- Opowiadanie: Baron_Sengir - Plaga

Plaga

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Plaga

Witam wszystkich.

 

Taki mój debiut na tym szanownym portalu. Miało być dużo krótsze, ale wyszło jakie wyszło. Od razu zaznaczam, że jest to dosyć dziwne, i raczej nie wszystkim się spodoba, ale kto wie. :)

 

 

 

~~~~

 

 

 

Słońce padało na ich szczęśliwe twarze. Śmiali się do siebie, i do świata, który wydawał się być tak nieziemsko piękny. Po raz pierwszy od wielu tygodni znów byli razem. Tylko we dwoje. Wesoło i beztrosko tańczyli, skakali wśród wysokich traw i polnych kwiatów, otoczeni przyjacielskimi objęciami lipcowego słońca. Czuli się jak dzieci, jak wtedy, przed tak wieloma latami, gdy bawili się we dwoje w osiedlowej piaskownicy. Teraz nie przeszkadzało im, że świeżo po dostaniu się na studia magisterskie, powinni być poważnymi i dobrze ułożonymi ludźmi. Cieszyli się chwilą, która mogła się szybko nie powtórzyć.

Ich dłonie splotły się ze sobą. Ich spojrzenia zatopiły się w sobie nawzajem. Ze śmiechem runęli w łoże rumianków, maków, mleczy. Nie liczyło się nic innego. Nie było niczego innego. Istnieli tylko oni, cały świat ze swoimi kłopotami, troskami, z nadchodzącą wojną totalną nagle rozmył się, zniknął gdzieś, przestał się liczyć.

Ćwierkały ptaki, szumiał łagodny, lekki wiatr w wysokiej trawie oraz gałęziach rozpościerającego się nieopodal iglastego lasu. Michał łapczywie chłonął zapach Jej włosów. Delikatnych jak muśnięcie jedwabną tkaniną, długich włosów koloru kasztanu. Włosów jego ukochanej. Jego ukochanej Klaudii, jego narzeczonej. Ich wzrok się spotkał. Spojrzał w jej szafirowe niczym najjaśniejszy klejnot oczy. Zobaczył w nich nie dający się opisać bezmiar szczęścia. Przekręciła się tak, że leżała pod nim. W jej włosy wkręciły się najróżniejsze polne kwiaty. Michałowi wydawała się być podobna jakimś mitycznym nimfom, rusałkom. Uśmiechnęła się do niego tak, jak tylko może się uśmiechnąć szczerze i z oddaniem kochająca kobieta. Ich usta spotkały się, po czym zadowolone z nagłego, lecz oczekiwanego spotkania, długo nie mogły się rozstać.

Zapadła cisza. Klaudia przekręciła się znów, teraz leżała na Michale. Objęła go mocno nogami, pochyliła się tuż nad jego twarzą. Słońce pomału oddawało władzę księżycowi, las wydawał się coraz bardziej mroczny. Na jego tle świeciły jednak Michałowi dwie gwiazdy barwy czystego szafiru, oczy jego wyśnionej i wymarzonej Klaudii.

– Jestem w ciąży. – powiedziała cicho. Będziesz miał syna. Będziemy mieli syna.

 

– Hej, Młody, obudź się. – nagłe szturchnięcie obudziło Michała ze snu.

Rozejrzał się wokoło nieobecnym spojrzeniem. Poprawił ułożony na kolanach hełm, przewiesił wysłużony automat Kałasznikowa z lewego na prawe ramię.

– Strasznie telepie w tym transporterze – powiedział cicho do siebie, maskując ironię, lecz siedzący obok partyzant usłyszał te słowa.

– A owszem, racja Młody, jak u dziwki na kolanach. – parsknął śmiechem, nie rozumiejąc sensu słów młodszego kolegi. Siedzący w głębi ciasnego, pogrążonego w półmroku pojazdu też się roześmiali, jeśli akurat nie drzemali. Michał uśmiechnął się nieśmiało. Lubił swoich towarzyszy broni, ale do ich nieokrzesania nie mógł przywyknąć. Poprawił okulary zsuwające mu się z nosa.

– Misiek, obudź mnie jak dojedziemy na miejsce. – zwrócił się do siedzącego obok mężczyzny. Albo zaraz – dodał po chwili – po co właściwie mnie obudziłeś?

Iście niedźwiedziowatej postury mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie, drapiąc się jednocześnie po kilkudniowym zaroście na kwadratowej twarzy. – Ach, w sumie nie ważne. Każdy z nas wiele przeżył, każdemu czasem z psychiki wychodzi coś, czego się nie spodziewa, w najmniej oczekiwanej chwili…

– Co zrobiłem?

– Mówiłeś na głos.

– Przepraszam – Michał poprawił okulary na nosie.

Odkupiony od grupki rosyjskich maruderów za równowartość ceny skrzynki wódki transporter opancerzony, maszyna poobijana, nosząca ślady intensywnego użytkowania i nieubłaganie kończącego się resursu , wioząca grupkę błąkających się po świecie wojennych rozbitków, mknęła chybotliwie po świętokrzyskich bezdrożach, gdy niedoszły magister religioznawstwa, Michał, zapadł w kolejny sen. Niespokojny sen, rwący potok wspomnień, wspomnień które wypaliły piętno na jego całym przyszłym życiu i późniejszych losach.

Ściany szarych kamienic, noszące ślady kul, wybuchów, szalejącego ognia i zakrzepłej krwi. Postrzępione, niepoukładane obrazy, płynące przez wyobraźnię śpiącego, raniące jego uśpioną jaźń na tysiące sposobów. Setki uchodźców stłoczone między kamienicami, idące wolno, noga za nogą. Ludzie o brudnych twarzach, podartych ubraniach, martwych oczach. Morze szemrzącej, ludzkiej szarzyzny. Uchodźcy z wózkami, matki trzymające małe dzieci. Młodzieńcy o spojrzeniu starców. Dzieci o spojrzeniu zaszczutego zwierzęcia. Szum rozmów. Cichych, snujących się przy ziemi, ciążących przy nogach tłumu, jak smoła, spowalniająca ich. Michał i Klaudia – teraz już w zaawansowanej ciąży. Wymizerowani, brudni, zmęczeni. Ale żywi. Trzymający się za ręce, jak wtedy na łące, w najszczęśliwszym dniu życia Michała.

Kraków, Plac Wolnica, brama na moście przez Wisłę, brama graniczna między chaotycznym, dzikim, nieludzkim piekłem wojny totalnej, a morderczo metodycznym, poukładanym i zorganizowanym piekłem okupacji. Tymczasowa, zmieniająca się z godziny na godzinę granica między terenami zajętymi przez najrozmaitsze wojska, walczące ze sobą nawzajem i z na poły mityczną już Plagą, nadciągającą ponoć z bezkresów Azji.

Jakaś jeszcze przytomna część jego jaźni ocknęła się – czy ja śpię? Co się stało? To tak nie wyglądało, miałem bagaż, wielkie tobołki..

Spalone wraki samochodów zalegające drogę uchodźcom z piekła chaosu do piekła ładu. Hardo wpatrzone w niebiosa działka przeciwlotnicze, w tym jedno na wieży starego kościoła, swego czasu będącego w posiadaniu Zakonu Bonifratrów. Most, ściek zwany Wisłą pod nim. Tysiące umocnień z gruzu, złomu, żelastwa wszelkiego, drut kolczasty pod prądem, żołnierze-niedobitki Armii Europejskiej, niektórzy wyglądający nie lepiej od uchodzących spod panowania Eurazji. Brama do namiastki wolności. Szereg obrazów przepływających przez umysł Michała. Przepływający niepowstrzymanym prądem strumienia, zamienionego przez ulewne deszcze w zmiatającą wszystko na swej drodze falę niepowstrzymanej powodzi.

Ludzie. Budynki. Jasne niebo. Dłoń Klaudii. Syreny przeciwlotnicze. Panika w tłumie. Samoloty. Su-25. Czerwone gwiazdy pod krwawym słońcem. Ryk silników. Krzyk Klaudii. Krzyk tłumu. Rozbiegający się ludzie, tratujący się nawzajem. Samoloty. Wizg spadających bomb. Śmierć spadająca z powietrza na ludzi, których jedyną winą było znalezienie się akurat w tym miejscu i tym czasie.

Rzeź. Gejzery krwi plujące w niebo. Ludzkie szczątki wirujące wokoło. Wszechogarniający, krwawy chaos zniszczenia. Człowiek usiłujący wepchać sobie do rozprutego brzucha parujące jelita. Inny człowiek, trzymający w prawej ręce oderwaną lewą. Mózgi rozchlapane na chodniku. Wrzask Klaudii. Stygnące i podrygujące w ostatnich drgawkach, parujące kopce ludzkiej brei, gdzieniegdzie jeszcze pojękujące. Krew, kał, mocz. Krew, krew, krew, dużo krwi. Ocen krwi. Krew sięgająca kolan. Mała dziewczynka, mówiąca do rozerwanej na strzępy matki „wstań mamusiu, nie śpij, chodźmy dalej, już niedaleko”. Upadające ściany wiekowych kamienic. Tumany kurzu, pyłu, historia waląca się na ludzi z niewyobrażalnym rumorem. Plujące ogniem i żelazem działko przeciwlotnicze, uciszone celną bombą. Ryk spadającego gdzieś dalej w miasto samolotu, niczym rozsypującej się komety śmierci, ciągnącej infernalny ogon płonącego paliwa. Seria eksplozji przy bramie tu, tam, dookoła. To nie rajd, to zaplanowany nalot – przemknęło przez głowę młodzieńcowi ściskającego łkającą Klaudię. Boże, bądź miłościw mnie grzesznemu. Ciężkie bombowce. Ogłuszenie, Michał pada na zachlapany krwią bruk. Czas zwalnia, widzi wszystko wyraźnie. Łka, płacze, pragnie się tylko obudzić.

Mostu obalony do Wisły, niczym uderzeniem pięści pradawnego boga wojny, most do względnej wolności, rozpada się na tysiące, miliony kawałeczków stali, betonu, gruz wirujący w powietrzu. Klaudia osuwająca się na kolana. Bardzo powoli, niczym w zwolnionym tempie. Krzyk, wrzask, nieludzki, opętańczy wrzask Michała. Plama krwi rosnąca na falującym brzuchu Klaudii. Michał łamie palce szurając nimi po asfalcie. Nie ma czucia w nogach, nie może się podnieść. Uderzenie, strzał, odłamek, wszystko jedno. Mgłą zachodzące oczy jego ukochanej. Jej włosy, rozpylone po okolicy, niczym nigdy nie spełnione marzenie, ulatujące z wiatrem. Takie drobne. Takie delikatne. Ryk Michała. Ohydny chlupot mózgu Klaudii, spadającego na asfalt. Nieludzki, dziki, bestialski ryk Michała. Przyszłość planowana latami, która w ciągu kilku sekund została przekreślona. Nagle.

Ktoś podbiega do leżącego, dwie pary ramion łapią go za ręce, i wloką bezwładnie, szybko gdzieś w nieznane. Odpływa. Śpiew ptaków, szum morza.

Obrazy zwalniają, wspomnienia uspokajają się, wracają zepchnięte gdzieś poza zasięg świadomości.

 

– Kurwa no, obudź się.

Michał poczuł smak krwi u ustach. Oraz łez, całych strumieni łez przepływających po jego młodej, a pomarszczonej i naznaczonej trudami życia twarzy. Umysł powoli wracał do równowagi. Pogryzłem sobie wargi – przemknęło mu przez głowę, gdzie chwilę później zajarzyły się pytania. Gdzie jestem? Co się dzieje? I najważniejsze z nich, kim jestem? Odpowiedział sobie na nie dosyć szybko, wyzwolił się z uścisku trzymającego go partyzanta o pseudonimie Misiek, otarł twarz tym, co miał pod ręką, czyli rękawem wojskowej kurtki.

– Kurwa – powiedział Misiek.

– Ech – odpowiedział Młody. Dojechaliśmy już?

– Nie, i gdybym cię nie obudził, nie dojechalibyśmy. Nigdy nie widziałem, by przez sen próbować odbezpieczyć kałasznikowa i zacząć strzelać na oślep, pokrzykując przy tym niezrozumiale – Misiek podrapał się po twarzy, oraz po połyskującej nawet w półmorku łysinie.

Michał poczuł na sobie ciekawe spojrzenia towarzyszy broni. Uświadomił sobie też, że – nie licząc szumu silnika – panuje idealna cisza.

– Dziękuję więc, że uratowałeś nas wszystkich. – powiedział cicho zachrypniętym głosem do Miśka, mając jednak przymknięte oczy. Całą swoją uwagę skupił na kropli potu spływającej mu po czole, od krótkich, nierówno obciętych czarnych włosów, aż po szyję. Nie musiał jej widzieć, by ją czuć. Tak samo jak czuł na sobie przeszywające spojrzenie swojego dowódcy, niejakiego Sokiła, zwanego też Pacyfikatorem Kijowa.

 

Michał nie czuł padającego deszczu, delikatnie muskającego go po zmęczonej twarzy. Wpatrywał się martwym wzrokiem w majaczące hen, daleko na horyzoncie kształty, nie przypominającego niczego, co widział. Co więcej, bał się nawet przypuszczać, co to może być.

– Słodki kurwa Jezu – powiedział stojący obok Misiek – Kurwa słodki Jezu – dodał po chwili.

– Co jest? – nagły przypływ religijności starego partyzanta był dla Michała zadziwiający. On sam oduczył się odwoływać do religii, nawet na płaszczyźnie przekleństw.

– Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę… – Misiek pobladł. Stał pod otwartym niebem, na małej polance na wzgórzu, otoczony jodłowym lasem. Pod jego nogami, po kamienistym podłożu uciekała przed deszczem i nadciągającą burzą mała jaszczurka – A więc to jednak nadal żyje!

Młody zrobił kilka kroków w stronę towarzysza broni, przyłożył do oczu wiszącą na piersiach lornetkę. Chwilę później opuścił ją bezwiednie. Zaszurał ciężkimi buciorami o kamieniste podłoże.

Tymczasem sino szare niebo przeszyła błyskawica, i prawie jednocześnie rozległ się huk gromu. Na spieczone kamienie, a także dwójkę obwieszonych bronią i wojskowym wyposażeniem życiowych rozbitków otworzyły się nabrzmiałe niebiosa, i chlusnęły na nich zimnym deszczem.

– To się Sokił ucieszy – powiedział Misiek. Znalazł tą swoją Plagę. Albo ona znalazła nas.

– Ale co to właściwie jest? – Michał nie mógł oderwać wzroku od horyzontu.

– Widzisz sam.

– Myślałem, że coś takiego jest możliwe tylko w grach komputerowych.

– To źle myślałeś.

– Skąd to się wzięło?

– Nikt tego nie wie na pewno. Jak zółtki zajęły Syberię, to ruscy rozpylali nad całymi Chinami jakiś chemiczny syf.

– Ale żeby powstało coś takiego?! Jak w ogóle to… to jest niewyobrażalne! To jest…

– Nie wiem. Chodźmy stąd, widzieliśmy to, co mieliśmy zobaczyć. Teren jest wyludniony, nie ma tu nikogo innego ani niczego innego do obejrzenia. Poza tym nie ręczę za czystość tego deszczu.

 

Biegli w stronę lasu, z drugiej strony którego czekała na nich reszta oddziału, gdy świat zniknął niedoszłemu religioznawcy sprzed oczu. Za to nagle gwiazdy zaświeciły milionami rozbłysków, rozmazały się, stopiły, zamieniły się miejscami, wirując w obłędnym tańcu wiecznego ruchu, śmierci i narodzin, zalały cichy świat bladym blaskiem śmierci. Śnieżnobiały Księżyc wisiał na bezchmurnym firmamencie Królowej Nocy, usłanym duszami dawno zmarłych bohaterów, mdłe światło błędnych ogników oświetlało parujące moczary skąpane w dusznej mgle.

Ćmy i nocy wierne istoty, uderzeniami skrzydełek, chrząkaniem, pogwizdywaniem, cichym wyciem, lamentem i śmiechem, krzykiem i transowym buczeniem, grały funeralny marsz żołnierzowi, którego poszatkowane ogniem karabinów maszynowych zwłoki zastygły nieruchowo drapiąc gliniastą ziemię wśród gnijącego sitowia. Nikt – gdyby jakimś zapisanym w gwiazdach cudem przybyłby tam – nie mógłby dojrzeć twarzy zmarłego, nawet, gdyby ten jeszcze ją miał, nikt – gdyby jakimś zapisanym w gwiazdach cudem przybyłby tam – nie mógłby spostrzec przerażonego spojrzenia zmarłego, i to nawet zanim jeszcze oczy poległego wylądowały w szuwarach kilka metrów dalej porwane falą pocisków .

Chore, blade, odhumanizowane, zupełnie nie ludzkie światło konstelacji gwiazd i Księżyca, ogników dusz bagiennych błędnych nie pozwoliłoby komukolwiek na identyfikację nie tylko insygniów zmarłego, lecz nawet i samego jego munduru.

– Kochasz mnie? – zapytał nagły powiew wiatru, delikatnie muskający igły świętokrzyskich jodeł, niczym słodkie i delikatne usta wrażliwej kochanki, muskające jeszcze z dziewiczym niedowierzaniem i przestrachem usta swojego ukochanego.

Rozbłysły błędne ogniki, szalenie tańcząc wokół poległego, podrygując i fikając pod nocnym niebem jakiś pradawny rytuał, oświetlenia zagubionej drogi przez Styks duchowi gnającemu do niezgłębionego Hadesu. Ciężkie chmury przesłoniły Księżyc, mrok nieprzenikniony spowił pradawną puszczę, jakby sama noc zamilkła, czekając wiatru odpowiedzi.

Echo przyniosło niesione z oddali, głusz niepojętych, nieprzeniknionych leśnych łkanie. A potem przytłumione głosy, niesionej na skrzydłach wiatru kilometrami, partyzanckiej pieśni.

– Kocham! Kocham! Pragnę i wielbię! – huknął wiatr basowym głosem, aż z drzew posypały się igły i pospadały szyszki, ogniki szemrzące klechdy wieków zaklętych rozpierzchły się – tęsknię za Tobą, tęsknię, moja Tyś, moja…

Huknął wiatr całą swoją siłą, zaszumiała pradawna puszcza, chyląc gałęzie przed martwym żołnierzem. Splotły się niczym ramiona dwa wiatru podmuchy, i wzniosły aż pod niebo, nadziwić się nie mogły spotkaniem po wielu latach rozłąki. Ponad światem, ponad rzeczywistością. Otulone wiecznością.

 

Michał otworzył oczy. Co to było? Co to za wizja? W środku dnia? Rozejrzał się błyskawicznie dookoła, zobaczył tylko, że Misiek znika w lesie. Uświadomił sobie, że czymkolwiek było to, co widział i czuł, musiało to trwać ułamki sekund. Pobiegł za przyjacielem w bezkresne morze zielonych igieł. Zastanawiał się, jak się czuł będąc wiatrem. Tysiące myśli przelatywało mu przez głowę, gdy usłyszał strzały, które echo niosło wśród starych drzew. Przyśpieszył bieg, roztrącał gałęzie, potykał się o wystające ze ściółki korzenie i kamienie. Stracił Miśka z oczu, jednak potoki jego przekleństw nie oddalały się, rozbrzmiewały gdzieś z przodu, gdy ucichły nagle, zagłuszone przez kanonadę.

Wreszcie las przerzedził się, Młody roztrącił mniejsze drzewka, z okrzykiem wojennym wpadł na polankę, gdzie stał transporter, wystrzelił w powietrze kilka razy, zauważył kątem oka duży głaz zagrzebany częściowo w mchu, rzucił się tam, przyległ do niego plecami. To był element taktyki jego oddziału, on miał robić harmider i odciągać uwagę napastników (lub ofiar) od broniących się (lub atakujących). Nie miał niczego do stracenia i nie dbał o swoje życie. Inni to uszanowali, innym się to spodobało.

Tak jak się spodziewał, sekundy po swoim przybyciu na pole bitwy, głazem o który się oparł wstrząsnęły posłane w niego serie z karabinów maszynowych. Wychylił się z drugiej strony kamienia i zdębiał. Przez burzowe chmury panował półmrok, padało, wytężył wzrok, zdał sobie sprawę, że strzelają do niego jego towarzysze broni.

– Heeej, to ja, Młody! – krzyknął. Co się dzieje? Gdzie jest Misiek?

W odpowiedzi usłyszał za to kolejne strzały, tym razem gdzieś dalej, bliżej transportera. Wstał ostrożnie, ujrzał, jak Sokił wraz z zakrwawionym Miśkiem, zabijają strzałami w głowę pozostałych partyzantów, z którymi działo się coś bardzo niedobrego… To Plaga – pomyślał. I zwymiotował, zanim przypomniał sobie, ze od dawna nic nie jadł.

 

Szli w milczeniu, za nimi płonął transporter oraz złożone na stos ciała ich druhów. Na przedzie kroczył Sokił, potem Michał, na końcu obolały Misiek. Porzucili całe wyposażenie, nie było im już potrzebne, zachowali tylko saperki, gdyż przed nimi było ostatnie zadanie do wykonania. Plaga zaczęła zmieniać ich. Zmieniała wszystko. Była panią i władczynią też zniszczonej ziemi. Szli widząc śmiejące się twarze na drzewach, ludzkie ręce niczym węże wynurzające się ze ścieżki, leżące odłogiem pola rozbłyskały milionami kolorów, Słońce to zapalało się, to gasło. Ich ciała zaczynały się topić, wypuszczały macki, które łączyły się ze sobą. Zaczęli słyszeć swoje myśli, widzieć dawno pomordowanych idących koło nich. Plaga zmieniała krajobraz, Plaga zmieniała świat. Młody w pewnym momencie usiadł na mokrej ziemi, która zmieniła się w ludzką skórę. Czuł pulsowanie krwi w organizmie, na jakim usiadł, nie przeszkadzało mu to. Sokił spostrzegł to. Pokiwał tylko Michałowi dłonią, poszedł dalej nie oglądając się już za siebie. Miśkowi wypadło z klatki piersiowej serce, rozwinęło z chlupotem błotniste skrzydła, odleciało. Stary żołnierz nie zauważył chyba tego, i tak już był cały we krwi, więc utrata jednego narządu więcej nie sprawiła mu problemu. Szli razem dalej, aż zniknęli za horyzontem, który zaczął się śmiać.

 

Oto stoję przed Tobą, Boże – myśli Młodego płynęły same, nie kontrolował ich. Kiedyś, tam w ruinach kościoła, w Krakowie wyrzekłem się Ciebie. Nastąpiło potem siedem krwawych lat. Wojna skończyła się, wyludniając gigantyczne połacie świata. Użyto nowej broni, która stworzyła Plagę. Ludzkość zapomniała o Tobie, parodiując Twój akt stwórczy, i tworząc piekło na ziemi w imieniu prób tworzenia nieba. A może po tylu wiekach niepowodzeń, od razu chciano stworzyć piekło, bez zachowania pozorów, że chodzi o ogólnoświatową szczęśliwość i pokój? Myśli płynęły dalej, wypływały mu przez oczy, przyjmowały kształt czerwonych nitek. Nawijały się na ramiona wiatraka, takiego, jakie stoją na Żuławach, który znikąd pojawił się nieopodal. Las wokół płonął i gasł na przemian. Mężczyzna rozglądał się wokoło i nie wiedział, co istnieje naprawdę, a co jest tylko jego wizjami. Skrył twarz w dłoniach i zaczął płakać, oto stanęły wszędzie wkoło ludzkie sylwetki, które kiedyś pozabijał, czy to w czasie pijackiego amoku, czy w czasie bezsensownej strzelaniny, czy, jak wraz z innymi to nazywali, rajdu. Mordowali, gwałcili, nie znali litości ani zrozumienia. Stracili wszystko co mieli, wszystko co miało dla nich wartość. Ich życia się zawaliły. Zatracili się więc w szale niszczenia, świadomie dążąc do samounicestwienia. Stworzył ich człowiek, wywołując apokalipsę, zaś wyrzekli się nie Boga, tylko własnych wyobrażeń na jego temat.

 

– Boże?

 

Cisza.

 

– Boże?

 

Cisza.

Zapytał więc raz jeszcze. I zrozumiał. Zrozumiał w ostatniej chwili, zanim jego osobowość się rozpadła, pod ciężarem zła, jakie uczynił, i jakie jemu uczyniono. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi, roześmiał się na głos.

Plaga zaczęła się cofać, urągające naturze obrzydlistwa i koszmarne wizje znikały jedna po drugiej. Świat zmieniał się na jego oczach.

 

Pośród łanów zboża stał obok Sokiła, Miśka i innych. Rozejrzał się. Tamci nie wiedzieli co się dzieje, zresztą powinni już nie żyć, ale zachowywali się całkiem naturalnie i normalnie.

– … zrozumiano? – dowódca akurat kończył wydawać rozkazy.

Wszyscy potwierdzili, Michał także. Znał tą historię od dawna, Łemko opowiadał ją wiele razy.

Bomba atomowa zakopana w fałszywym grobie na świętokrzyskiej wsi. Ostatnia nadzieja na uratowanie świata przed zagładą, zagrabiona z Kijowa w czasie zrywu Republiki Zakarpackiej. Republika została co prawda wkrótce potem rozjechana czołgami najpierw ukraińskimi, potem rosyjskimi, a na końcu chińskimi – ci ostatni nie zauważyli jej w ogóle, dążąc na zachód Europy, jednak była przykładem dla innych. Zagłębiając się w historii najnowszej Młody przywoływał przed oczy wyobraźni wspomnienia nagłówków gazet z tamtych lat – „Rzeź Brukseli, podział państwa”, „Bałkanizacja Wielkiej Brytanii”, „Korsyka chwyta za broń!”, „South will rise again!”. Pamiętał też gdy stał na wielotysięcznym wiecu koło dogasających ruin budynku polskiego sejmu. Mówca głosił tam coś o końcu Kali-Jugi, o wężu Uroborosie, o drodze Anarchy. Michał westchnął. Gdyby nie Trzecia Wojna Światowa, to uporządkowana anarchia może i zostałaby wprowadzona. Teraz bomba atomowa, celnie zdetonowana w sercu Plagi, mogła zadać jej cios, który przynajmniej spowolniłby jej posuwanie się naprzód, dalej i dalej.

Gdy tak rozmyślał, oddział dotarł na miejsce. Przeszli przez wyludnioną wieś, dotarli do małego cmentarza przy ruinach kościoła.

Saperki zadudniły o ziemię, po paru minutach o coś drewnianego. Zgromadzonych ogarnęła euforia.

Kilka silnych, opalonych ramion sięgnęło po wieko, inne przyniosły specjalnie przygotowane nosze.

Trumna była pusta.

Sokił parsknął śmiechem.

Michał spojrzał gdzieś hen, daleko, nie zatrzymując wzroku na niczym konkretnym.

Błysnęło, jakby tysiąc słońc zstąpiło na ziemię. Podmuch gorącego wiatru powyrywał krzyże z cmentarnej ziemi, poprzewracał zahartowanych w bojach żołnierzy, podniósł z umęczonej ziemi tumany piachu i pyłu. Niedoszły religioznawca zasłonił się ręką, ale nic to nie dało, krzycząc padł na ziemię.

Wszystko trwało mniej niż parę sekund. Ci, którzy mogli jeszcze widzieć, spojrzeli na wschód. Na horyzoncie formował się charakterystyczny grzyb. Michał wpatrywał się w niego urzeczony.

 

Stał tak bez ruchu kilka minut. Raziło go światło, ale ponieważ nie wiedział sam, co dzieje się naprawdę, a co jest tylko jego urojeniami, nie przejmował się tym wcale.

– O nie, to też nie przejdzie. Szkoda jeszcze.

– Mówiłeś coś, Skarbie? – Klaudia lekko podeszła do niego, i objęła go ramieniem.

– Nie, to znaczy tak, ale… ech. Pogubiłem się – uśmiechnął się jak małe dziecko, które przyłapane przez rodziców na podpalaniu dywanu w pokoju gościnnym mówi, że to się samo zrobiło.

– Te studia cię wykańczają – chmura rudych włosów przeleciała mu przed oczami.

– Wiesz co?

– Hmmm?

– Życie jest piękne, a świat jest pięknym miejscem do życia – Michał wszedł do błękitnych wód egzotycznej laguny. W końcu wojna się skończyła, a on, zasłużony dla kraju bohater i najmłodszy w historii profesor religioznawstwa mógł sobie pozwolić na chwilę wytchnienia.

Koniec

Komentarze

Ja pierdziele, wylogowało mnie w trakcie pisania komentarza...a taki był fajny i długi.....grrrr
W skrócie, mi się strasznie podoba, jest twoje do bólu i daje sobie głowe uciąć, że wiem jaką miałeś minę jak to pisałeś:P
Żeby nie było ci za dobrze, to na początku jets za duzo krwi, cztery razy w jednym zdaniu to nie jest dobry środek stylistyczny.
Ciekawe czy taki styl pisraki podejdzie ludziom, którzy cię nie znają...
Zrobiłeś mi sieczkę z mózgu. To dobrze.
Postawiłbym ci 5 ale nie oceniam swoich, żeby nie było, że kolesiostwo i takie tam:P
Jak cię bardzo zminusują to walnę nawet 6 dla wyrównania:P

Jakie tam kolesiostwo, ja Twoje rzeczy oceniałem, i to obiektywnie. ;-P Huh, mnie wylogowało w czasie prac edycyjnych nad tym tutaj. Pech.

Co do tej krwi. Cóż, to była wizja jakaś, mara, urojenie głównego bohatera, i chciałem jakoś pokazać, że było jej (znaczy się krwi) dużo, masz rację nieco jednak, cóż, zdaję sobie sprawę, że nie każdemu musi się to spodobać, są w końcu gusta i guściki rozmaite. Tak czy siak dziękuję za miłe słowa. :-) i proszę o uwagi innych, śmiało :-)

W sprawie tego wywalania ze strony należałoby poawanturować się --- nie tylko Was to dotyka.
Szanowny Panie Baronie, ukłon za opisy wizji. Za takie pomieszanie, że trzeba dwa razy przeczytać... (Szczęściem tekst niedługi...) Fakt, że nie przepadam za jatkami, za nazbyt halucynatorycznymi wizjami też nie, nie przesłania mi pozytywów tekstu.

Dzięki za dobre słowa :)

A sam tekst w openoffisie wygladał na znacznie dłuższy, niż wyszedł tutaj. ;)

Wizjonerstwo ciekawe. Ode mnie 5.

Dzięki wielkie :)

Jako, że czasem lubię przeczytać tekst z masakrą, czytało mi się miło. Może nieco chaotycznie, ale z drugiej strony... umówmy się... takie wizje nie mogą być ładnie poukładane, bo tracą na autentyczności. Tak więc to nie minus a plus.
 I podobała mi sie personifikacja Plagi (moje wrażenie).

właśnie zostałeś zaatakowany przez skrytego jedynkowicza, co dla niepoznaki stawia teraz 3, mi się też dostao, jako, że bylismy ziom, zbyt wysoko w rankingu, który ma swojego króla i nikt nie może go ruszyć:P
Masz obiecana 6 coby cie podźwignąć:)

RheiDaoVan -> cieszę się, e Ci się spodobało. :) Co do Plagi (ale i całego opowiadania) - specjalnie pisałem to tak, żeby każdy mógł interpretować to po swojemu. Tworząc Plagę z jednej strony miałem przed oczami Thing z Rzeczy a z drugiej Zergów ze Starcrafta. A także totalitarne, biurokratyczne państwo tłamszące ludzką jednostkowość i wolność. Michał zrozumiał w jednym momencie, że rzeczywistość zależy także od niego, nie musi się jej biernie poddawać, więc swoimi myślami rozproszył to, co zaczęło się dziać. Ale. jak już wspominałem, to tylko jedna z miliona możliwych interpretacji. Być może to się w ogóle nie działo, być może on sam zmarł na początku kto tam wie ;)
Kamahl -> o, srogo. Ale dzięki, dzięki ziom, dzięki :-)

Treść jest ok, może nie powala, ale da się przeczytać, a to już coś (mało cierpliwa jestem ostatnio). Niektóre fragmenty brzmią szczeniacko. Nie wnikam.
Językowo... Nim wrzucisz, przeczytaj... Zaraz z początku "nie ważne" i dalej w tym stylu.
I jeszcze zdanie-faworyt: "(...)Nigdy nie widziałem, by przez sen próbować odbezpieczyć kałasznikowa i zacząć strzelać na oślep, pokrzykując przy tym niezrozumiale(...)", a jest takich zdecydowanie więcej.

Hmmm, czytałem to wiele razy przed wrzuceniem tutaj - mówiąc szczerze nie widzę niczego złego w takich zdaniach, jak przytoczony przez Ciebie, Niezgodo.B, przykład, może mam poczucie poprawności stylistycznej nieco spaczone. :)

Bardzo dobrze napisane, chociaż temat nienowy i eksploatowany do granic możliwości, to wyszło świetnie, z polotem, plastycznie, poetycko i brutalnie zarazem. Fajnie, że zostawiasz wiele wyobraźni czytelnika, który musi czytać między wierszami (a zarazem nie oznacza to, że nie masz pomysłu na rozwiązanie jakiegoś problemu ;)). Ode mnie 5.

Baronie, w tym zdaniu, które zacytował/a niezgoda.b, leży nie tylko stylistyka, ale również sens.
Próbował --- ale czy mu się udało? Ponieważ tylko próbował, wniosek, że nie udało się, i cała reszta już nie ma sensu.

Ojoj, przeoczyłem to. No nic, dzięki za zwrócenie uwagi, na przyszłość postaram się nie tworzyć takich potworków.

Zniesmaczyłeś mnie, porazileś mnie, krzywię się z obrzydzenia, a jednak moje oczy były przywiązane do tekstu jak czewone nitki do żuławskiego wiatraka. Nie dałeś mi szansy nie przeczytać całości. Zauroczyłeś mnie plastycznością.
Stylistyka ok, momentami do drobnych poprawek.
Ode mnie 5 :)

Nowa Fantastyka