- Opowiadanie: Kamahl - Chyba jestem głupcem (część druga)

Chyba jestem głupcem (część druga)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Chyba jestem głupcem (część druga)

Ciąg dalszy, jest trochę wolniej, trochę bardziej jednostkowo i dowiadujemy się trochę więcej o świecie przedstawionym, trochę cynizmu się wdarło, trochę czarnego humoru.

Jedziemy!

 

 

 

 

 

 

– Chodź do kuchni – słyszę jej głos. – Zaczęłam bez ciebie, ale cebula ciągle czeka.

Patrzę na zegarek. Jestem piętnaście minut później niż powinienem. Równie dobrze mogłem stać w korku lub mieć problemy z moim przedpotopowym Passatem.

Staję w drzwiach kuchennych i patrzę w jej rozpromienioną twarz, która po ułamku sekundy załamuje się, a oczy zachodzą łzami. Patrzy na bandaż na moim nadgarstku. Nic nie mówi, nie musi. Wie wszystko. Kiedyś jeszcze próbowałaby przemówić mi do rozsądku, krzykiem lub prośbą, starała by się tłumaczyć, odwoływać do naszej przyszłości. Przecież za trzy lata mamy wziąć ślub, jak tylko trochę się dorobimy. Podchodzi i choć jest ode mnie niższa, to patrzy na mnie z góry. Zaciska pięści, jakby nie wiedziała co ma zrobić.

Uderza mnie w twarz. Palce zostawiają ślad na policzku. Rzuca mi się na szyję i już nie hamuje płaczu. Jej łzy spływają mi na koszulę. Bije mnie po plecach. Odsuwa się i patrzy prosto w oczy.

– Obiecałeś – mówi łamiącym się głosem.

– Wiem. Przepraszam. Chciałem tego nie robić. Chciałem pojechać dalej jak wszyscy inni, ale nie potrafiłem. Zobaczyłem, jak rzuca się na starszą panią i nie wytrzymałem.

– Zamknij się! – Znowu uderza, tym razem w drugi policzek, a potem całuje. Przytula się i głaszcze mnie po głowie. – Ja po prostu nie chcę cię stracić. Obiecaj mi, albo nie. Nic mi nie obiecuj. Masz o siebie dbać. Masz przeżyć. Rozumiesz. Jeszcze trzy lata, masz przysięgnąć mi na ołtarzu, a potem rób sobie co chcesz. Zrozumiałeś?

– Tak kochanie, zrozumiałem. Ja…ja się postaram.

Odchodzi. Wie, że mówię prawdę. Zrobię wszystko, żeby ją zadowolić, tylko czy jak uda mi się w końcu zmienić, to czy ciągle będę to ten sam ja?

– Mamy obiad do zrobienia – mówi pociągając nosem.

Podchodzę do lady i biorę do reki nóż. Mam obrać cebulę. Bez różnicy i tak już oboje płaczemy.

Zaczynam krojenie i płaczę jak bóbr. Jestem twardy, nie pobije mnie ta mała główka nawet przy pomocy czterech swoich koleżanek, które gapią się na mnie z miski. Asia ma tą zawzięta minę, ale zaczyna się śmiać. Chyba wszystko będzie dobrze.

Wygrana bitwa z warzywami wygnała mnie do łazienki. Muszę obmyć twarz i ręce. Za chwilę czeka mnie dalsza praca. Uśmiecham się do swojego odbicia. Mimo tego wszystkiego jestem zadowolony z tego co dziś zrobiłem i choć babcia niestety nie przeżyła to wiem, że zrobiłem ile mogłem, żeby jej pomóc. Jestem jaki jestem i nic na to nie poradzę.

– Wszystko w porządku kochanie? – Pyta Asia z korytarza.

– Tak słonko, już wychodzę – odwieszam ręcznik i otwieram drzwi.

Asia rzuca się na mnie z nożem i dźga mnie prosto w serce. Instynktownie skaczę do tyłu, o włos unikając trafienia. Potykam się o sedes i wpadam między pralkę a wannę. Próbuję wstać, ale poślizgnąłem się. Teraz już jest po mnie. Czekam, aż moja ukochana wbije mi w ciało sześć centymetrów nierdzewnej stali.

– Co ty robisz debilu? – Asia wciąż stoi w korytarzu. Nie ma czerwonych oczu ani wyglądu morderczej bestii. Wcale nie chciała mnie zabić, tylko spytać czy wszystko jest w porządku. Patrzy jak próbuję się podnieść. Chciała chyba zacząć się śmiać, ale nie zrobiła tego. Podniosłem oczy i zastałem ją wpatrująca się w trzymane ostrze.

Chyba sobie o tym przypomniała.

Bez słowa wróciła do kuchni. Pobiegłem za nią. Siedziała wciśnięta w kąt, a nóż leżał na stole.

– Nic się nie stało kochanie – przytulam ją i szepczę do ucha słodkie słówka. Trwa to kilka minut, zanim Asia podnosi się i uśmiecha przez łzy. Niepewnie patrzy na nóż, bierze go do ręki i wraca do krojenia ogórków.

Podciągam rękawy i biorę się za mieszanie masy z mielonego mięsa, cebuli, bułki tartej i jajek. Na kuchence już gotują się ziemniaki. Asia zaraz zrobi mizerię.

Będzie dobry obiad.

Patrzę jak moja narzeczona odcina plasterek za plasterkiem i przez chwilę to nie ogórek leży na desce do krojenia tylko mój..

– Przepraszam cię raz jeszcze – wypala nagle Asia. – Nie powinnam była iść tam z nożem.

– To nic, naprawdę – mówię całkiem szczerze. – Czasami mam histerię.

To było dwa lata temu. W tej kuchni, kiedy tak jak teraz robiliśmy obiad. Śmialiśmy się, nie pamiętam już z czego. Asia zamilkła. Zanim zdążyłem zapytać co się stało wbiła mi nóż w rękę. Dostała ataku. Stałem jak wryty, patrząc jak kobieta, którą kocham tarza się po podłodze i wbija sobie paznokcie w twarz, zostawiając krwawe ślady na policzkach. Chciałem jej pomóc, zrobić cokolwiek, żeby przestała, ale gdy kucnąłem koło niej rzuciła się na mnie i obaliła na podłogę. Znów wzięła do ręki nóż. Krzyczała przy tym, ale dźwięk ten przypominał raczej śmiech hieny niż coś co może wydobyć z siebie człowiek. Usiadła na mnie okrakiem i wzięła zamach. Zrzuciłem ją i odepchnąłem najmocniej jak umiałem. Ze strachu, z żalu, ze złości. Chciała mnie zabić, ale nie była to jej wina. Nie była świadoma tego co robi, patrząc na mnie tymi czerwonymi oczami, kiedy wstała i zaczęła mnie kopać. Złapałem ją za kostkę i pociągnąłem. Upadła, uderzając głową o podłogę i straciła przytomność. Widziałem jak na jej skroni rośnie ogromny guz. Dopadłem do niej i zacząłem tulić, a łzy płynęły mi po policzkach dwoma wartkimi strumieniami. Przez chwile myślałem, że ją zabiłem. Ocknęła się po kilku minutach, a ja wciąż trzymałem ją w ramionach i nie chciałem puścić. Nie rozumiała nic z tego, dopóki nie zobaczyła wystającego z mojej ręki noża. Próbowała coś mówić, przepraszać, dopytywać się, a ja za nic nie chciałem jej puścić. Krew płynąca z jej policzków ubarwiła już nas oboje. W końcu Asia wyrwała się i zadzwoniła po czerwonych. Nawet nie próbowałem jej powstrzymać. Położyłem się na podłodze i wciąż widziałem moją narzeczoną z wściekłymi oczami, wyrazem szaleństwa na twarzy i sześcioma centymetrami stali w dłoni.

Przyjechali i zabrali ją, przypiętą pasami do fotela i odjechali. Chciałem z nią pojechać, ale nie pozwoliła mi na to. Zostałem sam w domu. Popatrzyłem na gotujące się ziemniaki. Wywaliłem je do kosza, zalewając całą podłogę wrzątkiem. Poparzyłem sobie przez to stopę. Teraz to ja wpadłem w szał. Zdemolowałem całą kuchnię, połamałem meble, potłukłem talerze, powyrzucałem wszystkie sztućce. Chciałem zniszczyć też noże, ale nie dałem rady, musiałem się zadowolić zamknięciem ich w skrzynce z narzędziami, do której klucz połknąłem. Czułem jak jego zimny kształt przechodzi mi przez gardło i cieszyłem się, że mam je całe. Wystarczyła jedna chwila dłużej i leżał bym teraz martwy, a Asia płakała by nam moim ciałem, przerażona tym co mi zrobiła.

Zastanawiałem się w jakim jest teraz stanie. Czy nie dostałą wtórnego ataku, czy właśnie w tym momencie, któryś z czerwonych wbija jej w rękę strzykawkę z środkiem uspokajającym, jak wściekłemu psu. Bo tym się chyba wtedy stajemy. Zwierzętami, które trzeba uśpić, żeby nie zrobiły krzywdy sobie i innym. Żeby było weselej, można takiemu psu dać po pysku, wtedy na pewno posłucha, albo złapać ponętną suczkę za pierś i tak nic z tego nie zapamięta. Chodziły plotki o tym, co czerwoni robią z ludźmi w swoich samochodach. W szpitalu już nie, bo tam są kamery i ochrona, ale przez te kilka minut, od chwili wejścia na pokład do momentu opuszczenia go człowiek był skazany na łaskę i niełaskę tych, którzy mieli mu pomóc a często okazywali się gorszymi zwierzętami niż ofiary ataków.

W środku całej tej farsy znajdowała się właśnie Asia. Być może teraz robią jej coś złego a ja nic nie mogę na to poradzić. Usiadłem na jedynym ocalałem w kuchni krześle i wygrzebałem ukrytą gdzieś za jedną z szafek paczkę papierosów. Palenie rzuciłem cztery lata temu, ale sytuacje taka jak ta wymagają uspokojenia nerwów. Przydało by się porządne kubańskie cygaro, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi to co ma, jak mawiała moja babcia. Wypaliłem wszystkie dwadzieścia od razu, chociaż dusiłem się i płakałem, to brałem jednego za drugim i odpalałem od plastikowej zapalniczki w palemki, też reliktu z tamtych lat. Moje biedne płuca najpierw odetchnęły z ulgą, gdy skończyła się paczka, by po chwili poddać się uporczywemu atakowi kaszlu, trwającemu dobre pół godziny. Czułem się jak dziecko, którego ojciec w taki sposób postanowił oduczyć palenia, brakowało mi jeszcze kilku randek z sedesem, ale udało mi się wytrzymać.

Zasnąłem.

Nie wiem jak długo spałem, ale gdy się obudziłem, Asia była już w domu. Siedziała na tym krześle, z którego ja musiałem przez sen spaść i patrzyła na mnie zwiniętego w pozycję embrionu, z kciukiem wciśniętym do ust.

Wyglądała jak ból i strach, zaklęte w pomnik na przestrogę dla przyszłych pokoleń. Nie mówiła nic, więc i ja się nie odzywałem. Nie patrzy na mnie, choć z całych sił starałem się zwrócić jej uwagę. Nie wiem jak długo trwała ta cisza, ale całe wieki potem przerwało ją burczenie w moim brzuchu. Asia zaśmiała się i pierwszy raz tego dnia jej wzrok spoczął na mojej osobie. Był w nim ten sam ogień, który mnie urzekł gdy się pierwszy raz spotkaliśmy.

– Idziemy pod prysznic – zakomenderowała, a ja nie miałem zamiaru się opierać. – Musimy doprowadzić się do porządku. Potem idziemy na obiad do restauracji, może być ten chińczyk co ostatnio, dałabym sobie rękę uciąć za jego kurczaka, w wiórkach kokosowych.

Nigdy nie rozmawialiśmy o tej sytuacji. Oboje wiedzieliśmy, że to nie była jej wina, że to po prostu się zdarza, a tego feralnego dnia trafiło na nią. Nie wiedziałem co miałbym jej powiedzieć, bałem się tego co mógłbym od niej usłyszeć. Nasze życie potoczyło się dalej, jakby nic się nie stało. Tylko przez jakiś czas unikaliśmy robienia obiadów w domu. Gdzieś głęboko w środku oboje baliśmy się odtworzyć tą sytuację, jakby miało to sprowadzić drugi atak. Z czasem wszystko wróciło do normy, ale wciąż trochę się boję widząc nóż w jej rękach, zawsze mam wtedy przed oczami jej okropne oblicze. Piękny szkarłat oczu i zimna stal w dłoni, szukająca najprostszej drogi do mojego serca. To dlatego, widząc ją przed drzwiami do łazienki dostałem takiej histerii. Nie wiem co bym wtedy zrobił. Już raz musiałem w obawie o własne życie zrobić jej krzywdę, do dziś ma bliznę w miejscu gdzie uderzyła głową o podłogę.

Mamy piękny ciepły wieczór, jesteśmy najedzeni i zadowoleni z życia i siebie nawzajem, więc postanawiamy iść na spacer. Ja zakładam na siebie krótkie spodenki i koszulę w hawajskie kwiaty. Asia ubiera leciutką, przewiewną sukienkę we wzorek przypominający łąkę. Do tego bierze słomkowy kapelusz i tak przygotowani ruszamy w drogę.

Kolejne kilometry umykają pod naszymi nogami, gdy idziemy przez miasto niezainteresowani tym co dzieję się dookoła. Mamy godzinę dziewiętnastą kiedy Asia śmieje się z mojej próby chodzenia po wystającym brzegu chodnika i łapie mnie gdy upadam. Przechodzimy koło parku, wsłuchując się w dochodzącą do naszych uszu melodię skomponowaną ze śpiewu ptaków. Podchodzę do szumiącej przy drodze wierzby i otwieram skrzynkę z nagraniami. Asia ma ochotę posłuchać słowików, więc znajduję odpowiedni utwór i wciskam play, dostrajam jeszcze odpowiednie przejścia, żeby całość nie brzmiała zbyt sztucznie i zamykam metalową zasuwkę. Po kilku sekundach, z zamontowanych pomiędzy liśćmi niewidocznych głośników płynie przepiękny śpiew słowika. Zmienia się jego natężenie, jakby nieistniejący ptaszek wzlatywał do góry, a po chwili znów osiadał na wywalczonej przez siebie gałęzi. Melodia jest oczyszczona, pozbawiona niedoskonałości, nie brzmi przez to tak jak prawdziwe śpiewy, ale lepsze to niż nic. Wolę słuchać tego niż skupiać się na martwej ciszy, która zapanowała na świecie jakieś dwadzieścia lat temu, gdy ostatnie ptaki zniknęły z powierzchni naszej planety. Do tej pory nie bardzo wiadomo czemu, w ciągu kilku dni wyginęły wszystkie gatunki. Teorii było oczywiście mnóstwo. Najbardziej popularna jest ta o zanieczyszczeniach, które w tych latach wzrastały do kosmicznych niemalże poziomów. To by się nawet zgadzało, bo razem z ptakami zniknęła większość gatunków małych ssaków, że nie wspomnę, o owadach i gadach. Wszystko, czego płuca nie dawały rady wyciągnąć odpowiedniej ilości tlenu ze śmietnika zwanego atmosferą zmarło. Ludziom oczywiście nic się nie stało, byliśmy przyzwyczajeni do oddychania śmieciami, więc nas to nie dotknęło. Kilka lat później ktoś znalazł sposób na panującą ciszę. Na wielu drzewach zamontowano głośniki i skrzynki regulujące. Teraz wystarczy wrzucić drobna monetę i można posłuchać swojego ulubionego śpiewu. Podobno prowadzone są próby holograficznego odtworzenia buszujących między gałęziami wiewiórek, ale nikt tego jeszcze nie potwierdził. Wszystko dla dobrego samopoczucia naszych obywateli. Oszukujmy się dalej, zobaczymy co nam z tego przyjdzie.

Byłem wtedy bardzo mały, miałem może trzy lata, ale pamiętam jeszcze czasy, kiedy ptaki i owady były powszechne. Rodzice zabrali mnie do parku. Nie była to miła wizyta. Jakiś kolorowy ptaszek narobił mi do wózka, użądliła mnie pszczoła, gdy bawiłem się kwiatkiem, a jak chciałem dać wiewiórce orzeszka to mnie nim rzuciła. Z płaczem wracałem do domu, ale nigdy tego nie zapomnę. Asia nie pamięta tych czasów. Jest ode mnie dwa lata młodsza.

Idziemy dalej. Mijamy ludzi wyprowadzających na spacer swoje pupile. Wciąż królują tu psy, to się chyba nie zmieni, ale coraz częściej może to być świnia, tygrys miniaturka czy ostatni krzyk mody kapibara. Wygląda to jak szczur na sterydach, trenowany do biegów przez płotki ale cóż poradzić. Miałem kiedyś pieska, jak byłem mały, ale jedna z jego głów obumarła i musieliśmy go uśpić. Patrzyłem na to, trzymałem go za łapę i słuchałem jak druga głowa prosi, żeby jej nie zabijać. Nie mieliśmy jednak wyjścia, sam umarłby w przeciągu kilku dni. Tak przynajmniej nie cierpiał.

Mijamy fabrykę mięsa "Kurczaczek". Nikt tak na prawdę nie wie, jak oni to robią, bo chociaż od dwóch dekad nie ma na świecie żadnego ptaka to mięso z kury i rosół wciąż są bardzo popularne na naszych stołach. Patrzę na logo firmy, tłustego, żółtego kurczaka siedzącego przed telewizorem z frytkami i przypominam sobie teorie spiskowe na ten temat. Kolega, który kiedyś tam pracował twierdził, że hodują sklonowane kurczaki. Pakują w nie tony sterydów, dzięki czemu osiągają rozmiary ciężarówek, podobno z jednego takiego genetycznego cudaka mogą uzyskać dwadzieścia ton mięsa. Zależnie od podawanych im środków, mogą być całe pokryte nóżkami lub skrzydełkami rozmiarów, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Nie mają głów, bo nie są im potrzebne. On właśnie pracował przy karmieniu tych potworów. Opowiadał o makabrycznym widoku, gdy otwór gębowy przypominający raczej mięsisty odbyt, otwiera się bezpośrednio z ciała i pochłania ogromne kontenery karmy. Do dziś nie wiem, czy mówił prawdę. Obiecał pokazać mi jakieś zdjęcie, które zrobił ukradkiem, przemyconym na teren zakładu telefonem, ale nie zdążył. Miał biedaczek wypadek samochodowy. Byłem potem na jego pogrzebie. Piękna ceremonia. Chyba go tam bardzo lubili w tej fabryce, przysłali nawet delegację i kupili największy wieniec jaki kiedykolwiek widziałem. A on na nich takie złe rzeczy wygadywał.

Zrobiło się późno. Słońce powoli chowa się za horyzont, pogrążając okolicę w poświacie koloru świeżego kiwi. Bardzo lubię ten kolor, jest taki ożywczy. Moja mama twierdziła, że kiedyś słońce zachodziło na żółto i czerwono. Jakie to smutne musiały być czasy.

Spokojnym krokiem wracamy do naszego mieszkania. Z każdą minuta ulice są coraz bardziej puste. Mi to nie przeszkadza, lubię snuć się po pogrążonym w mroku mieście, kiedy nikt nie zakłóca mojego spokoju, oprócz szczekających tu i ówdzie psów i przemykających niekiedy syren policyjnych. Pogrążam się wtedy w swoich myślach i zastanawiam się jakby to było, gdybym musiał żyć w czasach moich rodziców. Nie wstydziłbym się mojego Passata. Kiedy ojciec go kupował, był to samochód niemalże luksusowy. Teraz, choć bardzo dobrze utrzymany, i tak wygląda jak relikt przeszłości. Chętnie kupiłbym sobie, któryś z tych nowych cudów techniki co to jeżdżą nie dotykając ziemi, ale nie stać mnie.

Jesteśmy już pod naszym blokiem. Stoimy jeszcze przez chwilę, omiatani światłem latarni ulicznej. Oglądamy reklamę nowego filmu, wyświetlanego w rewolucyjnej technologi 3Z. Oprócz obrazu dźwięku, zapachu, oferują chlapanie widzów wodą, a w momencie kulminacyjnym na widownie wrzucony zostaje prawdziwy granat. Ten sam, który zostanie odbity przez głównego bohatera maszynką do golenia. Ciekawe czy zawleczkę też tam im dadzą? Kto by chciał zabijać swoich klientów. Chyba, że będzie to inny granat, ten z gatunku rozrywkowych, co to ogłuszają, oślepiają, powodują wymioty i ściągają gacie przez głowę. Nieoficjalnie mówi się też o możliwości podglądania głównej bohaterki pod prysznicem. Jeden szczęśliwy widz będzie mógł wejść w kadr i zagrać napastnika, który ma całe trzydzieści cztery sekundy sam na sam z nagą gwiazdą, zanim zostanie zabity wspomnianą wcześniej maszynką do golenia.

Jeszcze tylko kilka kroków do drzwi naszej klatki schodowej. Ciszę rozdziera przeraźliwy wrzask. Krew tężeje w żyłach. Drugi raz tego dnia ktoś ma przy mnie atak. Odwracam się i widzę mężczyznę w rozchełstanej koszuli, goniącego niewysoką blondynkę. Pierwsze co mi przychodzi do głowy to ratować Asię. Nie zwracam uwagi no to, co do mnie mówi, teraz najważniejsze jest jej życie. Spycham ją z trasy gonitwy, uważając by wylądowała w miękkich krzakach i robię krok do tyłu, przygotowując się do przecięcia drogi ofiary. Dziewczyna mija mnie sekundę później.

Teraz. Wbiegam na niego, z wystawionym barkiem. Uderza mnie z siłą lokomotywy, przez co obaj lądujemy na ziemi. Wstaję szybciej niż on, muszę go unieruchomić.

– Człowieku co ty robisz? – pyta mężczyzna, któremu właśnie wykręcam obie ręce do tyłu. Puszczam go i patrzę w jego oczy.

Niebieskie.

– Przepraszam…ja myślałem – próbuję się tłumaczyć.

– Zaraz zadzwonię na policję – krzyczy blondynka.

– Odbiło ci już totalnie? – Asia dołącza do chóru.

– Ale ja tylko…

– Żadnego ale – przerywa mi moja narzeczona. – Idź do domu ja to załatwię.

Wstaję i bez słowa znikam w naszej klatce schodowej. Dziewięćdziesiąt sześć pokonanych schodów pozwala mi otrząsnąć się i zrozumieć. Mam już chyba na tym punkcie lekką psychozę, ale jak do stu diabłów miałem zareagować widząc taką scenę? Od tak sobie biegają po nocach. W berka się pewnie bawią, albo w chowanego, tylko pan zapomniał, że trzeba policzyć. Pomóc jej chciałem, uratować jej bladą twarz przed…no właśnie przed czym. Ona ratunku jednak nie chciała, policją mnie straszyła. Asia teraz stara się ugodowo to załatwić, bo ja stał bym tam tylko jak kołek i powtarzając w kółko "przepraszam" zbierał pomyje wylewane mi na głowę. Może coś bym odszczeknął, ale nie wyszło by mi to na dobre. Dlatego to ona tam jest, a ja tu. Stoję przed drzwiami naszego mieszkania i uświadamiam sobie, że zapomniałem wziąć klucza. Szarpię za klamkę, ale nic to nie daje. Asia ma swój w torebce, którą teraz wymachuje pewnie przed niebieskimi oczami tego kolesia, strasząc go wszystkimi dziewięcioma kręgami piekieł, jeśli tylko spróbuje dotknąć telefonu.

Co teraz? Czekam, przecież tam do nich nie wrócę. Czemu nie mamy drzwi otwieranych na linie papilarne? No tak, przecież nas nie stać. Jakbym zarabiał cztery razy tyle co teraz, to wszędzie bym takie czytniki zamontował, nawet wodę w sedesie by się tak spuszczało.

Siadam na wycieraczce. Czuję się jak bezdomny, co cudem wdarł się na klatkę schodową i szuka teraz dogodnego miejsca do noclegu. Bo innego wyjścia nie mam. Zwijam się w kłębek, opieram głowę na ramieniu i nucę sobie kołysankę, słów nie pamiętam, jednak sama melodia działa uspokajająco. Zasnąłbym od razu, gdybym tak nie fałszował.

Jakiś czas później jak przez mgłę widzę wychodzącą z windy Asię. Coś robi, coś mówi, chyba klęka przy mnie, jestem jednak zbyt ospały, żeby rozróżnić szczegóły. Pamiętam szczęk kluczy w zamku i zimny dotyk poduszki na nieogolonym policzku.

Potem jest ciemność. Mówi do mnie i śmieje się, bo jej nie rozumiem. Staram się ze wszystkich sił, ale kończy się na tym, że nadymam policzki powietrzem i odlatuje gnany w siną dal, siłą wiejącego wiatru.

Znowu śnił mi się ten sam koszmar. Byłem Indianą Jonesem. Miałem kapelusz, bat i kwadratową szczękę Harrisona Forda. Cacy. Zwiedzam sobie jakieś prastare ruiny i nagle ląduje w długim korytarzu. Idę dziarsko przed siebie. Gdzieś daleko z tyłu słyszę okropny trzask i dźwięk jakby zbliżającego się pociągu. Odwracam się. Widzę światełko na końcu tunelu, tylko, że jest ono czarne i z każdą chwilą robi się coraz większe. Orientuje się, że toczy się na mnie ogromna kamienna kula. Chcę uciekać, tylko, że nie mogę się wydostać z tego pieprzonego kanału. Biegnę przed siebie. Nie mam innego wyboru. W gardle rośnie mi gula strachu. Nie oglądam się za siebie. Nie mam po co. Słysze ją. Goni mnie jak wściekły pies. Jest już tuż tuż. Chce mnie przerobić na naleśnik z mięsem i czuję, że chyba jej się uda. W tym momencie widzę odbijający w bok korytarz. Jeszcze tylko kilka metrów i uda mi się do niego wskoczyć.

Potykam się. Zahaczam jedną nogą o drugą i ląduje pyskiem na twardym kamieniu. Rozbijam sobie nos i wybijam kilka zębów. W ustach mam pełno krwi. Kapelusz spada mi z potłuczonej czaszki i odlatuje gdzieś w bok. Zdążyłem tylko przekręcić się na plecy. Nawet nie pisnąłem. Błyskawicznie zajęła cały mój horyzont. Zgniotła mnie jak karalucha. Przerobiła na krwawą miazgę i jakby nic się nie stało potoczyła się dalej.

Krzyknąłem. Aż gołębie pouciekały z parapetu. Wnerwiają mnie te małe łajzy. Lata toto po mieście, wszędzie gdzie tylko można wciskając swoje pierzaste tyłki i sra gdzie popadnie. Idę czasami ulicą i patrze na takiego dziobatego alfonsa, jak prowadzi chodnikiem swoje chude stadko w poszukiwaniu porzuconych okruchów. Już ja bym im nasypał okruchów, takich ze śrutem. Ale nic by to nie dało. Za sprytne są bestie. Gruchające mendy. Jak to się nazywało, miałem to kiedyś w szkole, wiem już. Synantropijne. Szczyt przystosowania do życia w mieście. Nadlatuje taki jak szwabski bombowiec, atakuje trzymanego w ręku pączka i patrzy tymi czarnymi ślepkami, jak wypada ci z ręki. Ląduje potem przy nim, jak już leży gdzieś na skraju kałuży. Przecież nie będę z ziemi podnosił. Zlatuje się ich potem cała masa i w ramach podziękowania, któryś sra ci na głowę. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Zlany potem usiadłem na łóżku. Gołębie wróciły na parapet i swoim uporczywym gruchaniem przerwały ciszę. A było tak miło.

Otwieram okno.

Nie ma ich.

Nie było od prawie dwudziestu lat.

 

 

cdn

Koniec

Komentarze

I za to opowiadanie daję piątke, choć z niewielkim minusem, bo pare takich dziwnie skonstruowanych zdań znalazłem. Nie wiem czy są błędne, czy tylko mi tak zabrzmiały, w każdym razie wybiły z rytmu czytania. Ale opko na poziomie poprzedniej części. Pozdrawiam.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

I niestety, wyprzedziłeś w rankingu Zico, ale zaraz zostaniesz wypozycjonowany ;)

Dość zabawna historia, chociaż zakończenie - jak dla mnie - za bardzo oczywiste. Na szczęście dobrze rozwiązane (te gołębie). Kompozycja podoba mi się, mimo kilku dłużyzn i kilku przestylizowanych momentów. Zmieniasz czas opowieści, ale nie odczułem tego jako mankament. Ciekawe, czy teraz mam prawo wytknąć błędy interpunkcyjne i inne? Więc zabrakło sporo przecinków (jeśli Ci się chce, to przejrzyj, np. przyjmij zasadę, że orzeczenia trzeba rozdzielać przecinkami, a jeśli masz wątpliwości, zajrzyj na zasady pisowni na so.pwn.pl). Kilka wypatrzonych błędów:
>Nic nie mówi, niie musi.
Literówka niie
>starała by się tłumaczyć
starałaby
> jak się tylko trochę dorobimy
jak tylko dorobimy się trochę - chyba zgrabniej
> Rozchylone palce zostawiają ślad
Te rozchylone nie pasuje
> Tłucze mnie po plecach.
Tłucze razi, za potoczne
> Jeszcze trzy lata, masz przysięgnąć mi na ołtarzu, a potem rób sobie co chcesz. >Zrozumiałeś?
Wydaje mi się, że w rozumowaniu narzeczonej jest logiczna sprzeczność - przed ślubem ma uważać, a potem już nie musi? Dlaczego?
> Podchodzę do lady
Nie lady (ta jest w sklepie) tylko blatu. Czy Ty czasem gotujesz? ;)
> Bez różnicy i tak już oboje płaczemy.
??
> Przyjechali i zabrali ją, przypiętą pasami do szpitala.
Przyjechali i przypiętą pasami do łóżka zabrali do szpitala? Chodzi o to, żebt nie była przypinana do budynku szpitalnego.
> we wiórkach kokosowych
Hmm... w wiórkach, jeśli już.
> Pakują w nie tony steryd
Chyba sterydów.
> Zdążyłem się tylko przekręcić się na plecy.
Odrobinę mniej się.
PS. Jak dostaniesz jedynkę, daj znać, wstawię Ci sześć dla przeciwwagi ;P

Dzięki za wypunktowanie, wieczorem poporawiam, bo teraz nie mam czasu, tak tylko zajrzałem.
Skryty jedynkowicz chyba już nie działa, po ostatniej dyskusji, gdzie pan Jakub go postraszył:P
Przecinki jak zwykle moja zmora, zaraz się położe na łóżku fakira:P
Genralnie to z wypunktowaniem masz w większości rację, dzięki ci za to, tylko z tą ladą, u mnie w domu rodzinnym w kuchni stoi taki twór i zawsze nazywany był ladą, nie wiedziałem, że to błąd, jesli tak to poprawię.
Dzięki raz jeszcze za wszystko.

W sumie to poporawiałem:P
Za przecinki się nie biore, bo zepsuję sprawę jeszcze bardziej:P

Może to jest regionalizm? Z jakiej części Polski jesteś?
Co do jedynkowicza - działa nadal i ma (mają) się bardzo dobrze.

Hmmm to ciężko powiedzieć, jestem jednym z najdalej wysuniętych na południe elementów woj. mazowieckiego, mam 50m przez las do woj. świętokrzyskiego:P
Zabij mnie ale nie wiem jaki to region.

Mimo wszystko zapewniam Cię, że wyraz ten powszechnie kojarzony jest z ladą sklepową. W kuchni występuje blat (roboczy) a pulpit to blat, ale nie w kuchni. Może faktycznie słowo w tym znaczeniu jest regionalizmem.

Nie no jasne, pewnie masz racje. Znam to zjawisko, mieszkając  w akademiku, spotykałem się z ludźmi z różnych stron Polski i się takie sytuacje zdarzały dosyć często.
Odpadłem jak kolega z Inowrocławia nazwał temperówkę ( u mnie mówi się strugaczka) oszczytko:P

Wg mnie na 5. 

Kiedy część 3? :)

Nie chciałem oceniać, bo nie wiem ciągle do czego to zmierza, ale za gołębie masz (5) :D

Dzisiaj między 12 a 15 tropię wszystkie c zasowniki pochodzace od "ubrać".
"Asia ubiera leciutką, przewiewną sukienkę we wzorek przypominający łąkę." - w co ubiera sukienkę? Ubiera się kogoś/coś w coś.

u mnie się mówi "ubiera" w sensie "zakłada" po prostu, bez niczego, nie wiedziałem, że to błąd

Nowa Fantastyka