączyły ich dwie rzeczy. Po pierwsze były w oczach Gjahtara niewyobrażalnie piękne, a po drugie – ich ślepia były rozmyte, spoglądały jakby zza mgły, podobnie jak u smoka, którego udało się pokonać w wąwozie. Zdecydowanie były pod kontrolą tego człowieka. Ale jak to możliwe?

– Cieszę się, że wreszcie jesteś – odezwał się ochrypły, przemęczony głos ze środka kręgu.

– Czekałeś na mnie?

– Nie do końca. Czekałem na kogokolwiek, kto odważyłby się pomścić mieszkańców.

– Oto więc jestem – warknął Gettard. Wiedział, że wpadł i że osoba przed nim nie pozwoli mu się łatwo wycofać. Musiał grać na zwłokę, znaleźć sposób na pozbycie się smoków. Nie chciał z nimi walczyć wiedząc, że nie ma najmniejszych szans. Nie pragnął też śmierci tak wspaniałych stworzeń. Nie teraz, kiedy prawdziwa osoba, odpowiedzialna za rzeź była w zasięgu wzroku. Musiał walczyć, a przynajmniej próbować.

– Nie spodziewałem się, że szczęście dopisze mi aż tak bardzo i przywiedzie do mnie Gjahtara! – zaśmiał się mag, lecz jego śmiech natychmiast stłumił atak kaszlu.

I wtedy nierówno płynąca magia odsłoniła rąbek tajemnicy. Gettard dostrzegł w słońcu cieniutkie żyłki, które biegły od ciała czarownika prosto w kierunku smoków.

– Od początku wiedziałem, że grupowy atak nie jest dziełem przypadku. Ty je kontrolujesz, skurwysynu!

Już wiedział. Jako Gjahtar znał się na magii i wszelkich sztuczkach lepiej niż niektórzy adepci magicznych zakonów. Dlatego też zdawał sobie sprawę, że nici magii są bardzo wymagającym i wysokopoziomowym zaklęciem. Po to były potrzebne te filary – magiczne kamienie, nasączone naturalną energią wspomagające zaklęcie. Do kontroli jednego smoka magowi tego poziomu wystarczy jego własna moc, ale pięć smoków wymaga wspomagaczy.

– Gratuluję spostrzegawczości. Niestety moje zaklęcie nie jest jeszcze ukończone…

– Co masz na myśli? – Gettard sam do końca nie wiedział, dlaczego wdaje się w dyskusję z nieznajomym zamiast spróbować go zabić, ale z drugiej strony wolał zdobyć trochę czasu na obmyślenie jakiegoś sensownego planu działania. O ile w tym wypadku jakikolwiek plan miałby w ogóle sens…

– Widzisz, zaklęcie Smoczej Żyły ma jedną wadę: nić magii, która łączy mnie ze smokami jest ograniczona moimi własnymi zasobami. Innymi słowy bestie mogą lecieć i walczyć tylko tak daleko, jak im na to pozwala moja energia. Gdybym jednak zdobył kontener, który mógłby przenosić się wraz ze smokami, wtedy moje zabawki bez przeszkód dotarłyby, dajmy na to, do najodleglejszego miasta na północy Cesarstwa – Damacul. I tu właśnie w mój plan wkraczasz ty.

– Chyba oszalałeś. Po co ci armia smoków? Po co ci chaos, jaki wywołałeś w Tir Dollain? W końcu i tak ktoś cię dopadnie…

– Jestem uczniem samego Narksjona! Moje imę to Xerus – najpotężniejszy mag jakiego nosiła ziemia! Mając u boku smoki i pierwszego Smoczego Jeźdźca stanę się potęgą, której żaden rozum nie jest w stanie nawet sobie wyobrazić.

Gettard zaśmiał się gorzko.

– Czyli standardowa śpiewka – panowanie nad światem.

– Nie, głupcze. Ten świat mnie nie interesuje. Moim celem jest coś znacznie większego, ale ciebie to już nie będzie dotyczyć – Xerus poprawił chwyt na kosturze. – To jak będzie, Gjahtarze? Zostaniesz moim kontenerem?

– Przykro mi czarowniku, ale źle trafiłeś. Mimo że jestem Gjahtarem, magia to jedna z tych rzeczy, których moje ciało nie przyswaja zbyt dobrze…

– To nieistotne. Każda istota może stać się pojemnikiem na magię. To ja będę ją wysyłał, ty będziesz tylko przekaźnikiem…

– Przykro mi… – powtórzył Gettard, przerywając wywód maga. – Ale to nadal zły adres. Ci, którzy niewolą tak majestatyczne istoty nie zasługują na nic więcej, niż śmierć.

Xerus westchnął.

– Szkoda… ale wskrzeszone ciało też się nada. Wystarczy by zaatakować Whitlan i przywlec stamtąd kogoś odpowiedniejszego…

– Giń, śmieciu – warknął Gettard, po czym popędził na maga.

– Zapraszam – zaśmiał się przeciwnik.

Taniec Ostrzy mógłby uratować Gettarda. Mężczyzna doskonale o tym wiedział i nie raz używał go do walki z czarodziejami-renegatami. Problem w tym, że aby go wykonać, trzeba doprowadzić do zwarcia. A jak to zrobić przy potyczce z tak potężnym magiem i jego czterema smokami? W dodatku ma kostur, a jak powszechnie wiadomo ta broń pozwala na rzucanie zaklęć bez konieczności zużywania swojej energii, co daje niemal nieograniczone możliwości. Dlatego właśnie tego typu kije posiadają wyłącznie Arcymagowie Siedmiu Zakonów. Jak widać tylko w teorii, bo jest ktoś jeszcze.

Gettard poczuł szarpnięcie magii. Natychmiast zanurkował, a wystrzelony z magicznej laski piorun huknął w ścianę, odrywając od niej kamienie. Mężczyzna zerwał się na nogi i popędził prosto na maga, od którego dzieliło go teraz zaledwie kilkanaście kroków. Był szybki i najwyraźniej jego przeciwnik się tego nie spodziewał.

Śmierć poprzedził donośny ryk.

Gjahtar odruchowo wykonuje zwrot i przewrotem przez ramię ratuje się od spopielenia przez smoczy oddech. Płomień rozpala przeciwległe głazy do czerwoności. Za chwilę po białej bestii, atakuje czarna. Smok wzbija się, ruchami skrzydeł wywołując małe tornado z kurzu, po czym z powietrza atakuje ognistą kulą. Przygotowany Gjahtar wykorzystuje barierę odbijając płomień, który rozdziera się i odlatuje w dwie strony. Przypadkiem trafiony filar kołysze się i rozpada. Mag wrzeszczy niezrozumiałe formuły, lecz jest już za późno. Czerwony smok bez zwłoki zrywa się i ucieka jak najdalej od czarownika, który tak długo go niewolił.

Szkoda, myśli Gettard. Wielka szkoda, że jedyną rzeczą cenioną przez smoki ponad honor jest właśnie wolność. W innym wypadku w tym momencie zapewne walczyłby ze wsparciem tej pięknej istoty.

Ledwie myśl przemyka mu przez głowę, widzi jak czarny stwór ponownie szykuje się do ataku. Jego ciało drga po użyciu tak dużej ilości magii. Właściwie to słania się na nogach.

Nie ma wyjścia. Jeśli chce wygrać, musi sprawić, by ten atak ugodził maga, albo chociaż kolejny filar.

Wykorzystał resztę sił do ostatniego zrywu. Niepohamowany strach i adrenalina sprawiły, że pognał tak szybko jak nigdy w życiu. Gnał zwrócony plecami do atakującego smoka. Od czarownika dzieliło go już tylko kilka kroków. Smok zaryczał, ostrzegając przed atakiem.

I wtedy go dorwał.

Ostrze miecza ześlizgnęło się po kosturze, lecz sprawny lewy sierpowy wygiął głowę maga w drugą stronę. Gettard natychmiast szarpnął nadgarstkiem, wymierzył i zaatakował odsłoniętą szyję.

– Głupiec – usłyszał w odpowiedzi, lecz było już za późno na reakcję.

Poczuł jak czubek kija dotyka jego brzucha. Dotkliwie poznał ból wywołany uderzeniem błyskawicy. Wnętrzności wywinęły kozła, targane konwulsjami. W tym samym czasie Xerus otrząsnął się po ciosie. Poprawił ułożenie kostura i ponownie zaatakował. Szum w uszach Gettarda stał się nie do zniesienia. Bębenki szlag trafił, z małżowin popłynęła strużka krwi. Podobnie zresztą jak z ust, oczu i nosa. Bezwładne ciało poddało się sile uderzenia i odleciało wraz z magiczną falą.

Szybował już niczego nie czując. Błoniaste skrzydło zamortyzowało uderzenie o ścianę wąwozu. Osunął się po nim na ziemię, bezsilny i gotowy na śmierć. Porażone ciało parowało. Nic nie słyszał. Zamazany obraz zbliżającego się doń czarownika był ledwie widzialny. W zasadzie było tam więcej białej mgły niż obrazu.

A Ona wróciła. Triumfalnie pojawiła się przy walczących, zadowolona że wreszcie zabierze to, co jej niedawno odebrano w ruinach. Pustym wzrokiem spoglądała na leżącego przy ścianie, zakrwawionego wojownika, który zabrał jej dwie dusze z widmowego miasta. Odeszła na bok i spokojnie czekała na swoją kolej.

– Ciekawe czy udało ci się ostrzec Whitlan, czy jednak pójdzie równie gładko jak w Tir Dollain? – zastanawiał się na głos mag, lecz Gettard tego nie słyszał. Nawet gdyby, nie mógłby odpowiedzieć. Umierał.

Xerus stanął nad pokonanym, przyłożył mu dwa palce do czoła.

Ostatnią rzeczą, jaką widział Gettard był nadlatujący cień. Wyglądał jak kruk, lecz mężczyzna pomyślał o czerwonym smoku, któremu w tej walce zwrócił wolność…

Koniec

Komentarze

Siemano :) mówię tak jak i mi powiedziano, sprawdzaj dokładnie zanim oddasz do czytania, ponieważ zdarzają się dodatkowe litery przy wyrazach co psuje efekt :) 

 

Dziewczynka natychmiast wtula się w niego i zaczyna szlochać.

– Już dobrze dziewczynko – mówi,

Jak dla mnie trochę za dużo dziewczynek koło siebie. Proponuję zmienić tą drugą może na “dziecko”

 

Tak poza tym to fajnie się czytało. 

całość oceniam na 5 pozdrawiam :)

Choćbym szedł ciemną doliną zła się nie ulęknę, bo to ja jestem największym s...nem w tej dolinie

Wciągająca opowieść z oryginalnymi elementami. Kolejna wersja stosunku między smokami a ludźmi, ciekawa, bo złożona.

Język: na początku masz powtórzenia, literówki, interpunkcja szwankuje. Potem znalazłam paskudny ortograf i zgubiony podmiot. A potem albo się poprawiło, albo przestałam zwracać na to uwagę.

Babska logika rządzi!

Z interpunkcją niestety zawsze miałem problemy, więc to akurat normalne. Ale ortograf mnie zaskoczył. Będziesz tak dobra i mi go wskażesz? :P.

Nie. Jako juror nie podpowiadam aż tak mocno. Ale szukaj, a znajdziesz. :-)

Babska logika rządzi!

Interesujące – widać obmyślone tło. Nieprosty związek ludzi i smoków, ale potraktowany tradycyjnie – walką.

W scenie finałowej walki nagle zmieniasz czas na teraźniejszy. Fatalny przeskok, bullet-time chyba można jakoś… inaczej?

Kilka niezręcznych sformułowań, utkwiło mi szczególnie “pierwsze złe oznaki”.

Zostawiłeś niedomknięty wątek ocalonej dziewczynki i Viro. Bez słowa, bez zahaczenia – czytelnik nie wie, czy liczyć na kontynuację, czy to już definitywny koniec? 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nawet niezła, rozrywkowa literatura.

Do przeczytania, choć na długo w pamięci nie zostanie. Klimatyczny początkowy akapit z kostuchą i udane zamknięcie historii. Takie winny być niedopowiedzenia.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Czytało się naprawdę nieźle. Prosta historia, ale wciągająca. Mam wrażenie, że niektóre dialogi brzmią zanadto współcześnie. Mnie również nie spodobała się ta nagła zmiana czasów podczas finałowej walki.

Interpunkcja rzeczywiście dość osobliwa. ;)

Vingart czytałam cały czas jak vinegret, no ale to już mój problem. :)

 

Jak Gettard postanowił, że pójdzie walczyć z pięcioma smokami, to przewróciłam oczami. No tak, kolejny heros co to okaże się niezwyciężony. Ale że skończyło się (?) jak się skończyło, to właściwie jestem usatysfakcjonowana.

Nowa Fantastyka