- Opowiadanie: qaz56 - W sercu smoka

W sercu smoka


 

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

W sercu smoka

Gorejące trzewia ziemi, rozpalały skały wędrujące poprzez kręte labirynty ku powierzchni. Stopiona masa krzemianów gotowała się w sobie szukając ujścia by pewnego dnia pod naciskiem matki Gai wystrzelić w niezachwiany błękit nieba na którym rozfalują się sine smugi.

Haraksor czuł, że w jego wnętrznościach przebiega identyczny proces i niebawem zmusi swe kiszki do zaciśnięcia się na palenisku by wydmuchnąć majestatyczny obłok ognia. Wewnętrzny płomień okazał się trudny w opanowaniu, Haraksor pamiętał jeszcze swe pierwsze próby po których zapłonął cały pysk. Skończone szczęście, że w przeciwieństwie do swych dalekich kuzynów pokrywały go piękne łuski, inaczej pozbyłby się eleganckich sumiastych wąsów raz z futrem.

Rytm dnia podporządkowywał się kaprysom żołądka a gdy te zostały zaspokojone, na pierwszy plan wychodził ciekawski umysł. Smok w swej pieczarze nie rozpoznawał kiedy nadchodzi zmrok a kiedy budzi się poranek, najlepsza pora na łowy. Ciepło którym hojnie obdarzała go góra wystarczało ponad skąpie rozdzielane promienie, jakże aberracyjnym zwierzęciem musiało być to słońce!

Kierując długie, niczym powalone rosłe drzewo, cielsko ku wyjściu czuł na swych szerokich łapach rześki chłód. Obszedł kopczyk skarbów, który pozostawiła mu matka a którą pamiętał jak przez mgłę. Część złotych monet oddzieliła się od reszty więc docisnął je do ziemi by łatwiej było pchnąć nimi we właściwym kierunku. Z brzdękiem padły w pobliżu swych braci. Haraksor rzadko kiedy zastanawiał się nad swym wyglądem, lecz teraz z niemałą przyjemnością porównywał odcień swych łusek z barwą kruszcu. Jak kropla w kroplę.

Świat przywitał go wysoko zawieszoną tarczą księżyca, przymknął swe ukośne oczy by pozdrowić dmący pomiędzy drzewami wiatr. Rozpostarł skrzydła i dał się ponieść ponad oceanem zieleni, nieskażonym do tej pory obecnością inteligencji stawiającej się wyżej niż natura. Świadomość tego dawała mu poczucie bezpieczeństwa, w myślach pochwalił matkę która wyniosła się tak daleko w tundrę. Czuł jednak mentale kłucie w boku, chęć poznania i eksploracji. Ileż razy można oglądać te same wierzchołki drzew, pikować w dół pomiędzy nimi by zatopić ostre pazury w grzbiet łosia. Każdego dnia ten sam obraz, ten sam smak mięsa i ta sama danina w postaci nienaruszonego łba pozostawiona duchom lasu.

Haraksor mknął pomiędzy chmurami rozwiewając obłoki. Szybował przed siebie, tak dalece jak tylko pozwalała mapa którą zarysował w umyśle. Znany teren zaczął umykać pod nim na rzecz wielkich, zdawać by się mogło złotych, łat ziemi. Obniżył lot by z ciekawością obejrzeć nowe znalezisko, zatoczył koło i siadł, zagniatając część roślin. Wyglądem przypominały przerośnięte trawy, które widywał już wcześniej. Długie ramiona wyrastające z ziemi kiwały się w rytm podmuchów rozczesujących wąskie liście.

U szczytu każdej rośliny objawiał się kłos oblepiony ziarenkami spoglądającymi spomiędzy plew. Jednym ruchem szczęki skosił kawał pola, kosztując nowej atrakcji. Okazała się mało godna uwagi, smakując właściwie nijako. Pełen rozczarowania smarknął, wtem narosła w nim taka irytacja iż kiszki zacisnęły się samoistnie.

Dym i świetlista łuna konkurowały o miejsce na niebie, przepychając się w tę i z powrotem. Okolica trawiona pożarem rozszerzała się piekielnie szybko. Haraksor padł na lewy bok odcinając dopływ powietrza, po chwili pozostał jedynie przyjemnie ciepły popiół na którym zapadł w sen.

Wybudzony w połowie sennego majaku, poderwał się na cztery łapy nasłuchując. Długi dźwięk rogu powtórzył się, później jeszcze raz w wyższej oktawie. Stanął na tylnych, wspomagając się ogonem. Trakt przed nim zalał się mrowiem świetlików, które rosły i pęczniały z każdym kolejnym rykiem „słonia”.

„unikaj ludzi, tak długo jak tylko zdołasz. Unikaj ich do dnia gdy poczujesz zew” – przypomniał sobie słowa Matki. Nigdy jednak nie wyjaśniła, czym będzie ów zew. „Poznasz, gdy się pojawi” mawiała. Wzbił się w niebo uciekając od konfrontacji, wiedział że w przeciwnym razie pole opuściłaby żywa tylko jedna ze stron i niekoniecznie byłby to on.

Kilka następnych dni Haraksor trzymał się wyłącznie tundry, zaspakajając żądze głodu i wracając do swego leża. Układał łeb na przednich łapach, życie wyglądało wówczas melancholijnie i pusto. Jednym okiem lustrował wielkość skarbu zastanawiając się, czy będzie wystarczający a jeśli nie to jak go powiększyć by skusić swą wybrankę. Matka wiedziałaby co zrobić.

Niedługo potem po tundrze niosły się niespotykane dotąd dźwięki. Wysokie sosny jęczały w ból po każdym rytmicznym uderzeniu, krzyczały powalane na ziemię jakby licho zawitało w te strony. Jednookiej mary nigdzie nie było dotąd widać, a nawet wyczulony węch Haraksora niczego nie odnotował. Ciekawość wzięła górą nawyk bezpiecznego skrywania się.

Rozpostarł szeroko skrzydła tak by sięgały od ściany do ściany wąskiego korytarza, wyciągnął szyję w przód niczym chart. Zachrzęściły wszystkie łączenia pomiędzy kośćmi. Ruszył dobrze wydeptaną ścieżką, jak miał to w zwyczaju robić codziennie. Mógł w prawdzie wylecieć jednym z kilkunastu kominów, jednak w poruszaniu się na własnych łapach było coś majestatycznego.

Tentem koni który pojawił się znienacka poniosły ściany jaskini przekłamując ilość obcych. Smok cofnął żołądek pod sam krzyż, nabierając powietrza przeponą i dął w płuca z których kanalikami gaz przepłynął do kościanych rezonatorów, wywołując ryk którego nie dało się pomylić z jakimkolwiek innym stworzeniem. Znak ten nie spłoszył jednak nieproszonych gości. Wtargnęli z pełnym impetem.

Lance mknął pierwsze niczym kierunkowskaz dla trzymających je rycerzy. Pierwsze co rzuciło się smoku w oczy, to wielkie nieforemne gary nasadzone na łbach przybyłych. Całe wydawały się być wykonane z nitowanych płyt, których nie da się rozdzielić czy podnieść przesłony. Haraksor tak bardzo chciał dowiedzieć się jaki też pysk posiadają ludzie. Wąskie wizury oraz kilkanaście niewielkich otworów nie pozwalały dostrzec żadnych szczegółów w tych kilku ułamkach sekund od wjazdu do pierwszych drzazg które posypały się gdy wrazili mu żelazne groty w bok.

Nie zahartowana w boju łuska rozpękła umożliwiając drzewcom broni zakosztować soczystej krwi. Rycerze zaczęli nawoływać jeden do drugiego w nieznanym Haraksorowi języku. Mógł odwołać się do magii pradawnych lecz nagły szok i wola walki pokierowała czyny w inną stronę. Zamachnął się ostro urywając koński łeb. Bezwładne truchło wywinęło pętlę przygniatając swego jeźdźca.

Z boku nacierało dwoje innych zbrojnych za którymi stał mężczyzna w tunice o którego tors obijał się Filakterie. Amulet promieniał jednostajnym światłem w którego blasku dostrzec można było niezwykłe oprzyrządowanie przytroczone u pasa.

Smok walczył jak na bestię przystało, wykorzystując wszystkie przyrodzone mu narzędzia. Kłapnął szczęką amputując tym samym rękę jednego z oprawców. Smakował paskudnie. Zbierał jednak razy, które zmusiły go do wycofania się w rejon w którym pieczara dawała większe szanse na przeżycie. Przednie lewe łapsko, posieczone przez topory, na niewiele się już zdało. Powłóczył nim jak zbędnym balastem.

Zbrojni nie odpuszczali, szczególnie że mężczyzna w tunice zagrzewał ich do kolejnych poświęceń. Nie było rady, Haraksor sięgnął do najgłębszych pokładów energii skrytych wewnątrz jestestwa smoków. Krnąbrne dziedzictwo bękartów magii. Prężył się niczym kot, skupiając swe siły.

Huknął ogonem w nisko zawieszone sklepienie. Nagły wybuch zatrząsł posadami. Runęło na niego, blokując dojście do leża ze złotem.

Wyprawa miała zakończyć się sukcesem. Dzięki sprzyjającym okolicznością losu, natrafili na młodego osobnika który nie był w stanie uśmiercić więcej niż co czwartego członka trupy. Wliczone koszta. Boskie wstawiennictwo musiało działać, pomyślał Tueg gdy smoczysko zaczynało podawać tyły. Jeszcze moment i dobiorą się do tego po co przybyli.

- Naprzód! Zwycięstwo jest bliskie – rzucił po dnosząc amulet na wysokość oczu.

Wszystko szło zgodnie z planem. Topory szły w ruch z rzeźnicką precyzją. Mieli już zadać ostateczny cios gdy w tunelu tąpnęło. Skalny nawis przykrył bestię wzbijając w powietrze tumany dławiącego kurzu. Parobek stojący najbliżej udusił się, nieco lepiej wyglądali pozostali. Kasłając od czasu do czasu rękoma starali się rozwiać kłębowisko. Nim pył osiadł całkiem spod gruzowiska wyczołgał się młody mężczyzna o nienaturalnie jasnych włosach oblepionych smoczym tłuszczem.

- Skądżeś się tu wziło – zapytał Tueg.

- Nie wiem panie – odpowiedział, oczyszczając swą skąpą szatę jakby zdarte z bogu ducha winnego jelenia.

- Jak Cię zwą?

- Araksor dobry Panie – mówiąc to wpatrywał się dosadnie w rysy twarzy swego rozmówcy.

- Musiał zostać porzucony na pożarcie, niczym dziewice z południowych wsi.

- Prawiczek – rzucił rozbawiony rycerz, zajmując się grabieżą niedawnego towarzysza.

- Panowie, trzeba nam będzie wrócić tutaj z nową wyprawą. Kalos, udasz się do Nerumy po górników. Trzeba oczyścić to przejście, żeby wyprawa zwróciła się nam jakkolwiek. Co do Ciebie, będziesz musiał odpracować u nas ratunek.

- Razzel nie będzie zadowolony z takiego obrotu sprawy. Wykrwawiasz jego najlepszych ludzi nie przynosząc mu w zamian niczego cennego – Do rozmowy przyłączył się mocarny mężczyzna z bakobrodami.

- Nie musisz mi tego mówić Balbanosie. Zbierać się! Przed nami długa podróż powrotna. Araksor, przejmiesz obowiązki naszego parobka, zabierz jego koszulę Twoja nie nadaje się już do niczego. Pomożesz zdjąć rynsztunek i zwiniesz obozowisko.

Obrócił się na pięcie i odszedł.

Araksor przyglądał się swym dłonią, jakby widząc je po raz pierwszy. Rozkładał palce, to je znów zaciskał testując jak wielką siłę włożyć w poszczególne ruchy. Z milczącym posłuszeństwem, wykonywał wszystkie nakazy. Po oporządzeniu taboru ruszyli w drogę a Araksor wiedział, że to zew go wezwał.

Po zamknięciu oczu w swej nowej formie czuł się przerażająco mały, zbyt mocno upakowany w niewielkiej przestrzeni. Skóra była taka ciasna, że ledwie napiął mięśnie a te wyskoczyły na wierzch ze świeżą sprężystością. Dusza wygrywała na jego myślach przeklętą serenadę, zmuszając do nagłego działania. Teraz już wiedział, co miała na myśli matka wpajając weń różne nauki. Nigdy nie przypuszczał jak wielką moc posiadają prastarzy której cząstkę posiadł i on sam. Całe otoczenie wydawało się zupełnie nowe, inne od tego co zapamiętał z wszystkich swych lotów.

Upajał się przysłuchiwaniem gaworzenia tych dziwnych istot. I póki potrafił wykrzesać w sobie zainteresowanie gniew spływał gdzieś na dno zbierając się w czarze, która ostatecznie przeleje się w szale mordu. Obserwowanie jak się poruszają, jak jedzą, piją i srają sprawiało mu radość.

- Gdzie jedziemy? – spytał siląc się na odpowiedni dobór słów. Przyłapał się już wcześniej, że jego magicznie wywołana osobowość podpowiada frazy nieprzystające do sytuacji.

- Nie pochodzisz z tych stron co?

Smok wzdrygnął ludzkimi ramionami.

- Quoor, największe miasto prowincji. Zobaczymy czy Razzel da nam kolejne zlecenie czy banicja w ucieczce przed stryczkiem – powiedział młokos z mlekiem pod nosem. Araksor nie widział go podczas starcia.

- Miasto – mruknął w zadumie smakując słowo. Przeszukał naprędce duchowy magazyn prastarych by przekonać się cóż ono oznacza.

Jechali a wilk w owczej skórze uczył się.

Sierp księżyca zdążył czterokrotnie zagościć na nieboskłonie i zejść z niego nim dotarli w niegościnne mury przy których ciągnął się zewnętrzny targ. Ludzie wpadali nań w retwesie gubiąc dzieci kręcące się pod nogami. Nieliczne karawany zatrzymywały się w Quoor w tych niesprzyjających czasach, lecz Ci którzy podjęli ryzyko mogli liczyć na sowity zarobek. Rozwieszone nad stoiskami różnobarwne płachty przykuwały wzrok a Haraksor dał się im ponieść.

Witane z zaciekawieniem wozy wjechały na prostokątny rynek, zatrzymując się pod bogatym domem w zabudowie szachulcowej jakich było tutaj wiele. Straż stojąca przed żelaznymi wrotami prowadzącymi do ogrodów, rozmówiła się Tuegiem po czym pozwolono karawanie wjechać.

Gawiedź, która chciała dowiedzieć się jak przebiegła wyprawa została rozpędzona, do czego z nieukrywaną radością przyłożył rękę Balbanos. Pośród przepędzonych znaleźli się ludzie, którzy wiedzieli już, że nie wszystkim udało się powrócić. Jakim kosztem?

Do obszernej sali na końcu której płonął ogień w kominku pierwszy wszedł Tueg prostując się do granicy możliwości. Wyglądał nieco jak lalka której do miednicy poprzez cały kręgosłup przytroczono linkę. Starał się nadać swej postawie maksimum dostojności, szczególnie że wiedział jak może zareagować Razzel.

Araksor został zmuszony do pozostania na zewnątrz i zajęcia się umęczonymi zwierzętami, jako że nie miał ku temu najmniejszych predyspozycji wślizgnął się po kilku minutach do całej reszty i stanął na uboczu. Okazałe wnętrze mogło poszczycić się licznymi kobiercami. Na południowej ścianie zawisł gobelin a na nim skrzyżowane oręża. Poniżej stał stół wraz z trzema siedziskami z litego drewna. Dwa nadal były wolne.

- Cóż masz dla mnie dziś Tuegu, liczę na dobre wieści – mówiący to Razzel siedział w głębokim fotelu z kielichem wysadzanym klejnotami. Dłoń która go trzymała, ciężka była od sygnetów. Widać wszak magnacki los.

- Znaleźliśmy leżę, pojedynczy samotny młodzik. Poszło lepiej niż można było zakładać.

- konkrety – rzucił nadziewając połeć mięcha na sztylet.

- Bestia padła…

- Ile fiolek – rzekł z naciskiem.

- Żadnej – odpowiedział, po czym zacisnął szczęki.

Araksor spoglądał na całe zajście z zafascynowaniem prostodusznego pastuszka. Magnat wstał a minę miał nieprzeniknioną. Tueg przestąpił z nogi na nogę, czekając srogiej reakcji która nie następowała. Zbliżył się do oprawionej ryciny przedstawiającej głowę rodu z poprzedniego pokolenia. Wyglądali niemal identycznie.

- Zawodzisz mnie. Zdajesz sobie sprawę co stanie się jeśli nie dostarczę wieży tego na czas?

- Tak Panie, śpieszę jednakże z informacją którą zdobyłem w drodze. Na południowych rubieżach odnaleziono smoczycę. Ze słów ludzi wnioskować można, że jest dojrzała i w fazie rozrodu. Może złożyła już jaja.

- Śmiesz dalej wkładać dłoń do mej sakwy? Dwie monety królewskie i nic więcej.

- Z tak przydzieloną szkatułą wyprawa spłonie. Nikt żywy nie wróci.

- Marnotrawisz mój czas – odpowiedział marszcząc brwi, po czym gdy spostrzegł Araksora dodał: – cóż ten parobek robi w mym salonie.

- Ja mogę wszystko wyjaśnić – rzucił, nie spoglądając się za siebie. – Uratowaliśmy go z smoczej niewoli.

- Masz ogromne szczęście – skierował swe słowa ku Araksorowi. – Wcielam Cię do mojej armii. Panowie dozbrójcie go, kaftam kawał żelaza. Te sprawy.

- Mogę poradzić sobie bez tego – odpowiedział spokojnie, skupiając na sobie uwagę wszystkich.

- Sam pokryjesz wizytę medyka gdy zwichruje do końca, musiał tam porządnie oberwać – zaśmiał się potulnie.

Smok przeszedł dumnie przez pokój, połknął po drodze trzy hausty powietrza i plunął ogniem w kominek. Uśmiechnął się krnąbrnie, dumny z swego popisu, zupełnie nie zdając sobie sprawy z konsekwencji.

- Heretyk? – spytał Razzel Tuega, lecz ten nie odpowiedział. – Nie widzę na nim znamienia cechowego. Jeśli ktokolwiek się o tym dowie, czeka nas stos – przechylił puchar wlewając całą zawartość do gardła.

- Wcześniej nie przejawiał żadnych magicznych zdolności!

- Zabierzcie go jak najdalej stąd, musimy poważniej omówić szczegóły waszej nowej wyprawy.

W ten oto sposób smok, zagwarantował sobie udział w polowaniu na smoczycę.

Nastały chłody a każdy kolejny dzień zwiastował rychłe nadejście zimy, która odwlekała swe stawiennictwo. Przygotowano nowe przyodziewki z grubych korzuchów i czapy z rondem z krawędzi spadały kaskadami zwoje materiału chroniące twarz. Haraksor nie mógł pogodzić się z założeniem skórzanych rękawic, było w tym coś okropnie złowrogiego, wdziewać na siebie obcą skórę.

Wozy ustawione w sznurze jechały w dal, mijając pola, lasy i ogrody. Wojowie umilali podróż cierpkim trunkiem, po którym głowa cięższa za to sen lżejszy. Alkohol odpowiadał Haraksorowi jak cierń w rzyci.

Przemierzyli pół prowincji zatrzymując się w okolicznych wsiach rozpytując o gniazdo bestii. Ludzie niewiele wiedzieli bądź niechętnie dzielili się swymi doświadczeniami. Inwentarz pozostawał właściwie nie naruszony, a pojedyncze zguby przypisywano tutejszym wilkom.

- Biłeś się kiedy? – Zapytał Wantu, młokos z pręgą na szyi sadowiący się na koźle. Nikomu wyznać nie chciał, który władyk nakazał zarzucić pętlę na jego młodą głowę.

- Można tak powiedzieć.

- Jak było?

- Dostało mi się potężnie i ledwie uszedłem z życiem – odparł smok w ludzkim nadal ciele.

- Z tym swoim ognistym oddechem? Dziwi mnie to. Każdy uchodziłby co sił w nogach.

- Używam go raczej oszczędnie – wyznał po czym skierował rozmowę na inne tory. – Po co właściwie te wyprawy, w domu widziałem wiele bogactw?

- Jak to, po co? Przecież to oczywiste.

- Wyjaśnij mi.

- Skarby to najmniejsza pokusa. Wszystko skupia się wokoło zachcianek Wieży – mówił z coraz niższym tonem. – Ta ich cała sztuka wymaga krwi, nie byle jakiej. Ot świńska być nie może, bo widzicie nieczysta. Wprawdzie nie wiem co to znaczy, ale tak mawiają. Dobra krew jest od leszych, ale tych mniej już na świecie niż innych panków. Cenią również mchowe ludki, łapiesz takiego i przecierasz niczym pomidora a co wyjdzie to w słój, wyżej ceniona jest krew… – młokos podrapał się pod nosem. – a nie pamiętam jak się to bydle nazywało. Smoki to już coś, dużo tego w krwi mają czego Mistrzowie wierzy pożądają.

- Czyli smocza najlepsza? – zapytał podejrzliwie.

- Dalej mamy Obliki, Stichije i Ażdachy a pewnie jeszcze więcej innych rzadszych. Słyszałem, jak pewnego razu stary wilk przyniósł w ampułce pyłek po Obliku nie więcej niż teraz mam o tu za tym paznokciem. Ponoć do rąk dostał weksel za który mógł kupić cały okręt.

- Pojąć nie mogę w jakim celu to bestialstwo – rzucił z odrazą.

- Możni się potykają, ich sprawy ich prawo – powiedział sentencjonalnie.

- Wantu, a kto dał im to prawo.

Ten wlepił w niego oczy pozbawione rozumu, podobne do tych u oszalałych zwierząt. Konie z zaprzęgu zaczęły prychać niespokojnie.

- Dziwni z was ludzie.

- Tueg daje znaki, leże musi być już całkiem blisko. Zeskakuj, trzeba zająć się tamtymi pakunkami.

Zabawa ze skrzyniami zajęła im całe południe, wpierw zluzowali wszystkie liny. Następnie gdy mieli już dojście do żeliwnych uchwytów, ściągali drewniane kontenery układając je wzdłuż drogi porośniętej typowym polnych chwostem. Wydeptany w niedługim czasie plac stał się dumnym właścicielem płonącego stosu nad którym zawisły kociołek w którym to kuchcik mieszał chochlą. Rzut kamieniem dalej wzniesiono namioty z grubego pledu, wszystkie należały do przywódcy rajdu.

Tego dnia pozwolili sobie na wytchnienie, i zebranie sił, jedynie Simons zastępujący poprzedniego tropiciela badał okolicę. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że dobrze trafili. Jednak tylko Araksor dzięki swym wewnętrznym, szczątkowym nozdrzom czuł w powietrzu subtelną woń. Umysł zareagował automatycznie, przywołując obraz matki. Świadomość skorygowała wyobrażenie, degradując zapach do esencji przynależnej jedynie samicą.

Smok obracał pewną myślą na wszystkie strony. Jak daleko zanurzać się w te doświadczenie, jak długo cieszyć intelekt obcowanie z tak przyziemnym gatunkiem jakim są ludzie. Jak bardzo można być zgniłym i bezrozumnym?

Zanurzył się ponownie w pamięci pradawnych, szukając odpowiedzi na nagłe pytanie. Co zrobić by powrócić do właściwej formy? Odrzucenie jej pochłonęło niewyobrażalne pokłady mocy. Pradawni szeptali jeden przez drugiego, zlewając się w przeogromny potok słów. Poprosił ich by zamilkli, usłuchali. Wywołał jednego, a ten przybył w swej eterycznej postaci niewidocznej dla nikogo innego.

- Praojcze naucz mnie.

- Wybrałeś sobie dość, niechlujną powłokę – przyznał zniesmaczony.

- Zew po którym zapragnąłem ich poznać sprawił, bym stał się właśnie taki.

- Wiem dlaczego skierowałeś swój umysł w kierunku przeszłości. Wyjawię Ci, potomku mych potomków co uczynić musisz.

- Odrzeknij zatem – rzekł we własnym umyśle, rozkładając się na płaszczu.

- Po trudną ścieżkę sięgnąłeś, zmiennokształtność wymaga wprawy. Żaden z mych braci nigdy nie przeistoczył się tak mocno, przynajmniej za pierwszym razem. Słuchaj więc, to czego dokonałeś odrzucając część siebie zwiemy Rujnacją. To najłatwiejszy krok. Jednak teraz potrzebujesz Wzmożenia.

- Chcę zwyczajnie wrócić do mej pierwotnej formy.

- To nigdy nie jest pierwotna forma – odparł z mentorski zacięciem. – Nigdy nie wracasz do tego samego ciała, choć wygląd będzie ten sam. Potrzebujesz wiele materii, najprościej stanąć na swym zezwłoku wchłaniając go. To rzadko jest możliwe, poszukaj alternatyw.

- Jak?

Nim Praojciec udzielił swej odpowiedzi, podniósł się głos rogu. Znak, że na niebie objawiła się smoczyca. Pierwsze zlustrowanie nieba, nie ujawniało niczego. Dopiero wytężenie wzroku skupionego na nielicznych chmurach, pozwolił spostrzec smukłą sylwetkę przemykając po białym tle. Z ziemi zdawała się być, niewiele większa od sroki siedzącej na pobliskiej gałęzi.

Zbrojni poderwali się na równe nogi chwytając piki oraz oszczepy rozpraszając się. Widać było jak napinają mięśnie, zaciskając dłonie na drzewcach. Smoczyca zniknęła z pola widzenia, ludzie przygotowali się go nagłego nurkowania bestii. Wysilali wzrok nie mogąc uchwycić choćby zarysu prastarego jaszczura.

Araksor stał spokojnie, wiedział że zatoczyła krąg i umknęła do swego leża. Znudzony ruszył z własną misą, podkradając potrawkę z kociołka póki nikt nie widział. Parujące danie smakowało parszywie, wyrzucił je zatem wracając na własne posłanie.

Brnięcie przez zmrożony las, przynosił ukojenie. Simons parł do przodu sprawiając wrażenie, iż jest cały czas u siebie. Krótki zwiad okazał się cenną lekcją. Pękate drzewa stały niewzruszone, kpiąc sobie z wszelkich podrywów wiatru które pojawiały się coraz częściej. Po drodze minęli opuszczone wyrębisko na którym walały się piękne polana. Ludzie milczeli, tak trzeba było z szacunku dla duchów tego miejsca.

- Araksorze bałeś się kiedyś, że nie otworzysz oczu? – Zagadnął Wantu, trzymający tyły.

- Z jakiego powodu miałbym?

- Śmierć we śnie, to straszliwa skaza. Kara za niegodne życie. Często czuję tak jak dziś, że właśnie mój żywot…

- Zachować spokój! – rzucił silnym acz spokojnym głosem Tueg.

Okolica przez którą prowadził wyprawę była całkiem wyludniona. Wantu szedł o zakład, że nawet mały ludek opuścił to przeklęte miejsce. Od czasu do czasu mijali samotne łby jeleniowatych, których tusze całkiem ogołocono. Rycerze mijali je szerokim łukiem czując siedzące na nich Licho. Jednooka przyglądała się im z daleka, zbyt wychudzona by dotrzymać kroku nie dołączyła do pochodu.

Filakterie zaczęło goreć intensywnym światłem. Tueg skrył je głęboko za pazuchą przyjmując to jako zły omen. Nie rzekł niczego zostawiając tę wiedzę wyłącznie dla siebie. Nadbrzeżne drzewa, martwe, popalone odchodami wyznaczały ścieżkę. Pousychane gałęzie przypominały oskarżycielskie paluch wytykające dom winowajcy gdzieś za kolejnym wzgórzem.

- Wantu chcę Cię ostrzec, bom Cię polubił w przeciwieństwie do reszty tej bandy. Nie wyjdziecie stąd żywi, zawróć i ocal żywot.

- Co ty tak nagle spozierasz tak nienawistnym wzrokiem.

- Zabawa się skończyła. Odejdź, chcę byś żył – mówiąc to puścił dym nosem.

- Słusznie ostrzegali mnie przed heretykami.

- Idź, inaczej Licho poniesie Twój zezwłok do miasta rozgaszczając się w obcej skórze. Głupi tuku, pamiętasz rany zadane tamtemu smoku pod wulkanem? – pytając podwinął rękaw dłoni odsłaniając szramy.

Młokos przysiadł na pniaku, zerkając na towarzyszy broni wahając się czy zawezwać ich czy runąć w dół zbocza uciekając co sił w nogach. Zbyt wiele dziwów widział na świecie, by pozwolić sobie na dyktat rozumu. Haraksor puścił kolejny obłok dymu, dając jednoznacznie do zrozumienia kim jest.

Wantu wyskoczył z miejsca, po trzech krokach zahaczył stopą o wystający korzeń nurkując w gąszcz. Smok skupił się na zbrojnych, obserwując ich gorączkową bieganinę. Ktoś zadął w róg, raz, drugi, trzeci. Gdyby w okolicy swą kolonię uwiło ptactwo, niechybnie poderwałoby się do lotu. Nic takiego jednak się nie stało. W odpowiedzi w powietrze pomknął dumny ryk zdradzając położenie smoczycy.

Rycerze ruszyli dwójkami z wielkimi tarczami uniesionymi ponad głowy. W pierwszej parze dobrali się Balbanos z Simonsem. Kroczyli z wolna, obawiając się nagłego ataku. Wszystko dookoła zamarło. Cisza niosła w sobie groźbę niewyobrażalnego mordu. Do szczytu pozostało ledwie kilka kroków.

Wtem nagle, bez jakiegokolwiek ostrzeżenie słup ognia pomknął pomiędzy martwymi drzewami, czyniąc z nich pokraczne pochodnie. Jęk bólu wzniósł się w niebo, haraksor nie czekał reakcji zaskoczonych wojów. Doskoczył do Tuega, ten zasłonił się ręką. Płomienie oblały go ze wszystkich stron wgryzając się w tunikę. Żar narastał z sekundy na sekundę, truchło runęło u stóp smoka.

Smoczyca również nie próżnowała, zasypując niechcianych gości gradem kamieni wystrzeliwanych z giętkiego ogona niczym katapulta mistrzów rzemiosła. Gęsta nawałnica skalnych złomów, nikt nie zwrócił uwagi na kobaltową barwę, wymusiła na dwóch parach ciężkozbrojnych zatrzymanie się. Nie wiedząc gdzie celować, ciskali na oślep oszczepami. Ściana ognia wyrastająca tuż za nimi odcięła drogę ucieczki. Przylgnęli do siebie plecami starając się chronić swych tyłów.

Haraksor sięgnął do pokładów mocy, zalegających w złomach kości. Narastająca wibracja zaczęła mierzić skórę, jakby świąd nieoczekiwanie zaatakował całe ciało. Mięśnie pulsowały chcąc wyskoczyć z zajmowanych przez siebie miejsc. Przywołał do siebie cykl Wzmożenia. Połać ziemi wokoło niego implodowała wraz z całą materią zalegającą dookoła. Ciało Tuega zniknęło zupełnie.

Jednak pierwsza przemiana była straszliwie męcząca, a jej efekt nieudolny. Skrzydła cienkie i zniszczone nie nadawały się do lotu. Na uderzenie serca stracił przytomność, nieopodal miejsca gdzie się przebudził gorał niski krzew. Spojrzał się swej podobiźnie odbitej w intensywności płomieni. Nie spodobał się sobie. Upuścił nieco energii, by na nowo Rujnacja ociosała jego ciało niczym dostojny rzeźbiarz pracujący w kamiennej bryle.

Złapał kilka haustów powietrza, po czym ponownie spróbował przemiany. Mięśnie rozsadzane bolesnym rozrostem, pulsowały intensywnie. Żebra uderzyły z impetem na zewnątrz rozciągając do granic wytrzymałości ludzką powłokę. Jeszcze chwila i naga kość objawi się światu.

Wyglądał niczym wygłodzony strach. Zwinął się pod wpływem kolejnej fali bólu. Nie sądził, że powrót do dawnej formy okaże się tak nieprzyjemny. Ciało przeszła kolejna fala gorąca po której nastąpił zimny pot. Na plecach tuż poniżej łopatek otwarły się dwie równe rany. Wystrzeliły z nich skrzydła obleczone w słabe ścięgna, wiedział że trzeba będzie zaczekać nim zdołają go unieść. Zerknął jeszcze na swą figurę, to że był rozczarowany to rzec mało, ogłupił sam siebie wmanewrowując w nieoddające rzeczywistości wizje. Haraksor nie odpoznawał sam siebie w tej łykowatej, nieco rozciągniętej jak wyżeł posturze.

Smoczyca wzbiła się w powietrze wprost w snopy dymu przesłaniającego całe niebo. Simons podarł swą koszulę, na skrawki materiału którymi okrywali nosy i usta. Potężny ryk spadł niczym grzmot uderzając z pełną pasją. Groza ścięła mężczyzn, w popłochu rzucili się do ucieczki poprzez skała, płonącą roślinność i drzewo które przed chwilą zawaliło się. Dumna jaszczurzyca siadła na sąsiednim nic nie robiąc sobie ze smagających płomieni. Naprężyła się niczym kot gotowy do skoku na niczego nie spodziewającą się mysz. Gruchnęła na nich i nim ktokolwiek się spostrzegł, duchy opuściły swe cielesne powłoki. Balbanos nie zdążył nawet zamachnąć się toporem.

Pozostali wyłącznie we dwójkę, wlepiając w siebie oczy i jedynie wiatr raczył im przeszkadzać, nosząc na swych skrzydłach jęzory ognia zdające się tańcować do rozszalałej muzyki trzaskających gałęzi. Haraksor ruszył pierwszy, godnym spokojnym krokiem. Ona spoglądała wyczekująco przekrzywiając łeb to w lewo to w prawo. Stali od siebie nie dalej niż długość pożądanej kopii.

Stanęła nieoczekiwanie na tylnych łapach i rzucając całym cielskiem w przód, przygniotła Araksora., Odczuł ten ogromny ciężar, nadomiar złego zacisnęła pazury na obojczykach które uginały się pod wpływem siły. Nasz smok zaczerpnął ostatkiem sił haust powietrza i dął tworząc stróżkę jadowitego ognia uderzającą wprost w nozdrza.

- Zatrzymaj się! – zakrzyknął jeszcze nieruchomiejąc.

- Uśmiercę Cię jak całą resztę krnąbrny ludku – raczyła odpowiedzieć pogardliwie.

- Jestem Haraksor. Smok jak i Ty!

- Przybyłeś z ludźmi, miałabym Ci uwierzyć?

- Zamierzałem pomóc z tamtą zgrają, najwyraźniej poradziłaś sobie znakomicie. Ten ogień to moja zasługa a tam – wskazał miejsce w którym byłoby zwęglone ciało Tuega gdyby nie dokonał Wzmożenia. – Zabiłem jednego z nich, a później chciałem przywrócić swą pierwotną postać. Wstań a dokończę dzieła, na plecach mam coś co będzie niebawem mymi skrzydłami.

- Sprytnyś jak na człowieczka. Bawisz mnie, dawno nie miałam rozrywki. Zadam Ci kilka pytań – powiedziawszy to zluzowała nieco chwyt.

- Jeśli nie ma innej drogi.

- Po co gromadzimy skarby?

Pytanie zbiło z tropu Haraksora czego jawnym dowodem były otwarte usta.

- Złoto, kruszec, piękne klejnoty.

- Przyjemnie się na nich wylegiwać, a i oko cieszą w samotności.

- Zła odpowiedź – odpowiedziała z pewną dozą satysfakcji. – Choć możliwie, że jako samiec nie znałbyś poprawnej. Mogę to sprawdzić inaczej. Przypomnij sobie, zapytaj praojca co przegryzałeś jako pisklęcie.

Wspomnienia kazały ufać matczynej trosce znoszącej zwierzynę do leża. Wydawało się to jednak zbyt oczywistą odpowiedzią. Zamknął oczy ufając, że za chwilę nie straci głowy dla jedynej smoczycy jaką kiedykolwiek spotkał.

„O co jej chodzi?” – wyrzekł w myślach.

„Barwa i twardość naszych łusek zależy od tego, co nasze matki dorzucały nam do mięs” – odpowiedział rozradowany praojciec. Przypomniał sobie własną pieczarę i kopczyk złota i to jak porównywał barwy. Powtórzył jej swe obserwacje. Widocznie zadowolona odstąpiła.

- Dokończ swe Wzmożenie – najwidoczniej zaczerpnęła wiedzy u Pramatki. – Nie zechcę takiego łachudry.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ciekawa koncepcja wprowadzenia smoka między ludzi (bystrzy byli, że się nie pokapowali). Rozmawianie z wewnętrznym praprzodkiem też interesujące.

I tak przez cztery noce księżyc miał kształt sierpa?

Za to wykonanie… Ejkum kejkum. Literówki, dziwnie skonstruowane zdania, interpunkcja kuleje, czasami podmiot gdzieś ginie, niewłaściwe przypadki, paskudne ortografy, powtórzenia…

Babska logika rządzi!

Przykro mi, ale mnogość błędów skutecznie utrudnia lekturę. Nawet pierwsze zdanie musiałam przeczytać trzy razy, żeby zrozumieć, pewnie m.in. z powodu zbędnego przecinka. W ogóle tekst jest najeżony z jednej strony podstawowymi błędami, a z drugiej – przesadnie skomplikowanymi, pokrętnymi zdaniami, nieczytelnymi ze względu na błędy interpunkcyjne.

“Tentem koni” mnie autentycznie fizycznie zabolał. 

Powinieneś jednak najpierw popracować nad warsztatem. Ten portal może Ci w tym pomóc.

 

Czuł jed­nak men­ta­le kłu­cie w boku, chęć po­zna­nia i eks­plo­ra­cji.

 

Spoj­rzał się swej po­do­biź­nie od­bi­tej w in­ten­syw­no­ści pło­mie­ni.

 

To tylko przykłady błędów. W tekście jest ich więcej.

 

Co do fabuły, mało oryginalna, z gorszymi i lepszymi pomysłami. Finał niezły.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

O rany. Nagromadzenie błędów wszelakich szalone, przerwałem lekturę. Tak nie wolno, człowieka falangą brakujących przecinkow, ortografów, literówek, pokręconych zdań… To nieludzkie! :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka