- Opowiadanie: valheru - Klejnot Umysłu

Klejnot Umysłu

Za­czy­na­łem z ra­do­ścią, koń­czy­łem w mę­czar­niach, pró­bu­jąc zdą­żyć z ter­mi­nem. Jeśli czy­ta­nie moich wy­po­cin spra­wi komuś przy­jem­ność, to dla mnie wy­star­cza­ją­ca na­gro­da.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Klejnot Umysłu

Był przy­par­ty do muru. Do­słow­nie i w prze­no­śni. Rzad­ko zda­rza­ły mu się sy­tu­acje takie jak ta. Za­wsze po­tra­fił zna­leźć od­po­wied­nie roz­wią­za­nie, a teraz zda­wa­ło się być bez­na­dziej­nie. Po raz pierw­szy w życiu czuł, że ma pro­blem, któ­re­go tym razem może nie prze­sko­czyć. Choć­by nie­wia­do­mo jak bar­dzo się sta­rał. I po­my­śleć, że kło­po­ty to do tej pory była jego spe­cjal­ność. „Kło­po­ty to moje dru­gie imię”. Tak za­wsze śmiał się z bra­tem.

– Chciał­bym go jesz­cze zo­ba­czyć. – po­my­ślał. Po­mógł­by mu. We dwóch na pewno by wy­brnę­li z tej sy­tu­acji. On znaj­do­wał roz­wią­za­nie, a brat dawał mu siłę, by je z re­ali­zo­wać. Nic dziw­ne­go. Byli prak­tycz­nie nie­roz­łącz­ni. Razem cho­wa­li się przed sta­rusz­kiem Sko­be­nem.  Razem wy­kra­da­li owoce han­dla­rzo­wi Ra­sto­wi. Ich obu, po śmier­ci Sko­be­na, przy­gar­nę­ła Gil­dia Zło­dziei. Obu wy­ćwi­czy­ła i wy­tre­no­wa­ła. I w poiła naj­waż­niej­szą za­sa­dę: „po­zo­stań nie­zau­wa­żo­nym”. Szpie­dzy, zło­dzie­je, wła­my­wa­cze, skry­to­bój­cy – to był dla nich chleb po­wsze­dni. Chleb, o któ­rym nikt nie mógł się do­wie­dzieć. Je­dy­na za­sa­da, któ­rej obaj byli za­wsze wier­ni. On nawet za bar­dzo. O tej wy­pra­wie nie po­wie­dział nawet bratu. Nie po­że­gnał się z nim. Znik­nął, za­chę­co­ny na­gro­dą, nie mó­wiąc o tym nawet jemu.

– On gdzieś tu jest – mały go­blin za­char­czał do sto­ją­ce­go obok niego orka.

– Sprawdź to. I bądź ci­szej. – ork był po­de­ner­wo­wa­ny głu­po­tą go­bli­na, który zdra­dził ich po­zy­cję.

Już wie­dział gdzie są. Po­ja­wi­ło się ma­lut­kie świa­teł­ko w tu­ne­lu. Ale nadal nie wie­dział gdzie mogą czaić się po­zo­sta­li. Jeden go­blin i ork to nie jest wy­zwa­nie. Ale cała armia cza­ją­ca się w tym sta­ro­żyt­nym kró­le­stwie kra­sno­lu­dów, to na­zbyt wiele. Nie było o tym mowy w zle­ce­niu.

– Przy­dał­byś mi się teraz. – ko­lej­ny raz po­ża­ło­wał, że nie za­brał ze sobą brata. Wziął głę­bo­ki wdech. Do dwóch straż­ni­ków do­łą­czy­ły dwa ko­lej­ne go­bli­ny. Dzi­wi­ło go ich za­cho­wa­nie. Każdy wie, że go­bli­ny nie grze­szą in­te­li­gen­cją i wy­trwa­ło­ścią. A ta grup­ka, i za­pew­ne parę ko­lej­nych, upar­cie go szu­ka­ły. Przez głupi błąd, zwy­kłe zlek­ce­wa­że­nie tego miej­sce. Ale nie cof­nie się, to nie w jego stylu.

To zle­ce­nie było wy­jąt­ko­we. Nie przez war­tość. To miej­sce. Pra­sta­ra ko­pal­nia kra­sno­lu­dów, Styr. Jedno z trzech pierw­szych, le­gen­dar­nych kró­lestw kra­sno­lu­dów, które z nie­zna­nych po­wo­dów zo­sta­ło opusz­czo­ne przez swych miesz­kań­ców.  Ty­sią­ce lat mi­nę­ło od cza­sów jego świet­no­ści. I po tym cza­sie miał być pierw­szą osobą, która po­sta­wi swą stopę w Sty­rze. Miał się oka­zać od­kryw­cą, god­nym sa­me­go Ar­try­st­mo­te­sa. Jak się jed­nak oka­za­ło, nie był pierw­szy.

Nie miał wy­bo­ru. Do­brze wie­dział, że naj­go­rzej jest stać w miej­scu. Opar­ty o ścia­nę cze­kał już zbyt długo, a ork i jego pod­wład­ne go­bli­ny były sta­now­czo zbyt bli­sko.

Na­piął ciało jak stru­nę. Każdy mię­sień za­stygł w ocze­ki­wa­niu na de­cy­zję, który ma pierw­szy ru­szyć. Pla­no­wał. Za­mknął oczy, wy­tę­żył słuch. Ni­czym pro­rok Aza­re­li, za­czął prze­wi­dy­wać co zaraz na­stą­pi. Mu­siał prze­wi­dzieć każde moż­li­we po­su­nię­cie, każdy krok czy nad­cią­ga­ją­cy cios. Chciał­by po­zo­stać nie­zau­wa­żo­ny, ale musi być przy­go­to­wa­ny na to, że bę­dzie mu­siał wy­do­być swoje ostrza z po­chwy.

Parę se­kund mi­nę­ło jak wiecz­ność.  Ale już wie­dział wszyst­ko. Po­pra­wił rę­ka­wi­ce i pas. Na­cią­gnął kap­tur cho­wa­jąc twarz cał­ko­wi­cie w cie­niu. Spraw­dził dwa bliź­nia­cze ostrza ucze­pio­ne na ple­cach. Był gotów. Jesz­cze tylko raz spoj­rzał wstecz.

– Trzy­maj za mnie kciu­ki bra­cisz­ku… – wy­szep­tał. I ru­szył.

 

 

– Czu­je­cie? Smród czło­wie­ka. Na­praw­dę, gdzieś tu jest czło­wiek! – go­blin wy­krzy­wił twarz w okrop­nym gry­ma­sie. Nawet nie za­uwa­żył cie­nia, który prze­mknął tuż obok. Jed­nak prze­chy­trzyć go­bli­na to żadna fi­lo­zo­fia. Z pa­ro­ma or­ka­mi rów­nież mógł sobie po­ra­dzić. Jeśli gdzieś jest cień, to szan­sa na za­uwa­że­nie go jest prak­tycz­nie żadna. A pod ko­pu­łą ogrom­nej góry, pra­sta­rej ko­pal­ni, ciem­ność pa­no­wa­ła prak­tycz­nie wszę­dzie. Nikłe po­chod­nie były jego sprzy­mie­rzeń­cem. Ktoś kto szuka, a nie pró­bu­je się ukryć, tak jak te orki i go­bli­ny, nie za­uwa­żył­by go nawet jakby stał z nim oko w oko. Ten kto się ukry­wa, ma ła­twiej. Oczy­wi­ście, jeśli wie jak to robić. On wie­dział to naj­le­piej. Do tego był szko­lo­ny. „Po­zo­stań nie­zau­wa­żo­nym” – ta za­sa­da za­wsze brzmia­ła w jego my­ślach.  

–  Pa­mię­taj bra­cisz­ku, mamy trzy­mać się cie­nia. Jeśli go zgu­bi­my, czeka nas pewna śmierć. – brat za każ­dym razem mu to przy­po­mi­nał. Za­wsze go słu­chał, ale wolał otwar­tą walkę. Star­cie w zwar­ciu da­wa­ło mu więk­szą sa­tys­fak­cję niż ukry­wa­nie się przed ocza­mi wroga. Jego dwa bliź­nia­cze mie­cze wi­ro­wa­ły wtedy w nie­okieł­zna­nym tańcu. Każde pchnię­cie, cię­cie czy ri­po­sta, które upusz­cza­ły wrogą krew, były tylko po­wo­dem dla jego dal­szej kon­ty­nu­acji. Dla­te­go nie­rzad­ko wy­ła­niał się z cie­nia i te­sto­wał swoje umie­jęt­no­ści. I nigdy nie spo­tkał lep­sze­go od sie­bie.

– Ni­ko­go nie widzę. Ni­ko­go nie sły­szę. Tu nie ma żad­ne­go czło­wie­ka! Mar­nu­je­my tylko czas, a On bę­dzie zły! – ko­lej­ny go­blin po­zwo­lił się minąć.

– On wie! – wark­nął ork. – Szu­ka­my bo On tego chce. – cień za­trzy­mał się. Nie wie­dział o czym ork mówił. Jaki On? W tej ko­pal­ni miało ni­ko­go nie być. To miej­sce miało być za­po­mnia­ne przez wszyst­kich. Tym cza­sem roiło się tu od orków, go­bli­nów i na pewno jesz­cze cze­goś. I do tego jesz­cze jakiś On, przed któ­rym re­spekt czuł ork. Cie­ka­wość zde­cy­do­wa­ła za niego. Cień ru­szył dalej w głąb ja­skiń.

Po­wo­li po­ko­ny­wał ko­lej­ne groty nie sku­pia­jąc się nawet na omi­ja­nych go­bli­nach. Już nie czuł żad­ne­go za­gro­że­nia z ich stro­ny. Orków było sta­now­czo mniej, na dwóch, trzech go­bli­nów przy­pa­dał jeden z nich. Za­pew­ne w roli przy­wód­cy grupy. Jedno mu się wy­da­ło dziw­ne. Każdy z tych orków miał na szyi dziw­ny, biały ta­tu­aż. Gdy mu się bli­żej przyj­rzał, za­uwa­żył, że ma on kształt smoka. Pierw­szy raz wi­dział taki sym­bol i po­sta­no­wił się nim póki co bar­dziej nie in­te­re­so­wać.

Brat był inny. Za­wsze wier­ny za­sa­dom, a ra­czej tej jed­nej. Nie opu­ścił­by cie­nia, chyba że by­ła­by to osta­tecz­ność. Nie, on nie za­bi­jał, jeśli nie mu­siał. Jego ostrza były nie­spla­mio­ne nie­win­ną krwią. Sta­ran­nie wy­bie­rał zle­ce­nia. Nie po­dej­mo­wał się ich o ile nie był pe­wien, że nie ucier­pi po­stron­na osoba. Był zbyt wraż­li­wy do innej pracy. Zbyt dobry by zabić kogoś, kto na to nie za­słu­żył.

– Czuję, że nie dam ci dziś po­wo­dów do dumy bra­cisz­ku. – głód walki wzma­gał się w nim. – Ale na­praw­dę wy­trzy­mam tyle, ile tylko dam radę. – przy­lgnął bar­dziej do ścian ja­ski­ni. Tu­ne­le wy­drą­żo­ne przez kra­sno­lu­dy cią­gnę­ły się w nie­skoń­czo­ność. Nie­któ­re ścia­ny zdo­bio­ne były gli­fa­mi, które uwiecz­nia­ły wznio­słe i chwa­leb­ne mo­men­ty z hi­sto­rii tej rasy. Chęt­nie by się im do­kład­niej przyj­rzał, ale ani nie miał czasu, ani wa­run­ków do tego. Co krok mijał ja­kie­goś orka lub go­bli­na, a każdy z nich zda­wał się wie­dzieć, że gdzieś może czaić się in­truz. Tylko że oni sami byli tu in­tru­za­mi. Prze­dzie­ra­nie się po­mię­dzy nimi nie spra­wia­ło mu pro­ble­mów. Więk­szość tu­ne­li była na tyle sze­ro­ka, że cień po­zwa­lał mu na ukry­cie się w od­le­gło­ści przy­naj­mniej łok­cia od prze­ciw­ni­ka. Umie­jęt­nie uni­kał świa­tła z po­chod­ni. Nikt nie był w sta­nie go za­uwa­żyć.

Ko­ry­tarz, któ­rym szedł, stop­nio­wo się zwę­żał. Więk­szość stra­ży zo­sta­wił za sobą. W gro­cie pa­no­wa­ła ciem­ność, do któ­rej oczy nie mogły się już przy­zwy­cza­ić. Ko­ry­tarz stał się na tyle wąski, że obie­ma rę­ka­mi de­li­kat­nie prze­su­wał po rów­no­le­głych ścia­nach, zu­peł­nie prze­sta­jąc po­le­gać na zmy­śle wzro­ku. Po­le­ga­jąc na po­zo­sta­łych zmy­słach za­nu­cił sobie tylko ci­chut­ko:

„Idzie­my przed sie­bie, w czer­ni scho­wa­ni…”

 

 

– Nic nie widzę bra­cisz­ku, boję się – brat wy­szep­tał do niego trzę­są­cym się gło­sem. Po śmier­ci Sko­be­na mu­sie­li sobie jakoś ra­dzić. Kra­dli, żeby prze­żyć. Tym razem prze­sa­dził i na­ra­ził ich obu. Ucie­ka­jąc scho­wa­li się w ka­na­łach pod mia­stem. Wśród zu­peł­nej ciem­no­ści szli na oślep.

– Nie bój się. Je­stem z tobą. – pró­bo­wał go po­cie­szyć. Sam nie czuł stra­chu. Może też dla­te­go, że byli razem.

– Boję się. Jest tak ciem­no – za­wsze bał się ciem­no­ści.

– Zanuć coś. – tak na­praw­dę to nie wie­dział wtedy jak pomóc bratu.

– Co mam za­śpie­wać?

– Co­kol­wiek bra­cisz­ku, to ty lu­bisz śpie­wać, nie ja. Za­śpie­waj co­kol­wiek, a od razu bę­dzie ci le­piej. – prze­su­wał dłoń­mi po rów­no­le­głych krań­cach ka­na­łu by nie stra­cić drogi. Brat po­wo­li szedł zanim. Po kilku kro­kach rze­czy­wi­ście za­czął nucić:

 

„W mroku nocy, pod mi­go­tli­wym bla­skiem gwiazd,

Gdy ła­twiej unik­nąć zło­wro­gie­go wzro­ku.

Skra­da­my się wą­ski­mi alej­ka­mi miast,

Pró­bu­jąc sobie do­trzy­mać kroku.”

 

– Czemu nu­cisz taką smut­ną opo­wieść? Nie znasz nic we­sel­sze­go? – za­py­tał go. Był ra­czej ży­wio­ło­wy, po­dej­mo­wał na­tych­mia­sto­we de­cy­zje i bez za­sta­no­wie­nia ry­zy­ko­wał. Młod­szy brat był roz­waż­ny, ostroż­ny. Sta­rał się wszyst­ko na chłod­no oce­nić. Przez to zda­wał mu się za­wsze przy­gnę­bio­ny.

– Po­cze­kaj bra­cisz­ku. Zaraz wy­my­ślę dal­szy ciąg.

 

„Zzięb­nię­ci i zmę­cze­ni, lecz w od­wa­gę odzia­ni.

Idzie­my przed sie­bie, w czer­ni scho­wa­ni.

Idzie­my do przo­du, pewni swego celu.

Do­trze­my do tego, co ma już nie­wie­lu.

 

Znaj­dzie­my dom, znaj­dzie­my ro­dzi­nę.

Znaj­dzie­my ra­tu­nek na każdą go­dzi­nę.

Mrok nocy i cisza to złud­ne schro­nie­nie.

Lep­szym jest na­szych ma­rzeń speł­nie­nie.

 

Idzie­my więc dalej, w od­wa­gę odzia­ni.

Idzie­my przed sie­bie, w czer­ni scho­wa­ni.

Idzie­my do przo­du, pewni swego celu.

Do­trze­my do tego, co ma już nie­wie­lu.”

 

– Miało być we­se­lej. –  przy­gnę­bi­ła go opo­wieść brata. To było ich ma­rze­nie – dom. Dom, któ­re­go nigdy nie mieli.

– Kie­dyś go znaj­dzie­my bra­cisz­ku. – po­wie­dział młod­szy brat, jakby czy­ta­jąc w jego my­ślach. – Po­wiedz le­piej, gdzie nas teraz pro­wa­dzisz?

– Jesz­cze nie wiem mały. Tak samo jak ty, jesz­cze nigdy tu nie byłem. Idzie­my przed sie­bie.

Szli do przo­du, byle dalej od straż­ni­ków, któ­rzy na pewno jesz­cze ich szu­ka­li. Po omac­ku od­da­la­li się od wła­zów. Byli pewni, że są tu sami i nic im nie grozi. Nie przy­zwy­cza­je­ni do ota­cza­ją­cej ich ciem­no­ści, nie czuli śle­dzą­cych ich spoj­rzeń.

– Dalej już ma­lu­chy nie pój­dzie­cie – nie­zna­jo­my głos ode­zwał się w ciem­no­ści.

– Kto tu jest? – bra­cia krzyk­nę­li pra­wie jed­no­cze­śnie. – Nie zbli­żaj­cie się!

– Za późno mały, je­stem już tuż za tobą. – nie­wi­dzial­ne ręce chwy­ci­ły star­sze­go chło­pa­ka za nad­garst­ki i wpraw­nie ob­wią­za­ły mu dło­nie. W tym cza­sie druga para rąk spę­ta­ła mu nogi i unio­sła do góry.

– Bra..! – nie zdą­żył krzyk­nąć do brata. W usta we­pchnię­to mu szma­tę. Miał tylko na­dzie­ję, że brata za­bra­li razem z nim. Nie mu­siał się długo mar­twić.

– Po co ci oni w gil­dii? Nie le­piej było ich tu zabić? Stra­szy­li­by na­stęp­nych, któ­rym przyj­dzie do głowy wę­dro­wać ka­na­ła­mi. – skrze­kli­wy głos za­brzmiał w ich uszach.

– Za­milcz Flank. Szko­da mi tych dzie­cia­ków.  – po­wie­dział ten sam głos, który ich za­trzy­mał. – Poza tym, nie za­bro­nisz mi ich za­brać.

– Nie, ale na­praw­dę wo­lał­bym ich zabić. Skoro oni tu do­tar­li, to inni tez mogą. – bra­cia słu­cha­li, nie mogąc się ru­szyć czy ode­zwać. Nie ro­zu­mie­li, jakie zna­cze­nie ich obec­ność mogła mieć w zwy­kłych, pod­miej­skich ka­na­łach.

– Nikt wcze­śniej tu nie do­tarł poza nimi. Wąt­pię też, by ktoś miał tu jesz­cze do­trzeć. Oni pierw­si prze­szli przez nasze pu­łap­ki.

– Wi­dzia­łeś ich prze­cież od po­cząt­ku, Bra­ven. Szcze­niac­kie szczę­ście. Nikt wcze­śniej z gil­dii nie za­kła­dał, że tą drogą mogą pró­bo­wać prze­drzeć się dzie­ci. – star­szy brat za­czy­nał ro­zu­mieć gdzie do­tar­li.

– My­lisz się. Gil­dia do­brze wie­dzia­ła co robi.

– Na­praw­dę chcesz ich za­brać ze sobą?

– Tak, Flank. Za­bie­ra­my ich do Gil­dii Zło­dziei.

 

 

Z dzie­cię­cych wspo­mnień o po­cząt­kach w Gil­dii Zło­dziei wy­rwał go blask po­chod­ni. W wą­skim ko­ry­ta­rzu, u jego końca po­ja­wi­ła się grup­ka go­bli­nów i ko­lej­ny ork. Szli gę­sie­go, ork z tyłu, jakby pil­no­wał swo­ich mniej­szych po­bra­tym­ców. Świa­tło po­chod­ni jesz­cze go nie do­się­ga­ło, ale to była kwe­stia se­kund, aż go zo­ba­czą. Spoj­rzał w tył, ale szyb­ko zre­zy­gno­wał z myśli o za­wró­ce­niu. Sły­chać było stam­tąd od­gło­sy mi­nię­tych już grup, a one też się wzma­ga­ły, więc z tej stro­ny ko­ry­ta­rza też ktoś się zbli­żał. Obie ścia­ny tu­ne­lu miał przy sobie. Nadal do­ty­kał ich opusz­ka­mi pal­ców. Wzrok po­now­nie sku­pił na grup­ce z dru­gie­go końca. Byli coraz bli­żej, a świa­tło po­chod­ni wy­prze­dza­ło ich o ja­kieś dzie­sięć kro­ków. Zwró­cił uwagę, że nie roz­świe­tla­ło ono su­fi­tu nad grup­ką. Tunel był wąski, ale miał przy­naj­mniej kil­ka­na­ście stóp wy­so­ko­ści. Nie na­my­ślał się długo. Sko­czył w górę naj­wy­żej jak tylko mógł. Za­parł się rę­ka­mi i no­ga­mi i sko­czył w górę jesz­cze dwa razy. Spoj­rzał w dół na go­bli­ny. Z tyłu ko­ry­ta­rza po­ja­wi­ła się druga grupa i szły teraz na­prze­ciw sobie. Po chwi­li spo­tka­ły się do­kład­nie pod nim.

– Nic nie wi­dzie­li­śmy – rzekł jeden z orków.

– My też nic. Ale on wie, że ktoś tu jest. – po raz ko­lej­ny wspo­mnie­li o tej ta­jem­ni­czej po­sta­ci. – Le­piej że­by­śmy go zna­leź­li. Nie chcę żeby mnie po­żarł.

– Ani ja. Za­wra­ca­my.

Obie grupy za­wró­ci­ły i po­szły w swoje stro­ny. Ta­jem­ni­czy on mógł ich po­żreć. Bali się go. Do tej pory są­dził, że orki ni­cze­go się nie boją i idą ślepo na śmierć. Oba z tych orków miały na szyi białe ta­tu­aże w kształ­cie smoka. Prze­szło mu przez myśl, że taki smok po­żarł­by orka bez pro­ble­mu.

Nie zwle­ka­jąc dłu­żej opu­ścił się na dół i po­dą­żył za grupą z na­prze­ciw­ka. Szedł spo­koj­nie, ale myśli za­przą­ta­ły mu głowę. Miał pro­ste za­da­nie. Zdo­być, o ile na­praw­dę ist­nie­je, le­gen­dar­ny klej­not, który wedle le­gend po­zwa­lał za­wład­nąć cu­dzym umy­słem. We­dług za­pi­sek, które szczę­śli­wie od­na­lazł po mie­sią­cach po­szu­ki­wań, miał się on znaj­do­wać wła­śnie w Sty­rze, w samym sercu kra­sno­ludz­kie­go kró­le­stwa. A to serce, w po­zy­tyw­nych za­ło­że­niach puste, było oto­czo­ne od­dzia­ła­mi orków i go­bli­nów, które zna­czą­co go spo­wol­ni­ły. Nie miał już czasu ostroż­nie krą­żyć po ko­ry­ta­rzach i gro­tach. Za­czął się nie­cier­pli­wić.

Grup­ka po­wo­li ba­da­ła teren, o ile można takie za­da­nie po­wie­rzyć nie­zbyt in­te­li­gent­nym go­bli­nom. Ich po­chod­nia oświe­tla­ła mu teren i dzię­ki temu zo­ba­czył za­ła­ma­nie w jed­nej ze ścian. Zna­lazł wąską szcze­li­nę, któ­rej stra­że zda­wa­ły się nie wi­dzieć. Nie na­my­śla­jąc się zbyt długo, po­sta­no­wił w nią wejść i za­ry­zy­ko­wać ścież­kę, któ­rej nie wi­dział wcze­śniej na mapie.

Po­czuł po­dmuch po­wie­trza na twa­rzy. Mu­siał się zbli­żać do więk­szej ja­ski­ni. Zdą­żył się już za­sta­no­wić jak da­le­ko w głąb mogą się cią­gnąć te wą­skie ko­ry­ta­rze. Ścież­ka przed nim stop­nio­wo się roz­ja­śnia­ła. Zda­wa­ło się być to świa­tło słoń­ca, nie po­chod­ni. Nie miał po­ję­cia jak tu, pod zie­mię, do wnę­trza ogrom­nej góry, mogło się do­stać świa­tło dnia. Była to miła od­mia­na. Spę­dził już parę go­dzin we­wnątrz góry i za­tę­sk­nił za ja­skra­wym nie­bem. Serce jakby wzmoc­nio­ne tą myślą, ka­za­ło mu przy­spie­szyć kroku, choć sam nie wie­dział po co. Oczy zmę­czo­ne ciem­no­ścią za­pra­gnę­ły bar­dziej do świa­tła. Jego chód za­mie­nił się w trucht, a ten chwi­le potem w bieg. Zbli­żał się w do końca tu­ne­lu gdy usły­szał świst prze­ci­na­ne­go po­wie­trza. W ostat­niej chwi­li, nie­mal au­to­ma­tycz­nie prze­tur­lał się pod to­po­rem wiel­kie­go orka. Siłą roz­pę­du wy­le­ciał z tu­ne­lu, a jego oczom uka­za­ła się ogrom­na ko­mo­ra, a ra­czej kom­na­ta. Bez za­sta­no­wie­nia chwy­cił się obie­ma rę­ka­mi kra­wę­dzi, a ciało, opa­da­jąc, ude­rzy­ło o pio­no­wą ścia­nę. Na­tych­miast ode­rwał lewą dłoń, by nie od­rą­bał jej po­now­nie nad­cią­ga­ją­cy topór. Wyj­ście z groty po­zwo­li­ło mu ob­ró­cić swoje ciało i oprzeć się ple­ca­mi o ścia­nę. Prze­czu­wał ko­lej­ny cios orka i jego po­rdze­wia­łe­go to­po­ra. Na­piął mię­śnie i z całej sił za­rzu­cił nogi w górę. Gdy nogi były już nad głową, wy­pro­sto­wał je i ode­pchnął się rę­ka­mi. Prze­rzu­cił się za orka i z ca­łych sił kop­nął go w plecy, a ten, do­dat­ko­wo prze­cią­żo­ny to­po­rem, zle­ciał w dół ścia­ny.

Otrze­pał kurz z rąk i ple­ców oraz otarł pot z czoła. Stra­cił na chwi­lę czuj­ność i po­zwo­lił, by ork go za­sko­czył. Czemu w ogóle wszedł w tą szcze­li­nę? Nie było jej na sta­rych ma­pach, które stu­dio­wał przed wy­pra­wą. Gdyby nie jego nad­ludz­ki re­fleks, to teraz byłby krót­szy o głowę. No i tro­chę szczę­ścia. Spoj­rzał przed sie­bie chcąc szyb­ko ro­ze­znać się w kom­na­cie. Nie­by­wa­łe, żeby takie po­miesz­cze­nie znaj­do­wa­ło się we wnę­trzu góry. Cięż­ko mu było do­kład­nie okre­ślić ogrom tego miej­sca. Ork leżał około trzy­dzie­stu pię­ciu stóp w dół. Sala była długa na około trzy­sta stóp, a głę­bo­ka na sto. Rzeź­bio­ny sufit znaj­do­wał się jesz­cze około  dwu­dzie­stu stóp nad jego głową. Pod­ło­gę z su­fi­tem łą­czy­ło dwa­dzie­ścia ko­lumn, sze­ro­kich na osiem stóp. Wokół nie­któ­rych z nich wi­docz­ne były jesz­cze prze­gni­te po­zo­sta­ło­ści po wiel­kich okrą­głych sto­łach.  Na każ­dej ze ścian, ide­al­nie po środ­ku, było wiel­kie wej­ście, tak aby do Sali mogły się do­stać kra­sno­lu­dy z każ­dej czę­ści Styru. Dwa z czte­rech wejść były za­sy­pa­ne gru­zem. Po­zo­sta­łe były wciąż otwar­te. Świa­tło, które tak go za­in­try­go­wa­ło, do­cie­ra­ło z czte­rech dziur, które znaj­do­wa­ły się na jed­nej ze ścian. Po­ni­żej na pod­ło­dze le­ża­ły ko­lo­ro­we reszt­ki szkła, więc w dziu­rach za­pew­ne znaj­do­wa­ły się wi­tra­że. Przez dziu­ry wdzie­rał się rów­nież śnieg, a wiatr wył, przy­wo­dząc na myśl naj­róż­niej­sze tor­tu­ry. W na­ro­żach tej samej ścia­ny znaj­do­wa­ły się dwa wiel­kie po­mni­ki. Zna­jąc za­chłan­ność i wład­cze za­pę­dy tej rasy, do­my­ślał się, że to po­mni­ki wład­ców Styru. Przed­sta­wio­ne po­sta­cie były wy­pro­sto­wa­ne, uzbro­jo­ne w wo­jen­ny rynsz­tu­nek. Jedna wspie­ra­ła się na swoim dwu­ręcz­nym mło­cie, druga na­to­miast dzier­ży­ła topór i tar­czę.

Ro­zej­rzał się po kom­na­cie szu­ka­jąc zej­ścia w dół. Nie chciał się wra­cać wstecz, mimo że nie wi­dział na mapie ja­skiń tej kom­na­ty. Dał się za­sko­czyć or­ko­wi i nie chciał ry­zy­ko­wać cze­goś po­dob­ne­go wra­ca­jąc się. Mu­siał iść do przo­du. Na ścia­nie pod nim znaj­do­wa­ły się licz­ne wy­ło­my i wy­sta­ją­ce głazy. Ścia­na być może była kie­dyś wy­po­le­ro­wa­na, ale bez­li­to­sny czas nie oszczę­dził rów­nież jej. Po­wo­li i ostroż­nie ru­szył w dół. Na prze­mian rę­ka­mi i no­ga­mi szu­kał opar­cia, aby po­ko­nać ko­lej­ną od­le­głość. Po dłuż­szej chwi­li stał już nad mar­twym or­kiem. Nadal nie ro­zu­miał jak mógł dać się po­dejść temu or­ko­wi. Jak w ogóle mógł dać się po­nieść emo­cjom i tak stra­cić trzeź­wość umy­słu? Lubił rzu­cać się w fer­wor walki, ale nie zwykł po­dej­mo­wać bez­myśl­nych de­cy­zji. A ork zda­wał się tam cze­kać kon­kret­nie na niego. Tak jakby wie­dział, że bę­dzie wła­śnie tam­tę­dy szedł. Za­przą­ta­ło mu to głowę, ale nie miał czasu się nad tym dalej roz­wo­dzić. Czuł, że jego cel jest bli­sko. Miał z kom­na­ty dwa wyj­ścia do wy­bo­ru, a ten zda­wał się być oczy­wi­sty. Z jed­ne­go scho­dy pro­wa­dzi­ły do góry, z dru­gie­go w dół. Jego cel miał być w cen­trum góry. W sercu pra­sta­re­go, kra­sno­ludz­kie­go kró­le­stwa, nie zaś w po­bli­żu po­wierzch­ni. Po­szedł więc scho­da­mi w dół. Oglą­da­jąc się jesz­cze wstecz zo­ba­czył napis: „Kom­na­ta Słoń­ca”. Rze­czy­wi­ście, praw­do­po­dob­nie było to je­dy­ne po­miesz­cze­nie we wnę­trzu tej góry, gdzie można było po­czuć słoń­ce na twa­rzy. Nie pa­trząc już wstecz, ru­szył w dół.

Ścież­ka wy­glą­da­ła ina­czej niż wcze­śniej. Po­dą­żał teraz pięk­nie rzeź­bio­ny­mi i zdo­bio­ny­mi ko­ry­ta­rza­mi, nad­szarp­nię­ty­mi du­chem czasu. Był on jed­nak ła­ska­wy. Więk­szość na­ścien­nych pła­sko­rzeźb za­cho­wa­ła swój cha­rak­ter i przed­sta­wia­ła wy­raź­ne ob­ra­zy prze­szło­ści. W jed­nej z pierw­szych kom­nat na­tra­fił na rzeź­by i ob­ra­zy uka­zu­ją­ce po­cząt­ki kra­sno­ludz­kich grot. Czasy, gdy ta góra nie była jesz­cze Sty­rem, a tylko ko­pal­nią, gdzie wy­do­by­wa­no szla­chet­ne ka­mie­nie. W na­stęp­nej kom­na­cie uj­rzał roz­wój ko­pal­ni i po­wol­ne prze­ista­cza­nie się jej w mia­sto kra­sno­lu­dów. Wi­dział wy­ku­wa­ne w ska­łach bu­dyn­ki, wy­drą­ża­ne ogrom­ne kom­na­ty, wie­lo­let­nie prace nad po­mni­ka­mi i ozdo­ba­mi. Na­stęp­na sala uka­zy­wa­ła już czasy świet­no­ści. Wąska grota, która była wej­ściem do ko­pal­ni, zo­sta­ła wy­drą­żo­na i oto­czo­na wy­so­kim murem obron­nym. Stwo­rzo­no w ten spo­sób ma­je­sta­tycz­ną bramę. Bra­ma­mi mia­sta wy­ru­sza­ły trans­por­ty złota i błysz­czą­cych ka­mie­ni, które i tak nie mogły rów­nać się ze skar­bem zgro­ma­dzo­nym w Sty­rze.

Nad wej­ściem do na­stęp­nej kom­na­ty uj­rzał napis „Kom­na­ta Chwa­ły”. Wnę­trze tej Sali zdo­bi­ły szcze­gó­ło­we wi­zu­ali­za­cje epic­kich bitew. Od­na­lazł tam przed­sta­wi­cie­li wszyst­kich zna­nych ras, nie tylko kra­sno­lu­dów. Uwiecz­nie­ni zo­sta­li tu lu­dzie, wy­so­kie, leśne, ale i mrocz­ne elfy, ni­zioł­ki, orki, go­bli­ny, trol­le. Ob­ra­zy przed­sta­wia­ły wieki, jeśli nie mi­le­nia hi­sto­rii świa­ta oraz tej góry. Widać też było salę tro­no­wą wład­cy Styru, którą od­wie­dza­li naj­więk­si wład­cy tych ras. Od­da­wa­no tu hołdy, za­wią­zy­wa­no so­ju­sze lub je zry­wa­no. Jeden z ob­ra­zów uwiecz­nił wład­ców wszyst­kich zna­czą­cych ras wzno­szą­cych kie­li­chy w górę. Wśród nich był też i ork.

Z tej sali pro­wa­dzi­ły znowu dwa wyj­ścia. Nad jed­nym było na­pi­sa­ne „Kom­na­ta Mroku”, nad dru­gim zaś „Kom­na­ta Od­ro­dze­nia”. Za­chły­śnię­ty chwa­łą po­przed­niej kom­na­ty wy­brał „Kom­na­tę Od­ro­dze­nia”. To co tam uj­rzał zu­peł­nie go za­sko­czy­ło. Kra­sno­lu­dy wy­ko­pa­ły klej­not. Klej­not więk­szy od naj­więk­sze­go z kra­sno­lu­dów. Błysz­czą­cy i mie­nią­cy się fe­erią barw. Czy to za spra­wą pięk­na czy też ota­cza­ją­cej go magii, nie można było ode­rwać od niego wzro­ku. Każdy chciał na niego pa­trzeć i go do­ty­kać. Nie­któ­re ob­ra­zy przed­sta­wia­ły kra­sno­lu­dy, które pod­czas wy­ko­ny­wa­nia swo­ich co­dzien­nych czyn­no­ści, prac i obo­wiąz­ków, czę­sto nie­świa­do­mie koń­czy­ły przy klej­no­cie ob­ser­wu­jąc jego błysz­czą­cą, po­chła­nia­ją­cą bez resz­ty, po­wierzch­nię. Ko­lej­ne ob­ra­zy po­ka­zy­wa­ły prze­mia­ny w spo­łe­czeń­stwie kra­sno­lu­dów. Wokół dziw­ne­go klej­no­tu za­czę­ły wy­twa­rzać się kulty, czczą­ce go ni­czym boga, wie­rzą­ce, że po­sia­da jakąś ta­jem­ni­czą, ma­gicz­ną moc. Wresz­cie, gdy klej­not ota­cza­ły ty­sią­ce kra­sno­lu­dów, w tym jeden z wy­raź­nie za­ry­so­wa­ną ko­ro­ną, klej­not pękł na pół, a w jego wnę­trzu uka­zał się mały, błę­kit­ny smok.

– Tak, to ja. – usły­szał głos. Zdez­o­rien­to­wa­ny roz­glą­dał się we wszyst­kie stro­ny, ale w „Kom­na­cie Od­ro­dze­nia” ni­ko­go poza nim nie było.

– Tu je­stem. – głos był wy­raź­nie roz­ba­wio­ny jego kon­ster­na­cją.

– Gdzie? Kim je­steś? – za­wo­łał w eter wy­raź­nie osłu­pia­ły.

– Je­stem tu, w two­jej gło­wie. W twoim umy­śle. – nadal ogłu­pia­ły roz­glą­dał się po sali, szu­ka­jąc osoby, która tak bez­po­śred­nio zwra­ca się do niego. Bez prze­rwy sta­rał się za­cho­wać ostroż­ność i uni­kać wroga, mimo że przez cały czas od wyj­ścia z „Kom­na­ty Słoń­ca”, nie na­tra­fił na żywą duszę. – Prze­stań się roz­glą­dać. Prze­cież po­wie­dzia­łem ci gdzie je­stem, tu mnie na pewno nie zo­ba­czysz. – me­lo­dyj­ny głos bez prze­rwy brzmiał w jego gło­wie. – Do­brze, prze­stań się już roz­glą­dać. Po­ko­nasz jesz­cze kilka par drzwi i mnie spo­tkasz. – czuł prze­ra­że­nie. Pierw­szy raz w życiu ogar­nął go prze­szy­wa­ją­cy strach.

– Nie bój się, nie je­stem wcale taki strasz­ny. – po­wie­dział głos.

Ode­tchnął głę­bo­ko. – Nie daj się po­chło­nąć emo­cjom. – po­my­ślał.

– Skąd mam to wie­dzieć? Nawet nie wiem kim je­steś – pró­bo­wał od­zy­skać rezon.

– Nie krzycz tak. Wy­star­czy, że po­my­ślisz co chcesz po­wie­dzieć. Ja wszyst­ko usły­szę.

– Jak to on usły­szy? – po­my­ślał.

– Nor­mal­nie. Je­stem parę kro­ków dalej, ale jakby tuż obok. Słu­cham wszyst­kie­go wokół, ale sły­szę tylko cie­bie. Nie muszę pa­trzeć na cie­bie, wiem jak wy­glą­dasz. Nie mu­si­my nawet wal­czyć. I tak zgi­niesz.

– A po co niby mamy wal­czyć? – nic nie ro­zu­miał.

– Bo przy­sze­dłeś tu po mnie.  – nie po­tra­fił ogar­nąć swoim umy­słem trwa­ją­ce­go zja­wi­ska. – Nie męcz się już. Chodź dalej, cze­kam tu na cie­bie. – drzwi do na­stęp­nej kom­na­ty otwo­rzy­ły się same. Pierw­szy raz się za­wa­hał. Dzia­ło się coś, czego nie prze­wi­dział. I dal­szych kro­ków też nie po­tra­fił prze­wi­dzieć. Nie pró­bo­wał już. Przy­szedł tu w jed­nym celu i po­sta­no­wił się nie cofać.

– Do­brze, chodź do mnie. – czy­tał każdą jego myśl. Po­sta­no­wił nie za­da­wać już pytań i nie szu­kać wię­cej od­po­wie­dzi. Przy­naj­mniej na razie.

Prze­szedł przez otwar­te drzwi do na­stęp­nej kom­na­ty. Ścia­ny zdo­bi­ły ob­ra­zy smoka oto­czo­ne­go kra­sno­lu­da­mi. Przy­no­si­ły mu one swoje naj­więk­sze skar­by. Bo­gac­twa góry były wy­no­szo­ne ze skarb­ca i prze­no­szo­ne do smoka by za­do­wo­lić jego pra­gnie­nia. Nowo wy­do­by­wa­ne dobra nie wę­dro­wa­ły już do króla, wład­cy Styru. Styr miał no­we­go wład­cę – smoka, który rósł każ­de­go dnia.

– To były wspa­nia­łe wieki. – głos sko­men­to­wał znaj­du­ją­ce się tam pła­sko­rzeź­by. Głos prze­ma­wiał do­świad­cze­niem i mą­dro­ścią. Zda­wał się znać te czasy, tak jakby sam tam był.

– Bo byłem. To były pięk­ne czasy. Ale nie tę­sk­nię za nimi. Nie­dłu­go je przy­wró­cę. – już nawet nie pró­bo­wał zro­zu­mieć o co tu cho­dzi. Coraz bar­dziej wy­obra­żał sobie w gło­wie klej­not, któ­re­go szu­kał. Wy­obra­żał sobie jego blask i po­tę­gę, któ­rej jego zle­ce­nio­daw­ca tak bar­dzo pra­gnął.

– Wi­dzisz, bez prze­rwy o mnie my­ślisz. Nie­waż­ne, wejdź przez ostat­nie drzwi, a sta­nie­my na­prze­ciw sie­bie. – cie­ka­wość za­wład­nę­ła nim bez resz­ty. Sta­nął przed tą przy­rze­czo­ną kom­na­tą. Nad drzwia­mi wid­niał napis „Kom­na­ta Umy­słu”. Czyż­by miał tu spo­tkać wła­ści­cie­la nie­zna­jo­me­go głosu, ale i od­na­leźć klej­not, po który tu przy­był? Może nie­zna­jo­my pil­nu­je tego klej­no­tu i przyj­dzie mu z nim wal­czyć?

– Nie. – rzekł głos – Ja nie pil­nu­ję Klej­no­tu Umy­słu. – drzwi otwo­rzy­ły się i wszedł do środ­ka. – Ja nim je­stem…

 

 

– Kim je­steś? – stał na­prze­ciw ogrom­nych ślepi. Oczy te prze­szy­wa­ły na wylot. Czuł, że pa­trzą w jego duszę, czy­ta­ją każdą myśl i widzą każdą roz­ter­kę, ra­dość i smu­tek. Miał py­ta­nia, a w tych oczach wi­dział swoje od­po­wie­dzi.

– Je­stem Ve­re­te­ri­me­vie­ri­non, ale od wie­ków zwą mnie Klej­no­tem Umy­słu. –  pa­trzył za­to­pio­ny bez resz­ty w dwoje oczu. Z le­d­wo­ścią ode­rwał od nich swój wzrok. Przed nim znaj­do­wa­ła się ogrom­na pasz­cza zdol­na naraz po­łknąć dzie­się­ciu ta­kich jak on. Szczę­ka uzbro­jo­na w rzędy szpi­cza­stych, ostrych kłów krzy­wi­ła się w nad wyraz przy­jem­nym, szcze­rym uśmie­chu. Wy­pusz­cza­ne noz­drza­mi po­wie­trze za każ­dym razem po­wo­do­wa­ło sze­lest jego ubrań. Długa, gięt­ka szyja wiła się ni­czym wąż aż do tu­ło­wia, który opa­tu­lo­ny był skrzy­dła­mi jak koł­drą. Pasz­czę pod­pie­ra­ły mo­car­ne łapy. Na samą myśl o ich sile ści­snę­ło mu żo­łą­dek i ode­bra­ło dech w płu­cach. Smok. Naj­praw­dziw­szy smok. Jak miał ukraść smoka? – Miło mi cię po­znać, Aron.

– Skąd znasz moje imię? – za­py­tał z nie­do­wie­rza­niem.

– Wy­czy­ta­łem je. Z two­je­go umy­słu. Po­zwól, że tak do cie­bie będę mówił. – od­wró­cił oczy.

– Hip­no­ty­zu­jesz mnie smoku. – za­czął od­zy­ski­wać trzeź­wość umy­słu.

– Nie robię tego roz­myśl­nie. Odkąd pa­mię­tam, ci co pa­trzą, za­wsze tracą dla mnie swą głowę. – w kom­na­cie nie było żad­nych po­chod­ni. Od smoka bił blask, który roz­świe­tlał nie­wy­obra­żal­ne roz­mia­ry okrą­głej sali. Wokół błysz­cza­ły mo­ne­ty, klej­no­ty i inne krusz­ce. Ogrom zgro­ma­dzo­ne­go tu skar­bu za­spo­ko­ił­by naj­bar­dziej za­chłan­nych.  Tak za­chły­snął się wi­do­kiem, że z le­d­wo­ścią za­uwa­żył ota­cza­ją­cych salę orków i go­bli­nów.

– To tylko część mojej armii. – po­wie­dział za­chwy­co­ny smok.

– Po co ci armia?

– Już ci mó­wi­łem. Przy­wró­cę te pięk­ne czasy, które ode­szły. Chcę się znów od­ro­dzić, ale jako więk­szy i pięk­niej­szy. I jesz­cze sil­niej­szy.

– Jak to od­ro­dzić? Chcesz po­wie­dzieć, że już raz umar­łeś, smoku? – Aron za­py­tał bez prze­rwy wal­cząc nad po­ku­są, by nie spoj­rzeć w smo­cze śle­pia.

– Nie raz. Umie­ra­łem, by znów się od­ro­dzić i móc za każ­dym razem się­gnąć więk­szych celów. A ty bę­dziesz mi po­trzeb­ny, by móc zre­ali­zo­wać na­stęp­ne. Uży­wa­łem do tego naj­więk­szych tego świa­ta. Słu­ży­li mi kró­lo­wie i kró­lo­we, ma­go­wie i ry­ce­rze, szla­chet­ni i ze­psu­ci. Oni wszy­scy pod­da­wa­li mi się, bym ja mógł osią­gać swój cel. – gubił się, kiedy smok mówił na głos, a kiedy od­zy­wał się w jego gło­wie. – Za­wsze cze­goś mi bra­ko­wa­ło. Byłem cier­pli­wy, ale do­pie­ro nie­daw­no zo­rien­to­wa­łem się co po­wi­nie­nem zro­bić. Stra­ci­łem eony by zo­rien­to­wać się, że pró­bo­wa­łem wła­dać nie tymi co trze­ba. Moja hi­sto­ria za­ta­cza­ła licz­ne kręgi. A teraz wresz­cie pój­dzie na­przód tak jak to za­wsze pla­no­wa­łem. – nie­po­kój na­ra­stał w Aro­nie. Smok zda­wał się mieć wobec niego kon­kret­ny plan. A on nie chciał być czę­ścią cu­dzej ukła­dan­ki.

– Tak, teraz po­słu­żę się tobą. Za­wsze się­ga­łem po wiel­kich i zna­czą­cych. Po wład­ców i kró­lów, któ­rzy mieli już wszyst­ko i mogli to wszyst­ko stra­cić. Po­wie­la­łem ten sam sche­mat. Wła­da­łem tymi, co sami wła­da­li, ale nigdy tymi, co nie­mie­li nic do stra­ce­nia. Ty nie masz nic do stra­ce­nia. A mo­żesz wiele zy­skać.

– Nie za­wład­niesz mną. – Aron nie do­wie­rzał temu co sły­szał. Pro­sta misja prze­mie­ni­ła się teraz praw­do­po­dob­nie w walkę o jego życie.

– Już tobą wła­dam. Od mo­men­tu gdy tylko wsze­dłeś do tej góry. Twój umysł był dla mnie jak otwar­ta książ­ka. Taki sam jak umysł Tha­rio­na. – Wszyst­kie ob­ra­zy z kom­na­ty ukła­da­ły się w ca­łość. Wy­ko­pa­ny klej­not. Już wtedy roz­po­czął swoją misję.

– Błąd, roz­po­czą­łem ją eony wcze­śniej. Kra­sno­lu­dy rów­nież stwo­rzy­ły to kró­le­stwo dzię­ki mnie. Któż inny mógł mnie stąd wy­ko­pać? Mó­wi­łem, że je­stem cier­pli­wy. –  za­tru­wał umy­sły miesz­kań­ców kra­sno­ludz­kie­go mia­sta, aż za­truł sa­me­go króla Styru, Tha­rio­na.

– Jego na­stęp­ców też za­tru­łem.

– Po co? – Aron nie ro­zu­miał misji Ve­re­te­ri­me­vie­ri­no­na. Wie­dział już, że nie wy­ko­na swo­je­go zle­ce­nia. Od po­cząt­ku była nie­moż­li­wa.

– My­ślisz, że po co ci ją zle­ci­łem? Chcia­łem tylko, żebyś tu przy­był. Twój zle­ce­nio­daw­ca miał nie­zwy­kle słaby umysł. Ta­kich, któ­rzy pra­gną wła­dzy, naj­ła­twiej opa­no­wać. – cała jego misja była oszu­stwem. Zo­sta­wił brata, za­ry­zy­ko­wał swoje do­tych­cza­so­we życie, a to wszyst­ko było zmy­ślo­ne przez tego smoka. Wzma­ga­ła się w nim złość.

– Chciał­bym go jesz­cze zo­ba­czyć. – po­wie­dział przez za­ci­śnię­te zęby.

– Zo­ba­czysz, razem za­wład­nie­my świa­tem. I jego też spo­tkasz.

– W ni­czym ci nie po­mo­gę! – drzwi zanim za­trza­snę­ły się. Ro­zej­rzał się szyb­ko po kom­na­cie.

Oto­czo­ny ko­lum­na­mi oraz za­stę­pa­mi orków i go­bli­nów, spoj­rzał w górę. Smo­cza kom­na­ta nie miała su­fi­tu, a w jego miej­scu, nie­zli­czo­ne ilo­ści stóp w górę, uj­rzał gwiaz­dy. Po­czuł, że to być może ostat­nia, dobra rzecz, na którą pa­trzy. Czy to ma być ko­niec?

– Nie Aro­nie, to do­pie­ro po­czą­tek, dzię­ki Two­jej po­mo­cy za­wład­nę świa­tem. Nie chcę cię zabić. Je­steś mi po­trzeb­ny.

– Wszy­scy, któ­rzy byli ci po­trzeb­ni, jak widać nie żyją.

– Oni nadal są we mnie. I ty też bę­dziesz! – smok szyb­ko ru­szył szyją i rzu­cił roz­war­tą pasz­czą w jego stro­nę. Aron od­sko­czył wstecz w ostat­niej chwi­li uni­ka­jąc smo­czej szczę­ki. Nie za­sta­na­wia­jąc się długo po­biegł w stro­nę drzwi, które do tej pory nie były pil­no­wa­ne przez orki.

– Co za tępa rasa. – ode­zwał się smok w jego umy­śle. – Wi­dzisz? Na­praw­dę je­steś mi po­trzeb­ny… Wszyst­ko im trze­ba tłu­ma­czyć. Łap­cie go! – Krąg orków i go­bli­nów zgod­nie ru­szył za nim. Za­parł się całym cia­łem o drzwi i pchnął je ze wszyst­kich sił. Prze­ci­snął się przez szcze­li­nę i nie tra­cąc czasu na ich po­wtór­ne za­mknię­cie ru­szył bie­giem w stro­nę „Kom­na­ty Słoń­ca”.

– Nie ucie­kaj, dam ci wszyst­ko. Cały świat bę­dzie nasz! – ostat­nie słowa od­bi­ły się echem w jego gło­wie. Nie chciał nic. Chciał tylko spo­tkać znów brata. Zo­ba­czyć go i po­ra­dzić się co ma zro­bić.  – Do­łą­czy do nas, on też mi jest po­trzeb­ny. – za­trzy­mał się.

– Jak to jest ci po­trzeb­ny? Nie pró­buj go nawet do­tknąć! – krzyk­nął w po­wie­trze.

– Nie tylko ty mo­żesz być przy­dat­ny. Twój brat bę­dzie rów­nie wspa­nia­łym na­byt­kiem dla mojej armii.

– To ja ci nie wy­star­czę? – nie po­zwo­li skrzyw­dzić brata. Dla niego jest gotów po­świę­cić wszyst­ko.

– Co dwie głowy to nie jedna, Aro­nie. Chcesz, to ucie­kaj. I tak tu do mnie przyj­dziesz. Jeśli nie z wła­snej woli, to z mojej. Tak jak wsze­dłeś w tą szcze­li­nę i dzię­ki mnie tra­fi­łeś do „Kom­na­ty Słoń­ca”, tak wró­cisz do mnie, nie­świa­dom nawet, że to ro­bisz. Tak czy tak je­steś mój.

– Będę twój. – sy­tu­acja była bez­na­dziej­na. Zbyt długo stał w miej­scu. Oto­czo­ny przez pod­wład­nych Klej­no­tu Umy­słu, nie my­ślał już nawet o sobie. Jego życie w jed­nym mo­men­cie zmie­ni­ło swój bieg. Chciał spo­tkać brata, ale wolał go uchro­nić, choć­by już miał go nigdy nie zo­ba­czyć.

Spoj­rzał wstecz. Wspo­mniał słowa brata: „Kie­dyś go znaj­dzie­my bra­cisz­ku. Nasz dom.” – Mam na­dzie­ję, że go od­naj­dziesz. – po­my­ślał. Ob­ró­cił się w stro­nę smoka. Klej­not już wie­dział, jego pasz­cza zda­wa­ła się uśmie­chać. Aron ru­szył w jego stro­nę.

– Chodź, nic ci nie grozi. – orki i go­bli­ny sta­nę­ły bli­sko sie­bie two­rząc ko­ry­tarz. Stali cia­sno, tak, aby nie było żad­nej szcze­li­ny, którą mógł­by się prze­drzeć i uciec. – Czuję, że nie za­mie­rzasz ucie­kać. Aż tak ci na nim za­le­ży? – za­py­tał smok z iro­nią.

– To mój brat, aż tak mi na nim za­le­ży. – szedł w stro­nę smoka. Po­now­nie prze­szedł przez drzwi i znów znaj­do­wał się w „Kom­na­cie Umy­słu”. Po raz drugi spoj­rzał w oczy smoka. Za­czął go ogar­niać błogi spo­kój. Pa­trzył coraz bar­dziej urze­czo­ny błę­ki­tem i głę­bią oczu smoka.

Ostat­kiem sił, po­my­ślał o bra­cie. O tych wszyst­kich chwi­lach, które razem spę­dzi­li. O bó­lach i ra­do­ściach. O Sko­be­nie i Ra­ście, o na­ukach Bra­ve­na i uty­ski­wa­niach Flan­ka.

– Aro­nie, sza­nuj te wspo­mnie­nia. – smok zbli­żył swą pasz­czę. – Dzię­ki nim je­steś wła­śnie taki. Dzię­ki nim je­steś dla mnie taki cenny. – smok po­wo­li roz­warł swe szczę­ki. – Sza­nu­ję je razem z tobą. – oto­czył Arona zę­ba­mi. – Teraz będą czę­ścią mnie. – na szyi Arona po­ja­wił się biały ta­tu­aż smoka.

– Prze­pra­szam bra­cisz­ku. – po raz ostat­ni spoj­rzał wstecz. Szczę­ki smoka za­mknę­ły się wokół niego. – Prze­pra­szam…  

 

 

Mam na imię Der­wan. I mam swój cel. Mój brat, Aron, za­gi­nął. I nie spo­cznę, póki go nie od­naj­dę…

 

Koniec

Komentarze

Cie­ka­wy po­mysł na smoka, spodo­ba­ło mi się wy­ko­rzy­sta­nie dwóch braci do skon­stru­owa­nia fa­bu­ły.

Ścia­na ze­ro­do­wa­ła, ale za­cho­wa­ły się reszt­ki sto­łów?

Kon­cep­cjom strasz­nie za­szko­dzi­ło wy­ko­na­nie – masz li­te­rów­ki, błędy w za­pi­sie dia­lo­gów, po­wtó­rze­nia, in­ter­punk­cja szwan­ku­je, zna­la­złam jakiś ple­onazm, cza­sem nie­wła­ści­wy przy­pa­dek, dziw­ne związ­ki fra­ze­olo­gicz­ne, za­wi­ro­wa­nie na temat pi­sow­ni nie z cza­sow­ni­ka­mi…

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Za­czę­ło się cie­ka­wie, ale potem oczy­wi­ście mu­sia­ły po­ja­wić się orki, go­bli­ny i kra­sno­lu­dy. Po co za­my­kać się w wy­tar­tej kon­wen­cji? Nie można po­ku­sić się o skon­stru­owa­nie ja­kie­goś ory­gi­nal­ne­go tła wy­da­rzeń.

Fa­bu­lar­nie jest nie­źle, ale po­śpiech w koń­cze­niu tek­stu zde­cy­do­wa­nie się mu nie przy­słu­żył.

Zga­dzam się, że smok jest cał­kiem in­te­re­su­ją­cy, za­mknię­cie klam­rą-młod­szym bra­tem wy­pa­da do­brze, ale tekst mi się dłu­żył. Opis wę­drów­ki przez ko­pal­nię był taki mało dy­na­micz­ny i pla­stycz­ny.

Czy scena w ka­na­łach, su­ge­ru­ją­ca, że dzie­ci są spe­cjal­ne, ma jakiś zwią­zek z póź­niej­szy­mi wy­bo­ra­mi smoka? Cho­ciaż w sumie nie widzę po­wo­du, dla któ­re­go smok miał­by uwa­żać braci za ja­kichś szcze­gól­nych…

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Licz­ne po­wtó­rze­nia, ple­ona­zmy, gdzie­nie­gdzie zgu­bio­ny pod­miot, ge­ne­ral­nie zły zapis dia­lo­gów, in­ter­punk­cja leży, a do tego wszyst­kie­go mnó­stwo dur­nych orków i jesz­cze głup­szych go­bli­nów. Do­pó­ki nie po­ja­wił się smok, my­śla­łem, że zasnę z nudów. Po­mysł mia­łeś cał­kiem fajny, ale za­bi­łeś go wy­ko­na­niem, po­wie­la­niem sche­ma­tów, bra­kiem pi­sar­skie­go do­świad­cze­nia. Oczy­wi­ście zda­rza­ły się tez cał­kiem udane frag­men­ty, ale nad warsz­ta­tem mu­sisz, dobry czło­wie­ku, sporo po­pra­co­wać. 

Sorry, taki mamy kli­mat.

Dzię­ku­ję za słowa kry­ty­ki. Po­sta­ram się je do­brze wy­ko­rzy­stać w przy­szło­ści.

Nic no­we­go nie na­pi­sał­bym, więc…

 

Ja bym to opo­wia­da­nie prze­pi­sał. Mniej sche­ma­tycz­nych ras. Bra­cia-ło­trzy­ko­wie i żądny świa­ta smok to ko­pal­nia po­my­słów. Gó­ra-mia­sto mo­gła­by na­le­żeć do wy­my­ślo­nej, za­gi­nio­nej rasy, a obec­ne w tek­ście orki i go­bli­ny mo­gły­by stać się tej rasy da­le­ki­mi, spar­szy­wia­ły­mi wie­ka­mi po­zba­wie­nia woli po­tom­ka­mi… Wizja mi się na­su­nę­ła, bo sama kon­cep­cja po­bu­dza wy­obraź­nię. :-)

 

No, dobry po­mysł, moim zda­niem wart uważ­ne­go prze­ro­bie­nia.

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Nowa Fantastyka