- Opowiadanie: Zawi47 - Ludzie sztuki

Ludzie sztuki

Jeśli w twojej okolicy pojawia się smok, to wiedz, że coś się dzieje. Jeżeli do tego przypałęta się minstrel – poeta, znaczy się – to wtedy robi się jeszcze gorzej.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Ludzie sztuki

– A więc to ty! – wykrzyczał wściekle Kercz, wyciągając ostrze dwuręcznego miecza w kierunku drugiego z mężczyzn obecnych w jaskini.

Astronnagavus nic nie robił sobie z broni wymierzonej w jego stronę, można nawet rzec, że bawił się wybornie. Obrzucił Kercza rozbawionym spojrzeniem. Wściekłość towarzysza w połączeniu z zarumienionymi policzkami, szkaradnym grymasem szpecącym twarz i bojową postawą tworzyły iście zabawny obraz, dzięki któremu czuł się jak mały chłopiec, któremu wyszła wyjątkowo zmyślna psota.

W końcu odparł:

– Owszem, to ja. – posyłając jednocześnie jeden ze swoich najbardziej rozbrajających uśmiechów w kierunku współtowarzysza.

To rozjątrzyło go jeszcze bardziej – Kercz był teraz istnym wulkanem gniewu, którego piekące fale rozchodziły się po całym wnętrzu pieczary. Tak skondensowane uczucie musiało znaleźć swoje ujście w słowie lub czynie.

– I przez cały ten czas wodziłeś mnie za nos! – ryknął z całych sił Kercz, a jego głos kilkukrotnie odbił się echem wewnątrz groty.

Większość ludzi, widząc go rozgniewanego, struchlała by ze strachu, jednakże Astronnagavus bynajmniej nie zaliczał się do większości. W ciągu swojego życia nauczył się już nie zważać na groźby innych, niezależnie od tego, kim byli. Miał w zanadrzu pewien ukryty dar, który pomagał wychodzić mu cało z dosłownie każdej opresji. Szykował się już, by wbić kolejną, bolesną szpilę w pogwałcone ego wędrownego wojownika, gdy spostrzegł, że szykuje się on do ataku.

– Nie próbuj – przestrzegł, poważniejąc w momencie, nawet jego oczy wyraźnie stężały, uważnie wypatrując nawet najdrobniejszego ruchu ze strony towarzysza.

Kercz jednak nie zważał na przestrogi i popełnił swój jedyny tego dnia błąd.

 

***

 

Trzy dni wcześniej

 

Był pogodny, letni wieczór. Bezchmurne niebo o pięknym, różowym odcieniu było zwiastunem pogodnej, gwiaździstej nocy, która obejmowała już świat w swe posiadanie – krwawe słońce powoli kryło swe lico za linią widnokręgu, okalając całe Hornshire całunem ciemności. Ostatni przechodnie śpieszyli do swych domów, by zdążyć przed nastaniem zmroku. We wnętrzach zacisznych izb kochający rodzice całowali swe pociechy na dobranoc, zaś kurwy z lokalnego burdelu szykowały swe wdzięki dla każdego, kto będzie chciał za nie zapłacić. Jednym słowem – zwykła sielanka zacisznego, prowincjonalnego miasteczka. W ten pogodny, letni wieczór nikt nie spodziewał się usłyszeć werbli i wyraźnie podenerwowanych heroldów, wzywających wszystkich na plac ratuszowy.

 

***

 

Wokół szubienicy ustawionej przed ratuszem tłoczyło się kilkaset osób, a wiele następnych ściągało od strony miasta. Pomiędzy gęstniejącym tłumem krążyli strażnicy z pochodniami, oświetlając blade twarze zdezorientowanych mieszczan. Na placu panował nielichy gwar, potęgowany zwłaszcza przez podniecone całym zajściem miejskie plotkary, wciąż prześcigające się z coraz to nowych pomysłach i sugestiach dotyczących owego spotkania – wybuchła kolejna wojna, podwyższono podatki, królewicz Esterhorn wreszcie się żeni? Nie liczyło się, co jest prawdopodobne, a co nie, ważne było jedynie wpaść na jakiś pomysł, zanim wysnują go koleżanki.

Gdy na placu zgromadziło się już całe miasto, na podest szubienicy wyszedł, a w zasadzie wybiegł, burmistrz Kemson. Na jego widok gwar umilkł momentalnie, bynajmniej nie z respektu do tego niewielkiego, grubego człowieczka o świńskich oczkach, lecz ze zdumienia – ten zawsze opanowany, flegmatyczny wręcz osobnik, przybył śmiertelnie blady, w rozchełstanej, przepoconej koszuli nocnej i rzucał nerwowe, niemalże obłąkane spojrzenia we wszystkich kierunkach.

Minęła dłuższa chwila, nim Kemson zdołał wreszcie zebrać myśli i przemówił rozedrganym głosem:

– Mieszkańcy Hornshire – rozpoczynał tak wszystkie swoje przemówienia – na nasze miasto spadło prawdziwe nieszczęście! W naszej okolicy pojawił się smok!

Przez tłum przebiegł głośny jęk grozy. Jedna ze staruszek, blisko zachodniej strony placu, straciła przytomność. Dwóch strażników z pochodniami przepchnęło się przez tłuszczę w jej kierunku, by opanować sytuację.

– Widzieli go zbrojni patrolujący trakt oraz kilku grzybiarzy z pobliskiej wioski – ciągnął Kemson. – Musi mieć swoje leże gdzieś w okolicy. Niestety, wszystko wskazuje na to, iż mamy do czynienia z ognioplujem czarnołuskim – najbardziej zajadłym spośród wszystkich podgatunków smoka wielkiego czarnego.

Ludzie stłoczeni w ciżbie po raz pierwszy w życiu słyszeli te nazwy, jednak instynktownie wyczuwali, że powinny one napełniać ich serca grozą, wszak wystarczyło, by stwór zapragnął przylecieć nad ich miasto, a wszyscy będą mieli naprawdę przewalone.

– Mieszkańcy Hornshire – kontynuował burmistrz coraz mocniejszym głosem, gdyż zaczął nareszcie odnosić sukcesy na nierównej wojnie z własnym strachem – naszą jedyną szansą jest utłuc bestię podczas snu w jej własnym leżu. Kto jednak okaże się na tyle odważny, by dokonać tak heroicznego czynu?

Na palcu zapadła ponura, przesycona przygnębieniem cisza. Ludzie wymieniali między sobą ponure spojrzenia, wiedząc, że znalezienie kogoś na tyle szalonego, by udał się na spotkanie z gadem w jego własnym domu, graniczy z cudem, a tylko ktoś taki mógł ich teraz ocalić.

Nawet Kemson zaczął już tracić nadzieję, gdy nagle z tłumu ozwał się niski, zdecydowany głos:

– Ja się tym zajmę.

W stronę stryczka zaczął przepychać się wysoki, potężnie umięśniony mężczyzna o długich, rudych włosach i sięgającej brzucha brodzie splecionej w pokaźny warkocz. Z surowej twarzy przybysza na świat spoglądały przenikliwe, zimne ja lód niebieskie oczy. Nosił zbroję paskową porządnej roboty, przez którą przewiesił – zapewne dla podkreślenia własnej męskości – skórę brunatnego niedźwiedzia, zaś na plecach miał umocowany potężny, dwuręczny miecz, który budził grozę w umysłach wrogów.

Gdy przechodził, ludzie wymieniali między sobą zaciekawione spojrzenia. Zdawało się, że mężczyzna przybył znikąd – nikt nie widział go w tłumie, dopóki się nie odezwał, a ciężko jest nie zwrócić uwagi na kogoś tak charakterystycznego.

Tymczasem wojownik wdrapał się na podwyższenie i zajął miejsce po prawicy Kemsona, który sięgał mu zaledwie do łokcia.

– Oto śmiałek – zawołał burmistrz tryumfalnie, a przez tłuszczę przewaliła się fala entuzjastycznego aplauzu.

– Jakie jest twoje imię?

– Kercz – niemalże odwarknął rudy.

Ową godność przekazywano sobie pośród tłumu, wyrywano ją sobie z ust; słowo to było teraz synonimem odzyskanej nadziei i każdy chciał choć przez chwilę poczuć na języku jego słodki smak. Ten jeden wyraz wlewał w ich serca szczerą otuchę, której jeszcze przed chwilą nieomal nie stracili.

– Czy wiesz, na co się piszesz? – dopytywał się Kemson.

– Tak odparł – Kercz tym samym tonem i równie krótko co poprzednio.

– Mieszkańcy Hornshire – burmistrz był teraz w swoim żywiole – każdy z was ma obowiązek udzielać Kerczowi wszelkiej pomocy, jakiej będzie potrzebował. Choćby nawet twierdził, że potrzebuje dziewictwa waszej córki!

Na jego słowa tłum mocno się skonfundował – nikt nie wiedział, czy powinien zakwalifikować tę wypowiedź jako nieco głupawy żart, czy też poważnie zacząć martwić się o swoje rodziny. Patrząc na wojownika można było dojść do wniosku, że jest on zdolny do wszystkiego, a pomysł Kemsona mógł mu przypaść do gustu.

Niemiła konsternację przerwał nieoczekiwany okrzyk:

– A ja – stwierdził jeden z najpiękniejszych głosów, jakie kiedykolwiek słyszeli – to wszystko opiszę.

Ku szubienicy zaczął przepychać się minstrel, do którego najlepiej pasował jeden przymiotnik – czarny. Skórę miał co prawda białą, jednakże nosił czarny, wytworny kaftan, jego głowę okalały modnie ufryzowane czarne włosy nakryte fikuśnym kapelusikiem w kolorze – a jakże – czarnym. Efektu dopełniał wesoły błysk zwinnie pląsający pośród onyksowych pereł oczu.

Gdy wdrapał się na podest, Kercz skrzywił się wyraźnie, a zdumiony Kemson wybąkał tylko:

– A ty jak się nazywasz?

– Jam jest mistrz Mitrion – odpowiedział, ściągając nakrycie głowy i kłaniając się po tłumowi po dworsku, który, nienawykły do oddawania mu honorów, powitał ten gest burzą oklasków.

Następnie zajął miejsce obok olbrzyma. O Mitrionie nie można było powiedzieć, że jest niski ni chuderlawy, jednak przy rudym wojowniku każdy wyglądał na drobnego, niezdolnego do stawienia oporu człowieka.

– Niechaj tak będzie – rzekł burmistrz, który odzyskał już rezon – Chwała bohaterom!

Tłum zaczął wznosić dzikie okrzyki na cześć wojownika i barda, Kemson zaś zwrócił się do nich, gdy w trójkę opuszczali już podwyższenie:

– Będziecie mieli nocleg w mojej rezydencji. Nikt nie powie, że burmistrz Kemson nie dba o dobro miasta.

Tłuszcza jeszcze przez chwilę pozdrawiała swych przyszłych zbawców, a następnie poszła za ich przykładem i rozeszła się do domów.

 

***

 

Dochodziło południe. Kercz, czule gładzący osełką ostrze swojego miecza, rozejrzał się po izbie rezydencji, w której spali. Było to schludne pomieszczenie ze ścianami pociągniętymi biała farbą, na których znalazło się nawet miejsce dla dwóch obrazów – oba przedstawiały akty. Do środka, przez duże okno wychodzące na ogród, wpadało mnóstwo światła, czyniąc pokój przytulnym miejscem. Wojownik i minstrel mieli do swojej dyspozycji dwa wygodne łóżka z czystą pościelą.

Na lokum nie mógł narzekać. Cała rezydencja była luksusowa – i to stanowczo zbyt luksusowa, jak na burmistrza prowincjonalnego miasteczka, jakim był Kemson. Niestety, tego samego nie można było powiedzieć o jego towarzyszu.

Mitrion obudził się wcześnie rano i od tamtego czasu siedział na swoim posłaniu i, brzdękoląc na lutni, wyśpiewywał swe peany na cześć Kercza. To znaczy, on nazywał je peanami, w rzeczywistości były to zwykłe, sprośne piosnki, jakich lubią słuchać pijani wieśniacy obmacujący dziewki w karczmie, niereprezentujące sobą żadnej wartości literackiej. Bard nie był z nich zadowolony i co chwila zmieniał ich tekst, klnąc przy tym siarczyście.

Kercz starał się go ignorować, zabijał czas ostrząc miecz lub przechadzając się po ogrodzie, teraz jednak dochodziło południe, a on miał już dość tego przeklętego minstrela.

– Wychodzę – oświadczył, zakładając na siebie zbroję.

Mitrion początkowo nie zareagował, gdy jednak wojownik był gotowy, bard poderwał się jak rażony gromem, odrzucił lutnie i porwał skórzaną tubę, w której trzymał zwoje pergaminu, naostrzone gęsie pióro, zakorkowaną buteleczkę atramentu i pojemniczek na drobny piasek do osuszania zapisanych stronnic.

– A ty dokąd?

– Idę z tobą, aby opisać bohaterskie czyny, jakich dokonasz – odparł Mitrion niezrażony wrogością wojownika.

– Zostajesz – odwarknął Kercz, mając nadzieję, że skutecznie zniechęci minstrela, ten jednak uśmiechnął się tylko i ruszył ochoczo w kierunku wyjścia.

Rudy olbrzym zastąpił mu drogę:

– Ja nie żartowałem. Ta wyprawa nie jest miejscem dla takich fircyków jak ty.

– A czy chociaż wiesz, od czego ją zacząć?

– Jeszcze nie, ale się dowiem.

– Ciekawe. Tak się składa, że ja wiem, gdzie znajduje się smocze leże – rzekł Mitrion z wyrazem tryumfu wypisanym na twarzy.

– A niby skąd?

Bard zasępił się, jakby wygadał za dużo. Kercz jednak odrzekł:

– Prowadź

Wargi minstrela wygięły się w pełen ulgi uśmiech; natychmiast odzyskał dobry humor i ruszył przed siebie.

Może nie blefuje” pomyślał Kercz „a nawet jeśli, to może nadarzy się okazja, aby zabić go gdzieś w lesie i zwalić wszystko na dziką zwierzynę”.

Wojownik chwycił w garść swój miecz i ruszył za bardem.

 

***

 

– To tutaj.

Znajdowali się u podnóża porośniętego lasem wzgórza, w którego zboczu znajdowało się sporych rozmiarów wejście do jaskini nakryte skalnym nawisem. Według Kercza było na tyle duże, aby mógł przez nie przejść smok. Wyczuwał wyraźnie woń siarki charakterystyczną dla ognioplui. To było prawdziwe smocze leże – minstrel nie kłamał.

Wraz z Mitrionem od godziny siedzieli ukryci za linią drzew naprzeciwko wejścia i bacznie obserwowali swe otoczenie. Przyroda prezentowała się dumnie – wiatr czule przeczesywał korony drzew, ptasi trel rozchodził się w powietrzu, gdzieś w pobliżu dzięcioł niestrudzenie uderzał dziobem w brzozowy pień w poszukiwaniu pożywienia. Nic jednak nie wskazywało na to, aby kiedykolwiek był tu smok – nic poza zapachem.

Oczekiwali na jakikolwiek znak jego obecności. Musieli się dowiedzieć, czy gad śpi w dzień, czy też w nocy – u każdego osobnika wyglądało to inaczej – by móc zaskoczyć go, gdy będzie zwiedzał krainy sennych marzeń. To było ich jedyna szansa, jaką mieli w starciu z bestią.

Los nie był dla nich łaskawy – siedzieli tu już od godziny, a ich wiedza nie wzrosła ni krzyny.

– Pójdę na zwiad – zaproponował Mitrion, po czym zaczął przedzierać się przez pobliskie krzaki, nim Kercz zdołał go powstrzymać.

Niech ginie, jeśli chce” pomyślał wnerwiony, po czym wrócił do obserwowania groty. Czas płynął ospale i gdy wojownik począł już tracić nadzieję, usłyszał potężny huk dochodzący z kierunku, w którym udał się bard.

Pojawił się smok, który osiadł ciężko ponad wejściem do jaskini z łopotem olbrzymich, skórzanych skrzydeł i wydał z siebie przeraźliwy ryk, który musiał być słyszalny aż w Hornshire, oddalonego o dobre dziesięć kilometrów od leża.

Wojownik nigdy nie widział istoty tak wielkiej. Z rogatej głowy spoglądały przerażające, gadzie oczy, zaś w paszczy, przystrojonej garniturem ostrych jak brzytwy kłów, mógłby się zmieścić koń. Skrzydła miały chyba ze sto metrów rozpiętości, długi ogon był gęsto nadziany kolcami, łapy zaś wyposażono w śmiercionośny arsenał przypominających szable szponów, które gad wbijał teraz w litą skałę. Całe ciało stwora pokrywał szczelny pancerz czarnych jak noc łusek, od których wzięła się nazwa jego gatunku.

Smok zaczął węszyć, wciągając powietrze przez wąskie nozdrza, po czym utkwił w Kerczu spojrzenie swych zielonych oczu. Rudy mężczyzna struchlał wtedy ze strachu i zaczął się modlić do wszystkich bogów, jakich znał, jednocześnie. W gadzich oczach zapłonęło coś na kształt rozbawienia, dziwnie wojownikowi znajomego, po czym stwór ryknął po raz drugi, odlatując w sobie tylko znanym kierunku.

Kercz osunął się na ziemię oddychając głęboko. Nie wierzył, że jeszcze żyje. Był pewien, że smok go zobaczył, ale z niewiadomego powodu postanowił go oszczędzić.

Przez następnych kilka minut dochodził do siebie. Nagle usłyszał szelest zbliżający się w jego kierunku. Wojownik mógł tylko spojrzeć w tamtym kierunku, nie miał siły się ruszyć.

Z pobliskich krzaków wypadł roztrzęsiony Mitrion. Zwykle elegancki, wyglądał teraz jak siedem nieszczęść – jeden z rękawów kaftana był naderwany, starannie układana fryzura rozwichrzyła się i nałapała liści podczas szaleńczego biegu przez las, zapodział gdzieś swój kapelusik, z kolei skórzana tuba rozdarła się i zgubiła swą zawartość.

– Widziałeś? – zdołał wykrztusić zszokowany.

Kercz kiwnął głową. Nie musiał dodawać nic więcej. Minstrel położył się w miejscu, w którym stał i, dysząc ciężko, starał się pozbierać swoje myśli do kupy i odpowiedzieć sobie na jedno, zasadnicze pytanie: czy to wszystko zdarzyło się naprawdę?

Moment zawieszenia przerwał Kercz, oznajmiając:

– Chodźmy. Wiemy już, że nie śpi w dzień. Trzeba się przygotować i zatłuc bestię jutro w nocy.

 

***

 

Na przygotowaniach upłynął im cały następny dzień. Kemson wprost skakał na około nich, aby spełnić każdą ich zachciankę. Burmistrzowi naprawdę zależało na dobru miasta lub po prostu chciał móc się przechwalać, że bez niego smok nie zostałby zabity. Mitrion wykorzystał jego zapał, aby załatwić sobie nowy kapelusik oraz świeży zestaw przyborów pisarskich wraz ze skórzaną tubą.

Większość czasu zajęły im rozmowy. Zamknięci w pokoju rezydencji Kemsona omawiali ze sobą każdy, nawet najmniejszy krok, jaki mieli do wykonania tej nocy. Plan nie był skomplikowany, jednak wymagał mistrzowskiej precyzji – jeden fałszywy ruch mógł kosztować życie ich obu. Honory miał czynić Kercz, natomiast na barkach minstrela spoczął niemniej ważny obowiązek bycia świadkiem i spisania wszystkiego dla potomności. Wojownik upewnił się, że jego miecz jest odpowiednio ostry. Niedźwiedzią skórę postanowił zostawić – wolał nie mieć na sobie nic łatwopalnego w obecności smoka.

W końcu nadszedł czas, by wyruszyć w drogę. Całe Hornshire, zawiadomione przez Kemsona, zbiegło się pożegnać swych bohaterów. Część z nich prześladowało dziwne przeczucie, że widzą wojownika po raz ostatni

 

***

 

– Idziemy – zakomenderował Kercz.

Przez ostatnią godzinę tkwili w ciemnościach i obserwowali wejście do smoczego leża. Gdy już upewnili się, że nic nieprzewidzianego się nie wydarzy, wyruszyli.

– Nie bierzesz żadnej pochodni? – zdziwił się Mitrion, którego powoli zaczynała opuszczać odwaga.

– We wszystkich jaskiniach w tej krainie rosną świecące porosty, nic więcej nam nie trzeba – odparł, obnażając swój miecz.

Zanurzyli się w czeluść rozwartej paszczy groty, czując się, jakby właśnie wkraczali na ścieżkę wiodącą do samego serca piekieł. Początkowo brnęli w całkowitej ciemności, ciągle w dół, jednak za łagodnym zakrętem w prawo rozpoczęły się porosty, o których mówił Kercz.

Rośliny te wytwarzały srebrzysty, trupi blask, sprawiający, że posuwali się coraz dalej w nastroju podniosłej grozy. Zapewniały tyle światła, że bez trudu widzieli drogę przed sobą, ba, mogli nawet rozróżniać kolory!

Brnęli naprzód z niepewnością zdradziecko drążącą im serca, tak jak robak wyjada od środka smaczny owoc, czyniąc go zepsutym, tak samo ich niezłomność chwiała się w swych posadach, będąc blisko runięcia jak domek z kart.

Szli jednak dalej, na przekór wszystkiemu, aż dotarli do przestronnej Sali o bogatej szacie naciekowej, z której nie odchodziły żadne dalsze korytarze.

Smoka jednak nie było. A przecież przeszli całą jaskinię! To było prawdziwe leże, zapach siarki świadczył o tym dobitnie!

Kercz zatrzymał się skonfundowany, Mitrion zaś podążył dalej, w kierunku środka hali.

– Co jest, do cholery! – wykrzyczał zdezorientowany wojownik. – Przecież jesteśmy we właściwym miejscu, wiemy, że ogniopluj nie śpi w dzień, a smoki nigdy nie odpoczywają poza własnym leżem! Ten skurwiel powinien tu być!

– I jest – ozwał się głos.

Mitrion, który w tym czasie doszedł na środek jaskini, cisnął skórzaną tubę w kąt i odwrócił się.

Jego oczy zmieniły się – nie miały już głębokiego, onyksowego koloru, tęczówki pyszniły się teraz zielenią okalającą pionową, gadzią źrenicę. To minstrel wymówił poprzednie słowa, uczynił to jednak dzikim, drapieżnym głosem, tak niepodobnym do ciepłego barytonu, którym posługiwał się zazwyczaj.

– Nie sądziłem, że dasz się oszukać tak łatwo – rzekł minstrel z sardonicznym uśmiechem. – Pozwól jednak, ze się przedstawię. Me imię brzmi Astronnagavus.

Słowa te sprawiły, że z oczu Kercza opadły łuski.

– A więc to ty! – wrzasnął wściekle, tracąc panowanie nad sobą. Swój dwuręczny miecz wyciągnął w kierunku ogniopluja, będącego w ciele minstrela. Ten zaś zdawał bawić się wybornie.

– Owszem, to ja – Astronnagavus potwierdził przypuszczenia wojownika, uśmiechając się radośnie.

Kercz poczuł, jak wściekłość wprost rozsadza go od środka. Szukał smoka, narażał życie, aby go zgładzić, a on cały czas trwał u jego boku, pomagając w polowaniu na samego siebie! Tego było już za wiele. Spojrzał w kierunku gada przyobleczonego w ludzką skórę i ocenił odległość między nimi. Powinien zdążyć, zanim się przemieni. Wystarczy jedno, celne cięcie…

Astronnagavus musiał przejrzeć jego zamiary, gdyż twarz smoka stężała, a on sam rzekł tylko:

– Nie próbuj.

Wojownik skoczył mimo ostrzeżenia. I to był błąd.

Przemiana zaszła w ułamku sekundy i w miejscu odzianego w wykwintne szaty mężczyzny pojawiła się olbrzymia, czarnołuska bestia, której cielsko wypełniło pieczarę, stanowiąc uosobienie grozy.

Kercz uniknął pierwszego ciosu zadanego kolczastym ogonem, jednakże siła, z jaką smok uderzył nim o podłoże była tak duża, że wojownik stracił równowagę i wyrżnął o lity kamień, wypuszczając z rąk swój wierny miecz.

Znajdował się teraz w mocy Astronnagavusa i jeden cios potężniej łapy, jedno kłapnięcie ostrych kłów wystarczyłoby, aby przerwać wątłą nić jego żywota. Chwytając się swojej ostatnie deski ratunku, wojownik wyciągnął przed siebie ręce w obronnym geście i wykrzyczał jedyne słowa, jakie mogły go w tej chwili ocalić.

 

***

 

Noc przeminęła, ustępując miejsca porankowi, a złote słońce wzbiło się majestatycznie ponad widnokrąg, wysyłając swe złote strzały w środek budzącego się świata. Ptaki przebudziły się w swych gniazdach i ze swym trelem jako orężem jęły ożywiać świat tkwiący jeszcze w nocnym marazmie.

W Hornshire ludzie, nieświadomi odwiecznych wysiłków przyrody, poczęli przygotowywać się do swych codziennych obowiązków, z targu dochodziły już pierwsze okrzyki przekupek. Zapowiadał się ciekawy dzień – w południe miano powiesić trzech złoczyńców przyłapanych na myszkowaniu po rezydencji burmistrza.

Idylla została przerwana przez potężny, dziki ryk dochodzący zza miasta. Brzmiał, jakby jakaś olbrzymia bestia straciła właśnie życie. Wytłumaczenie mogło być tylko jedno – smok właśnie stracił życie.

Mieszkańcy przypomnieli sobie o swych dwóch bohaterach – Kerczu i Mitrionie – i, wraz ze swym burmistrzem na przedzie, pognali w kierunku miejsca, z którego dobiegł ich dźwięk.

 

***

 

Gdy Kemson, wraz z towarzyszącym mu tłumem, dotarł pod położone głęboko w lesie wzgórze, jego oczom ukazał się niecodzienny widok. Przed potężnym wejściem do jaskini leżało bez ruchu wielkie cielsko smoka o czarnych łuskach. ogniopluj był martwy, a na jego piersi, w okolicy serca, widniała czerwona szrama brocząca krwią.

Kercz siedział w pobliżu wsparty o głaz, u jego stóp leżał wielki, dwuręczny miecz. Wojownik wyglądał na wyczerpanego, po skroniach i plecach spływał pot, a jego twarz i przedramiona zdobiły świeże zadrapania, oprócz tego nie odniósł chyba poważniejszych obrażeń.

Na widok burmistrza podniósł się ciężko i oznajmił krótko:

– Zlecenie wykonane.

Jego słowa zostały powitane gromką owacją mieszkańców Hornshire, szczęśliwych, że straszliwy gad już nie zagrozi ich domostwom.

Kemson podszedł do wojownika i dyskretnie wręczył mu sakiewkę pełną złotych monet, szepcząc:

– Tak jak się umawialiśmy.

Zaraz potem rozejrzał się dookoła, zupełnie jakby coś mu się przypomniało, po czym zadał pytanie tak, aby tym razem słyszeli go już wszyscy:

– Gdzie jest mistrz Mitrion? Czyżby tak śpieszno było mu opisać te wszystkie wydarzenia, że nie dołączy do nas, aby świętować?

– Mitrion poległ – Kercz posmutniał wyraźnie. – Zginął, pożarty w całości przez ogniopluja. Nie mogłem nic zrobić.

Mieszkańcy Hornshire uczcili jego pamięć minutą ciszy, po czym podjęli uchwałę o wzniesieniu pomnika minstrela na placu ratuszowym, tuż obok stryczka.

I tak oto, moi drodzy, kończy się historia straszliwej bestii, która swą obecnością zagroziła miastu i napełniła trwogą serca jego mieszkańców. Jednakże, czy to aby na pewno jest koniec?

 

EPILOG

 

Gościniec wcinał się łagodnie pomiędzy drzewa, stanowiąc obietnicę nowej przygody, która czekała gdzieś za borem. Kercz jechał stępa, rozkoszując się ptasim śpiewem dochodzącym spośród koron; po swoich ostatnich przeżyciach czuł się teraz naprawdę odprężony, jadąc drogą skąpaną w uroczym półmroku. Mieszek ze złotem miło pobrzękiwał u pasa.

– I tak nie wierzę, że się zgodziłeś.

Jadący obok Astronnagavus uśmiechnął się serdecznie, słysząc te słowa. Gdy tylko ludzie z Hornshire rozeszli się do domów, smok ściągnął z siebie iluzję „śmiertelnej” rany i przybrał ludzką postać minstrela Mitriona, chciał jednak, aby wojownik zwracał się do niego prawdziwym imieniem.

– Po prostu jeszcze nigdy moja zdobycz nie chciała się ze mną targować. Uznałem to za interesujące – odpowiedział z nutą rozbawienia w głosie.

– Co teraz zamierzasz?

– Na razie mamy przed sobą drogę, która wiedzie nas ku nowej historii. Powinniśmy ją odkryć. A potem, kto wie? Może będę ci towarzyszył jeszcze przez jakiś czas, potem jednak będziemy musieli się rozstać.

Kercz zasępił się na wieść, że ich niezwykła przyjaźń, choć krótka, zakończy się równie rychło, jak się zaczęła. Minstrel Mitrion sam w sobie był ciekawym człowiekiem, zaś polimorficzny smok Astronnagavus przedstawiał jeszcze bardziej kuszącą tajemnicę, której, niestety, nie będzie mu dane zgłębić. Nie mógł jednak nic na to poradzić, po prostu takie już są te stworzenia – dzikie, majestatyczne i nieujarzmione.

Podążyli dalej drogą, wiodącą ich ku nowemu światu, nowym przygodom i nowym wyzwaniom, z którymi będą musieli się zmierzyć.

Tak oto wygląda prawdziwa historia o śmierci smoka Astronnagavusa, zadanej mu ręką dzielnego wojownika Kercza, piórem mistrza Mitriona spisana.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Limit znaków: 10 – 50 tysięcy, według licznika na stronie.

Dolny limit jest nieprzekraczalny, górny możecie symbolicznie przekroczyć. Opowiadania niespełniające tego kryterium nie będą brane pod uwagę w konkursie.

 

Przykro mi, ale Twoje opowiadanie nie mieści się w wymaganym limicie znaków. Może zdążysz je skrócić?

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zgubiłam rachubę ile razy wkleiłeś tekst – masz go powielonego kilka razy, stąd ta kosmiczna liczba znaków. Szybciutko popraw.

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Dzięki za uwagę – strona mi ścinała i wywalało błędy – to dlatego miałem powielone :) 

NIgdy nie przegrywam - albo wygrywam, albo się uczę.

– Owszem, to ja. – posyłając jednocześnie jeden ze swoich najbardziej rozbrajających uśmiechów w kierunku współtowarzysza.

Skoro jest kropka, to mała litera niezbyt pasuje, prawda?

 

– Nie próbuj – przestrzegł, poważniejąc w momencie,

 W którym momencie?

 

Wokół szubienicy ustawionej przed ratuszem tłoczyło się kilkaset osób, a wiele następnych ściągało od strony miasta.

Od strony miasta? Czyli ratusz z szubienicą znajdowały się poza miastem?

 

Na placu panował nielichy gwar, potęgowany zwłaszcza przez podniecone całym zajściem miejskie plotkary, wciąż prześcigające się z coraz to nowych pomysłach i sugestiach dotyczących owego spotkania – wybuchła kolejna wojna, podwyższono podatki, królewicz Esterhorn wreszcie się żeni? Nie liczyło się, co jest prawdopodobne, a co nie, ważne było jedynie wpaść na jakiś pomysł, zanim wysnują go koleżanki.

 Cóż za wspaniała refleksja i pochylenie się nad istotą kobiecych potrzeb i zainteresowań. :)

 

[…]naszą jedyną szansą jest utłuc bestię podczas snu w jej własnym leżu. Kto jednak okaże się na tyle odważny, by dokonać tak heroicznego czynu?

Dobre!

 

Na palcu zapadła ponura, przesycona przygnębieniem cisza. Ludzie wymieniali między sobą ponure spojrzenia

Powtórzenie.

 

dopóki się nie odezwał, a ciężko jest nie zwrócić uwagi na kogoś tak charakterystycznego.

Proponowałbym “trudno” zamiast “ciężko”. “Ciężko” jest w tym kontekście wyrażeniem potocznym, a tu narrator trzecioosobowy, więc generalnie powinien wysławiać się poprawnie. Oczywiście w całości pojawiły się też kolokwializmy, lecz… taki widać urok tekstów humorystycznych. ;)

 

Efektu dopełniał wesoły błysk zwinnie pląsający pośród onyksowych pereł oczu.

Niezłe.

 

– Jam jest mistrz Mitrion – odpowiedział, ściągając nakrycie głowy i kłaniając się po tłumowi po dworsku, który, nienawykły do oddawania mu honorów, powitał ten gest burzą oklasków.

No dobra, tu już padłem ze śmiechu. ;)

 

Cała rezydencja była luksusowa – i to stanowczo zbyt luksusowa, jak na burmistrza prowincjonalnego miasteczka, jakim był Kemson. Niestety, tego samego nie można było powiedzieć o jego towarzyszu.

Że co? Że towarzysz nie był luksusowy? A co czym miałaby się jego luksusowość objawiać?

 

To znaczy, on nazywał je peanami, w rzeczywistości były to zwykłe, sprośne piosnki, jakich lubią słuchać pijani wieśniacy obmacujący dziewki w karczmie, niereprezentujące sobą żadnej wartości literackiej.

yes

 

Pomysł ze świecącymi porostami – super.

 

Szli jednak dalej, na przekór wszystkiemu, aż dotarli do przestronnej Sali o bogatej szacie naciekowej, z której nie odchodziły żadne dalsze korytarze.

Postawiłbym przecinek przed „o bogatej”, wydzielając w ten sposób wtrącenie. Obecnie wygląda na to, że żadne dalsze korytarze nie odchodzą z szaty naciekowej, zamiast z Sali.

 

 

Przed potężnym wejściem do jaskini leżało bez ruchu wielkie cielsko smoka o czarnych łuskach. ogniopluj był martwy, a na jego piersi, w okolicy serca, widniała czerwona szrama brocząca krwią.

Brak dużej litery.

 

Cóż mogę powiedzieć – podobało mi się Twoje opowiadanie. Porządnie napisane, zabawne; tak naprawdę dowcipne, a nie głupawe. Naturalnie zakończenie było oczywiste od samego początku, co jednak nie psuło lektury. Poza tym trafiło się kilka udanych metafor, a ja to lubię.

Fajny tekst, w którym Autor wielokrotnie, umiejętnie i nienachalnie puszcza oko do czytelnika.

 

Dziękuję za wzięcie udziału w konkursie.

Sorry, taki mamy klimat.

Dziękuję, Sethraelu, za miłe słowo. Jest to moje pierwsze opowiadanie i świadomość, że komuś się podobało szalenie motywuje do dalszej pracy. Nie udało się uniknąć błędów, ale przynajmniej mam nad czym popracować :)

NIgdy nie przegrywam - albo wygrywam, albo się uczę.

Mnie przewidywalność fabuły nieco przeszkadzała, wolałabym dać się zaskoczyć, a tu klasyczne fantasy, jakich wiele.

Jeśli chodzi o warsztat, masz błędy w zapisie dialogów, czasem piszesz rozdzielnie coś, czego człowiek nie powinien rozłączać, literówki, ale wszystko to pojawia się sporadycznie, więc ogólnie jest nieźle.

Babska logika rządzi!

Ogólnie rzecz biorąc, historia napisana jest dość ciekawie. Warsztat stoi na sensownym poziomie, szkoda tylko, ze fabularnie rzecz jest absolutnie przewidywalna. Niby dajesz jakiś zwrot akcji z tożsamością smoka, ale to za mało, by opowiadanie uznać za choć trochę oryginalne. Klasyczne fantasy, jak po sznurku.

“Jedna ze staruszek, blisko zachodniej strony placu, straciła przytomność. Dwóch strażników z pochodniami przepchnęło się przez tłuszczę w jej kierunku, by opanować sytuację.“ – niezła organizacja w tym quasi-średniowiecznym świecie, jeśli strażnicy są w stanie wyhaczyć w tłumie mdlejącą staruszkę i pędzą jej na pomoc. Tylko po co te pochodnie? I jak to biegli “opanować sytuację”? Mdlejąca staruszka wywołała zamieszki?

 

“…będą mieli naprawdę przewalone.” – “Przewalone” to niezbyt fortunne określenie w przedstawianych realiach. To samo tyczy się “wnerwionego”.

 

Masz niestety tendencję do używania – wybacz to słowo – grafomańskich opisów. Onyksowe perły oczu? Całun ciemności? Budzenie grozy w umysłach przeciwników? Nie, to nie są fortunne sformułowania.

 

“Brzmiał, jakby jakaś olbrzymia bestia straciła właśnie życie. Wytłumaczenie mogło być tylko jedno – smok właśnie stracił życie.“

 

“Mieszkańcy przypomnieli sobie o swych dwóch bohaterach – Kerczu i Mitrionie – i, wraz ze swym burmistrzem na przedzie, pognali w kierunku miejsca, z którego dobiegł ich dźwięk.“ – I biegli tak dziesięć kilometrów?

 

Nawiasem mówiąc to ciekawe, że rozróżnili ryk smoka, który brzmiał “jakby bestia straciła właśnie życie” od ryku smoka oznaczającego zupełnie co innego. I nieźle ryczał, że się na tyle kilometrów niosło.

 

Tożsamość smoka niestety zdradzasz na samym początku, a i końcówka mnie jakoś nie zadowala – smok rzuca się na bohatera, cięcie, smok i bohater jadą ramię w ramię. Rozumiem, że próbowałeś tym samym wywołać efekt zaskoczenia, jednak wyjaśnienia “pierwszy raz ktoś próbował się ze mną targować” nie kupuję.

 

Czytało się w miarę gładko (poza udziwnionymi fragmentami, takimi jak te onyksowe perły), w tekście znać pewną naiwność i brak doświadczenia ze słowem pisanym, ale myślę, że jesteś na dobrej drodze. Na przykład na pochwałę zasługuje zdecydowanie to, że dialogi w zasadzie zapisujesz prawidłowo. A to wcale nie jest częste zjawisko. Pisz, czytaj, pisz dalej, ćwicz, a kto wie, co uda Ci się osiągnąć ; ) Powodzenia.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Gdyby tylko to nie było tak strasznie przewidywalne… Sposób wprowadzenia minstrela do fabuły zdradził wszystko, a scena zwiadu – dobiła łopatologicznością.

Czyta się nieźle, jest dowcipne, przyjemnie, choć bez szału, spędziłem czas. Dziękuję.

 

Sethraelu, luksusowość towarzysza mogła się objawiać czystą dupką i donośnym głosem. Tak przykładowo :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka