- Opowiadanie: AnnaMariaVanitachi - Coś do naprawy

Coś do naprawy

Ulica Bergamuta tym się różni od innych ulic Warszawy, że jest niewidzialna, co jej mieszkańcy bardzo sobie chwalą... Od dawna chciałam opisać to miejsce i żyjących tam ludzi (chociaż termin “ludzie” jest w tym kontekście niepoprawny politycznie...).  Konkurs na opowiadanie o smoku dał mi znakomitą motywację, żeby wrócić do tamtego zadania. Chociaż, ściśle rzecz ujmując, ten akurat smok mieszkał znacznie dłużej na alei Lotników.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Coś do naprawy

Święcie przekonany, że już nikt nie przyjdzie, zaczął właśnie zwijać niebieską ceratę, do której poprzypinał towar, kiedy przed budą stanął jakiś ciemnowłosy malec w okularach i zapytał:

– Mógłby pan naprawić mojego smoka?

Krzysiek Cholewa podrapał się po zaczerwienionym nosie. Było już późno. Ryneczek praktycznie opustoszał. Wyblakłe słońce też gdzieś zniknęło. Wiał wyjątkowo wredny wiatr, dlatego ten całkiem ciepły początek stycznia wcale nie był taki ciepły, jak zapowiadało się, gdy Cholewa wychodził z mieszkania, ostentacyjnie zostawiając czapkę na wieszaku w przedpokoju. Teraz miał za swoje. Zmarzły mu uszy. Z nosa kapało. W brzuchu burczało. Chciał już wracać na kolację. Słowem – nie był w nastroju do żartów.

– Czego chce? – Z wnętrza budy wychylił się Iwan, który powinien pakować części do rowerów, a nie podsłuchiwać, co klienci gadają.

Krzysiek machnął łapą. Wolał nie ryzykować, że odpowie coś przykremu swojemu najlepszemu (i jedynemu) pracownikowi. A małego dowcipnisia należało po prostu zignorować.

– Przepraszam bardzo! – Chłopiec zamachał ręką. Widząc, że sprzedawca nie reaguje, zdjął z nadgarstka zegarek i próbował podać go przez niezasunięte jeszcze okno stoiska. –Może pan to zreperować?

Musiał stanąć na palcach, żeby przechylić się nad szerokim blatem z wystawionymi na zewnątrz śrubokrętami, obcęgami i nożycami ogrodowymi. Zaraz się wykopyrtnie i rozwali mi towar po całej ulicy, myślał zaniepokojony Krzysiek. Jakiś niewyraźny głos podpowiadał mu również, że chłopiec może sobie zrobić krzywdę. Niechętnie rozsunął szklaną przegrodę i wziął z rąk dzieciaka czarny plastikowy zegarek. Wygląda jak podrabiany rolex, stwierdził niechętnie. I to kiepsko podrabiany. Chyba nie kupował tego u mnie?

Chwilę obracał w grubych palcach ten odpustowy gadżet. Jednocześnie zerkał na stojącego przed jego sklepikiem malucha. Chyba nie był aż tak smarkaty, jak się wydawało. Tylko niewyrośnięty jakiś. Krzysiek podniósł wzrok. Zza grubych szkieł wpatrywały się w niego wąskie, czarne ślepka. No jasne. Pewnie synalek tych psubratów ze stanowiska przy lewym wyjściu. Ich szczęście, że sprzedają buty, a nie narzędzia do majsterkowania, zegarki albo części do roweru, bo wtedy Krzysiek inaczej by z tymi Wietnamcami pogadał. Bachor mógł mieć z siedem lat. Może trochę więcej. Nieźle gada po polsku. Na pewno lepiej niż Iwan. Ciekawe, czy chodzi tu do szkoły.

–  Popsuł ci się zegarek, tak? – zapytał Krzysiek specjalnie głośno, wyraźnie, dużo wolniej niż zazwyczaj. Próbował się nie uśmiechać. Poczuł jednak dziwną ulgę, a dzięki niej odkrył w sobie nieznane wcześniej pokłady wyrozumiałości. Słyszał przecież wyraźnie, że dzieciak bredził coś o smoku.

Mały pokiwał głową. Cholewa nie miał pojęcia, jakim cudem chłopczyna pomylił dwa tak niepodobne słowa. Gdyby w spożywczaku powiedział, że chce smok porzeczkowy, to co innego. Ale przynajmniej żółty nie robi sobie podśmiechujek, jak to zwykle gnoje mają w zwyczaju. Krzysiek wrócił do oględzin zegarka. Ekranik świeci? Świeci. Godzina się zgadza? Ano zgadza. Pasek cały? Trochę poobcierany, ale daje radę.

–  A w czym problem, tak konkretnie? – spytał, nieco zbity z tropu.

– Nie chce wyjść – oświadczył Wietnamczyk. – Wcześniej wystarczyło, że zagwizdałem. A teraz nie reaguje. Zaraz panu pokażę.

Chrząknął dwa razy, ułożył wąskie ustka w dzióbek i gwizdnął przeciągle. Iwan wyskoczył jak z procy.

– Ta?

– Nie wołałem cię. Pakuj dętki – warknął jego szef, jakoś dziwnie podirytowany.

– Widzi pan? – Wietnamczyk wzruszył ramionami pod watowaną kurtką. – Nic się nie dzieje.

– A co się miało dziać? – spytał Krzysiek, zgrzytając zębami. Jaka szkoda, że już spakowali te ścierki, zdzieliłby dowcipnisia po łbie, nie ryzykując, że zabije i pójdzie do pierdla na następne osiem lat.

– Powinien już tu być. A nie widać go. Myślałem, że się pogniewał. Ale to nie jest obrażalski smok…

Krzysiek już nabierał powietrza, by nieoględnie posłać natręta do wszystkich diabłów, gdy Iwan wychylił się zza brezentu:

– Smok! A kakij?

Dzieciak podał mu zegarek, a młody Rosjanin zaczął oglądać go ze wszystkich stron, opukiwać od spodu i chuchać na szkiełko, całkowicie ignorując swojego pryncypała, stojącego jak słup soli z niezbyt mądrą miną. Oddał zegarek właścicielowi, cmokając z dezaprobatą.

– Takij smok, to nie u nas. Patrzebnyj wracz. Znajesz… – Niezadowolony, pokręcił głową. Szukał w pamięci jakiegoś słowa. – Lekarz… ale nie dla ludziej… Dla żywotnych…

– Weterynarz – westchnął Krzysiek i sam zabrał się za pakowanie pozostałych pudeł.

– Spasiba… a… dziękuja.

– A gdzie jest dobry weterynarz? Wie pan, taki…–  Chłopak wychylił się do przodu i zniżył konspiracyjnie głos – który znałby się na smokach?

Iwan wzniósł oczy ku niebu i namyślał się chwilę.

– Nawet niedaleka… Wy tu, ana… –  Wymachiwał energicznie rękami, usiłując wyjaśnić, że chodzi o miejsce za bazarem – Ulica… kak zwali… Ulica… Gier… Bier… Bergamuta!

– Tam? – upewnił się chłopiec, kreśląc palcem w powietrzu niewidzialną linię.

– Da… tak. Na rogu… Sksie… Skrzetuskiego i W… W… Wierychorej!

– Wernyhory – poprawił machinalnie Krzysiek.

– Dziękuję panom bardzo! – Wietnamczyk skłonił się głęboko, mało nie trafiając głową w blat, zapiął zegarek na nadgarstku, zerknął nerwowo w prawo, w lewo, jeszcze raz w prawo. –To ja już lecę! Do widzenia! – I pognał we wskazanym przez Iwana kierunku, jakby go kto gonił.

– Ulica Bergamuta – powtórzył Krzysiek z niedowierzaniem. – Sprytne, Wania, bardzo sprytnie. Ty to umiesz sobie radzić z gówniarzami.

– Paciemu? A…nie, niet, ja skazał haraszo. Ja znaju…

– Znasz taką ulicę?

Chłopak z uśmiechem pokiwał głową. Krzysiek westchnął. Sięgnął do stojącej najbliżej paczki, wypełnionej plastikowymi, czarno-pomarańczowymi długopisami. Podniósł w górę jeden.

– Ulica Skrzetuskiego – oświadczył, kładąc go na blacie. – A to… – zamachał Iwanowi przed nosem drugim długopisem – ulica Wernyhory. – Po czym ułożył oba równolegle do siebie. – Patrz, Wania. Gdzie ty tu masz róg Skrzetuskiego i Wernyhory.

Iwan zastanawiał się chwilę, po czym wykrzyknął triumfalnie:

– Tam, kuda… ulica Bier… Bergamuta! – A potem dodał uspokajająco – Jak cieławiek potrzebuje, to znajduje…

 

***

Pościg deptał mu po piętach. Trzech piątoklasistów, każdy prawie dwa razy większy od Du Van Nyugena, tych samych, którzy ostatnio zabrali mu kanapki i wrzucili plecak do zsypu na śmieci. Nie doszłoby do tego, gdyby smok działał jak należy.

Gnał przed siebie, nie rozglądając się na boki. Musiał jak najprędzej znaleźć ulicę Bergamuta. Intuicja podpowiadała Du, że dużo rozsądniej byłoby wbiec do mijanego po drodze supermarketu i poprosić pana ochroniarza, żeby zadzwonił po jego rodziców. Ale to byłby lekki obciach. Poza tym nie mógłby zanieść dziś smoka do weterynarza. A tych trzech na pewno zaczai się na niego rano. Więc smok naprawdę by się przydał. No i lepiej nie martwić rodziców.

Dobrze znał okolicę bazaru, ale to miejsce wydawało się dziwnie obce. Wieczorna mgła rozmazywała kontury przedmiotów.  Zgadywał, że właśnie skręca w ulicę Skrzetuskiego, nie mógł jednak odczytać tabliczki z nazwą. Dudniące kroki, sapanie i wyzwiska milkły gdzieś w oddali. Ale to mogło być tylko złudzenie wywołane mgłą. Obejrzał się przez ramię, nie zwalniając biegu. Wolał nie myśleć, co by było, gdyby go dorwali.

Najwyższy z chłopaków był bratem tego drania Kuby, który chodził z Du Van Nyugenem do jednej klasy i od maja ubiegłego roku nabijał się, że ten nie ma zegarka. Wietnamczyk długo zastanawiał się, na czym może polegać problem. Dopiero jakiś rezolutny i trochę mniej od innych uprzedzony pierwszoklasista wyjaśnił mu, że u nich wszyscy dostają zegarki z okazji Wstąpienia do Pierwszej Komuny. Albo coś w tym stylu. Du wydedukował potem, że ta komuna była jakąś organizacją kościelną i wymagała noszenia garnituru. Spytał rodziców, czy nie mógłby dostać zegarka z innego powodu, chociażby na Gwiazdkę. Gwiazdka, co prawda, też miała coś wspólnego z kościołami, ale nie wymagała garniturów ani komuny. No i koledzy może w końcu przestaną go wytykać palcami. Ten ostatni argument wymsknął się Du zupełnie mimowolnie. Jego rodzice mieli wystarczająco dużo problemów z importerami pidżam i skarpetek frotte. Synek dobrze się uczył, nie sprawiał kłopotów, a kiedy przychodził do domu z podbitym okiem albo rozciętą wargą, mówił, że potknął się na schodach. Ale w końcu nawet tak zapracowani rodzice jak jego zrozumieli, w czym problem. I dlatego podarowali mu zegarek ze smokiem.

Teoretycznie sam zegarek by wystarczył. A jednak tamten drań znowu zaczepiał Du. Wtedy Du zagwizdał na smoka. Nadal pamięta, jak jego prześladowca zadziera głowę, otwiera szeroko usta, a potem robi w tył zwrot i biegnie tak szybko, że mało nie gubi adidasów. Za drugim razem też zadziałało. A za trzecim Kuba poskarżył bratu. I akurat tego dnia smok się posuł…

Chłopak zwolnił odrobinę. Obejrzał się jeszcze raz. Nie dostrzegł za sobą nikogo. Ani niczego. Przed sobą zresztą też nie. Miał wrażenie, że nurkuje z otwartymi oczami w ogromnej misce mleka. Pomyślał, że już go nie złapią. Odetchnął z ulgą. I wtedy zakręciło mu się w głowie.

 

***

Mleczna mgła ustępowała powoli, odsłaniając sufit w biało-niebieskie pasy oraz kołyszący się pod nim staroświecki żyrandol z porcelanową obudową w różyczki i żarówkami udającymi płomyki ściec. A może to naprawdę były świece?

–  Euzebio, kochana, przynieś mi szklankę wody. I kieliszek sherry. Chyba się budzi.

Du Van Nyugen poczuł na wargach jakiś ciepło-lepki, słodkawy smak i zakasłał.

– No chyba zgłupiałaś, moja droga. – Usłyszał niego skrzekliwy głos. – Sherry jest dla mnie, woda dla chłopaka. I zrób mu jeszcze jeden okład.

– Miałaś tyle nie pić, Zenobio – odpowiedział głos dużo cichszy i spokojniejszy, tym razem zdecydowanie należący do kobiety.

– Dokładnie, pani Zenobio – wtrącił się jakiś baryton. – Za to ja z przyjemnością wychylę lampeczkę…

– Nie to nie –  odparł pierwszy głos, a oświadczeniu temu towarzyszył jakiś zamaszysty ruch i jęki zawodu. – Koniec picia na dzisiaj. Dla wszystkich. Panie doktorze, proszę zająć się ofiarą!

Du  próbował rozejrzeć się wokoło. Nie było to łatwe zadanie, go jego głowa tonęła w ogromnej, pachnącej krochmalem poduszce. Naprzeciwko dostrzegł orzechowy kredensik, w którym za szybkami stały talerze z wymalowanymi krajobrazami, pastereczkami i owieczkami, chiński imbryk w zielono-złote szlaczki, kilka kryształowych wazoników, cały szereg zlewek i probówek, miarka kuchenna, szkielet jakiegoś drobnego ptaka oraz wypchana tarantula. Boczną ścianę zajmowała ogromna mapa Księżyca, do której szpilkami poprzypinano wycięte z gazety zdjęcia czterech młodych chłopaków. Dwaj trzymali gitary, jeden nosił wyciągnięty sweter w paski, a ostatni – śmieszne, okrągłe okularki.

Przy wejściu do tego dziwnego salonu tłoczyła się trójka osobliwych figur. Nie było tam drzwi, tylko zwisające z framugi drewniane koraliki, toteż co chwila jedna z postaci odgarniała je na bok, jakby nie mogąc się zdecydować, czy wejść do środka. Du Van Nyugen próbował im się lepiej przyjrzeć, ale widok zasłaniał mu postawiony na środku pokoiku stolik, przykryty sięgającym do ziemi obrusem, niegdyś chyba białym, i wzorzystą serwetą w bliżej niedookreślone kwiatki. Gdy podniósł wzrok, zobaczył kilka wysokich szklanek, dzbanek, w którym pływały plasterki cytryny i czerwono-biała rybka z głupim wyrazem pyska, a dalej – kilka lub kilkanaście butelek z ozdobnymi etykietami. Te o jaśniejszej zawartości pozwalały dojrzeć zarysy ludzi stojących w przejściu. Jedna z postaci była niezwykle wysoka i cienka jak przecinek, druga – niska i okrągła jak bombka, a trzecią zasłaniała podobizna Johny’ego Walkera. Towarzystwo prowadziło właśnie zaciętą dyskusję, więc Du przymknął oczy i zdecydował, że lepiej nadstawić uszu.

–  Ty pierwsza, Euzebio. Małoś nie spiła denata.

– To nie jest denat, szanowna pani, chłopak żyje i powoli dochodzi do siebie, proszę go nie straszyć, nie wykonywać gwałtownych ruchów, bo się spłoszy…

– A domyśla się pan, kto go otruł, doktorze?

– Nikt go nie otruł, pani Zenobio, on tylko stracił przytomność. To dość typowe dla przybyszów z zewnątrz. I proszę nie tytułować mnie doktorem, to, naturalnie, bardzo pochlebne, ale też zdecydowanie nieprecyzyjne. Proszę mieć na względzie, że jestem jedynie skromnym adeptem sztuki weterynaryjnej…

– Jest pan weterynarzem! – krzyknął Du Van Nyugen, gwałtownie siadając na łóżku. Momentalnie pociemniało mu w oczach i znów opadł na poduszkę. Trójka nieznajomych podbiegła do jego posłania. Mężczyzna kładł mu czoło zrzucony moment temu kompres, krępa kobieta w beżowym sweterku próbowała podetknąć chłopakowi pod nos chusteczkę nasączoną solami trzeźwiącymi, a to cienkie i wysokie, przypominające wychudzonego strusia stworzenie w granatowym garniturku skakało wokół łóżka, wykrzykując: „Epilepsja! Narkolepsja! Opium! Delirium!”. Oraz kilka innych słów, których Du Van Nyugen nie znał po polsku. Ani po wietnamsku, szczerze mówiąc.

– Już dobrze, dobrze, moje dziecko. – Pulchna dłoń o krótkich, serdelkowatych palcach spoczęła na dłoni chłopca, kurczowo ściskającej przykrywający go pled w jodełki. – Faktycznie, jestem weterynarzem, ale…

– Całe szczęście – Du uśmiechnął się szeroko. Okrągła twarz mężczyzny, komicznie podwinięty wąs, grube szkła, przez które oczy wyglądały jak niebieskie główki od szpilek i wyraźna łysinka budziły zaufanie. Chłopak nie mógł przyjrzeć się nieznajomemu dokładniej, bo jego własne okulary gdzieś się zapodziały. Ale weterynarz wyglądał na poczciwego. I, co najważniejsze, był nikim innym, tylko akurat weterynarzem. – Ja właśnie…

– Właśnie, otóż to! – przerwał mu skrzekliwy głos. – Czego szukasz na ulicy Bergamuta, młody człowieku? Powód, motyw, przyczyna!

– Zdaje się, że próbował to wyjaśnić doktorowi Hubertowi, zanim mu przerwałaś, Zenobio.

Czupiradło nazwane Zenobią zignorowało tę uwagę i zwróciło się do przysadzistego mężczyzny.

– Norimitsu twierdzi, że on nie jest kamikadze.

– Niech pani przekaże Norimitsu, że naprawdę nie każdy musi być kamikadze.

– Tak właśnie twierdzi Norimitsu. A Z. kazał spytać, czy ten nowy przypadkiem nie brał udziału w Wiadomo-Czym.

–  Powie pani temu Z., że chłopak jest nietutejszy i na pewno nie brał udziału w powsta…

– Ciii!

– Naturalnie. – Doktor wzniósł oczy ku górze. – Niech pani pozwoli, żeby chłopiec sam…

– A ambasador chciał wiedzieć, czy ten mały nie potrzebuje azylu i czy nie jest przypadkiem jakąś prześladowaną mniejszością seksualną.

– Niech ambasador trzyma się od niego z daleka. Młody człowieku, po co…

– A donna Lukrecja powiedziała, żeby wrócił, jak podrośnie, i żeby nie zapomniał portfela…

– Da mi pani wreszcie…

– A ksiądz biskup polecił przekazać, żeby sobie chłopak donną Lukrecją głowy nie zwracał, bo donna Isabella jest tańsza i ma lepsze…

– Pani Zenobio!!!

– Nie twierdzę, że podzielam tę opinię, ja jedynie przekazuję słowa księdza biskupa, pana zdaniem to podchodzi pod paragraf o nieuczciwej konkurencji?

– Co się stało, skarbie? – szepnęła pucołowata kobieta, która musiała być Euzebią, widząc, że Du Van Nyugen siada na łóżku, rozgląda się wielce zaniepokojony, maca kołdrę, omiata wzrokiem podłogę, zagląda pod poduszki. – Szukasz czegoś?

– Przepraszam, ale… mój zegarek…

Euzebia ruszyła do stolika i za butelek orzechówki wygrzebała plastikowy zegarek oraz okularki w czarnych oprawkach.

– Zdjęłam ci je dla wygody.

– Bardzo pani dziękuję – Wietnamczyk uśmiechnął się szeroko. – Jest jakaś szansa, żeby porozmawiać – tu wskazał wzrokiem dwie przekrzykujące się postacie – z panem weterynarzem?

– Oczywiście, serdeńko. – Pani Euzebia poklepała go po policzku, zrobiła lekki półobrót i wrzasnęła na całe gardło:

– Zenobio, kobieto, mały chce porozmawiać z doktorem!

Zapadła cisza, którą cięło na maleńkie kawałki tykanie ozdobnego zegara pod szklanym kloszem. Upewniwszy się, że nikt mu nie przerwie, ośmielony promiennym uśmiechem pani Euzebii i nie zwracając uwagi na kwaśną minę Zenobii, Du Van Nyugen zaczął z przejęciem wyjaśniać, z jakim problemem przychodzi na ulicę Bergamuta.

– Smok, powiadasz… –  Doktor Hubert zamyślił się głęboko. – Cóż…Nie miałem jak dotąd przyjemności ze smokiem…

– Aha…– Chłopak zwiesił głowę. – To przepraszam.

– Do tej pory leczyłem przede wszystkim topielice – wyjaśnił lekarz. – Mamy tu w okolicy Dolinkę Służewiecką, przez którą płynie Potok Służewiecki… Sam widzisz, nie jest to wyszukana nazwa, ale to nie zmniejsza skuteczności topienia się… Od czasu do czasu przyplącze się jakieś leśne licho z Lasu Kabackiego, żmij, którego piorun oślepił, albo bobok ze zwichniętym skrzydłem. Raz jeszcze przyprowadzono do mnie rodzanicę, która się struła przeterminowanym sernikiem, no i na jesieni zazwyczaj przygarniam jednego czy dwa bezdomne chowańce. Prawdziwą plagą są niedożywione bożątka, może znasz jakiś sierociniec, który mógłby wydawać im mleko? Skoro o mleku mowa, to chyba w ubiegłym wieku leczyłem dwa kocmołuchy, które miały nieprzyjemne spotkanie z dojarką elektryczną, oraz kotkę Zenobii, bo ktoś nalał do miseczki likier jajeczny… Ach! Raz trafił też do mnie aitwar z nadpalonym pierzem… Widziałeś kiedyś aitwara, chłopcze?

Du Van Nyugen pokręcił głową bez przekonania. Miał wrażenie, że ten sympatyczny mężczyzna mówi do niego w obcym języku. Albo to on, Du, miał nadal potworne zaległości w języku polskim, chociaż uczył się go dzielnie od przedszkola…

– Na pewno widziałeś, tylko o tym nie wiesz. Z daleka aitwary wyglądają jak spadające gwiazdy. A może to spadające gwiazdy wyglądają jak aitwary? No, nieważne. Chodziło mi o to, że aitwary są spokrewnione ze smokami. Może nie tak bardzo jak warany, ale mają ten sam ognisty temperament i, co tu kryć, lekką kleptomanię, podobnie zresztą jak sroki. Chciałem powiedzieć…

– Może mi pan pomóc?

– Spróbować nie zaszkodzi.

Du podał mężczyźnie zegarek. Ten przypatrzył się mu uważnie, przyłożył go do ucha, wreszcie poprosił panią Euzebię o przyniesienie swojego stetoskopu. Du Van Nyugen z przejęciem obserwował, jak doktor osłuchuje wyświetlacz.

– I nie chce wyjść, tak? – Mężczyzna zmarszczył brwi i zaczął mruczeć pod nosem: – Nie podoba mi się to. Coś jest nie tak z oddechem. Nazbyt świszczący, nieprawdaż? Ale w ten sposób dokładniej go nie zbadam. Wiesz może… – zwrócił się do chłopca – …jak się tam dostać?

– Tam?

– Do środka, do legowiska smoka.

Du Van Nyugen błądził wzrokiem po kocu w jodełki.

– Może… –  zaczął po chwili z nadzieją w głosie –  …Skoro smok wychodził, kiedy na niego gwizdałem, moglibyśmy wejść do niego, gdyby on zagwizdał na nas?

– Twój smok umie gwizdać? – zdziwiła się pani Euzebia.

– Dobrze wychowane smoki gwizdać nie powinny – odparowała Zenobia, nadal obrażona.

– Zaraz się go spytam. – Du przyłożył policzek do szkiełka i szepnął. – Pst! Long! Xin chào, Long!

– Wabi się Long? – spytał doktor Hubert.

– Nie, skąd. – Chłopak speszył się lekko. – On nie ma imienia. To znaczy ma, ale nie używa go przy obcych. „Long” to po prostu smok. Po wietnamsku. On nie zna polskiego, przepraszam.

– Nic się nie stało, młody człowieku. Aitwary też ni w ząb nie rozumieją mowy Mickiewicza, nawet te z Wilna.

Kiedy Zenobia zaczęła rozwodzić się nad koniecznością nauczenia wszystkich zwierząt esperanto, Du szeptał do zegarka długie i zawiłe wyjaśnienia. W końcu umilkł. Wtedy Euzebia wymierzyła koleżance porządnego kuksańca, a gdy ta umilkła, w pokoju rozległo się coś na kształt warczenia. Chociaż przypominało też kocie mruczenie, dźwięk fletu i kończyło się dziwnie metalicznym tonem, jakby ktoś uderzył w gong. Chłopiec i doktor spojrzeli po sobie, kiwnęli głowami i mocno chwycili się za ręce.

– A jednak uważam, że powinni zabrać mnie ze sobą – stwierdziła ostentacyjnie głośno Zenobia, gdy tylko ich sylwetki rozmyły się w powietrzu. – Jestem pewna, że byłabym w stanie udzielić kilku eksperckich rad przy stawianiu diagnozy…

Euzebia westchnęła głośno i poszła nastawić wody na herbatę.

 

***

 

Du wstrzymał oddech. Nie przypuszczał, że od razu znajdą się tak blisko. Na dłoniach i policzkach czuł ciepło bijące od złotawej skóry, przypominające słaby podmuch suszarki do rąk. Słyszał też melodyjny świst oddechu, jednak daleki i niewyraźny. Smok leżał zwinięty w kłębek – jeśli można sobie wyobrazić tak ogromny kłębek – i odwrócony do nich grzbietem. Chłopak zauważył, że łuski zwierzęcia są nieco zmatowiałe, a w kilku miejscach nienaturalnie nastroszone. Straciły też ów ognisty poblask, który wcześniej wydawał się Du taki piękny. Skrzydła przylegały ciasno do grzbietu, falując lekko, gdy smok zaczerpywał powietrza. Wówczas Du zauważył, że dzieje się to niezwykle wolno, nawet jak na tak ogromnego smoka – zdecydowanie za wolno.

Doktor Hubert obszedł gada dookoła, ten jednak prychnął gniewnie i wykonał gwałtowny skręt, odpychając się tylną łapą. Przy okazji mało nie rozgniótł Du, który krzyknął ostrzegawczo. Smok zamarł, a potem, dużo wolniej i ostrożniej, ułożył się na drugim boku, wtulając pysk pod lewe skrzydło i nakrywając go przednimi łapami.

– Co się stało, Long? Mamy nie podchodzić?

W odpowiedzi rozległo się tylko cichutkie sapnięcie, a następnie odgłos przypominający siąkanie nosem. Doktor Hubert podbiegł zaniepokojony, gdy nagle gwałtowny pęd powietrza ściął go z nóg i rzucił pięć metrów dalej. Towarzyszył temu przejmujący huk, przypominający detonację ładunków wybuchowych, taki, jaki szczęśliwsi ludzie słyszą jedynie na filmach z Jamesem Bondem (a ci mniej szczęśliwi – tylko raz w życiu). To smok kichnął.

– Przeziębił się, biedaczysko. – Doktor wstał, otrzepując z piasku spodnie na siedzeniu. – Mnie to wygląda na grypę. Pewnie nie wychodzi, bo…

– Och – jęknął Du. – Jest chory i źle się czuje!

– Sądząc po jego zachowaniu – tu doktor wskazał na gada odsuwającego się powoli – to chyba bał się, że cię zarazi.

– Och, Long!- Du rzucił się naprzód z rozłożonymi ramionami i przylgnął do smoczego boku. – Biedny, kochany Long! – Smok parsknął ostrzegawczo, ale zaraz umilkł. – Niepotrzebnie się martwiłeś – tłumaczył Du, z przejęcia tak mieszając polskie i wietnamskie słowa, że ani doktor, ani smok nie byli w stanie zrozumieć, o czym mówi. Trochę zajęło, nim do doktora Huberta dotarło ostatnie zdanie:

 –  Ale ja się nie boję, ja byłem już szczepiony na grypę…

Tym razem smok zamruczał błogo. Albo zrozumiał, co próbuje mu powiedzieć jego chłopiec, albo cieszył się z głaskania po łuskach.

– Nie sądzę, żeby smocza grypa była groźna dla ludzi… –  zawyrokował doktor Hubert, co smok powitał kolejnym słabym, ale wyraźnie uradowanym mruknięciem.

– Słyszysz, Long? Nie musisz się martwić. Tak między nami… –  tu głosie Du Van Nyugena zabrzmiała nutka wyrzutu –  …to uważam, że brat Kuby jest groźniejszy od grypy. Bardzo byś mi się przydał, wiesz? Ale – chłopak zreflektował się – może byłeś zbyt osłabiony?

Smok otworzył jedno oko, czarne i błyszczące, a potem szybko je zamknął.

– I nie chciałeś z nimi walczyć, tak? – Du drążył temat. – Kuba uciekał na sam twój widok, ale oni byli starsi. Mogli nie odpuścić tak od razu. Wolałeś nie zrobić im krzywdy, prawda? Ale oni wcale nie są tacy delikatni dla innych, wiesz? Myślę, że lekkie przypieczenie dobrze by im zrobiło…

Smok ziewnął ostentacyjnie, rozwierając paszczę tak szeroko, jakby chciał połknąć doktora Huberta na raz. Weterynarz miał podobne wrażenie, dlatego przezornie czmychnął w bok. Ale zwierzę tylko podkuliło łapy i wyraźnie dawało do zrozumienia, że chce spać.

– Chyba musicie wrócić później do tej rozmowy – zawyrokował doktor Hubert z bezpiecznej odległości, wycierając łysinę chusteczką w granatowo-popielatą kratkę. – Twój smok chyba nie do końca pochwala takie resocjalizacyjne metody.

Du wbił wzrok w ziemię, nagle bardzo zajęty przesuwaniem stopą jakiegoś kamyka z prawej w lewą i z lewej w prawą. Uszy go piekły, choć wewnątrz zegarka nie było szczególnie zimno.

– Póki co, trzeba go wykurować.

Chłopiec ożywił się:

– Co mam zrobić?

– Mh… –  Doktor rozejrzał się po piaskowym pustkowiu. – To chyba dobry klimat dla smoków, ale noce tu muszą być zimne, a pamiętaj, że gady należą do istot zmiennocieplnych. Chyba należałoby go czymś przykryć.

– Jakimś kocem, prawda? Może powinienem pozszywać te ręczniki, które sprzedaje mama… –  Du urwał, bo dotarło do niego, że to zadanie nie będzie takie proste. Wolał nawet nie zastanawiać się, jak rodzice ocenią takie obchodzenie się z towarem. Niby powinni zrozumieć, ale, mówiąc szczerze, z rodzicami nigdy nie wiadomo.

Doktor poklepał chłopaka po ramieniu.

– Spokojnie, młody człowieku. Myślę, że znajdziemy u nas coś odpowiedniego. Swojego czasu Zenobia próbowała uszyć spadochron z filcowych zasłonek… Będzie jak znalazł…

– Spadochron z zasłonek – powtórzył Du Van Nyugen, upewniając się, że dobrze usłyszał i poprawnie zrozumiał.

– Chyba chciała pomóc Z. w jakimś powstaniu – wyjaśnił doktor. Gdy na twarzy chłopca dostrzegł tylko pogłębiające się zdumienie, machnął ręką. – Ja to załatwię, młody człowieku. Kiedyś zrozumiesz, że kobiety są specyficzne. A Zenobia to już zupełnie wyjątkowy przypadek. Mniejsza z tym. Jesteś już wystarczająco dorosły, aby wiedzieć, że trzeba opiekować się swoim smokiem, zwłaszcza jeśli ten smok opiekuje się tobą.

Du pokiwał głową z namysłem i powtórzył:

– Trzeba go przykryć spadochronem pani Zenobii.

– Tak. I przygotowywać mu ciepłe, lekkostrawne posiłki. Na przykład owsiankę.

Du spojrzał na lekarza z wyraźnym powątpiewaniem.

– No już, już. To oswojony smok. Nie zaszkodzi mu. A o tej porze roku nie znajdziesz tylu wiader dżdżownic. Chociaż, jakby co, mogę ci pożyczyć łopatę i…

– Ugotuję mu dużo owsianki – pośpiesznie zapewnił Du.

– Przydadzą się też warzywa i owoce. Zwłaszcza brokuły i marchewka. – Zignorował kwaśną minę chłopaka, wywołaną zapewne jakimś traumatycznym wspomnieniem. – I cytryny, sporo cytryn… Pewnie tak z dziesięć kilo dziennie.

Du zasępił się. W myślach przeliczał swoje skromne kieszonkowe.

– Trudno będzie skombinować tyle…

– Myślę, że powinieneś tu zostać – oświadczył doktor.

– Tu? – Chłopak rozejrzał się wokół. Piaski, majaczące na horyzoncie szczyty skalistych gór i rzadkie kępki zżółkłej trawy, porastające równinę, jasno wskazywały, że był to klimat odpowiadający smokom, ale niekoniecznie dobry dla ośmioletnich Wietnamczyków.

– A… nie, oczywiście, że nie.

Smok wymruczał coś niewyraźnie. Kolejny pomruk zdecydowanie przypominał chrapanie. Doktor Hubert ujął chłopca za rękę. Już po chwili znowu siedzieli w salonie Zenobii, na kocu w jodełki, a pani Euzebia właśnie wnosiła herbatę malinową. Gdy w sąsiednim pomieszczeniu rozległ się brzęk tłuczonego szkła i łoskot wielu spadających naraz przedmiotów, teatralnie przewróciła oczami.

– Wygląda na to, że cukru nie dostaniecie – wyjaśniła.

Doktor Hubert umoczył wąsy w rubinowym naparze.

– Mówiąc „tutaj”, miałem na myśli Ulicę Bergamuta. Nie, nie – dorzucił, widząc przerażone spojrzenie Du Van Nyugena. – Niekoniecznie ten dom. Myślę, że u pani Euzebii będzie ci wygodniej i zdecydowanie… –  Z kuchni doleciała ich nowa porcja stukotów, łomotów, pęknięć, krachnięć i iście marynarskich przekleństw, więc weterynarz dokończył po prostu: –  …zdecydowanie bezpieczniej.

– Przepraszam, ale ja przecież chodzę do szkoły – zaprotestował chłopak. –  Ferie mam dopiero od przyszłego tygodnia – wyjaśnił. – Rodzice nie będą zadowoleni. I zaczną się martwić, i…

Doktor Hubert w zamyśleniu gładził wąsy, a pani Euzebia krzątała się wokół stolika, próbując rozbroić zajmującą cały blat konstrukcję z butelek i postawić gdzieś tacę makowca. Coraz dziwniejsze odgłosy z kuchni kazały podejrzewać, że Zenobia również nie próżnuje.

– Czy… –  Du podniósł nieśmiało wzrok na tę żwawą kobietę, pochłoniętą zastępowaniem gospodyni. – Czy jeśli do nich zadzwonię, mogłaby pani im wszystko wyjaśnić?

Intuicja podpowiadała mu, że z tego całego towarzystwa to pani Euzebia musi mieć najlepszą rękę do rodziców. I zachowywała się zdecydowanie najnormalniej.

– Nie, słonko. – Kobieta właśnie próbowała odkleić butelkę nalewki wiśniowej od serwety. Najwyraźniej ta piękna czerwona róża była jednak tylko kolejną lepką plamą. – A to z kilku powodów. Po pierwsze, jeszcze nie wyjaśniliście mi, co z waszym smokiem. Nie mam w zwyczaju podsłuchiwać pod cudzymi zegarkami. A Zenobia – wskazała ruchem głowy kuchnię – chciała najpierw znaleźć peryskop, nie pytajcie mnie, do czego.

– Zaraz wszystko pani opowiem – zaproponował Du.

– Nie, chłopcze. Nie „zaraz”, tylko jak skończę. Są jeszcze inne kwestie, z powodu których nie mogę rozmawiać z twoimi rodzicami. To, naturalnie, nic złego, kiedy prosisz o pomoc, bo nie umiesz poradzić sobie sam z trudną sytuacją. Wręcz przeciwnie. Ale rodzice nie są aż tak trudną sytuacją.

– Pani nie zna moich rodziców – odpowiedział Du z lekką pretensją.

– Naturalnie, że nie. – Pani Euzebia rozglądała się, gdzie może odstawić żubrówkę. – Miałam jednak w życiu do czynienia z wystarczająco pokaźną liczbą rodziców, aby móc wywnioskować, że twoi nie należą do tej kategorii beznadziejnych przypadków, w których potrzebna jest pomoc z zewnątrz. Jesteś szczuplutki, ale na zabiedzonego nie wyglądasz. Rękawy twojej bluzy nie są ani za długie, ani za krótkie. Trochę się umorusałeś, ale i tak widać, że nosisz czyste ubranie. No i rodzice kupili ci smoka, a to jednak świadczy o ich trosce.

– Jeśli wolno…–  Doktor Hubert podniósł w górę dwa palce. Widać było, że pani Euzebia cieszy się tu niewątpliwym posłuchem. Dopiero, gdy skinęła głową, mężczyzna kontynuował: –  Nie chciałbym, naturalnie, wchodzić w cudze kompetencje pedagogiczne, aczkolwiek odniosłem wrażenie, że nasyłanie dziesięciometrowego smoka na kilku szkolnych chuliganów można z dużym prawdopodobieństwem określić już jako… ekm… lekką przesadę…

– Niewątpliwie. – Pani Euzebia podwinęła aż za łokcie rękawy beżowego sweterka. Teraz usiłowała odkleić serwetę od obrusu, a obrus od blatu stolika. Materiał jednak trzymał się mocno, oczywiście tylko tam, gdzie akurat nie rozłaził się w palcach. – Twoi rodzice lubią chyba szybkie rozwiązywanie problemów, co? W sumie to dobrze, ale nie za dobrze. Nie chodzi o to, żeby jakaś banda łobuzów wystraszyła się twojego smoka, tylko żeby przestali dokuczać i tobie, i innym uczniom. Nawet tym bez smoków. Nie sądzisz? Bo ja uważam, że to jeden z tych problemów, do których nie trzeba fatygować smoka. Twoi rodzice powinni iść do wychowawcy albo dyrektora…

– Mogłaby im to pani powiedzieć, jak zadzwonię?

– Nie, koteczku. Już mówiłam: to, co możesz zrobić sam, powinieneś robić sam. Ty im to powiesz. Kiedy wrócisz. Bo stąd i tak nigdzie nie zadzwonisz.

Widząc konsternację malującą się na twarzy Du Van Nyugena, doktor Hubert wyjaśnił:

– Bo tu nie ma zasięgu.

Chłopiec spojrzał na niego, jakby zobaczył smoka. Albo co najmniej ducha.

– Telefonów stacjonarnych też nie ma – dorzuciła pani Euzebia. – A w zasadzie są, ale działają tylko w obrębie tej jednej ulicy. Zenobia może dzwonić do mnie, a ja do Zenobii, podobnie jest z księdzem biskupem, ambasadorem, doktorem Hubertem… Ale nie sposób dodzwonić się do kogokolwiek z zewnątrz.

– A… ale dlaczego?!

Doktor Hubert zaczerpnął powietrza i oparł się plecami o wyskubaną słomianą matę, zdobiącą – a może szpecącą – ścianę za łóżkiem.

– Widzisz, młody człowieku… Ulica Bergamuta tym się różni od innych ulic Warszawy, że jest niewidzialna, co ma swoje zalety, ale i wady. Żyjemy sobie bardzo spokojnie i nikt nas nie niepokoi, ale z tego powodu sami również nie możemy nikogo niepokoić, choćbyśmy bardzo chcieli. Tylko ludzie w wielkiej potrzebie mogą tutaj dotrzeć, a i to nie zawsze… Ty nas znalazłeś, bo… cóż…

– Gonili mnie – podpowiedział Du. – Brat Kuby i jego kumple.

Euzebia szarpnęła za obrus dużo silniej, niż należało, i przez chwilę zawisł w powietrzu odgłos dartego materiału. Nie zwracając na to uwagi, pociągnęła raz jeszcze, a potem zaczęła składać to, co z niego zostało, w kostkę, przesadnie machając łokciami. Jakby robiła to na pokaz.

– Chyba nie słuchałeś, co do ciebie mówiliśmy, młodzieńcze. – Doktor Hubert pokręcił głową. – Szczerze wątpię, by chodziło o wasze porachunki. Z nimi uprałbyś się sam.

– Ale…

– Prędzej czy później, lepiej lub gorzej, ale poradziłbyś sobie. Co innego smocza grypa. Martwiłeś się o swojego smoka. Tak, również dlatego, że ułatwiał ci… ekm… kontakty z rówieśnikami…

– Oni akurat byli starsi – mruknął Du pod nosem, tak cicho, że sam siebie nie usłyszał.

– …ale nie tylko. Bałeś się o swojego przyjaciela nie mniej, niż on o ciebie. To była uczciwa wymiana. Tak uczciwa, że nawet jej nie zauważyłeś. A ponieważ sam nie poradziłbyś sobie z chorym smokiem…–  Tu doktor Hubert dumnie wypiął pierś, odchylając głowę do tyłu, ale wtedy jakaś odstająca słomka ukłuła go w łysinę, więc syknął tylko, niemile zdziwiony, i natychmiast zarzucił tę pozę, dodał tylko nieco skromniej, niż zamierzał: –  …to trafiłeś tutaj.

Chłopak kiwnął głową bez większego przekonania.

– Uważam, że powinieneś zostać jakiś czas z nami. Załatwimy ci cytryny z darów. I płatki jaglane…

– I mleko w proszku – dorzuciła Euzebia, która szybko zorientowała się w sytuacji.

– I spadochron Zenobii…

– Tylko najpierw go upiorę…

Zduszone okrzyki pokasływania z kuchni miały oznaczać, że spadochron jest najzupełniej czysty, tylko jego właścicielka lekko zachłysnęła się kłębami kurzu ze schowka i dlatego nie potrafi tego wyrazić komunikatywnie.

– Byłaby jeszcze taka mała prośba, pani Euzebio…

– Doktorze, żaden problem. Przecież sama widzę, że tu nie ma warunków dla dziecka.

– Nie jestem dzieckiem – zaprotestował Du jeszcze słabiej niż ostatnio.

– Nawet poduszkę i koc musiałam przynieść od siebie, inaczej mały na pewno złapałby jakąś tropikalną chorobę.

Zza kotary wychyliła się na chwilę głowa Zenobii. Twarz pokrywały naprzemiennie warstwy mąki i sadzy, a we włosach tkwiły jakieś kolorowe ścinki, wiórki kokosowe i niewprawnie założony za ucho widelec.

– Sama jesteś chorobą tropikalną!

Mina Euzebii jasno wskazywała, że kobieta nie podejmie się teraz wysiłku polemizowania z tym kuriozalnym sądem. Zamiast tego zwróciła się do Du:

– Pomieszkasz sobie u mnie kilka dni, uszykuję ci kanapę w salonie muzycznym. Mam czystą i przestronna kuchnię, pomogę ci z tymi owsiankami. Będziesz mógł odwiedzać swojego smoka, kiedy zechcesz, nie martwiąc rodziców.

– Ale oni i tak się zmartwią, jeśli nie wrócę do domu – westchnął chłopiec.

– Spokojnie, młody człowieku. – Doktor Hubert poklepał chłopca po ramieniu. –  Wyślemy im telegram.

– Telegram? –  Du Van Nyugen zamyślił się głęboko. – A do tego nie potrzeba telefonu?

Euzebia popatrzyła na doktora bezradnie, a ten wzruszył ramionami.

– Trudno mi to dokładnie wyjaśnić, ale nasze dotychczasowe doświadczenia potwierdzają, że korespondencja telegramowa… ekm… daje radę. Ale nie da się tak zamawiać pizzy. Wiemy, bo Owidiusz próbował.

– Kim jest Owidiusz?

– No, no. – Doktor pogroził palcem. – Jego to powinieneś znać ze szkoły!

– Szkoła! – przypomniał sobie Du. – A co ze szkołą?

– Cóż…– Weterynarz poprawił okularki zsuwające mu się na czubek zadartego nosa. – Widać muszę pójść do ambasady Peerelu i poprosić ambasadora, żeby wypisał ci usprawiedliwienie.

– Zrobi to? – Chłopiec nie wyglądał na przekonanego.

– Powinien. Jak mu zaniosę trochę orzechówki, to na pewno. Tylko nie chodź do niego sam. To dziwny człowiek, bardzo dziwny, znacznie dziwniejszy od innych…–  Tu mężczyzna rozejrzał się na boki – indywiduów. Potrafi załatwić wiele spraw, które wyglądają na niezałatwialne, ale ma taką zasadę, że nic nie robi dla zasady. Gdyby nie ten jego paskudny charakterek, żyłoby nam się jak w raju. A tak… Jest jak jest.

Du popatrzył na doktora Huberta z powagą, ale ni doczekał się żadnych nowych informacji. Zamiast nich dostał od pani Euzebii talerzyk z dwoma kawałkami makowca.

– Tak, on jest ze świąt – wyjaśniła. – Ale przechowywałam go w zamrażalce, nie powinien być zły, najwyżej trochę suchy…

– Jest zupełnie niejadalny, a może nawet wysoce toksyczny – poinformował ich skrzekliwy głos z kuchni. – Albo napromieniowany!

– Doprawdy, Zenobio? – Pani Euzebia ujęła się pod boki. – A czy to nie ty zjadłaś w święta dwie brytfanki…

– Owszem, zjadłam. Okropnie mnie wtedy zemdliło. Lojalnie ostrzegam, coś z nim nie tak.

Du pomyślał, że najchętniej przeniósłby się z powrotem do swojego smoka, nakrył tym kocem w jodełki i poszedł spać. Oczy same mu się zamykały. Kulturalnie zasłonił usta dłonią i ziewnął.

– …a poza tym wasz rekonwalescent umrze z nudów! – podchwyciła Zenobia, która w niektórych sytuacjach miała naprawdę czuły słuch.

– Niech cię o to głowa nie boli. Jutro pogadam z Norimitsu. Mógłby poduczyć go jakichś technik samoobrony. Jak pan myśli, doktorze?

– Oczywiście. Byle w granicach rozsądku. Myślę, młody człowieku, że to pozwoliłby ci produktywnie spędzić te kilka dni oraz, jeśli wolno mi zaryzykować taką tezę, nieco… ekm… naprawiło twoje relacje ze smokiem. Mh… Może karate?

Du momentalnie otworzył oczy. To brzmiało naprawdę fajnie. Tymczasem z kuchni dobiegło jedynie głośne prychnięcie.

– Tu się mylisz, drogi doktorze. Norimitsu nie umie karate.

– Zenobio, wszyscy dobrze wiemy, że mówisz tak, bo nie pozwolił ci używać tego drewnianego miecza do kendo – zaoponowała Euzebia.

– Chciałam zwiększyć efektywność. Nie widzę w tym nic złego. To moja nowatorska technika, nieco improwizowana. Widocznie bał się, że będzie popularniejsza od jego karate.

– Bo kendo to kendo, a karate to karate. A twoja nowatorska technika to… –  Euzebia nabrała powietrza, ale w ułamku sekundy wypuściła je jakby z westchnieniem. –  …To twoja nowatorska technika. I nie, wcale nie zwiększałaś swojej skuteczności. Za to nabiłaś mu guza, a sama omal nie postradałaś jedynek.

– I ty mi jeszcze mówisz, że moja sztuka walki nie jest skuteczna – obraziła się Zenobia. – On mi jakoś żadnego guza nie nabił tym swoim karate. Poza tym to jego karate to żadne karate. Jeśli chcecie, ja mogę młodemu pokazać, jak wygląda zawodowy boks…

Du nakrył się kocem w jodełki po czubek głowy.

– Gdyby próbowała… – szepnął doktor Hubert w jego kierunku, lekko unosząc róg koca – …wołaj mnie. Albo Euzebię. Albo smoka.

Koniec

Komentarze

Bardzo dobre opowiadanie. Spodobał mi się pomysł z ulicą Bergamuta (piękna nazwa!) i miejsce zamieszkania smoka, i kolejna interesująca wizja stosunków między smokami a ludźmi.

Warsztatowo też nie ma się czego czepiać – z rzadka brakuje przecinka, trafiły się jakaś literówki, ale to wszystko, co znalazłam.

Babska logika rządzi!

Naprawdę wdzięczne podejście do tematu, bardzo zgrabnie napisane

AMS

Co się podobało:

– smok

– miejsce akcji

– bohaterowie

– dbałość o szczegóły

– opisy

– humor

– niebanalne dialogi

– jakość wykonania

 

Co się nie podobało:

– nic

 

Gratuluję, test zrobił na mnie wrażenie.

Dziękuję za wzięcie udziału w konkursie.

Sorry, taki mamy klimat.

Bardzo nietuzinkowe opowiadanie. Jedyny jego mankament – moim zdaniem – to fakt, że akcja w dwóch momentach zwalnia zbytnio przez nadmierne rozciągnięcie opisów, które niewiele wnoszą do fabuły. Ale to takie trochę czepiactwo.

Poza tym jest bardzo fajnie. Mamy nietuzinkowe postacie, odrobinę nienachalnego moralizatorstwa, miłe poczucie humoru i ciekawą refleksję. Czego chcieć więcej?

Ciepłe, zaskakujące i wciągające opowiadanie.

Chętnie poczytałabym coś jeszcze o mieszkańcach tej niezwykłej ulicy.

Dzięki za mile spędzony czas:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Jak to: ‘KONIEC’??? Ja chcę jeszcze!

To jest jak Harry Potter w realiach warszawskich.

Zakochałam się.

Też mi się z Harrym Potterem skojarzyło. Bardzo dobre wykonanie, ale są jeszcze drobne błędy typu:

Nie było to łatwe zadanie, go jego głowa tonęła

Nie wypisywałam wszystkich, bo autorka wydaje się być niezainteresowana dalszymi losami tekstu. A szkoda. Bo opowiadanko choć nieco przegadane, to fajne.

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

Tenszo! Jak najbardziej jestem zainteresowana dalszymi losami tekstu. Tylko nie orientuję się, kiedy wolno zacząć zmieniać coś w pracy zgłaszanej na konkurs, więc wolałam odczekać.

A to pardon :) Myślałam (z braku komentarzy), że Autorka tekst porzuciła i na portal już nie zagląda. Zmiany wolno wprowadzać już po ogłoszeniu wyników, bo do tego czasu nieładnie byłoby w tekst ingerować, a jak sędziowie zauważą, to może w ogóle zrobić się brzydko :P

Ni to Szatan, ni to Tęcza.

“Z nimi uprałbyś się sam.“ – literówka

 

“ale ni doczekał się żadnych nowych informacji.“ – j.w.

 

Chyba nic więcej nie wpadło mi w oko. Warsztat może idealny nie jest, ale bardzo dobry, podobnie jak sposób prowadzenia opowieści. Zgadzam się z Vyzartem, że były pewne “przestoje”, ale nie zmienia to faktu, że czytało się świetnie.

 

Podoba mi się wszystko to samo, co Sethraelowi. Nie podoba mi się to, że opowieść jest urwana, kończy się tak właściwie na niczym – to nie jest opowiadanie, tylko fragment dłuższej (o wiele dłuższej zapewne…) historii. A ja chętnie bym tę historię poznała! ; )

 

Pozdrawiam i liczę na ciąg dalszy.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Dziękuję za wytropienie błędów. Tensza ostrzegła mnie, że teraz nie wolno poprawiać tekstów, ale wprowadzę niezbędne zmiany, gdy skończy się smoczy konkurs.

Ciągu dalszego tej konkretnej historii nie napiszę (ona naprawdę była pomyślana jako opowiadanie), ale mam nadzieję, że jeszcze zechcecie ze mną wrócić na ulicę Bergamuta. Może w kolejnych tekstach uda mi się naświetlić sygnalizowane tu wątki.

A i ja uważam, że urywasz tekst, zamiast zakończyć go solidnym finałem…

 

Za to mi to wcale, a wcale nie przeszkadza. Wręcz mam wrażenie, że duch Brzechwy unosi się nad ulicą Bergamuta, mimo lat, mimo zmian dookoła, mimo, że zamiast Adasia Niezgódki mamy wietnamskiego imigranta ze smokiem w elektronicznym zegarku – duch ten sam. Przesympatyczni mieszkańcy tej ulicy, nie pozbawieni wad, ale ogromnie ciepli; smok mądrzejszy od chłopca, a przede wszystkim Iwan, który bardzo rozumie, że nawet smok potrzebuje weterynarza i najwyraźniej trafił już raz na tę magiczną wysp… ulicę. ;-)

 

A Harry Potter, droga Tenszo, może panu Kleksowi buty lizać z wdzięczności ;-) 

 

 

EDIT: AnnoMarioTamagochi, daj proszę znać, czy wypełniłaś fragment reprezentatywny – chcę potwierdzić Bibliotekę.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

W miarę udany młodzieżowy tekst.

 

Jedyne zarzuty mam do fabuły. Dla mnie zbyt infantylna ( ale chyba taka miała być ), a “zamknięcie” historii to jedno wielkie niedopowiedzenie, które po prostu rozczarowuje.

Gdzie adekwatny do tekstu happy end, PRAWDZIWY happy end. Taki, w którym smok wyzdrowiał, a główny bohater ostatecznie rozwiązał problem z dokuczającymi mu chłopakami?

 

Za to największy plus za oryginalne podejście do tematu.

 

Pozdrawiam!

"Przyszedłem ogień rzucić na ziemię i jakże pragnę ażeby już rozgorzał" Łk 12,49

Nazgulu, z Twojego komentarza wnioskuję, że zabrakło jakiegoś mocnego akcentu, kropki nad i? Założyłam, że najważniejsze, aby bohater zrozumiał konieczność rozwiązywania problemów własnymi siłami. A metodę, jaką obierze, zostawiłam już wyobraźni czytelników. Uważasz, że niesłusznie – więc będę musiała to przemyśleć jeszcze raz. Chciałam tylko wyjaśnić, że to niedopowiedzenie było celowym zabiegiem. Co nie znaczy, że koniecznie udanym.

Wszystko już powiedziano, wiec od siebie dodam, że bardzo podoba mi się zakwaterowanie smoka w zegarku, a jeszcze bardziej to, że smok jest taki opiekuńczy i przyjacielski wobec chłopca.

Nie podoba mi się brutalne i nagłe ciachnięcie – nie wykluczam, że przy użyciu drewnianego miecza Zenobii – pozbawiające opowiadanie satysfakcjonującego zakończenia.

 

 Wolał nie ry­zy­ko­wać, że od­po­wie coś przy­kre­mu swo­je­mu naj­lep­sze­mu (i je­dy­ne­mu) pra­cow­ni­kowi. – …od­po­wie coś przy­kre­go swo­je­mu

 

–Może pan to zre­pe­ro­wać? – Brak spacji po półpauzie.

 

…z wy­sta­wio­ny­mi na ze­wnątrz śru­bo­krę­ta­mi, ob­cę­ga­mi i no­ży­ca­mi ogro­do­wy­mi. – …i no­ży­ca­mi ogro­dniczy­mi.

 

A gdzie jest dobry we­te­ry­narz? Wie pan, taki…– Chłopak… – Brak spacji po przed półpauzą.

 

–To ja już lecę! Do wi­dze­nia! – Brak spacji po półpauzie.

 

Pa­cie­mu? Anie, niet, ja ska­zał ha­ra­szo. – Brak spacji po wielokropku.

 

sta­ro­świec­ki ży­ran­dol z por­ce­la­no­wą obu­do­wą w ró­życz­ki i ża­rów­ka­mi uda­ją­cy­mi pło­my­ki ściec. – Czy żyrandol ma obudowę? Wydaje mi się, że może mieć skomplikowana konstrukcję, ale nie ma obudowy.

Proponuję: …sta­ro­świec­ki, porcelanowy ży­ran­dol w ró­życz­ki, z ża­rów­ka­mi uda­ją­cy­mi pło­my­ki świec. Lub: …sta­ro­świec­ki ży­ran­dol z por­ce­la­no­wymi kloszami w ró­życz­ki i ża­rów­ka­mi uda­ją­cy­mi pło­my­ki świec.

 

Usły­szał niego skrze­kli­wy głos. – Literówka.  

 

Do­kład­nie, pani Ze­no­bio – wtrą­cił się jakiś ba­ry­ton. – Wolałabym: No właśnie, pani Ze­no­bio – wtrą­cił się jakiś ba­ry­ton.

 

Nie było to łatwe za­da­nie, go jego głowa to­nę­ła… – Literówka.

 

Męż­czy­zna kładł mu czoło zrzu­co­ny mo­ment temu kom­pres… – Męż­czy­zna kładł mu na czoło zrzu­co­ny mo­ment temu kom­pres

 

Zaraz się go spy­tam. Zaraz go spy­tam.

 

Eu­ze­bia wes­tchnę­ła gło­śno i po­szła na­sta­wić wody na her­ba­tę.Eu­ze­bia wes­tchnę­ła gło­śno i po­szła na­sta­wić wodę na her­ba­tę.

 

Och, Long!- Du rzu­cił się na­przód… – Brak spacji po wykrzykniku. Zamiast dywizu powinna być półpauza.

 

Tro­chę za­ję­ło, nim do dok­to­ra Hu­ber­ta do­tar­ło ostat­nie zda­nie:Tro­chę trwało/ potrwało, nim do dok­to­ra Hu­ber­ta do­tar­ło ostat­nie zda­nie:

 

tu gło­sie Du Van Ny­uge­na za­brzmia­ła nutka wy­rzu­tu… – …tu w gło­sie Du Van Ny­uge­na za­brzmia­ła nutka wy­rzu­tu

 

Eu­ze­bia szarp­nę­ła za obrus dużo sil­niej… – Eu­ze­bia szarp­nę­ła obrus dużo sil­niej…

 

A po­nie­waż sam nie po­ra­dził­byś sobie z cho­rym smo­kiem…–  Tu… – Brak spacji przed półpauzą.

 

…znacz­nie dziw­niej­szy od in­nych…–  Tu… – Brak spacji przed półpauzą.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Jako specjalistka od zakończeń, które zakonczeniami są tylko według mnie stwierdzam, że nie widzę problemu z tym finałem. Bohater poznał nowych przyjaciół, a co dalej – to już materiał na nową historię. ;) bardzo mi się podobał pomysł, postacie, dialogi, humor… No, właściwie wszystko. Bardzo przyjemna lektura, a dla mnie mocny koniec osobistych zmagań z Dragonezą. :)

Bardzo przyjemne opowiadanko z nutką absurdu; sympatyczni bohaterowie, lekkie dialogi, przyjaźń chłopca ze smokiem mieszkającym w zegarku i autentyczna troska chłopca o swego przyjaciela – wszystko to składa się na pozytywny odbiór tekstu.

Ulica Bergamuta skojarzyła mi się z ulicą Pokątną i faktycznie Twój świat jest również zaczarowany :)

Zakończeniem nie poczułem się zawiedziony, może dlatego, że sam go sobie nie próbowałem wyobrazić i odgadnąć, a sama opowieść, choć niezbyt rozbudowana, była mi miłą :-) 

Domku, Ocho! Bardzo dziękuję Wam za komentarze. A Regulatorce również za skrupulatną korektę. Bardzo chciałabym już wprowadzać poprawki, ale chyba jeszcze nie wolno? A może wolno?

Widzę, że opinie o zakończeniu są podzielone. Myślę, że skończyłam akurat w tym miejscu, które wydawało mi się odpowiednie, ale postaram się pilnować, by następnym razem wybrać… cóż… mniej kontrowersyjne miejsce.

Porównanie Bergamuta z Pokątną wprawiło mnie w zakłopotanie. Bo, z jednej strony, wychowywałam się na książkach Rowling, mam do nich spory sentyment i fakt, że ktoś dostrzegł w moim opowiadaniu coś z magii tamtego świata, jest dla mnie wielkim komplementem. Z drugiej strony, kiedy myślałam o spisywaniu historii z niewidzialnej ulicy, inspirowałam się opowiadaniami Brunona Schulza. Oczywiście klimat “Sklepów cynamonowych” jest nie do podrobienia i nie stawiałam sobie tak ambitnego celu, ale chciałam, podobnie jak Schulz, opisywać zwykłą-niezwykłą codzienność. Sama jestem zaskoczona, że w tych opowiadaniach cokolwiek się dzieje. A cykl o Harrym to jednak przede wszystkim akcja i wręcz kryminalna intryga… Tak przynajmniej to odbieram. Mh…

Ujął mnie sam pomysł na ulicę (wraz z doskonale dobraną nazwą), do tego doszedł ciepły humor i niebanalny pomysł na smoka-obrońcę małego chłopca. Oryginalne miejsce pobytu smoka, a i bestia niegłupia…

Babska logika rządzi!

Bardzo sympatyczne. Szkoda, że urwane. Ciekawe, co by było dalej, gdyby nie skończyło się tak nagle? Miś pyta zaciekawiony.

Nowa Fantastyka