- Opowiadanie: Emtri - Blask

Blask

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Blask

 

Salvia zamieszała jeszcze raz w kociołku. Korzenny zapach rozniósł się po niewielkiej izdebce, oświetlonej tylko przez płomień paleniska. Uśmiechnęła się. Uwielbiała warzyć ten eliksir. Nie był zbyt silny, ale okazał się pomocny, by dodać energii ludziom ze wsi przytłoczonym trwającymi od miesięcy mrozami. Brak śniegu chroniącego puchem wsiane ziarno, zwiastował chude żniwa. Dosypała do moździerza jeszcze garść ciemnych ziaren i utłukła je na miałki proszek.

– Mówiłam ci, że król zamówił znów porcję eliksiru dla dworu, a ziaren nie przybywa – odezwał się łagodny Achillei głos za jej plecami.

Salvia uśmiechnęła się przepraszająco, ale sprawnym ruchem wrzuciłam proszek do kotła.

– Chłopi bardziej go potrzebują – stwierdziła przywołując na usta swój najbardziej czarujący uśmiech.

Staruszka westchnęła, ale przytaknęła ruchem głowy. Wiedziała, że jej uczennica ma rację i choć wolała nie podpadać królowi, całkowicie rozumiała troskę Salvię.

– Trudno, najwyżej król…

Drzwi do chaty otworzyły się gwałtownie i z głuchym jękiem uderzyły o ścianę. Snop jaskrawego, słonecznego światła rozdarł półmrok panujący w pomieszczeniu. Mroźne powietrze wdarło się do wnętrza, gasząc ogień na palenisku.

– Król Radosław i jego nadworny mag Chelidonimus! – ryknął tubalnym głosem rosły mężczyzna pojawiając się w wejściu.

Salvia z niedowierzaniem patrzyła, jak do ciasnej izby wciskają się kolejni ludzie, nie widziała ich twarzy oślepiona słońcem, ale bez problemu rozpoznała wśród nich maga Chelidonimusa. Nigdy nie widziała człowieka wyższego i grubszego. Przewyższał niemal o głowę potężnego wartownika, a złote, zdobione guziki ledwie utrzymywały razem poły długowłosego futra na opasłym brzuszysku.

– Oddajcie pokłon królowi wiedźmy! – znów zaryczał zbrojny, jakby podejrzewał że są kompletnie głuche.

Achillea skinęła lekko głową, ze względu na swoje umiejętności i liczne zasługi dla królestwa mogła sobie pozwolić na tak symboliczne powitanie króla. Mężczyzna w skórzanej zbroi wpił naglące spojrzenie w Salvię. Ta jednak zignorowała go i stała dalej wyprostowana z oczami utkwionymi w czarownika. Czuła, że cel tej wizyty jej się nie spodoba. Chellidonimus jaśniał ciemno granatową poświatą, widoczną tylko dla niej i dla Achillei. Aurą świadczącą o tym, że nie przychodzi w dobrych zamiarach.

– Jaromirze – odezwał się stanowczo król widząc, że dowódca jego eskorty otwiera ponownie usta. – Okryj proszę konie i dopilnuj, by nikt nam nie przeszkadzał.

Jaromir spochmurniał. Znał się na swojej pracy i wiedział jak sprawić, by krnąbrne dziewki spokorniały. Służył jednak królowi, a jego rozkaz był najważniejszy, pokonując więc przemożną chęć strzelenia czarownicy na odlew, ukłonił się usłużnie i opuścił chatę, zamykając za sobą drzwi.

– Siądźmy – zaproponował król i nie czekając na zaproszenie usiadł na jednym ze starych krzeseł.

Czarownik wzdrygnął się ostentacyjnie i widocznie walcząc z odrazą, niechętnie podążył w ślad za swoim panem. Krzesło zatrzeszczało w proteście, gdy spoczęło na nim zbyt obfite ciało maga. Salvia podeszła do paleniska, by ponownie rozniecić ogień.

– Co sprowadza do nas waszą wysokość? – zapytała Achillea patrząc z troską na drobnego mężczyznę w koronie.

Nie wyglądał na zdrowego. Jego skóra miała szary odcień, a sińce pod oczami odcinały się wyraźnie od reszty twarzy. Skóra na policzkach zwisała luźno jakby w ostatnim czasie dużo schudł, włosy straciły zwykły blask. Króla Radosława od dłuższego czasu dręczył jakiś poważny problem, co ciekawe objawów zmęczenia nie było widać po Chellidonimusie.

– Achilleo, powtórzę po raz setny – odpowiedział król z nikłym uśmiechem. – Zbyt wiele jestem ci winien byś musiała używać mojego tytułu. Wystarczy Radosławie

Achillea tak jak wiele razy wcześniej, kiwnęła głową i uśmiechnęła się usłużnie.

Milczący do tej pory mag odchrząknął ponaglająco. Król nie zaszczycił go spojrzeniem, ale westchnął, a uśmiech znów zniknął z jego twarzy.

– Smok – powiedział cicho, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. Salvia odniosła wrażenie, że tak właśnie jest. Mimo że sama nic nie rozumiała, powietrze w chacie nagle zgęstniało. Twarz Achillei stężała, a jej wątłe ciało napięło się wyraźnie. Mierzyli się ciężkimi spojrzeniami, król, mag i wiedźma.

– Co smok? – zapytała w końcu dziewczyna przerywając tę niemą wymianę zdań.

– I oczywiście masz już plan Chellidonimusie – Achillea zignorowała swoją uczennicę i utkwiła miodowe oczy w magu. Jej usta ścisnęły się w cienką linię.

– Jestem nadwornym magiem – odpowiedział tamten wyniośle. – Muszę panować nad sytuacją, wiedźmo

– Oczywiście – głos Achillei ociekał kpiną. – Dlatego zjawiasz się w mojej chacie.

– Przestańcie! – stanowczo przerwał im Radosław. – Sprawa jest poważna.

– Czy ktoś raczy mi powiedzieć, dlaczego wpadacie w histerię na dźwięk tego słowa? – spróbowała znów Salvia korzystając z okazji, że mag i stara czarownica umilkli jak zaklęci.

– Na terenie mojego królestwa żyje smok – westchnął Radosław, jakby smoki były najgorszą zaraza jaka mogła spotkać jego kraj.

Wszyscy w królestwie znali legendę o bestii od setek lat uwięzionej w którejś z jaskiń Góry Arrafani, przez Ostatnią Wielką Czarownicę. I choć kiedyś królowie chlubili się współpracą ze smokiem, od lat był on postrachem urwisów. Salvia sama kiedyś się go bała, ale już dawno wyrosła z historii o skrzących w słońcu łuskach i twardszych od miecza pazurach.

– Przecież smok siedzi zamknięty w Kryształowej Grocie – zirytowała się. W czym więc problem, skoro bestia wciąż tkwi w więzieniu ze skał, kryształu i potężnej magii?

Król chrząknął kręcąc się niespokojnie, wciąż miał na sobie grube futro i śniegowce, a jego twarzy pojawiły się krople potu. Rozpalony ponownie ogień przyjemnie trzaskał, a eliksir w kociołku bulgotał roztaczając w całej izbie ciężki zapach. Monarcha wciągnął go powoli nosem odwlekając odpowiedź, sprawiał wrażenie zmieszanego.

– Nie znam się na magii – zapewnił w końcu. – Niemniej mój mag uważa, że siła zaklęcia gaśnie i już wkrótce może grozić nam poważne niebezpieczeństwo. Niestety od czasów Ostatnich Wielkich nie urodził się w królestwie nikt o takich mocach, by móc je odnowić.

– Magia umiera – wtrąciła Achillea. – A uwięzienie smoka ma z tym związek.

– Bzdura! – wykrzyknął mag, a jego ulane poliki zatrzęsły się z irytacji. – Magia umiera samoistnie. Coraz mniej magicznych stworzeń, coraz mniej Obdarzonych. Przez wieki korzystaliśmy z niej nierozważnie, wyczerpaliśmy pokłady magii we wszechświecie.

Stara czarownica prychnęła z pogardą. Jednak zanim zdążyła odpowiedzieć Chellidonimusowi co sądzi o jego teorii, król  uniósł dłoń w uciszającym geście.

– To nie jest teraz istotne – jego głos choć stanowczy był wyraźnie naznaczony zmęczeniem. – Przybyliśmy tu, bo mój mag i wy drogie panie jesteście ostatnią trójka Obdarzonych w królestwie. Musicie współpracować, bo w was jedyna nadzieja na uratowanie moich poddanych.

– Ja zbytnio nie pomogę, uczę się dopiero. I w ogóle… – odezwała się cicho Salvia wstając, by zamieszać ponownie aromatyczny płyn w kociołku.

– Wręcz przeciwnie młoda damo – Chellidonimus wypowiedział te słowa takim tonem, że dziewczyna zamarła z chochlą w dłoni.

Granatowa poświata otaczająca jego ciało zajaśniała intensywnie rozszerzając się znacznie. Salvia odwróciła się powoli, cała trójka przyglądała się teraz jej. Mężczyźni z oczekiwaniem, Achillea zamyślona.

– Co dokładnie masz na myśli magiku? – zatrzeszczała stara groźnie. – Wiesz przecież, że nawet ona nie jest na tyle silna, by odtworzyć zaklęcie uwięzienia. Zresztą nie znamy formuły…

-Wiem – przerwał jej mag z dziwnie zadowolonym wyrazem twarzy. – Ale za to jest wystarczająco potężna, by spróbować zaklęcia przejęcia.

– Guzik prawda! – Achillea poderwała się z krzesła.

– Wybacz Achilleo, Chellidonimus wytłumaczył mi zagrożenia płynące z próby użycia tego zaklęcia – odezwał się Radosław. – Dziewczyna ma największe szanse na przeżycia, za to w każdym ze scenariuszy nie ma ich smok. Jest najmłodsza i najsilniejsza…

– Nie! – Salvia przerwała mu rzucając chochlą o podłogę – Nie zgadzam się rozumiecie? Niech sobie idzie tłuścioch, jest doświadczony. Ja chcę żyć. W rzyci mam wasz plan!

– Waż na słowa dziewczyno! – obruszył się mag również wstając.

Jego olbrzymia postura zmusiła czarownicę do zadarcia głowy, lecz nawet to nie przeszkodziło jej hardo patrzeć mu w oczy maga.

– Przykro mi Salvio, nie masz wyboru. Od ciebie zależy los mojego królestwa. Istnieje możliwość, że będziemy musieli cię zabić i choć serce mi pęka, zrobimy to, jeśli będzie taka konieczność.

Dziewczyna spojrzała na swoją nauczycielkę, lecz ta skurczyła się w sobie i patrzyła tępo w palenisko. Salvia wiedziała czym skutkuje odmawianie królowi w tak ważnej sprawie. Straci głowę, zanim słońce zajdzie. Śmierć zataczała nad nią coraz mniejsze kręgi i młoda czarownica czuła jej cuchnący oddech na karku.

– Na czym polega to zaklęcie? – zapytała wciąż ciskając gromy w maga.

Mag usiadł znów udobruchany nieco, zainteresowaniem dziewczyny. Zaklęcie było tylko bardzo krótką formułą.  

– Gdy tylko wypowiedz formułę smok zniknie. Jego ciało jest magiczne. Pochłoniesz je.

– Takie proste! – sarknęła czarownica.

– Milcz głupia! – oburzył się mag. – Gdy wypowiesz zaklęcie smok zmieni się w magiczną energię, wtedy twój magiczny pierwiastek wchłonie ją. Przejmiesz jego moc. Jeśli połączenie się uda staniesz się bardzo, bardzo silna.

– Jak silna? – zapytała Salvia szczerze zainteresowana.

– Znacznie silniejsza niż Wielcy Magowie i Czarownice. Możliwe że twoja moc dorówna Pradawnym.

Achillea kiwnęła głową, niechętnie potwierdzając słowa Chellidonimusa. Jednak jej twarz wciąż wyrażała głęboką troskę, próżno było na niej szukać oznak podekscytowania, które poczuła Salvia na myśl o tak potężnej mocy.

– Minęły tysiące lat, od kiedy ostatnia fuzja się udała…

– Achilleo ty zawsze taka sceptyczna. Uwierz w swoją adeptkę! – Chellidonimus zaśmiał się jowialnie. – Taka moc w zasięgu ręki, wiem że dasz radę dziecko.

Salvia spojrzała na niego podejrzliwie.

– Co jeśli mi się nie uda?

– Jeśli ci się nie uda dziecinko, moc smoka przejmie władzę nad twoją. Ugrzęźnie w twoim ciele, na kilka miesięcy, może lat, ale później jego moc połączona z twoją pozwoli mu się wyrwać z tej powłoki i wrócić do dawnej postaci – wtrąciła szybko stara.

– Czyli po mnie?

– Księgi mówią, że mag którego opęta smocza energia, jeszcze przez kilka tygodni będzie w stanie nad sobą panować, zanim jego pierwiastek zostanie pochłonięty. Będziesz wiedziała, że się nie udało. Poczujesz to. Wtedy wyjdziesz z jaskini, a my będziemy musieli cię zabić. Wtedy zginiecie oboje, lecz królestwo ocaleje – powiedział król z wielkim smutkiem w głosie.

– Pocałujcie mnie w…

– Nie radzę – warknął mag ostrzegawczo. – Nie przyszliśmy pytać o twoje chęci. Wejdziesz do jaskini smoka i wypowiesz zaklęcie, nawet jeśli będę musiał cię do tego zmusić magią.

Salvia usiadła. Miała niewielkie szanse, żeby wyjść z tego cało. Jeśli odmówi zginie, jeśli nie uda jej się zwalczyć smoczej energii, a wiele na to wskazuje, również zginie. Cudowna perspektywa.

– Dobrze – odezwała się w końcu wiedząc, że nie ma wyboru. –Ale pod jednym warunkiem – syknęła w kierunku króla. – Jeśli się nie uda… osobiście będziesz musiał mnie zabić.

 

*

 

Salvia stała tuż nad urwiskiem, czekając aż ludzie króla przygotują się do dalszej podróży. Trzydziestu królewskich gwardzistów, pięć służek, trzech koniuszy, sam król i mag, nie rozumiała czemu ciągną ze sobą aż tylu ludzi. Górskie ścieżki były coraz węższe, musieli poruszać się jedno za drugim, co wydłużało podróż. Choć co wieczór rozpalali ognisko, a król szczodrze obdarował swych ludzi grubymi futrami, wciąż poszczękiwali zębami z zimna. Czarownica robiła co mogła, by wspomóc zbrojnych króla. Rzucała rozgrzewające zaklęcia i warzyła swój dodając energii eliksir. Chellidonimus zaś wspinał się na wyżyny obojętności. Sam emanował magicznym ciepłem, a jednocześnie obruszał się na każdą prośbę rozgrzania chociażby najpoważniejszych odmrożeń. Oburzenie czarownicy podjudzał fakt, że król choć troskliwy i dobry, nie wymógł na magu pomocy.

Wokół panowała cisza, a dolina wydawała się nadzwyczaj spokojna, konie jednak rzucały łbami zaniepokojone, a wszystkim udzielił się nerwowy nastrój. Gwardziści spoglądali za siebie, jakby w obawie że ktoś ich śledzi. Salvia jechała w połowie pochodu na smukłej, czarnej klaczce, którą nazwała Tenebra. Pogłaskała zwierzę po szyi. Zawsze marzyła o takim koniu. Szkoda, że wiezie mnie na pewną śmierć. Siedem dni, pomyślała. Tyle czasu dali jej król i mag na uporanie się ze smoczą energią. Tyle powinno wystarczyć. Według ksiąg.

-Później będziesz wiedziała, kto wygrał! – ryczał Chellidonimus już w drodze do groty. – I pamiętaj dziewczyno, jeśli on przejmie władzę i tak zginiesz, więc nie zawiedź i przyjdź do obozu, tak by twoja śmierć przynajmniej nie poszła na marne.

Jechali już czwarty dzień, a im bardziej oddalali się od domu tym mocniej Salvia nienawidziła maga. Spowalniał wyprawę ciągłymi zmianami konia i postojami na posiłki. Dziewczyna z nerwów miała tak ściśnięty żołądek, że od początku wyprawy zjadła tylko tyle, ile wmusił w nią Ludomir, jeden ze zbrojnych króla. On jeden wydawał się być przejęty losem czarownicy, współczuł jej i starał się wesprzeć. Jechał obok niej już od dłuższego czasu, próbując zabawić rozmową, lecz wiedźma odpowiadała monosylabami. Coś wisiało w powietrzu i nie pozwalało jej się skupić.

– Salvia? – Ludomir patrzył na nią z troską.

– Hm?

– Wszystko w porządku? Dziwnie…

Lecz ona już go nie słuchała. Bez ostrzeżenia wstrzymała konia i stanęła w strzemionach. Z tężejącą twarzą wpatrywała się w jakiś punkt po lewej stronie. Reszta pochodu mijała ich obojętnie. Dziewczyna wymamrotała coś pod nosem.

– Co mówisz?

– To tu! – krzyknęła z dziwnym wyrazem zacięcia na twarzy i nie czekając na reakcję pozostałych, ściągnęła lejce klaczy, kierując ją we wcześniej upatrzonym kierunku. Zdezorientowany Ludomir stał z osłupieniem patrząc jak jej koń idący do tej pory ze stępa, szybko przeszedł w galop. Gruby kaptur zsunął się na jej plecy uwalniając długie, granatowe włosy. Zanim zdążył zareagować szczupła postać czarownicy, z powiewającym bordowym płaszczem, zniknęła między karłowatymi drzewami rosnącymi dookoła wąskiej ścieżki.

Znaleźli ja dopiero po kilku godzinach, stała nieruchomo przed niewielką wyrwą w skale, jak gdyby dopiero tu dotarła. Nie odwróciła się gdy nadjechali pokrzykując to na nią, to na konie próbujące się cofnąć i niepozwalające się podprowadzić bliżej do groty. Nikt poza Ludomirem nie zwrócił uwagi na to, że polanę na której stali porasta świeża, intensywnie zielona trawa.

– Powinniśmy cię z miejsca ściąć, przeklęta idiotko! – Chellidonimus krzyczał tak głośno, że ptaki zerwały się z drzewa pokrytego gęsto liśćmi.

Jego twarz nabrała purpurowego koloru ze wściekłości i zmęczenia. Włosy zawsze skrzętnie ułożone w delikatne fale, sterczały teraz we wszystkie strony, mokre od potu. On też zdawał się nie czuć żaru, bijącego z groty przed którą stała Salvia.

– I czego stoisz tu głupia wiedźmo jak ten słup soli? Lada moment wygaśnie zaklęcie Ostatniej Wielkiej, musimy się spieszyć!

Widząc, że dziewczyna nadal wpatruję się w ziejącą czernią dziurę na skalnej ścianie, otworzył usta, by znów ją zbesztać, ale król położy dłoń na jego ramieniu i kiwnął przecząco głową. Zeskoczył lekko z konia i bardzo powoli podszedł do czarownicy.

– Salvio – odezwał się delikatnie, dotykając jej pleców koniuszkami palców.

Czarownica drgnęła. Spojrzała na Radosława zaskoczona, wyglądała jakby właśnie obudzoną ją z długiego snu. Wzrok miała zamglony, a policzki rozgrzane, splątane włosy otaczały bladą twarz,

– To tu? – bardziej zapytała niż stwierdziła.

-Nie wiem Salvio, to ty nas tu przyprowadziłaś – odpowiedział wciąż tym samym łagodnym tonem.

Kiwnęła nieznacznie i znów spojrzała w kierunku dziury.

– Czuję go – wyszeptała.

– To mi wystarczy – powiedział król i odwrócił się do swoich ludzi, którzy stali kilkanaście metrów dalej z utkwionymi w nich oczami. –Rozbijamy obóz!

– A-ale panie… – zająknął się nadworny mag, chcąc zaprotestować – Księgi…

– Sam mówiłeś mój magu, że ta dziewczyna ma wielką moc. Właśnie to pokazała. Mówi, że smok jest tu, więc mimo zupełnego zaufania do ciebie, bardziej wierzę jej talentowi niż przestarzałym księgom. Zresztą… rozejrzyj się mój wierny magu.

Chellidonimus zemlął przekleństwo i ukłonił się usłużnie. Gorąco, które do tej pory przypisywał zmęczeniu i nerwom ,było efektem silnej magii. Jak mógł nie poczuć tego od razu, gdy wkroczyli na polanę? Ta dziewczyna wyprowadzała go z równowagi. Ta jej ignorancja i gadzie oczy. Całe szczęście, że dotarli już na miejsce i pozbędzie się jej raz na zawsze. Nie wierzył ani przez moment, że uda jest w stanie opanować smoczą moc. Stara miała rację, ostatnia fuzja udała się wieki wcześniej, a dokonał jej jeden z największych wśród Wielkich Magów jakich znał świat. Gówniara nie ma szans. Uspokojony tą myślę odetchnął głębiej i uśmiechnął się sam do siebie. Dwa problemy za jednym zamachem, a może uda mu się uszczknąć z mocy, która uleci w przestrzeń, gdy miecz wpije się w jej łabędzią szyjkę. Zachichotał. Tak, czeka go siedem dni przyjemnego oczekiwania, a magiczny żar uwolni go od ciągłych jęków ludzi tego idioty Radosława. Dziarskim krokiem minął królewskich wojowników,  zajętych rozbijaniem obozu w którym cała eskorta miała spędzić następne dni, w oczekiwaniu na powrót wiedźmy z jaskini smoka. Lniane namioty szybko zaczęły wypełniać niewielką polankę znajdującą się tuż u wejścia do jaskini. Poddani króla krzątali się w gorączce, obóz musiał być gotowy zanim wiedźma przekroczy próg groty.

 

*

 

Ludomir stanął przed namiotem wiedźmy. Jego twarz płonęła rumieńcem. W ręku trzymał pedantycznie złożone, skórzane szmatki, nazwane przez maga zbroją. Magiczną, upomniał się w myślach. W obozie znajdowały się służki króla, lecz mag zlecił właśnie jemu pomoc wiedźmie, przy założeniu zbroi. Ludomir obejrzał ją bardzo dokładnie, skóra była dość twarda, więc by zapewnić noszącemu większą swobodę ruchu, poprzecinano ją w wielu miejscach i złączono elastycznymi rzemieniami.

– Co tak stoisz jak zaklęty głaz? – głos czarownicy wyrwał go z zadumy.

Jej twarz o ostrych rysach pojawiła się między ścianami namiotu. Wpiła w niego spojrzenie swoich dwukolorowych oczu. Ludomir wpatrywał się w nie zahipnotyzowany. Ciemna obwódka płynnie przechodziła w głęboki błękit, a ten w złotą obrączkę otaczającą źrenicę.

– Przestań się już gapić i wchodź – rzuciła i wróciła do namiotu.

Ludomir nieśmiało przekroczył próg prowizorycznej fortecy. W przeciwieństwie do namiotów króla, czy maga ten wydawał się być nadzwyczaj pusty. W jednym rogu leżało proste posłanie ze skór, tuż obok niedbale rzucona, skórzana torba zawierająca cały dobytek czarownicy. Gwardzista złapał się na tym, że patrzy na jej bieliznę, spąsowiał jeszcze bardziej. W myślach jednak zaskoczony stwierdził, że czarownica ma ze sobą mniej ubrań niż służące, nie mówiąc o magu, który kazał przytaszczyć za sobą dwa kufry strojnych szat i futer.

– Po co cię przysłali? – zapytała bez ogródek, wchodząc za parawan naprędce sklecony z kilku desek i prześcieradła.

Choć cienki materiał pozwalał na zobaczenie jedynie zarysu jej ciała, Ludomir odwrócił wzrok zmieszany. Skupił się na niewielkim piecyku stojącym pośrodku namiotu, mierzył wzrokiem jego obłe kształty zastanawiając się, czemu nie ma odwagi choć na tyle, by poprzyglądać się wiedźmie, gdy nie może go na tym przyłapać.

– Musisz mi pomóc – mruknęła znudzona.

– A… ale ja – Ludomir zadławił się niewypowiedzianym słowem – Służkę może…

– Ten tłusty idiota przysłał cię tu specjalnie. Doskonale zdawał sobie sprawę, że będę potrzebowała pomocy przy wiązaniu tego cholerstwa, a twoja aura jest tak różowa i jaskrawa gdy się do mnie zbliżasz, że postanowił się zabawić twoim kosztem. Nie damy mu tej satysfakcji prawa?

Gwardzista gwałtownie pokiwał głową, zupełnie nie myśląc o tym, że wiedźma nie może tego zobaczyć. Drżąc na całym ciele wszedł za parawan i pomógł jej zasznurować rzemienie gorsetu. Jego wzrok błądził po gładkiej skórze pleców. Odwróciła się gdy tylko skończył, choć Ludomir nie odezwał się nawet słowem. Przód zbroi wzmacniany był plecionką z cienkiej stali, stosowaną w kolczugach. Gwardzista pierwszy raz widział coś takiego. Stalowe koszule nosili tylko najcenniejsi wojownicy króla, zwani rycerzami. W całym królestwie było ich zaledwie kilku.

– Popatrzyłeś? – zapytała z delikatnym uśmiechem Salvia.

Zanim zdążył odpowiedzieć zbliżyła się do niego i złożyła delikatny pocałunek na jego wargach. Ludomir był tak zszokowany, że podejrzewał możliwość iż zostanie niemową już do końca życia.

– Pewnie nie wrócę z tej jaskini – powiedziała smutno, gładząc go po policzku. – Znajdź sobie jakąś miłą panienkę, która ogrzeje ci łoże i urodzi dzieci. No a teraz w drogę woju – krzyknęła dziarsko, choć strach ściskał jej gardło. Po chwili namysłu wróciła do torby zostawionej na podłodze i wyciągnęła z niej niewielki woreczek. Wcisnęła go w dłoń Ludomira.

– Gdy znów opuścicie polanę, zgniataj po kilka nasion i wrzucaj do wrzącej wody. W mojej torbie jest trochę przypraw możesz dosypać do smaku, ale to nasiona są najważniejsze. Mag wam nie pomoże, mnie nie będzie, ale dzięki temu sobie poradzicie.

Ludomir pokiwał żarliwie płową czupryną.

– Jak nazywa się ten napój? – zawołał szybko do jej pleców.

– Nazywam go Kruczym, ze względu na kolor.

– Kawka… – mruknął pod nosem.

– Co kawka? – Salvia uniosła brew.

– Kawka też jest czarna i brzmi tak… jakoś przyjaźniej – zająknął się niepewnie.

– Niech będzie kawka – zgodziła się wiedźma, a na jej ustach przez moment pojawił się cień bladego uśmiechu.

 

*

 

Namiot maga był prawdziwym gigantem, w porównaniu z pozostałymi. Nawet ten zajmowany przez króla nie był tak okazały. I dobrze wyposażony. Salvia odniosła wrażenie, że większość ich ekwipunku stanowiły właśnie rzeczy maga.

– Jak podoba ci się zbroja Salvio? – zagadnął tonem ukochanego wujka mag, podnosząc oczy znad opasłej księgi.

Król milczał siedząc na jednym z kufrów. Wpatrywał się w swoje dłonie i zupełnie ignorował czarownicę.

– Och jest piękna – odpowiedziała przesadnie szczebiocząc – Wiedzę, że zadbaliście o to, by smok ewentualnie pomyślał, że jestem zbyt żylasta i wypluł mnie, by lekko dosmażyć, zamiast od razu zjeść.

Mag zaśmiał się jowialnie. Widocznie złość z powodu nagłego zniknięcia wiedźmy już minęła.

– Och widzę, że jesteś w znakomitym nastroju! – zarechotał klepiąc się po brzuszysku. – To dobrze. To bardzo dobrze, cieszę się że wierzysz w swoje możliwości.

Król spojrzał na niego nieco sceptycznie, ale wciąż nie odezwał się nawet słowem.

– Mogę ruszać?

– Jeszcze moment dziecinko, jeszcze tylko jeden – mag zatarł dłonie o serdelkowatych palcach. – Musimy być pewni, że smok nie zaskoczy cię podczas snu. Nikt z nas nie wie jak długi jest korytarz prowadzący do jego groty.

– Zaklęcie Bezsenności? – zapytała czując, że to byłoby zbyt proste.

Chellidonimus zacmokał, zaprzeczając ruchem głowy.

– Zaklęcie Ostatniego Słowa.

– Czyli mniemamy, że jednak dorwie mnie w nocy i zeżre, a zaklęcie samo wypowie za mnie pożądaną formułę? – parsknęła obruszona.

– Nie bądźże taka pesymistyczna. To tylko rodzaj, hm zabezpieczenia oczekiwanego efektu finalnego ekspedycji.

Nie czekając na zgodę czarownicy, machnął niedbale dłonią, mamrocząc coś pod nosem. Mgliste, szkarłatne nitki spłynęły z jego palców i leniwie poszybowały w kierunku Salvii. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, gdy owinęły się wokół jej nóg i bardzo powoli wspinały wyżej, niczym węże. Czuła nieprzyjemne szczypanie, gdy muskały nagą skórę w miejscach łączeń zbroi. Pierwsza z nici w drodze do ust, tak ciasno oplatała skórę szyi, że czarownica miała wrażenie iż za moment zaciśnie się odrobinę mocniej na jej krtani, pozbawiając oddechu. Nic takiego się jednak nie wydarzyło. Magiczne węże przez chwilę wędrowały po jej wargach, wywołując znane już uciążliwe uczucie i nadając im intensywnie bordowy odcień, po czym zniknęły z cichym syknięciem.

– Gotowe – olbrzym klasnął w dłonie i podskoczył, nieadekwatnie lekko do swojej postury. – Możesz ruszać. Służki dadzą ci torbę z prowiantem i najpotrzebniejszymi rzeczami. I pamiętaj, ta bestia jest bardzo silna, bez oporów wkradnie się do twojej ślicznej główki, więc załatw to szybko.

Salvia przytaknęła tylko niechętnie. A więc to już. Wyjdzie z tego namiotu i wkroczy do jaskini. Sama wepchnie się śmierci pod kosę. Jaka ironia pomyślała, przypominając sobie wszystkie te momenty, gdy resztkami sił trzymała się życia. W jej głowie kołatało się jedno pytanie: jakim cudem dała się w to wrobić? Odwróciła się na pięcie i skierowała do wyjścia.

– Salvio! – zawołał król podnosząc się nagle z kufra. – Zrób wszystko, by wrócić do nas jako władczyni smoczej mocy. Bardzo nie chcę żebyś musiała zginąć. Jesteś wartościową osobą…

– W zasadzie miałam załatwić to na odwal się, ale skoro nalegasz królu. Postaram się jednak nie ginąć, a co mi szkodzi – sarknęła i wyszła szarpiąc połami namiotu.

 

*

 

Tak jak obiecał mag, młodziutka służka stała kilka metrów od wejścia do jaskini. Wyciągnęła rękę z torbą starając się nie patrzeć czarownicy w oczy. Salvia skuliła się jak uderzona w twarz. Strach na dobre wpełzł na jej ramiona i usadowił się wygodnie. Samotnie, bez jakiegokolwiek wsparcia wkroczyła w ciemność, nawet na chwile nie odwracając się za siebie.

 

*

 

Kula magicznego światła zawisła tuż  obok jej twarzy.  Nie bawiła się w wypowiadanie formuł, nie chciała mącić idealnej ciszy panującej w korytarzu, a tu nie musiała już udawać, że ich potrzebuje. Idealnie gładkie kamienne ściany oddalały się coraz bardziej z każdym krokiem. Początkowo wąski korytarz zmienił się w lej, którego sklepienia już nie widziała. Czas płynął wolno, już dawno przestała liczyć kroki, na szczęście korytarz nie miał żadnych odnóg, szła więc przed siebie. Nie czuła zmęczenia ani głodu. Powietrze drgało ledwo wyczuwalnie powodując, że jej wnętrzności skręcały się z podekscytowania i strachu jednocześnie. Dotarłszy do niewielkiej, owalnej groty postanowiła przysiąść i się posilić, być może ostatni raz w swoim nie tak krótkim życiu. Ugryzła kawałek czerstwego chleba i popiła zimnym wywarem z ziół. Przed oczami miała pomarszczoną twarz Achillei.

– Nie czas na roztkliwianie się – upomniała sama siebie ostrym szeptem.

Ostatnim porywem silnej woli zmusiła się by wstać i podejść do pierwszego rozwidlenia dróg. Nie musiała używać magii, by określić która droga jest właściwa. Na ścianie lewego korytarza coś połyskiwało nieśmiało. Bez wahania skierowała się w tamtym kierunku. Z każdym krokiem korytarz stawał się coraz jaśniejszy. Do tego stopnia, że po przejściu około kilometra nie potrzebowała już magicznej kuli. Ściany gęsto pokrywały różnej wielkości kamienie, odbijające światło znajdujące się gdzieś w głębi korytarza. Powietrze wokół czarownicy przepełnione było magią. Magią z którą do tej pory się nie spotkała. Cudownie intrygującą i kuszącą. Magią która niemal zaślepiała przywołując ją bliżej i bliżej. Nogi same poruszały się w coraz to żywszym tempie. Pobiegła lekko, szybko jak gdyby nie szła już od co najmniej kilku godzin. Nie czuła bólu stóp. Patrzyła w coraz jaśniejszy punkt przed sobą. Jest. Już blisko. Na wyciągnięcie ręki. Zamroczona nacierającą zewsząd mocą, bez namysłu wyskoczyła z tunelu wprost do niesamowitych rozmiarów groty. Choć w środku było widno jak za dnia Salvia nie widziała ścian ograniczających przestrzeń. W oczy rzuciło jej się tylko skrzące turkusową wodą  jezioro, którego koniec niknął gdzieś w odległej ciemności. Całą przestrzeń, gdzie sięgnąć wzrokiem, wypełniały jaśniejące blaskiem klejnoty, wyższe od człowieka. Zatrzymała się tak nagle, że drobny piach uniósł się w górę, tworząc wokół niej niewielką chmurę. Czarownica nie zdążyła jeszcze uspokoić oddechu po szaleńczym biegu, gdy coś świsnęło cicho w powietrzu. Bardziej instynktownie niż świadomie, uchyliła się lekko. Miejsce w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się jej głowa, przecięła srebrzysta wstęga energii. Kamienna ściana zasyczała wściekle topiąc się w czerwoną lawę. Chwile później zastygła, lecz zamiast bezładnego zacieku pojawił się kolejny kryształ. Czarownica poczuła dziwny ścisk w gardle, wargi zapiekł ją i mignęły magicznym blaskiem. Zaklęcie tkwiło w gotowości. Zacisnęła usta w cienką kreskę.

Czyżby mój stary przyjaciel postanowił zmienić taktykę?! Skończyły mu się rycerzyki? – wibrujący głos niemal rozsadził czaszkę Salvii. Powstrzymała jednak chęć złapania się za głowę. Byłaby zupełnie bezbronna. Zasadniczo wiedziała, że zginie prędzej czy później, jednak nieco masochistycznie pragnęła, by nastąpiło to jednak później. Wyprostowała się obserwując otoczenie w skupieniu. Na drugim końcu jeziora coś mignęło, woda zaszumiała gotując się, gdy nad jej powierzchnią przelatywał kolejny pocisk. Tym razem przygotowana wyciągnęła dłonie przed siebie. Jezioro zabulgotało donośniej, gdy woda poderwała się do góry i niczym żarłoczny potwór pochłonęła wiązkę.

Nieźle – smok zaśmiał się zgrzytliwie. – Nowa dziewica, by odświeżyć pakt?

Kolejna świetlista strzała pomknęła w kierunku wiedźmy.

– Bynajmniej! – odkrzyknęła zaskoczona ogarniającym ją podekscytowaniem. Już dawno nie czuła w sobie tak wiele mocy. W tej grocie były niewyczerpane, jak się zdawało, pokłady. Cudowna możliwość swobodnego czarowania sprawiła, że jej ciało zadrżało z rozkoszy. Niemal zapomniała jakie to przyjemne uczucie. Bez trudu zmaterializowała przed sobą tarczę. Wysyłane przez smoka śmiercionośne strumienie energii, rozpryskiwały się o nią, opadając w dół feerią drobnych iskierek.

Kim jesteś? – głos stworzenie kipiał szczerym zainteresowaniem.

– Powiem ci jeśli zaprzestaniesz w końcu prób zabicia mnie – odparła spokojnie, czując przewagę.

Zapanowała cisza. Bestia milczała, kalkulując poziom potencjalnego ryzyka, lecz nie trwało to zbyt długo. Widocznie uznała, że nie grozi jej nic ze strony nieuzbrojonej czarownicy, odzianej tylko w fikuśną, skórzaną zbroję. Fala powietrza gwałtownie rozwiała włosy Salvii. A więc nie są tak mądre jak myślałam. Za to ciekawskie jak najbardziej. Kryształy przygasły, w grocie zapanował półmrok. Ciemny kształt zwinnie zakołował nad jeziorem. Wzleciał do góry, ginąc na moment dziewczynie z oczu, by z gracją opaść zaledwie kilka metrów od niej. Salvia wstrzymała oddech, gdy z ciemności w końcu wyłonił się smok. Jego łuski były koloru smoły, bardzo drobne i układające się w hipnotyzujące wzory, co trudno było dostrzec na pierwszy rzut oka. Ciasno oplatały muskularne ciało stworzenia. Cztery silne łapy zakończone ostrymi, połyskującymi pazurami, podtrzymywały dostojnie wyprężony tułów. Długa szyja z kolcami na grzbiecie prowadziła do zgrabnego pyska w którym osadzone były oczy. Salvia westchnęła przyglądając się im. Niemal zupełnie brak w nich było białka, tęczówka zaś wyglądała niczym leniwie falujące, płynne złoto. Nigdy nie widziała niczego tak pięknego.

Smok pragnął pochwał, chciał czuć na sobie zauroczone spojrzenie tej wiedźmy. Niemal trzysta lat minęło od momentu, gdy ostatni raz ludzie patrzyli na niego z zachwytem. Długo planował ten moment. Zaprojektował każdą sekundę, dokładnie przemyślał każdy szczegół. Wyszczerzył groźnie kły, niewiele krótsze niż ta mała. Z jego gardła wydobyło się ciche ryknięcie, gładko przechodzące w pomruk, który odbił się echem po całej jaskini.

Pozwolił, by kryształy zalśniły nieco bardziej. Czarne do tej pory łuski ożyły. Z ciemności wydobyły się subtelne, kolorowe blaski. Doskonale. Jej oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy smoła zmieniła się w czarne, skrzące opale.

Kamienie rozbłysły jaskrawym blaskiem tak nagle, że Salvia musiała zmrużyć oczy. Zwinięte do tej pory skrzydła rozłożyły się z głośnym świstem. Były potężne, nawet jak na tak dużego osobnika.

– Bardzo ładnie. Serio – krzyknęła czarownica, nie czekając aż skończy. – Ale przestań już stroszyć piórka, sprawę mamy do załatwienia – dodała rzeczowo.

Cóż za ignorancja! Brak poszanowania dla wcielonego piękna… – wysyczał smok miotając się po grocie. Uniósł łeb, z lekko rozchylonego pyska wystrzelił strumień srebrzystej energii.

– Już? Po użalałeś się nad sobą? – Salvia podniosła wzrok znak swoich paznokci, które oglądała z żywym zainteresowaniem.

Zatem, czego ode mnie chcesz, arogancka dziewko? – mimo wściekłości smok nie potrafił opanować ciekawskiej natury.

Salvia westchnęła.

– Sęk w tym nie czego chcę, ale co zrobić muszę. Przyszłam tu, by cię zabić.

Jaskinię wypełnił zgrzyt tak przenikliwy, że włoski na ciele dziewczyny poderwały się do góry, a głowa zapulsowała tępym bólem. Oszołomiona czarownica, dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że to śmiech. Śmiech smoka.

Naiwna! – ryknął wciąż rozbawiony.

– Nie wiem kto tu jest naiwny – powiedziała z przekąsem. – Podobno smoki mogą wyczuć zaklęcia i intencję. Proszę, wykaż się – rozłożyła szeroko ramiona, pokazując się stworzeniu w pełnej krasie. Bestia przekrzywiła głowę utkwiwszy spojrzenie złocistych ślepi w dziewczynie. Bardzo subtelne, niemal niewyczuwalne szarpnięcie oznajmiło czarownicy, że wdarł się do jej umysłu. Z najwyższą ostrożnością zablokowała niektóre drogi, by zobaczył tylko tego co konieczne i ani myśli więcej. Powoli niewielkie źrenice zaczęły się rozszerzać.

Zaklęcie przejęcia. Mhm. I Ostatniego Słowa. Minęło trzysta lat, a wy się nic nie zmieniłyście jeśli o to chodzi… – mruknął z przekąsem.

Czarownica milczała.

Wiesz, że niejeden już próbował przejęcia. To nie takie łatwe, możesz zginąć. Warto? Możesz jeszcze odejść.

Salvia pokiwała przecząco głową. Przez dłuższą chwilą mierzyli się spojrzeniami.

– Wiesz, że nie mogę.

 

*

 

Mag z zadowoleniem malującym się na ulanej twarzy obserwował zachodzące słońce. Ubrany tylko w cienką, bogato zdobioną tunikę chłonął ciepło płynące z wejścia do smoczej groty. Pierwszy dzień minął. Bardzo subtelnie zaczął snuć swoją maleńką intrygę. Dni smoka i wiedźmy były już policzone. Silne uderzenie magicznej fali pchnęło go w plecy tak niespodziewanie, że zachwiał się niebezpiecznie. Czyli się zaczęło. Może sprawa wyjaśni się znacznie szybciej niż tego oczekiwał.

– Wyśmienicie – mruknął i pociągnął duży łyk słodkiego wina.

 

*

 

– Jak masz na imię? – zapytała w końcu czarownica chcąc przerwać dziwnie napięta ciszę, która wypełniła grotę.

A czy to ważne? – syknął smok.

– Nie – przyznała. – Ale ciekawe. Mamy jeszcze trochę czasu, zanim gwardia króla wpadnie tu, by mnie ewentualnie zabić. Możemy zaczekać, chyba że chcesz skończyć to szybko.

Smok zastanowił się przez moment. Wlepił ślepia w jakiś punkt wysoko nad ich głowami. Salvia miała wrażenie, że minęła wieczność zanim odpowiedział.

Luceat. Tak mnie nazwano w waszym języku.

– Blask… – wyszeptała Salvia z ulgą. – Ładnie.

Cieszyła się, że smok postanowił odwlec choć trochę, moment wypowiedzenia zaklęcia. To mogły być ostatnie dni, nie tylko w jego życiu. Luceat wpatrywał się w nią nieprzerwanie przekrzywiając łeb.

Chyba wiem, czemu akurat ciebie tu przysłali – mruknął z tajemniczym uśmiechem.

– Doprawdy?

Nie jesteś zwykłą czarownicą… – rzekł tonem znawcy.

– Co ty nie powiesz? – Salvia odrzucił głowę do tyłu i zaniosła się śmiechem.

Luceat zamrugał przeźroczystymi powiekami. Wydawał się być zaskoczony.

Ja wiem kim jesteś – dodał nieco mniej pewny siebie.

Ja też wiem – syknęła Salvia. –Chyba, że wolisz żebym udawała głupiutką i upierała się, że jestem „zwyczajną dziewczyną”. Tak robi większość, prawda?

Groźny ryk odbił się echem od ścian jaskini. Złociste skrzydła znów wystrzeliły ku górze. Potężne cielsko stworzenia wzniosło się w powietrze. Zakołował nad głową czarownicy, nerwowo zmieniające kierunek lotu.

Zmień się! – zażądał rozwścieczony.

Czarownica zignorowała go wiedząc, że i tak zdany jest na jej dobrą wolę. Leniwie wstała z kamienia i ruszyła w głąb pieczary. W ślad za nią ciągnął się pomruk niezadowolenia. Uważnie obserwowała otoczenie, by w końcu zatrzymać się przy wnęce w ścianie. W odległości kilku kroków od niej rozpościerał się głaz mogący pomieścić smocze cielsko. Kiwnęła głową z aprobatą i wdrapała się do wgłębienia.

– Siadaj! – krzyknęła zadzierając głowę do góry, tak by bestia mogła ją usłyszeć.

Smok zniknął. Nie przejmując się tym zbytnio, Salvia rozprostowała obolałe nogi i wyciągnęła z torby pieczone udko przepiórki, które zapakowały jej jako prowiant królewskie kucharki. Mięso było soczyste i dobrze przyprawione. Otworzyła usta, by odgryźć kolejny kęs, gdy olbrzymia szczęka z niesamowitą prędkością kłapnęła tuż przed jej nosem. Spojrzała na swoją dłoń w której został jedynie kawałek koci, wystający kilka milimetrów nad palce.

– Prawie ze żarłeś mi palce! – oburzyła się.

Prawie – zgrzytnął rozbawiony smok. – Wiem, że nie chcesz jeszcze wypowiadać zaklęcia. Mam propozycję.

– Nie jestem kolejną dziewicą, mówiłam już.

– Odpowiedź za odpowiedź. A później w końcu zmierzymy się w próbie przejęcia…

 

*

 

Ludomir zerwał się na równe nogi.

– Nie możemy tego zrobić! – krzyknął histerycznie. – Obiecałeś jej, że zainterweniujemy tylko wtedy, gdy smok przejmie kontrolę.

Chellidonimus zrobił zatroskaną minę. Spojrzał z żalem na królewskiego gwardzistę i zacmokał.

– Nie możemy ryzykować – powiedział z głębokim smutkiem w głosie. – Jeśli smok przejmie władzę, a my się nie zorientujemy…

Większość żołnierzy nie dała się nabrać na dramatyczny ton maga, lecz żaden z nich nie zamierzał w jakikolwiek sposób tego okazać. Wszystko im było jedno, czy wiedźma zginie, czy nie. Chcieli po prostu wrócić już do domu, do rodzin.

– Musimy dać jej szansę!

– Lubomirze – głos króla był spokojny, lecz stanowczy. – Nie możemy ryzykować dobra królestwa dla jednej dziewczyny. Chellidonimus wszystko mi wytłumaczył. Przykro mi, ale tak trzeba.

 

*

 

– Po co ci te dziewice? Zjadasz je? – Salvia pomachała nogami zwisającymi swobodnie kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Smok wybuchnął śmiechem.

Nie lubię smaku ludzkiego mięsa. Za to my smoki mamy słabość do ludzkich samic – wyszczerzył kły w rubasznym uśmiechu.

– Nieee…

Mhm – smocze cielsko zatrzęsło się od tłumionego chichotu.

– To czemu żadna nie wraca?

Smok spojrzał na nią znacząco.

A wróciłabyś do ludzi, którzy wysłali cię na pewną śmierć? Bo przecież tak właśnie myślą wieśniacy, że je zjadam. Tylko czemu niby dziewice miałyby być smaczniejsze? Zresztą jak już raz posmakujesz, nie chcesz przestać – stwierdził pysznie.

Wiedźma otrząsnęła się zniesmaczona.

–  To po co ciągle nowe?

– No bo wiesz, my jakoś tak nie przepadamy za… poważnymi… jakby to – smok skulił się nieco i skrępowany owinął cielsko skrzydłami.

– Rozumiem – Salvia rzuciła w jego kierunku kolejne przepiórcze udko i z dziwną satysfakcją obserwowała, jak miniaturowy kąsek momentalnie znika w smoczej paszczy. – Nie kryguj się, wszyscy macie z tym problem, niezależnie od gatunku.

Moja kolej. Skąd wiesz o swojej smoczej krwi?

– Matka. Zostawiła mnie u ciotki, gdy byłam małą dziewczynką. Nie pamiętałam jej, ale mówiono mi, że jej odejście nie jest moją winą. Podobno skrzywdził ją smok. Spójrz na mnie – machnęła grzywą granatowych włosów. – Nie jestem głupia. Nigdy się nie uczyłam czarować, a i tak przewyższałam wszystkich poznanych magów. Księgi wiedzą wszystko.

Luceat mruknął z aprobatą. Tak. Nie tylko wygląd Salvii zdradzał jej smocze korzeni. Niezwykła moc, charakterystyczna dla magicznych stworzeń biła od niej z daleka. Jakim cudem nikt tego nie wyczuł?

– Magia zanika – powiedziała jakby czytając w jego myślach. – Nikt już nie skupia się na identyfikacji mocy. Ważne, że jest. Teraz tylko to się liczy. Chcesz zniszczyć królestwo?

Co za brednie! – zirytował się smok. – Mam tysiące lat. Żyłem tu zanim powstało. Byłem tu, gdy pierwsi ludzi postawili na tej ziemi swe słabe stopy. Pomagałem, radziłem i broniłem. Czemu miałbym niszczyć coś, o co dbałem przez większość mojego życia?

Salvia wyskoczyła z wnęki i podeszła szybko do smoka. Niewiele myśląc ujęła w dłonie pysk stworzenia i wpatrywała się w niego dłuższą chwilę. Zamknęła oczy, gdy jej moc spróbowała się przebić przez smoczą barierę. Jedna próba, druga… Luceat nawet nie drgnął, zachowywał się jak gdyby w ogóle nie zauważył wiedźmy próbującej się wedrzeć do jego umysłu. Trzecia próba. Pękła.

 

*

 

Ryk wiatru ją ogłuszył. Świat migał tuż obok niej z zawrotną prędkością. Skuliła uszy i machnęła szybciej skrzydłami. Choć wydawało się, że to nie możliwe świat jeszcze przyśpieszył. Podmuchy powietrza pieściły jej ciało delikatnie. Bez ostrzeżenia zanurkowała w dół. Kilkadziesiąt stóp pod nią rozpościerał się las. Dziki, nie tknięty ludzką ręką.

 

*

 

Dzień był wyjątkowo gorący, a słonecznie promienie nieprzyjemnie przypiekały jej łuski, lecz trwała wciąż w miejscu, cierpliwie. Maleńka sylwetka zbliżyła się do niej ostrożnym krokiem i zgięła w ukłonie, gdy tylko zwróciła na nią spojrzenie.

– Panie tych ziem! – krzyknął mężczyzna. – Pozwól, że osiedlimy się tu. Naszą osadę spalono. Zabito wielu z nas. Każdy jak tu stoimy stracił kogoś bliskiego.

Popatrzyła na niewielki tłumek kulący się tuż za mówcą. Wszyscy mieli na sobie brudne, porwane ubrania. Dzieci tuliły się do matek. Widziała wyraźne ślady łez na osmalonych policzkach.

– O panie! Żądaj czego chcesz, tylko pozwól nam się osiedlić na twoich ziemiach.

Jej serce wypełnił żal i dziwna tkliwość, bolała ją krzywda tych ludzi. Tylko ten gatunek, ten jeden wśród wszystkich jej znanych, atakował i bezlitośnie zabijał swoich pobratymców bez większego powodu. Pokiwała łbem.

– Przysięgnijcie, że będziecie dbać o te ziemie i żyć w zgodzie ze mną, a już nigdy nie stanie wam się krzywda. Wezmę was w swoją pieczę.

Chór głosów złożył się w najpiękniejszą przysięgę jaką słyszała. Wyszczerzyła kły w uśmiechu i rozpostarła skrzydła. Kilkuletnia dziewczynka oderwała się od matczynego fartucha i podbiegła do jej ogona. Uścisnęła go z całych sił, zostawiając ślady brudnych rączek na lśniących w słońcu łuskach.

 

*

 

Luceat delikatnie wysunął pysk z jej dłoni.

Wystarczy – powiedział łagodnie.

Salvia usiadła ciężko, jej plecy znalazły oparcie na ciepłym brzuchu smoka.

– Technicznie rzecz biorąc nie muszę cię zabijać – stwierdziła zaskoczona.

Technicznie tak – zgodził się. – Ale Chellidonimus nie pozwoli, by któreś z nas przeżyło.

– Co on ma do ciebie?

Wścieka się, że nie jestem jego ojcem – smok zamruczał rozbawiony.

– Chyba coś ci się pomyliło. Nigdy nie słyszałam nic tak absurdalnego – stwierdziła zniesmaczona.

Jesteś córką smoka. Masz potężną moc, choć nie potrafisz z niej w pełni korzystać. On szkolił się u najlepszych, gdyby był tak silny jak ty

– Skąd pomysł, że mógłby być twoim synem? – przerwała mu.

Luceat zbył ją milczeniem. W skupieniu  machnął ogonem, niczym kot obserwujący mysz.

– Czemu Ostatnia Wielka Czarownica cię tu zamknęła? – spróbowała Salvia ponownie.

Powiem, jeśli uda ci się nas stąd wyciągnąć.

– Możemy stąd po prostu uciec innym wyjściem, gdy tylko klejnoty stracą moc. Nigdy więcej nas nie zobaczą – zaproponowała nieśmiało.

Łeb smoka zabujał się energicznie na boki. Nie chciał opuszczać krainy, której opiekunem był tak długo, a wiedźma doskonale o tym wiedziała.

Zmień się – zażądał ponownie .

– Nie potrafię – przyznała szczerze, lecz w tym momencie w jej głowie zaświtała inna myśl. – Ty się zmień! Przecież potrafisz. Przyjmij ludzką postać. Wyjdziemy stąd i przekonamy króla, że jesteś niegroźny. Pochodzisz sobie trochę w ludzkiej postaci, a gdy sprawa przycichnie, wrócisz do tej jeśli wolisz.

To naiwne.

– Ale może się udać! Jeśli nas zaatakują i tak nie będą mieć szans. Wszyscy zginą – powiedziała mściwie starając się nie myśleć o Ludomirze.

– Pozwól zatem, że zanim zniknie moc kamieni pokażę ci jak korzystać ze smoczej mocy – powiedział chłopak z czarną czupryną, który niespodziewanie pojawił się w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą spoczywał łeb Luceata.

 

*

 

– Idzie wiedźma! – krzyknął piątego dnia wartownik. Rozkazy króla, a raczej maga, były jasne: natychmiast zawiadomić obóz o nadejściu czarownicy. Gwardzista puścił się biegiem. Według Chellidonimusa wiedźma mogła być śmiertelnie niebezpieczna i wrogo nastawiona. Wolał nie stawać z nią twarzą w twarzm, w pojedynkę. Z namiotów wysypywali się ludzie w zbrojach. Ustawili się w bojowym szyku szybciej, niż mag zdążył odziać się w efektowną, czarno-srebrną tunikę.

Będą śpiewali o nim pieśni. Pogromca smoka. Wybawiciel królestwa. Najpotężniejszy z magów. Nie mógł wystąpić w nocnej koszuli. Ktoś mógłby to zapamiętać i zamiast hymnów pochwalnych powstałyby satyry o magu walczącym w gaciach z potężną czarownicą.

– Naprzód! – ryknął, gdy w końcu wygramolił się z namiotu. Król stał milczący przed swoimi ludźmi. Całe szczęście był honorowy i zgodnie z daną obietnicą, osobiście zamierzał pozbawić wiedźmę głowy. Jeśli dobrze pójdzie, zginie, a Chellidonimus jako jego prawa ręka pogrążony w żałobie i z głębokim żalem wypisanym na twarzy, zgodzi się przejąć obowiązki króla. Ta myśl dodała mu sił.

Trzydziestu uzbrojonych mężczyzn ruszyło w równym tempie, w kierunku wejścia do groty z którego wyłoniła się postać Salvii. Mag dojrzał Ludomira wlokącego się smętnie na końcu.

– Jesteś silny chłopcze. Powinieneś iść w pierwszym rzędzie -zawołał mag łapiąc go za kołnierz. Łapsko wielkości bochna chleba pchnęło chłopaka do przodu z ogromną siłą. Ludomir bez słowa protestu zajął wskazane prze dowódcę miejsca na czele oddziału.

Zatrzymali się kilkadziesiąt metrów od miejsca w którym nieruchomo stała wiedźma. Wszyscy doskonale wiedzieli jak wyglądała, poznali ją więc bez problemu, lecz coś się zmieniło. Lubomir jako jedyny wiedział co. Jej oczy. Piękne, kolorowe tęczówki teraz wyglądały jak płynne złoto. Chłopaka przeszedł dreszcz. Nie wiedział co to znaczy, ale przeczucie mówiło mu, że nic dobrego.

Moc krążąca wokół dziewczyny, była tak silna, że niemal widoczna. Macki magicznej energii dotykały wszystkiego, co znajdowało się dookoła niej. Lśniła nienaturalnym blaskiem. Gdyby Chellidonimus się skupił zauważyłby to. Gdyby nie ogarnęło go gorączkowe pożądanie, nie krzyknąłby: „ Zabić ją!”, a trzydziestu mężczyzn nie ruszyłoby z miejsca podnosząc broń. Może zauważyłby też szczupłego mężczyznę, wyłaniającego się z korytarza.

Zza pleców Salvii wystrzeliła ognista kula i z głośnym trzaskiem popłynęła w kierunku króla jego ludzi. Oczy maga rozszerzyły się gwałtownie. Tego się nie spodziewał. Tak potężna. Nie mieli szans, nie osłoni nawet siebie, nie mówiąc o reszcie oddziału. Nie uniósł nawet dłoni, gdy pocisk nieubłaganie zbliżał się do nich, a żołnierze króla zamarli w panice.

Chciała ich wszystkich zabić. Tak bardzo tego pragnęła, gdy wraz Luceatem przemierzali korytarze jaskini. Wysłali ją na pewną śmierć i bez mrugnięcia okiem pozbawiliby głowy, gdyby okazało się, że nie podołała. Jednak zamiast wrogów widziała przerażonych chłopców, którzy przyszli tu z rozkazu króla zostawiając za sobą rodziny.

NIE! – krzyknęła Salvia patrząc w rozszerzone z przerażenia oczy Ludomira. Ognista kula zdążyła musnąć ubrania i brwi kilku żołnierzy, poczym zniknęła z cichym sykiem. Za jej plecami Luceat zemlął przekleństwo, ale nie odważył się zaatakować ponownie. Wiedział, że jest silna, oboje o tym wiedzieli, ale nawet on nie spodziewał się, że unicestwi tak potężne zaklęcie zupełnie bez wysiłku.

– Nikt nie musi zginąć! – zwołała w kierunku króla. Jej głos poniósł się po polanie dziwnym echem. – To Luceat, smok. Poprzysiągł, że nie skrzywdzi nikogo w królestwie. Nadal chcę pełnić rolę naszego obrońcy i królewskiego doradcy jak robił to przed laty!

– Co za bzdura! Do ataku głupcy! Zabić ich! – wołał histerycznie mag, miotając się i wymachując rękoma. Wizja nagłej śmierci, powstrzymała żołnierzy przed jakąkolwiek reakcją. Stali wpatrując się w króla. – Zabić ich, albo sam osobiście rozniosę was i wasze domy. Przeklęci tchórze! Śmiecie się zwać królewską gwardią? Banda nieudaczników! Ale co się dziwić?! Jaki król tacy gwardziści!

Mag dyszał rozwścieczony, każde jego słowo opuszczało usta w towarzystwie strużki śliny. Zwinnym ruchem podciągnął rękawy, szata na klatce piersiowej falowała jak morze w niespokojną noc.

– Zmiotę was w pył i przejmę waszą moc. Twoją przeklęty dziwkarzu i tej małej szmaty! Nigdy już nikogo nie skrzywdzisz, a ja… Ja! Będę rządził królestwem i nie pozwolę, by któryś z moich potomków znów związał ten wspaniały kraj z brudnymi gadami!

– Widzę, że odziedziczyłeś dużo po swej matce – Luceat niemal nie poruszył wargami, lecz jego głos był doskonale słyszalny dla wszystkich dookoła. – Szkoda, że dała ci wszystko prócz inteligencji i talentu.

Smok spojrzał na Salvię, ta ledwie zauważalnie skinęła głową. Rozwścieczony Chellidonimus wypluł z siebie zaklęcie, lecz nikt z obecnych nigdy nie dowiedział się co miało spowodować. Opasłe ciało maga wzleciało w powietrze niczym kukiełka, niesione w szponach czarnego smoka. Zanim król zdążył zareagować zniknęli z zasięgu wzroku, a rozpaczliwe krzyki maga ucichły.

– Salvio – odezwał się w końcu król. – Czy to było konieczne?

– Obawiam się że tak, mój panie.

– No trudno. Będę musiał znaleźć sobie nowego maga. Jesteś może chętna?

– Przemyślę to, jeśli zgodzisz się przemyśleć propozycję Luceata.

Radosław wzruszył ramionami.

– A ty uważasz, że powinienem się zgodzić?

– Radosławie! – ofuknęła go czarownica. – Do cholery, jesteś królem! Miejże własne zdanie!

Król spojrzał na nią z niekrytym podziwem.

– Masz rację wiedźmo – stwierdził prężąc pierś. Poczucie własnej wartości do tej pory skrzętnie skryte, poczęło wypełzać na powierzchnię. – Więc zgadzam się. Smok zostaje. A ciebie zobowiązuję do odpracowania roku, jako jego bezpośrednia opiekunka.

–  Mnie? Za co?!

– Czy ty wiesz jak drogie były szaty, które ten bałwan miał na sobie?

 

*

 

Sierść klaczy lśniła czystością, lecz Salvia wciąż poruszała szczotką w skupieniu. Król pozwolił jej zatrzymać Tenebrę. Łapała się na tym, że ten fakt cieszy ją bardziej niż zniknięcie Chellidonimusa. Luceat wrócił dopiero godzinę wcześniej i wszystkie pytania o los maga zbywał tajemniczym uśmiechem. Nikt specjalnie się tym nie przejmował. Droga powrotna mijała im o wiele szybciej, gwardziści żartowali głośno i wymyślali coraz to nowsze atrakcje, by urozmaicić podróż. Wszystkim było lżej. Nawet chmurny i zatroskany Radosław coraz częściej wybuchał gromkim śmiechem. Coś za jej plecami szurnęło cicho.

– Udało się. Teraz odpowiedz – powiedziała nie odwracając się.

– S-słucham? – jęknął Lubomir.

– A to ty – Salvia uśmiechnęła się nieco sztywno. – Co słychać?

– Może moglibyśmy…

– Ludomirze, nie zmieniłam zdania. Przykro mi.

Chłopak spuścił wzrok, już miał odejść, przypomniawszy sobie o czymś wsunął rękę za pazuchę.

– Oddaję – mruknął. Między palcami trzymał woreczek z ziarnami, które mu dała.

– Zatrzymaj je, może jeszcze ci się przydadzą.

Niespodziewanie uśmiechnął się delikatnie.

– Dziękuję. Polubiłem tą kawkę – szepnął i z płonący licem wrócił do towarzyszy.

– Nadal chcesz znać tą odpowiedź? – odezwał się rozbawiony głos, tuż za jej plecami. Czarownica drgnęła lekko. Luceat nie czekał aż się odezwie. Przeciągnął się leniwie jak kot. Powoli oswajał się z ludzką formą. Obiecał ją zachować póki król nie powiadomi poddanych o jego powrocie. Nie chcieli wzbudzać zbędnej paniki.

– Dowiedziałem się od chłopców króla jak brzmi legenda o moim uwięzieniu – wyszczerzył zęby w uśmiech. – Niby wszystko się zgadza, ale prawda jest taka, że ja i wasza Ostatnia Wielka Czarownica mieliśmy, hm… romansik.

– Jakżeby inaczej – mruknęła Salvia przewracając oczami.

– Tak jak wspomniałem – kontynuował nie zbity z tropu. – My smoki nie lubimy ograniczeń, więc gdy przyszła odnowić pakt nakryła mnie na gorącym uczynku. Oj tak. Gorącym. Zażądała żebym się określił, chciała wymóc na mnie złożenie czarodziejskiej przysięgi wierności. A ja na to, że wolałbym już siedzieć przez trzysta lat w tej grocie…

– Za długi język…

– Za długi – zgodził się smok. – A teraz ciekawostka. Kim był Chellidonimus?

– Jej synem – ziewnęła Salvia.

– Skąd…

– Powiedzmy, że kobieca intuicja – uśmiechnęła się słodko i nie czekając na niego ruszyła w kierunku obozu.

– Trzysta… Trzysta lat, a one wciąż są takie same – mruknął z niedowierzaniem smok i niechętnie powlókł się za czarownicą.

 

 

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Historia niby klasyczna, ale jednak ciekawie przedstawiona, są jakieś zwroty akcji. Ładne, plastyczne opisy.

Jeśli chodzi o warsztat, to masz literówki, interpunkcja kuleje, czasami zdania się sypią, jakiś pleonazm, jeden ortograf zawzięcie tępiony na portalu, ale nie jest źle.

Babska logika rządzi!

Dziękuję Finkla, szczerze powiedziawszy bardziej martwiłam się o fabułę… Co do interpunkcji, to niestety zdaję sobie sprawę, że to najsłabszy punkt programu. Cóż pracuje nad tym. Niemniej cieszę się, że czytać się da i oczu nie wypala ;).

Co się nie podobało:

  1. Brak przecinków rozdzielających czasowniki; niekiedy zapominasz wydzielać przecinkami wołacze.
  1. Czasem dość dziwne sformułowania
  1. Zdarzają się błędy w zapisie dialogów
  1. Sporadyczne powtórzenia
  2. Literówki
  3. Pleonazmy
  4. Mag jest taki zły, taki czarny, że to momentami wydawało mi się naiwne. A wiedźmy i król to czyste dobro. Mój ulubiony cytat z króla, przy którym jedyną naturalną reakcją był facepalm: […]Zrób wszystko, by wrócić do nas jako władczyni smoczej mocy. Bardzo nie chcę żebyś musiała zginąć. Jesteś wartościową osobą…
  1. Nieśmiertelna „stróżka śliny”.
  1. Im dalej w las, tym więcej patosu, gadaniny i grożenia, co tam kto komu zaraz zrobi.

 

Co się podobało:

 

  1. Pomysł
  1. To, że mimo spraw wypunktowanych powyżej historia i tak okazała się wciągająca. W trakcie lektury nieraz wywracałem oczami – przy tych najbardziej patetycznych wstawkach – niemniej i tak lektura nie była nieprzyjemna.

 

Praca nad warsztatem i dopracowywanie kolejnych tekstów jest tym, na czym warto się teraz, Autorko, skupić.

 

Dziękuję za wzięcie udziału w konkursie.

Sorry, taki mamy klimat.

Dziękuję za uwagi Sethrael.

To moje pierwsze, tak długie opowiadanie, może dlatego przedobrzyłam z niektórymi sprawami.

Przyznam się bez bicia, że tekst nie przeszedł żadnej korekty, sama czytałam go raz, trochę na kolanie i poprawiłam tylko to, co waliło po oczach z daleka. W zasadzie trafił tu kilka minut po postawieniu ostatniej kropki. Biorę jednak wszystkie zarzuty do kapowniczka, będę się pilnować i pracować nad interpunkcją.

Mimo wszystko ciesze się, że “lektura nie była nieprzyjemna“. I powtórzę, martwiłam się, że oberwę za pomysł, a chyba to wyszło najlepiej. Zaskoczonam. 

Jeszcze raz dziękuję za komentarz. Bardzo czytelny i pomocny.

To całkiem przyjemnie napisane opowiadanie. Dobrze skonstruowane, plastyczne opisy, sensowne dialogi. Jest parę baboli, ale skoro przyznałaś się bez bicia, że tekst sprawdzałaś na kolanie, jestem w stanie przymknąć na nie oko.

Nie mogę niestety przymknąć oka na to, że ten tekst jest tak konwencjonalny, że aż strach. Są tu może dwa, trzy ciekawe elementy, ale reszta jest na wskroś przewidywalna. Postacie poboczne są mocno spłaszczone, a fakt, że król bez mrugnięcia okiem zaakceptował zamianę nadwornego maga na czarownicę rzuca się w oczy. 

A szkoda, naprawdę szkoda, bo styl masz na tyle porządny, że przy odrobinie inwencji mogłabyś stworzyć naprawdę udane opowiadania. Mogłoby być fantastycznie, jest jednak tylko dobrze.

Cóż “Mogłoby być fantastycznie” już jest komplementem, jak dla mnie. :D A konwencjonalne… no bo… ja lubię smoki w sosie tradycyjnym, nic nie poradzę.

Dziękuję za komentarz.

Kreujesz jakiś klimat, bynajmniej nie współczesny, a nagle wyskakujesz z czymś takim:

“– W zasadzie miałam załatwić to na odwal się, ale skoro nalegasz królu. Postaram się jednak nie ginąć, a co mi szkodzi – sarknęła i wyszła szarpiąc połami namiotu.“

Na odwal się? Tak mówią w quasi-średniowiecznych czasach wiedźmy do króla?

 

“Popatrzyła na niewielki tłumek kulący się tuż za mówcą.“ – Tłumek kulący się za jedną osobą to musi być dość osobliwy widok ; )

 

“Mag dyszał rozwścieczony, każde jego słowo opuszczało usta w towarzystwie stróżki śliny.“ – A fuj, błąd ortograficzny!

 

Zgadzam się z poprzednikami – warsztat kuleje interpunkcyjnie, literówkowo i przy niektórych zdaniach, ale generalnie czytało się nieźle. Zgadzam się też, że niektóre rzeczy wydają się naiwne, a koniec – przewidywalny. Jeśli odłożysz ten tekst na dwa-trzy miesiące, a potem do niego wrócisz, może spojrzysz na niego inaczej. Po pewnym przerobieniu i wyszlifowaniu może być z tego całkiem udana historia.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Emtri,

 

Rozegranie kliszy wymaga sprawnego i dobrego warsztatowo rozwiązania. Możesz miec w tyłku wtórność, schematyczność czy przewidywalność motywów oraz postaci, o ile potrafisz żywym, barwnym stylem przyssać czytelnika do tekstu. I trochę tej warsztatowej maestrii, porządnej serii poprawek, w twoim tekście brakuje. Czyta się to przyjemnie, ale boli, boli brak doszlifowania – mogło być zayebiście, a jest ledwie nieźle.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

joseheim: Dziękuję za uwagi i pewnie tak zrobię. Może za kilka miesięcy, zerkając trzeźwym okiem, uda się doprowadzić ten tekst do zadowalającego stanu. Kajam się i lecę czym prędzej, poprawić ortografa.

PsychoFish: Dziękuję za komentarz i przepraszam za sprawiony ból. Cierpię twoim cierpieniem. Kolejny tekst będę szlifować.

 

Nie zrozum mnie źle, “Blask” nie jest zły – ale trochę mu brakuje do poziomu “o, zajefajnie się rozerwałem”.

Przede wszystkim trochę technikalia, o których przedpiścy. Warto trochę patosu zdemontować (te wypowiedzi króla, te przemyślenia o misji i roli), a ckliwość trzymać w ryzach (co nie znaczy, że wyeliminować zupełnie). Zły mag jest tak absolutnie antypatyczny, że nie pozostawia czytelnikowi żadnych wątpliwości, kogo nie lubić. A może by mu tak trochę dwuznaczności…? Moze nie ogrzewa rycerzy nie z egoizmu, a z innych powodów…?

Chutliwy smok w finale jest… Hmmm… dobry! ;-)

 

 

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Nowa Fantastyka