- Opowiadanie: trappper200 - Narodziny Ketschuri

Narodziny Ketschuri

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Narodziny Ketschuri

Właśnie się obudziłem. Jest już bardzo jasno, tak przynajmniej widzę przez małe okienko w celi. Od trzech lat siedzę w więzieniu za nielegalne posiadanie smoka, prawo kraju, w którym mieszkam wyraźnie tego zabrania.

– Czeeeeść John – powiedział do mnie mój kolega, Francis, ziewając – jest już śniadanie?

– Tak – odpowiedziałem – jest salceson, czerstwy chleb i zimna kawa.

Francis to mój kolega, który bardzo lubi jeść wszystko, nawet ten okropny chleb.

Podczas śniadania zaczęliśmy rozmawiać i przy okazji staraliśmy się zabić okropną nudę jaka nas dręczyła i będzie nas prześladować przez następne cztery lata.

– Ciekawe, co będziemy robić jak stąd wyjdziemy – zaczął Francis, jedząc chleb.

– Myślałem, że to już ustaliliśmy. – powiedziałem, znudzony jego ciągłą paplaniną na ten temat – będziemy hodować smoki, handlować nimi i sprzedawać ich jaja.

– A nie uważasz, że to trochę nudne – spierał się ze mną Francis – Myślę, że tresura jest bardziej emocjonująca.

– Ale teraz jest mniejsze zapotrzebowanie na tresowane smoki – wymyślałem nowe argumenty – bo ludzie boją się, że im się nie uda tak jak nam.

– Mylisz się, musisz pamiętać, że wytresowanego smoka łatwiej ukryć – dyskutował ze mną Francis, nie przerywając jedzenia salcesonu – więc staną się popularniejsze i przyjdą zyski.

– A wiesz ile kosztuje utrzymywanie stada smoków? – zapytałem się Francisa – Przecież trzeba je karmić baraniną z ognistą irlandzką whisky w proporcjach 2:5! To nie ma żadnego sensu, to absurd! Jesteś niepoważny, bo ten plan nigdy nie wypali! Spędzić tu trzy lata to stanowczo za dużo, a jeśli będziemy w amatorski sposób tresować smoki to na pewno tu wrócimy, i jako recydywiści będziemy odbywać karę w południowym skrzydle, gdzie jest zaostrzony rygor i słyszałem, że więźniowie muszą sprzątać klatkę chimery.

– I co to jest w ogóle ta chimera? – dodałem z lekceważeniem.

– To taki stwór z głową lwa, tułowiem kozy i ogonem smoka. – odpowiedział mi Francis. – Jest tak niebezpieczna, że każdy najchętniej odciąłby jej głowę. Ogień którym zionie jest śmiertelnie niebezpieczny i jeszcze nikomu nie udało się utrzymać jej w amatorskiej hodowli dłużej niż dwa dni. Wszyscy wiedzą, że jest niezwykle krwiożercza, nie znam nikogo, kto odważyłby się stawić jej czoła.

– Ale jak chcesz robić te krzyżówki gatunków to niektóre możesz karmić angielskim piwem z baranim łojem – próbował zagiąć mnie mój oponent. – Zresztą, są małe szanse, że wykluje ci się smok taki jak szybki nowozelandzki. 

– Tutaj masz rację, ale jeżeli nie będziemy mieli, aż tak dobrych gatunków to nie będzie na tyle walecznego smoka, który pilnowałby nam skarbca – starałem się doprowadzić sprawę do końca. – Mówię ci, że lepiej utrzymywać tylko kilka; częścią będziemy handlować, a resztę zostawimy i będziemy się nimi opiekować. Możemy zabić kilka, z nich będziemy mogli sprzedawać pokątnie, na czarnym rynku smocze pazury, kły, wątrobę, serce, skórę i krew. Poza tym, kiedy posadzimy w ziemi smocze zęby, otrzymamy dobrych wojowników.

– A o co chodzi z tymi zębami ? – zapytał się Francis, nie rozumiejąc o czym mówię.

– Jeśli posadzisz smocze zęby w czasie nowiu, w bardzo żyznej ziemi, to w czasie trzeciej kwadry otrzymasz wojownika z siłą Herkulesa – wyjaśniłem mu. – Poza tym, żeby tresować smoki, trzeba najpierw iść do jakiejś szkoły, potem trudne i długie egzaminy, a na końcu staż, po którym dostaniesz licencję na tresowanie tylko niektórych gatunków. Mówię ci, że mój pomysł jest lepszy.

– Dobrze, masz rację – poddał się Francis – ale gdzie znajdziemy te smoki? Nie wiemy gdzie jest nasz.

– Nie martw się. – pocieszyłem go – Nasz smok jest oswojony i na pewno nas znajdzie.

Naszą rozmowę przerwało przyjście klawisza po poobijane, pordzewiałe i zarysowane kubki oraz nadgryzione zębem czasu, aluminiowe talerze. Zebrał naczynia, a potem kazał nam posprzątać celę, bo za chwilę ma być obowiązkowy spacer, a jak nie zdążymy to żadnego jedzenia do końca dnia.

Nagle zrobiło się ciemno i rozległ się niepokojący i tajemniczy dźwięk kruszenia się muru. Strażnik zatrzymał się w połowie celi, wyraźnie nasłuchując i patrząc w tamtym kierunku. Odgłos trwał nieprzerwanie i pojawiło się coś jeszcze – na ścianie, na której umieszczone było okno, zaczęły się tworzyć pęknięcia i szczeliny. Powiększały się z każdą sekundą, aż do środka zaczął się wysypywać gruz. Nagle pod nogi strażnika potoczył się kamień wielkości arbuza. Zdębiały wartownik zadrżał i z wielkim trudem wykrztusił z siebie:

– Co…? Co wy do diabła wyprawiacie?

Oczy wyszły mu z orbit i zaczął się zbliżać do mnie i Francisa. Jego twarz wyrażała wściekłość, pięści i zęby miał zaciśnięte.

– Od dawna wiedziałem, gdzie jest wasze miejsce – warknął klawisz, szczerząc zęby w okropnym uśmiechu, jakby dostał ataku furii. – A znajduje się ono na galerach, których ładownie są obciążone rtęcią (dopisek autora: rtęć ma gęstość 13,5 razy większą od wody), gdzie będziecie wiosłować do końca życia.

Ściana zaczęła się kruszyć i osuwać. Coś mocno uderzyło w mur i kamienie zaczęły się sypać niczym lawina. Francis szarpnął mnie za koszulkę, odepchnął osłupiałego strażnika i zaczęliśmy uciekać z burzącego się więzienia. W połowie drogi zatrzymałem go mówiąc:

– Zaczekaj! Przecież wszystkie drzwi są zamknięte, więc możemy spróbować wyskoczyć przez okno! To tylko drugie piętro, a na dole są drzewa.

Kiedy wróciliśmy, było już po wszystkim. W naszej celi brakowało „tylko” jednej ściany. Gdy spojrzeliśmy przez olbrzymią wyrwę ujrzeliśmy coś intrygującego.

Byłem zdziwiony, kiedy po raz pierwszy od trzech lat zobaczyłem swojego smoka. Był to żółty ogniomiot, gatunek, który budził wielką grozę wśród ludzi. Miał on na imię Adamantis (imię to w dosłownym tłumaczeniu oznacza kamienne serce). Jak na pięcioletniego smoka był gigantyczny i dziko wyglądający. Jego całe ciało miało kolor intensywnie żółty w brązowe cętki. Skrzydła miały kolor fioletowy, który wyraźnie kontrastował z resztą ciała. Na brzuchu miał łuski koloru grafitu. Z jego wąskich, gorących nozdrzy buchały płomienie na odległość kilkudziesięciu metrów. Na długiej szyi osadzona była średniej wielkości głowa z płaskim pyskiem. Pomarańczowe oczy smoka miały pionowe źrenice

i zdawały się intensywnie płonąć. Ogon był długi, nabity kolcami jak ćwiekami. Smok stał pewnie na czterech mocnych łapach wyposażonych w grube, zakrzywione pazury. Jego skrzydła młóciły głośno powietrze z siłą potrzebną do powalenia wieżowca. Łuski gada ciekawie odbijały światło słońca.

Podjęliśmy spontaniczną decyzję zeskoczenia z wyrwy w ścianie prosto na grzbiet smoka. Adamantis, jakby rozumiał, co ma zrobić, więc machnął skrzydłami i odbił się od ziemi potężnymi łapami. Kiedy spojrzeliśmy za siebie, zobaczyliśmy z góry miejsce, w którym spędziliśmy trzy długie lata swojego życia, które już nigdy nie wrócą. Była to wysoka twierdza otoczona okrągłymi, omszałymi głazami wielkości głowy górskiego trolla. Mury więzienia były ponabijane ostrymi palami i zewsząd obmywały je wzburzone fale. Znajdowały się tam również bardzo liczne strażnice. Z wody wystawały ostre jak brzytwa skały, przez co wyspa była niemal niedostępna.

Kiedyś byłem przyzwyczajony do latania na smokach, ale po trzech latach spędzonych w więzieniu, zapomniałem jakie to uczucie. Grzbiet smoka to wznosił się, to opadał. Trzymaliśmy się kolców i zastanawialiśmy się, dokąd polecimy. Kiedy tak rozmyślałem, było już bardzo późno. Zacząłem też odczuwać silny głód i przenikliwe zimno.

Nagle, mało brakowało i spadlibyśmy na ziemię, gdyż smok, zaczął obniżać swą wysokość lotu. Zaczęliśmy dostrzegać coraz więcej szczegółów na dole. Łapy smoka uderzyły gwałtownie w ziemię. Ześliznęliśmy się z jego grzbietu na dół, jak z kilkumetrowej zjeżdżalni. Natychmiast poczuliśmy nieznośne gorąco jakbyśmy znaleźli się na Saharze i wydało się, że widzieliśmy błyski ognia. Usłyszeliśmy jakieś ryki, co utwierdziło nas w przekonaniu, że są tam smoki.

Nasz smok zaprowadził nas dalej, szliśmy coraz woniej i na dodatek robiło jeszcze bardziej gorąco. Nagle błysk ognia oświetlił otoczenie i naprawdę się przeraziliśmy. W niewielkiej kotlinie ujrzeliśmy, co najmniej dziesięć smoków i coś, co wyglądało jak gigantyczne, czarne i stalowoszare jaja. Leżały one w niezbyt głębokich dołach, wymoszczonych żarzącymi się, kolczastymi gałęziami, a smoczyce podsycały ogień.

– Uciekajmy stąd – powiedział do mnie cicho Francis.  

– Ale mieliśmy je hodować – sprzeciwiłem się mu. – A to jest nasza jedyna…

Nie zdążyłem dokończyć, bo usłyszałem ryki kilku smoków. Najwyraźniej taki był sposób ich porozumiewania się. Raz po raz widać było buchający ogień. Byliśmy tak przerażeni, że podjęliśmy próbę ucieczki, lecz spostrzegł to Adamantis, i strzelił przed nami kulą ognia, zmuszając nas do powrotu. Chcąc, nie chcąc, musieliśmy być świadkami tego niebezpiecznego widowiska.

Po cichu zbliżyliśmy się do miejsca, w którym były gęste, ciemne i wysokie zarośla. Schowaliśmy się za nimi, by obserwować całe zajście z bezpiecznej kryjówki. Adamantis, jakby tłumaczył coś swoim towarzyszom, aż wreszcie uderzył ogonem o ziemię. Ziemia gwałtownie zadrżała i w górę wystrzelił snop iskier. Odebraliśmy to jako przywołanie, więc ostrożnie zbliżyliśmy się do niego. Inny smok zaczął wydawać jakieś dziwne odgłosy podobne do ryku zarzynanego prosiaka, a my udawaliśmy, że słuchamy, czując się bardzo dziwnie. Wtem, coś nas pochwyciło zębami za koszulki i uniosło do góry, a kiedy się obejrzeliśmy, zobaczyliśmy, że to nasz smok chce nas gdzieś przenieść. Chwilę później upuścił nas na coś, co wydawało się miękkimi zaroślami. Nie chcąc dłużej myśleć o wydarzeniach tego dnia, zasnęliśmy.

Wcześnie rano obudziło mnie nieznośne gorąco. Kiedy się odwróciłem, zobaczyłem w oddali jakieś płomienie. Początkowo myślałem, że jeden ze smoków nieopatrznie kichnął ogniem i rozpętał pożar. Po chwili zauważyłem, że to Adamantis piecze mięso. Kiedy je nam rzucił, domyśliłem się, że to nasze śniadanie. W końcu obudził się Francis i razem zjedliśmy pieczeń. Nie była ona zbyt smaczna, miejscami widoczne były zwęglone lub surowe kawałki, ale nasz ostatni posiłek zjedliśmy wczoraj w więzieniu, więc nie mieliśmy wyboru. Śniadanie przyrządzone przez naszego smoka przypominało nam kształtem węża, a smakowało jak ośmiornica skrzyżowana z baraniną. Mieliśmy wrażenie, że gad jest z siebie dumny i oczekuje pochwały, więc poklepaliśmy go po pazurze. Przy okazji mogliśmy zobaczyć jak smoczyca opiekowała się swoim jajem, co polegało na ogrzewaniu go gorącym oddechem.

– Widzisz – zagadałem do Francisa. – Już się rozmnażają! Mówiłem ci, że mój plan będzie bardzo dobry. Jednego z tych dorosłych będziemy mogli sprzedać.

Tymczasem mój towarzysz jadł mięso i po chwili milczenia, dodał:

– Miałeś rację, ale jeszcze się nie wykluł, a poza tym te pozostałe smoki mogą się pokłócić i przypadkowo zgniotą to jajo, albo się pozabijają i żadnego handlu nie będzie.

Nagle zobaczyliśmy gwałtowny błysk ognia skierowany w stronę jaja. To jeden ze smoków kichnął i plunął ogniem na niewyklute jeszcze jajo. Jego matka zaczęła coś hałaśliwie skrzeczeć i sama zionęła kulą ognia w stronę potencjalnego agresora. Po jakimś czasie do konfliktu dołączyły inne smoki i zrobiło się hmm… bardziej gorąco. Adamantis także walczył zaciekle, starając się zapanować nad rozszalałym stadem. Poczuliśmy się zagrożeni i chcieliśmy uciec stąd, czym prędzej, ale naszą uwagę przykuło jajo, które zaczęło pękać, aż wygrzebał się z niego ciemny smok, który przypominał ni to parasol, ni starą, skórzaną torbę. Nowonarodzony stwór natychmiast nas zauważył i uznał za rodziców. Ponieważ, niebezpieczeństwo i gorąco były coraz większe, postanowiliśmy uciec razem ze smokiem, który już teraz podążał za nami ochoczo. Biegliśmy bardzo długo, dopóki nie znaleźliśmy się w bezpiecznym lesie. Razem z małym smokiem ukryliśmy się za wielkim, omszałym głazem położonym na skraju lasu. Jeden z uczestników walki rzucił się na Adamantisa

i chciał mu odgryźć głowę, lecz ten dzielnie odpychał go ogonem i skrzydłami. Francis chciał koniecznie iść w góry i walczyć, ale wyperswadowałem mu ten pomysł, mówiąc,

że jeśli tam pójdzie to smoki podzielą się nim po walce, a teraz nie ma sensu ich rozdzielać. Pociągnąłem kolegę za głaz i dalej oglądaliśmy walkę. Tymczasem nasz smok raz na zawsze pozbył się swego przeciwnika. Rzucił się na niego, ugryzł go w szyję, a ranę podpalił. Walczący obok niego smok wycofał się z ognia walki, rozwinął skrzydła, machnął nimi i wzbił się w powietrze. Po chwili namysłu zaczął lecieć w stronę lasu. Trudno było nie wykorzystać okazji zdobycia cennych materiałów i to w dużej ilości. Myśląc o pieniądzach jakie dostaniemy przy sprzedaży choćby rolki smoczej skóry, chwyciliśmy łuki, założyliśmy strzały i napięliśmy cięciwy. Udało nam się wycelować i oddać celny strzał. Smok trafiony strzałą, zaczął lekko krwawić, ale absolutnie się tym nie przejął. Zdecydowaliśmy się oddać jeszcze kilka strzałów, które rozwścieczyły gada. Zaczął obniżać swój lot, aż zobaczył nas. Leciał już tak szybko, że nie było szans na oddanie nawet jednego strzału. Kiedy smok był już bardzo blisko nas, podjęliśmy heroiczną próbę ocalenia życia i ukrycia się za wielkim kamieniem.

Uderzenie stwora w głaz, spowodowało wielką eksplozję niebieskiej krwi na wszystkie strony. Jego wielkie cielsko upadło na ziemię z ogromnym łoskotem. Natychmiast podbiegliśmy do zdechłego smoka – jego brzuch nosił jeszcze ślady krwi, ale poza tym był w tak dobrym stanie jakby umarł śmiercią naturalną. Tymczasem walka zbliżała się ku końcowi – niektóre smoki wracały na swoje dawne miejsca, ale były też takie, które wcale nie zamierzały się poddać. Ponieważ zbyt wysoka temperatura przestała nam zagrażać, chwyciliśmy naszą zdobycz i z pomocą Adamantisa zaczęliśmy ciągnąć ją do gniazda. Za nami nieporadnie szedł nasz mały, nowonarodzony smok, z nozdrzy buchały mu już strużki dymu. W końcu doszliśmy do stada razem z martwym smokiem. Żaden już nie walczył, niektórym lała się z ciała krew, gdzieniegdzie dogasały ogniska.

Nagle nasz smok stanął na środku legowiska, położył swą wielką łapę na naszej zdobyczy i ryknął ochryple. Zapewne dawał współtowarzyszom do zrozumienia, że to on jest przywódcą stada.

– Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? – zapytałem nieśmiało Francisa.

– Chyba mamy mu się podporządkować – odpowiedział mi kolega i wzruszył ramionami. – Lepiej poszukajmy jakiejś wioski, w której będziemy sprzedawać jego części ciała.

Francis poszedł szukać wioski a ja zostałem ze smokiem. Kiedy wrócił, trzymał lokalną gazetę. Była to „Magia na co dzień”, znany nam popularny dziennik, zawierający najbardziej wiarygodne informacje. Na pierwszej stronie widniał nagłówek: „Czy smoki we współczesnym świecie mają szansę przetrwać?”. Pod tym napisem była poruszająca się fotografia myśliwych dzielących smoka na części.

– Zobacz na to – powiedziałem do Francisa.

Razem pochyliliśmy się nad gazetą i odszukaliśmy stronę na której był interesujący nas artykuł dotyczący smoków.

– „Jak donosi nasz wysłannik – przeczytałem – wczoraj, o godzinie 4.00 po południu doszło do zabójstwa. Dwóch kłusowników, Paul Jobs i Steve Neuer zostali przyłapani na ćwiartowaniu, rzadkiego gatunku smoka, będącego pod ścisłą ochroną – spiżobrzucha argentyńskiego. Po przeszukaniu miejsca zamieszkania Jobs’a i Neuera, okazało się, że wspomniany spiżobrzuch, nie był ich jedyną ofiarą. Nasz magizoolog znalazł tam również najrzadsze okazy długoroga białego i jasnego afrykańskiego. Wyrok brzmi: Paul Jobs i Steve Neuer będą do końca życia pracować w rezerwacie pełnym trolli górskich. Jeśli coraz więcej ludzi będzie polować na smoki, może się to skończyć ich całkowitym wyginięciem.”

Francis był naprawdę oburzony i pomstował na Jobs’a i Neuera. Tymczasem nasz mały smok, pilnowany przez dumnego ojca Adamantisa, dreptał w pobliżu i zabawiał się podpalając małe pępki trawy.

– Na brodę Gandalfa – zaklął Francis, dalej zbulwersowany postępowaniem ludzi opisanych w artykule. – Co za zwyrodnialcy! Jak oni…

Nagle nasz mały smok kichnął na naszą gazetę, która stanęła w płomieniach. Zaczęliśmy deptać po niej, żeby ugasić mały pożar.

– Fajny jest – stwierdziłem. – Ciekawe jakiej jest płci?

– Jest taki sposób na sprawdzenie – powiedział Francis. – Z reguły samce mają ciemniejsze oczy. Sprawdźmy to.

Wzięliśmy na ręce naszego małego smoka i spojrzeliśmy mu głęboko w oczy. Miały one ciemnokasztanowy kolor i odbijały światło słońca. Nikt z nas nie potrzebował większego potwierdzenia, że wykluł nam się samczyk.

– Jak go nazwiemy? – zapytał się mnie Francis.

– Może Ketschuri? – zaproponowałem. – Po japońsku oznacza to „krwawa łza”. Myślę, że to dobry pomysł.

– Też tak uważam – zgodził się Francis.

Mały smok podskoczył, jakby z radości; widać było, że spodobało mu się wymyślone przez nas imię. Adamantis też spojrzał na nas przychylnie, jakby i on podzielał nasze zdanie. Zaczęliśmy wołać naszego małego smoka po imieniu. Po chwili Francis dodał:

– Szkoda by było gdyby ktoś go upolował. Powinniśmy coś zrobić, żeby chronić smoki. Przecież ludzie nie powstrzymają się przed niczym, żeby zdobyć pieniądze.

– Wpadł mi do głowy szalony pomysł. Możemy stworzyć rezerwat smoków – zasugerowałem.

– Starrrry! – zawołał Francis z entuzjazmem, a oczy mu zabłyszczały. –To jest myśl! Dzięki temu będziemy mogli opiekować się smokami, zarabiać i jednocześnie je chronić! Najpierw sprzedamy naszą zdobycz na czarnym rynku i zainwestujemy w ogrodzenie.

– Dobry pomysł – przytaknąłem. – Zyski uzyskane ze sprzedaży biletów za wstęp do naszego rezerwatu, podzielimy między sobą, a nadwyżkę przeznaczymy na reklamę, opiekę nad starymi smokami i leczenie chorych. Kiedy będziemy mieli naprawdę dużo pieniędzy, zatrudnimy dodatkowych pracowników, wybudujemy sklep z pamiątkami. Dzieciaki będą zachwycone możliwością kupowania kolekcjonerskich figurek smoków ziejących małym, niepalącym się ogniem. Jak myślisz ile dostaniemy za smoka, którego upolowaliśmy?

– Za rolkę smoczej skóry można dostać około 150 platynowych dukatów – wyjaśnił Francis – pod warunkiem, że smok jest czystej krwi. Jak myślisz, jak nazwiemy nasz rezerwat? I kto będzie przywódcą stada?

– Nazwę wymyślimy potem – powiedziałem. – Przywódcą stada niech będzie Adamantis, którego kiedyś zastąpi Ketschuri.

A Ketschuri ochoczo pokiwał łebkiem, jakby już cieszył się na samą myśl bycia przywódcą stada.

 

Daniel Karczewicz, lat 14

Koniec

Komentarze

Początek bardzo przyjemny, potem robi się coraz bardziej naiwnie. No, ale jeśli Autor ma 14 lat, to jeszcze ma czas na pisanie dojrzalszych tekstów. :-)

Ten dopisek autora wydaje mi się niepotrzebny. Ludzie raczej wiedzą, że rtęć jest ciężka. A jeśli już, to w formie przypisu.

Naprawdę można poznać, że żarząca się gałąź jest kolczasta?

Skoro ukryli się w lesie, to jak mogli obserwować przebieg walki?

Skąd wzięli łuki i strzały?

Warsztatowo nie jest źle, ale coś tam jeszcze możesz poprawić. W jednym miejscu zgubiłam się, co kto mówi, jakieś połknięte przecinki, błędy w zapisie dialogów, powtórzenia, raz odniosłam wrażenie, że na skutek literówki zdanie nieco zmieniło znaczenie, kilka zbędnych enterów. Ale ogólnie całkiem przyzwoicie pod względem językowym.

Babska logika rządzi!

Bardzo chaotyczny tekst. Ze względu na liczne błędy interpunkcyjne, w niektórych miejscach niezbyt zgrabnie skonstruowane zdania złożone, które z pożytkiem dałoby się podzielić na kilka krótszych. A także na pędzącą na łeb na szyję akcję, pędzącą zresztą jak po sznurku, bez specjalnej troski o logikę wydarzeń. 

Rzeczywiście, sam początek tekstu jest lepszy od reszty, jakby bardziej przemyślany i dopracowany. Ale szybko zmienia się w chaos. Śpieszyło Ci się gdzieś? :) Uwagę o rtęci w nawiasie mogłeś sobie śmiało darować. Masz błędy w zapisie dialogów. I nie musisz każdej kwestii dialogowej kwitować za pomocą “powiedział, wyjaśnił, dodał, poddał się, warknął, przytaknął, zawołał, zgodził się, odpowiedział zaczął, spierał się, wymyślał, dyskutował, pocieszył, sprzeciwił się, zagadał, przeczytał” czy co Ty tam jeszcze użyłeś (niektóre parokrotnie). Zwłaszcza w sytuacji, kiedy rozmówców jest dwóch, można sobie czasem te objaśnienia darować, bo czytelnik zorientuje się i bez nich (w nadmiernej ilości) kto co mówi.

Masz 14 lat i mnóstwo czasu na naukę. Jeśli chcesz dalej pisać, ten portal może Ci pomóc w szkoleniu warsztatu.

Pozdrawiam.

Fajny pomysł ucieczki z więzienia przy pomocy smoka i odbywanie kary pozbawienia wolności za nielegalne posiadanie tejże bestii. Jednak dalsza część tekstu wyraźnie słabsza; nie przekonała mnie ta bratobójcza walka w stadzie i końcowy plan Francisa i Johna dotyczący założenia rezerwatu – gdyby takowy założyli, to prędzej niż zysków, doczekaliby się powrotu za kratki ; ) Warsztat również pozostawia wiele do życzenia, dlatego należy go bezustannie doskonalić. 

Historia bardzo chaotyczna.

Dzieje się tutaj dużo i szybko. Niestety działa to na niekorzyść tekstu. Choć biorąc poprawkę na Twój wiek, to jest naprawdę nieźle!

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Jestem już chyba leniwy :-) Najtrafniej moje odczucia podsumowuje komentarz Finkli. No i są poprawnie zapisane “strużki”! ;-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka