- Opowiadanie: złotokopytny - Magia medycyny

Magia medycyny

W sta­rej księ­dze ple­mie­nia Wa­ni­ti na­pi­sa­no:

,,Zie­lo­ny smok w nie­wi­dzia­nej do­tych­czas po­tę­dze prze­ciw­ko wro­go­wi sta­nie za­ata­ko­wa­ny. W cza­sie star­cia roz­stą­pią się sosny i przy­bę­dzie Zza Lasu. Wtedy smok stra­ci siły, prze­ra­żo­ny po­wie­wem Ziemi, nigdy wcze­śniej nie­do­świad­czo­nym i bę­dzie w le­tar­gu. Krót­ko. Jed­nak wro­go­wie zo­sta­ną do­świad­cze­ni go­rzej - wymrą - walka usta­nie''.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla

Oceny

Magia medycyny

-Tak, słu­chaj, strasz­ne są korki. Nie wiem, z go­dzi­nę chyba bę­dzie­my stali. A w drugą stro­nę nic. Za chwi­lę jest skrzy­żo­wa­nie, spró­bu­ję za­wró­cić i ina­czej ob­je­chać…  

-Za­kaz jest – rzu­ci­ła z tyl­ne­go sie­dze­nia Laura. Jej oj­ciec tylko mach­nął ręką kon­ty­nu­ując roz­mo­wę przez te­le­fon. Po­wo­li do­jeż­dża­li do świa­teł, a za­wra­ca­jąc wje­cha­li pro­sto pod ja­dą­cy tram­waj.

***

Długo szłam, nie­zbyt świa­do­ma tego, gdzie je­stem. Cza­sem sły­sza­łam głosy ludzi, ale świat, w któ­rym się znaj­do­wa­łam, to nie był mój świat. Jakaś pani pro­si­ła o po­da­nie jej karty pa­cjen­ta, mru­cząc pod nosem ,,ach, szko­da mi jej… nie­uwa­ga za­wsze przy­no­si złe wy­ni­ki. I do­ty­ka nie­win­nych. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny może jest teraz na lep­szym świe­cie…'' uśmiech­nę­ła się do sie­bie (tak, takie rze­czy też się sły­szy) potem chyba wy­szła. Bar­dzo wy­raź­nie wy­brzmiał za to głos mo­je­go taty – ,,O Boże, co ja zro­bi­łem…''.

A więc to tak… wnio­sek z usły­sza­nych chwi­lę wcze­śniej słów na­su­wał się sam. Byłam mar­twa? Coraz wy­raź­niej przy­po­mi­na­łam sobie wy­pa­dek, ale im bar­dziej sku­pia­łam się na rze­czy­wi­sto­ści, tym bar­dziej za­ma­za­ne było wszyst­ko do­oko­ła. Trud­no. Wła­ści­wie… szko­da. Ale skoro je­stem tutaj, to chyba muszę się tro­chę zo­rien­to­wać – my­śla­łam, wciąż ma­sze­ru­jąc. Szłam przed sie­bie, przez las, li­cząc na to, że to wła­śnie za nim znaj­dę jakiś cel wę­drów­ki albo kogoś ży­we­go – choć­by i tylko tu – tak samo, jak ja. Z dala sły­chać było ja­kieś krzy­ki, wycia i po­ry­ki­wa­nia. Do­cho­dząc do końca drze­wo­sta­nu roz­chy­li­łam ga­łę­zie sosen, za­sła­nia­ją­ce mi widok i przed ocza­mi sta­nę­ło mi ol­brzy­mie pole bitwy. By­naj­mniej nie wal­czy­li tam lu­dzie – za­wsze wła­śnie tak wy­obra­ża­łam sobie elfy. Nad jedną grupą wal­czą­cych po­wie­wał sztan­dar z czymś przy­po­mi­na­ją­cym zie­lo­ną pa­pu­gę, z dru­giej stro­ny zaś na nie­bie­skim płót­nie sre­brzył się po­tęż­ny hi­po­po­tam ze skrzy­dła­mi jak u ważki. 

Nagle jeden z wo­jow­ni­ków, gdy tylko mnie zo­ba­czył. stra­cił całe za­in­te­re­so­wa­nie bitwą. Wbił we mnie swój prze­ni­kli­wy, orli wzrok, po czym krzyk­nął na całe gar­dło ,,zwy­cię­stwo!''. Krót­ko potem, kiedy okrzyk ra­do­ści nie zdą­żył do­trzeć nawet do po­ło­wy ogrom­ne­go pola walki, wo­jow­ni­cy padli na zie­mię nie­przy­tom­ni, upa­da­jąc po kolei, jak kost­ki do­mi­na. Cała sy­tu­acja trwa­ła może pół mi­nu­ty.

Ja sie­dzia­łam wciąż ukry­ta w lesie, cze­ka­jąc, co dalej się wy­da­rzy, oczy­wi­ście dość mocno zdez­o­rien­to­wa­na. Nie dzia­ło się nic. Mia­łam nawet za­miar już odejść, po­szu­kać innej drogi, in­ne­go celu i in­nych ludzi, ale do moich oczu do­tar­ły po­wol­ne ruchy – jeden z elfów (tych spod sztan­da­ru zie­lo­nej pa­pu­gi), bar­czy­sty i wą­sa­ty, wstał, po czym otrze­paw­szy się z pyłu po­wie­dział kilka słów do dźwi­ga­ją­ce­go się z ziemi to­wa­rzy­sza. Ten tylko ski­nął głową, po czym od­szedł w nie­zna­nym mi kie­run­ku, na­to­miast bar­czy­sty, ko­rzy­sta­jąc z za­mie­sza­nia, jakie po­wsta­wa­ło, kiedy ko­lej­ni męż­czyź­ni po­wra­ca­li do życia po, co naj­mniej dziw­nej, ma­so­wej utra­cie przy­tom­no­ści, za­czął się do mnie zbli­żać. Za­pew­ne bym się go prze­stra­szy­ła, tym bar­dziej że bu­do­wy ciała mógł­by mu po­zaz­dro­ścić nie­je­den bok­ser, gdyby nie to, że cały wprost pro­mie­niał ra­do­ścią, co spra­wia­ło, że i ja chcia­łam ro­ze­śmiać się razem z nim.

-Wi­taj, Zza Lasu! – po­wie­dział, kie­ru­jąc te słowa wy­raź­nie do mnie – Nawet nie wiesz, jaką ra­dość nam spra­wi­łaś przy­cho­dząc! Mar­twi­li­śmy się już po­waż­nie roz­strzy­gnię­ciem tej wojny… Nie cho­waj się już, jest bez­piecz­nie. Asz­nur dał nam zwy­cię­stwo i po­skro­mił wro­gów! Chwa­ła Asz­nu­ro­wi!

Za na­mo­wą wo­jow­ni­ka, który przed­sta­wił się jako Nauri, opu­ści­łam swoją do­tych­cza­so­wą kry­jów­kę. 

– Prze­pra­szam, ale z tego, co mó­wisz, wy­ni­ka, że mia­łam jakiś wpływ na wasze zwy­cię­stwo, czego zu­peł­nie nie ro­zu­miem… Tylko sie­dzia­łam w krza­kach – to było aż takie ważne? – za­py­ta­łam, śmie­chem ma­sku­jąc ogrom­ne zdzi­wie­nie  – Ważne było samo to, że się tu po­ja­wi­łaś. Od dawna ży­li­śmy na­dzie­ją speł­nie­nia pew­nej prze­po­wied­ni z na­szej świę­tej księ­gi. Wraz z twoim przy­by­ciem speł­ni­ło się pro­roc­two na­sze­go zwy­cię­stwa. Je­że­li jed­nak po­zwo­lisz – udaj się z nami do króla. Po­pro­si­łem Mem­li­na, żeby uprze­dził go o twoim przy­by­ciu i prze­ka­zał ra­dość wy­gra­nej. Wiel­ki Alam­mal oso­bi­ście cię przyj­mie. Zresz­tą chyba tylko on bę­dzie w sta­nie od­po­wied­nio cię ugo­ścić. Zgo­dzi­łam się chęt­nie, li­cząc na to, że od króla uda mi się do­wie­dzieć cze­goś wię­cej o mnie, mojej sy­tu­acji i ota­cza­ją­cej mnie kra­inie.

 Nie wę­dro­wa­li­śmy długo, ale nawet w cza­sie krót­kie­go przej­ścia zdo­ła­ło oszo­ło­mić mnie baj­ko­we pięk­no kra­jo­bra­zu. Ciała po­le­głych w za­koń­czo­nej przed nie­speł­na go­dzi­ną walce po­ra­sta­ły już kępy trawy i kwia­ty. Mniej­szą część sta­no­wi­ły kwia­ty wil­czo­mle­cza, resz­ta łąki sre­brzy­ła się błę­kit­nie, po­ły­sku­jąc od­cie­nia­mi nie­bie­skie­go od cha­bro­we­go, przez in­dy­go i la­zu­ro­we­go po cy­ja­no­wy, two­rząc dywan o cu­dow­nej bar­wie. Po­dej­rze­wa­łam, że zie­lo­nych kępek było mniej, ze wzglę­du na to, że mniej było zmar­łych spod sztan­da­ru pa­pu­gi. 

Szli­śmy chwi­lę wzgó­rza­mi, wzdłuż linii lasu so­sno­we­go, z któ­re­go się wy­ło­ni­łam, a w cza­sie drogi Nauri opo­wie­dział mi hi­sto­rię ta­jem­ni­czej prze­po­wied­ni i ich ocze­ki­wa­nia. Roz­ma­wia­jąc, do­tar­li­śmy do pa­ła­cu kró­lew­skie­go. Alam­mal – wład­ca – wy­szedł z kil­ko­ma człon­ka­mi swo­jej świty, by mnie po­wi­tać. Po uro­czy­stej uczcie (która na szczę­ście nie prze­dłu­ża­ła się w nie­skoń­czo­ność) zo­sta­łam za­pro­szo­na do mo­nar­sze­go ga­bi­ne­tu.  Był utrzy­ma­ny w stylu kla­sy­cy­stycz­nym, bar­dzo ład­nie skom­po­no­wa­ny w czer­wie­ni i zło­cie, tak że wi­szą­cy na ścia­nie zie­lo­ny herb z pa­pu­gą ele­ganc­ko i wy­raź­nie się od niej od­ci­nał. Usie­dli­śmy na fo­te­lach usta­wio­nych wokół okrą­głe­go, in­kru­sto­wa­ne­go sto­li­ka, po czym król po­pro­sił służ­bę o 2 fi­li­żan­ki lir­ba­ty – jak się potem oka­za­ło, był to cie­pły, słod­ki napój o smaku liczi i ba­na­na, przy­go­to­wy­wa­ny z ich liści.  Cze­ka­jąc na niego, za­czę­li­śmy roz­mo­wę.– Droga Zza Lasu! (Za­czę­łam się już nawet przy­zwy­cza­jać do mo­je­go dziw­ne­go imie­nia. Nie czu­łam po­trze­by, żeby wszy­scy na­zy­wa­li mnie tu Laurą…) – za­czął wład­ca. – Na po­czą­tek chcę pod­kre­ślić jesz­cze raz, jak wszy­scy cie­szy­my się z two­je­go przy­by­cia. W związ­ku z twoją nie­oce­nio­ną po­mo­cą, mo­żesz za­wsze li­czyć w na­szym świe­cie na wszel­kie ho­no­ry i god­no­ści. Mo­żesz miesz­kać w pa­ła­cu tak długo, jak tylko bę­dziesz chcia­ła. Nie wiem, czy w inny spo­sób mógł­bym ci się od­wdzię­czyć – jeśli jest coś, czego po­trze­bu­jesz, wiedz, że za­wsze je­stem gotów słu­żyć ci po­mo­cą! – za­pew­nił.

– Niech Wasza Wy­so­kość nie od­bie­rze moich słów jako ob­ra­zę – wasz kraj bar­dzo mi się po­do­ba, zwłasz­cza ze wzglę­du na pięk­no przy­ro­dy, ale chcia­ła­bym jakoś wró­cić do domu… Wła­ści­wie to nie bar­dzo wiem, w jaki spo­sób się tu do­sta­łam, nie mam też po­ję­cia, jak tra­fić z po­wro­tem.

-Spo­dzie­wa­łem się, że o to za­py­tasz. Po­wrót nie­ste­ty nie bę­dzie na­le­żał do naj­ła­twiej­szych. O tym, jak wró­cić, mówi inna prze­po­wied­nia, jed­nak jest nie­peł­na.  Urywa się już na samym po­cząt­ku. Oca­la­ła część brzmi „żeby dojść do sie­bie, Zza Lasu wy­ru­szy…”. Resz­ta spło­nę­ła wieki temu. Nie za­cho­wa­ła się żadna jej kopia.

-Czy­li zu­peł­nie nie wia­do­mo, co mam zro­bić… – bar­dziej stwier­dzi­łam, niż za­py­ta­łam.

-Nie do końca. Długo za­sta­na­wia­no się nad tym, jak ocze­ki­wa­ny Zza Lasu bę­dzie mógł wró­cić do swo­jej kra­iny, jeśli bę­dzie tego chciał. Pa­mię­tasz coś z two­je­go życia na ziemi? – spy­tał nagle za­cie­ka­wio­ny, ale nie miało to chyba du­że­go związ­ku z od­sy­ła­niem mnie tam, skąd przy­szłam.

-Pa­mię­tam… że mia­łam wy­pa­dek. – Nie chcia­łam wspo­mi­nać o tym, że naj­praw­do­po­dob­niej w moim świe­cie już mnie nie ma. Jako kto mia­ła­bym wró­cić?… Mimo to chcia­łam spró­bo­wać.

– Do­brze, przejdź­my zatem do rze­czy. Jak za­pew­ne wiesz, isto­ta zwana czło­wie­kiem skła­da się z kilku płasz­czyzn. Do­kład­niej mó­wiąc, roz­róż­nia­my 4: spo­łecz­ną, umy­sło­wo-emo­cjo­nal­ną, fi­zycz­ną i du­cho­wą, na­zy­wa­ną też re­li­gij­ną. Żeby móc wró­cić do sie­bie, mu­sisz przy­wró­cić te wszyst­kie płasz­czy­zny do stanu rów­no­wa­gi. Od­ży­wić. Zre­wi­ta­li­zo­wać.

-Od-ży­wić. Zre-wi­ta­li­zo­wać.– po­wtó­rzy­łam me­cha­nicz­nie, odro­bi­nę prze­stra­szo­na. Albo mi się wy­da­wa­ło, albo Alam­mal ce­lo­wo tak ak­cen­to­wał i dzie­lił słowa. Wie­dział? Nie mo­głam nic od­czy­tać z wy­ra­zu jego twa­rzy. Nie, wcale też nie chcia­łam o to pytać…

– Mu­sisz stwo­rzyć lek – kon­ty­nu­ował król – nie wia­do­mo, z ja­kich skład­ni­ków, bo każdy po­trze­bu­je in­nych.

– Ro­zu­miem. Będę zatem mu­sia­ła spró­bo­wać. Mam się jakoś przy­go­to­wać do wy­pra­wy?

– Je­że­li tylko chcesz, mo­żesz wy­ru­szyć. Jed­nak wiedz, że w pa­ła­cu też mo­żesz zo­stać na za­wsze. Nie mu­sisz się przy­go­to­wy­wać. Wy­zna­czę ci prze­wod­ni­ka. Na pewno bę­dzie ci ła­twiej po­ru­szać się po na­szej kra­inie z kimś, kto ją zna. Bę­dzie nim smok. Aran. Nie od­mó­wi mi tej przy­słu­gi, na pewno się tobą zaj­mie. Kiedy chcesz wy­ru­szyć? 

-Naj­le­piej jutro. Z sa­me­go rana. 

 

***

Noc spę­dzi­łam wy­bor­nie – pałac od­po­wia­dał swoim stan­dar­dem co naj­mniej  pię­cio­gwiazd­ko­we­mu ho­te­lo­wi. Służ­ba była wy­jąt­ko­wo miła – nie na­rzu­ca­ła się ze swoją obec­no­ścią, ale kiedy chcia­ło się o coś po­pro­sić (na przy­kład o lir­ba­tę, która bar­dzo przy­pa­dła mi do gustu), od razu była go­to­wa speł­nić moją proś­bę. Jed­nak w cza­sie tego jed­ne­go po­po­łu­dnia, spę­dzo­ne­go w pa­ła­cu Alam­ma­la, zro­zu­mia­łam, że po­mi­mo wszel­kich wygód chyba nie by­ła­bym w sta­nie tam żyć. Szyb­ko znu­dzi­ła­by mnie pa­nu­ją­cą wokół idyl­la. Od za­wsze lu­bi­łam przy­go­dy.

 Wła­śnie dla­te­go nad ranem nie mo­głam się już do­cze­kać chwi­li, kiedy Alam­mal przed­sta­wi mi mo­je­go prze­wod­ni­ka. A stało się to bez­po­śred­nio po śnia­da­niu.

Kiedy tylko wy­szłam z pa­ła­cu, zo­ba­czy­łam na kruż­gan­ku króla z zie­lo­ną pa­pu­gą na ra­mie­niu. Obok niego stał też dość mocno wy­pcha­ny, so­lid­ny ple­cak, jak się do­my­śla­łam, przy­go­to­wa­ny spe­cjal­nie dla mnie.

– Dzień dobry – po­wie­dzia­łam ra­do­śnie – Kiedy po­ja­wi się mój prze­wod­nik?

– Już tutaj jest. – zdzi­wił się król – Oto Aran – od­po­wie­dział Alam­mal, wska­zu­jąc na ptaka.

– On? – za­czę­łam się śmiać na całe gar­dło – Prze­cież to nie jest smok, tylko pa­pu­ga…

Mil­cze­nie dwóch to­wa­rzy­szą­cych mi po­sta­ci prze­ko­na­ło mnie, że byłam w ogrom­nym błę­dzie. Aran był smo­kiem. Praw­dzi­wym smo­kiem. I to w do­dat­ku smo­kiem bar­dzo w tym mo­men­cie na mnie ob­ra­żo­nym.

-Je­stem smo­kiem i nie bra­ku­je mi nic ze smo­czo­ści, młoda damo – po­pa­trzy­łam na niego jesz­cze raz i mimo wy­sił­ku nie mo­głam po­wstrzy­mać chi­cho­tu. Kto nie może mnie zro­zu­mieć, niech wy­obra­zi sobie ga­da­ją­cą pa­pu­gę, za­pew­nia­ją­cą miau­czą­cym fal­se­tem, że wcale tą pa­pu­gą nie jest.

– Prze­stań się głu­pio śmiać – skar­cił mnie. Jeśli mamy wy­ru­szać, ru­szaj­my. Cho­ciaż jeśli masz za­miar dalej tak ob­raź­li­wie mnie na­zy­wać, to za­pew­niam, że ni­g­dzie z tobą nie pójdę, na­to­miast z miłą chę­cią zo­sta­wię cię na pierw­szym roz­dro­żu.

Kiedy się uspo­ko­iłam, prze­pro­si­łam go, wy­ja­śnia­jąc, że w moim świe­cie lu­dzie zu­peł­nie ina­czej wy­obra­ża­ją sobie smoki, ale nie chciał mnie słu­chać, nie za­szczy­cił mnie już też ani jed­nym spoj­rze­niem. Po­że­gnaw­szy się z kró­lem i czę­ścią służ­by, roz­po­czę­łam moją po­dróż. Z po­cząt­ku od­by­wa­ła się ona w mil­cze­niu i muszę przy­znać, że nie była zbyt przy­jem­na. Aran lecąc pra­wie się nie mę­czył i nie­mal cały czas zo­sta­wiał mnie w tyle. Cza­sa­mi pró­bo­wa­łam na­wią­zać roz­mo­wę, za­py­tać o coś – nie chcia­łam mieć w nim wroga – jed­nak on za­wsze coś od­bur­ki­wał pod dzio­bem, tłu­miąc w za­rod­ku każdą kon­wer­sa­cję.

 De­ner­wu­ją­ce było to, że nie wie­dzia­łam, dokąd idę. Lu­bi­łam wę­drów­ki, ale one do­tych­czas za­wsze do­kądś mnie do­pro­wa­dza­ły. Droga przed sie­bie wy­da­wa­ła mi się bez sensu i bar­dzo dłu­ży­ła.

Po kilku dniach mar­szu, kiedy na ho­ry­zon­cie za­ja­śnia­ły Smo­cze Góry, cho­ciaż wciąż szli­śmy przez ma­lut­kie wio­ski (w któ­rych wszyst­ko przy­po­mi­na­ło mi o moim nie­for­tun­nym roz­po­czę­ciu zna­jo­mo­ści z Ara­nem– po­czy­na­jąc od tego, że on sam nie od­zy­wał się do mnie ani sło­wem, a koń­cząc na tym, że z każ­de­go mi­ja­ne­go bu­dyn­ku spo­glą­da­ły na mnie z za­wie­szo­ne­go na ścia­nie herbu kró­le­stwa drwią­ce oczy smo­ka-pa­pu­gi), Aran zde­cy­do­wał się zro­bić dłuż­szy po­stój. Bar­dzo mi tego bra­ko­wa­ło, tym bar­dziej że wszyst­kie moje wcze­śniej­sze proś­by igno­ro­wał. W każ­dym razie zde­cy­do­wa­łam, już nawet bez zło­ści, że dam mu czas, żeby mi wy­ba­czył. Nie wie­dzia­łam, jak bar­dzo pa­mię­tli­we są smoki, ale moja duma też nie po­zwa­la­ła mi dłu­żej za­bie­gać o po­lep­sze­nie na­szej re­la­cji.

Tego wie­czo­ru sie­dzie­li­śmy przy ogni­sku, jak zwy­kle nic nie mó­wiąc.

– Do­brze jest cza­sa­mi po­mil­czeć – po­wie­dzia­łam re­flek­syj­nie i odro­bi­nę iro­nicz­nie, jakby do sie­bie, wpa­trzo­na w pło­mie­nie.

– Ale my­ślisz, że nie tak długo, jak my to ro­bi­my, co? – za­py­tał.

– Nie chcia­łam cię ura­zić. Ten świat cza­sem bar­dzo różni się od mo­je­go.

– Wiem – po­wie­dział cicho, po czym przy­fru­nął i usiadł na moim ra­mie­niu – wi­dzisz, za nim spo­tka­łem Alam­ma­la i zo­sta­łem wo­jow­ni­kiem, wielu mnie wy­śmie­wa­ło. Je­stem mniej­szy od in­nych smo­ków. Mu­sia­łem zro­zu­mieć, że nie chcia­łaś mnie skrzyw­dzić. Choć spo­wo­do­wa­łaś, że moje przy­kre wspo­mnie­nia wró­ci­ły.

– Przy­kro mi, na­praw­dę.

-Zo­staw­my to. – kiedy nie był zde­ner­wo­wa­ny, miał bar­dzo przy­jem­ny głos – cie­pły, spo­koj­ny i głę­bo­ki ba­ry­ton – Masz jakiś po­mysł, co może być pierw­szym skład­ni­kiem leku?

-Wszyst­ko po­trze­bu­je czasu. – za­sta­no­wi­łam się – Oso­bi­ste re­la­cje też… Chyba wiem! Pierw­szym skład­ni­kiem bę­dzie mlecz! Bar­dzo widać w nim upływ czasu. Widać, jak się zmie­nia. – wy­ja­śni­łam. Ze­rwa­łam ro­sną­cy nie­opo­dal dmu­cha­wiec i wło­ży­łam do wy­ję­tej z ple­ca­ka bu­te­lecz­ki (w cza­sie drogi prze­ko­na­łam się już, że za­wie­ra on na­praw­dę wszyst­ko, co w danej chwi­li jest po­trzeb­ne).

Szczę­śli­wa i za­do­wo­lo­na z osią­gnięć tego dnia, mo­głam w końcu po­ło­żyć się spać. Noce przy ogni­sku za­wsze łączą się z pięk­ny­mi uczu­cia­mi. Ta też się taka wy­da­wa­ła. Mo­głam spać spo­koj­nie.

***

Bu­dzi­ły mnie wie­lo­krot­nie krzy­ki. Moje wła­sne krzy­ki. Sły­sza­łam gło­śny dzwo­nek tram­wa­ju. Przez uła­mek se­kun­dy wi­dzia­łam strach w oczach mo­tor­ni­cze­go. Potem do mojej świa­do­mo­ści do­cie­rał brzęk tłu­czo­ne­go szkła re­flek­to­rów i kru­szo­nej ka­ro­se­rii. Na­stę­po­wa­ła cisza. I w tej ciszy za­czy­na­łam krzy­czeć ja sama – ta ja, le­żą­ca przy ogni­sku. Pa­trząc w pło­mie­nie, znów, choć po­wo­li, za­sy­pia­łam. I znów się bu­dzi­łam. I tak co chwi­lę. Wsta­łam zu­peł­nie wy­czer­pa­na i zła­ma­na. Prze­cież nie żyłam. Moje po­szu­ki­wa­nia nie miały sensu. Nie mo­głam wró­cić. Nie było mnie. Czemu się oszu­ki­wa­łam? Czego szu­ka­łam?

W nocy nie było przy mnie Arana. Po­dej­rze­wa­łam, że od­le­ciał, zo­rien­to­wać się w cze­ka­ją­cej nas dro­dze. Mówił, że nie zna do­brze tej oko­li­cy, nigdy nie za­pusz­czał się tak da­le­ko od pa­ła­cu.

Kiedy wró­cił, tuż przed świ­tem, za­stał mnie całą we łzach Pa­trzy­łam tępo przed sie­bie.. Wtu­lił się w moją szyję. Miał bar­dzo mięk­kie piór­ka.

Nie wiem, czy pytał, co się stało. Nie usły­sza­ła­bym. Nie zwró­ci­ła­bym uwagi, zmę­czo­na i po­zba­wio­na na­dziei po nocy peł­nej kosz­ma­rów.

– Czy wy tutaj umie­ra­cie? – za­py­ta­łam.

Aran zwle­kał chwi­lę z od­po­wie­dzią, jakby się nad nią za­sta­na­wiał.

– Tak – od­rzekł po chwi­li– ale nie wia­do­mo do końca, co się z nami dzie­je. Na­szym bo­giem jest wiel­ki Asz­nur. On wszyst­ko wiąże na ziemi – utrzy­mu­je w rów­no­wa­dze. Nie­któ­rzy twier­dzą, że bę­dzie nad nami wła­dał rów­nież wtedy, kiedy opu­ści­my tę kra­inę i to do jego kró­le­stwa tra­fi­my po śmier­ci. Inni mówią, że umie­ra­jąc tra­fia­my do wa­sze­go świa­ta. Jesz­cze inni – tych na szczę­ście jest nie­wie­lu – twier­dzą, że nic się nie dzie­je. Ciało gnije, zja­da­ją nas ro­ba­ki. Nie ma nic. Mu­sisz przy­znać, że nie jest to zbyt opty­mi­stycz­ne.  

– A ty co wie­rzysz?

– W Asz­nu­ra – od­po­wie­dział, uwa­ża­jąc swoją od­po­wiedź za jasną, a temat za za­koń­czo­ny, choć dla mnie wcale takie nie były.

Wiem, że żeby mnie uspo­ko­ić, śpie­wał mi swoim pięk­nym gło­sem opo­wie­ści o hi­sto­rii smo­czych rodów. O tym, jak kie­dyś przy­po­mi­na­ły gady, a zu­peł­nie na po­cząt­ku mo­ty­le. O świą­tecz­nych smo­czych kra­ker­sach im­bi­ro­wych i lir­ba­cie. Po­ło­ży­łam się na roz­grza­nej pa­lą­cym się przez całą noc ogniem ziemi. Bar­dzo szyb­ko za­snę­łam, śniąc o ro­dzi­nie Arana, lo­tach nad Smo­czy­mi Gó­ra­mi i wiel­kich ga­dzich skrzy­dłach, zmie­nia­ją­cych się w coraz mniej­sze i mniej­sze – pa­pu­zie. Aran, rów­nież zmę­czo­ny nocną eks­plo­ra­cją te­re­nu, drze­mał obok mnie. Po prze­bu­dze­niu zde­cy­do­wa­li­śmy się odło­żyć dal­szą drogę do na­stęp­ne­go dnia. Nie mu­sie­li­śmy się spie­szyć, zwłasz­cza że kiedy się obu­dzi­łam, zna­łam już drugi skład­nik leku. Był nim kwiat za­po­mi­naj­ki. Złe sny nie mę­czy­ły mnie już nigdy wię­cej.

 

***

Kon­ty­nu­owa­li­śmy naszą drogę, przez kilka na­stęp­nych dni idąc pod­nó­żem Smo­czych Gór. Potem za­czę­li­śmy się wspi­nać za­krę­ca­jąc ostro w prawo i pnąc się na szczyt. Szla­ki nie były ozna­czo­ne, ale od mo­men­tu opusz­cze­nia pa­ła­cu Alam­ma­la nogi (i skrzy­dła) pro­wa­dzi­ły nas same, choć z po­cząt­ku nie umie­li­śmy tego do­strzec. Nigdy jed­nak do tej pory nie za­błą­dzi­li­śmy, a kiedy za­trzy­my­wa­li­śmy się na roz­dro­żach (naj­bar­dziej roz­ga­łę­zio­ne, jakie na­po­tka­li­śmy, miało 7 odnóg), nie wie­dząc, którą trasę wy­brać, Aran za­my­kał na chwi­lę w sku­pie­niu oczy. Nie ro­zu­mia­łam co robi, ale nigdy mu też nie prze­szka­dza­łam. Cią­gle nie poj­mo­wa­łam praw rzą­dzą­cych tym świa­tem. Po ta­kiej chwi­li ciszy bez dal­sze­go wa­ha­nia smok wy­bie­rał jedną z dróg – za­wsze wy­cho­dzi­ło nam to na dobre – szli­śmy bez prze­szkód, znaj­do­wa­li­śmy źró­deł­ko wła­śnie wtedy, kiedy koń­czy­ły nam się za­pa­sy wody albo po­la­nę czy ja­ski­nię – miej­sce, w któ­rym mo­gli­śmy bez­piecz­nie spę­dzić noc.

Droga pod górę była zde­cy­do­wa­nie bar­dziej wy­ma­ga­ją­ca niż do­tych­cza­so­wa, dla­te­go też po­su­wa­li­śmy się na­przód wol­niej. Wi­do­ki wszyst­ko wy­na­gra­dza­ły. Zbo­cza Smo­czych Gór po­ra­sta­ła bu­czy­na, a drze­wa mie­ni­ły się ty­sią­cem od­cie­ni żółci i czer­wie­ni. Wschód słoń­ca nad lasem był pięk­niej­szy od wszyst­kich, jakie wi­dzia­łam w moim życiu, gra­nat nieba peł­ne­go gwiazd, ja­kich nie ma na ziemi, ustę­po­wał bo­wiem miej­sca na­stę­pu­ją­cym po sobie bar­wom, stop­nio­wo wy­ga­sza­jąc lampy nocy.

Po­mi­mo po­stę­pu­ją­cej je­sie­ni nie do­ku­czał nam chłód. Pię­li­śmy się coraz wyżej.

– Dla­cze­go te góry tak się na­zy­wa­ją? – za­py­ta­łam pew­ne­go razu Arana.

– Te wznie­sie­nia to groby moich przod­ków. Jesz­cze tych bar­dziej przy­po­mi­na­ją­cych gady. To bar­dzo pięk­ne miej­sce. Nigdy wcze­śniej go nie wi­dzia­łem, cho­ciaż ro­dzi­ce czę­sto o nim opo­wia­da­li. My­śla­łem, że to tylko le­gen­da… – w tym mo­men­cie smok za­wie­sił głos , za­trzy­mał się na chwi­lę i wbił wzrok w małą szcze­li­nę w skale – Muszę coś spraw­dzić – po­wie­dział tylko i szyb­ko po­le­ciał w tam­tym kie­run­ku. Ma­new­ro­wał skrzy­dła­mi, chcąc zmie­ścić się w szpa­rze i wle­cieć do środ­ka skały. Szcze­li­na oka­za­ła się jed­nak za mała – Aran ude­rzył z im­pe­tem o ka­mień i osu­nął się na zie­mię.

Od razu po­bie­głam w tamto miej­sce. Zanim od­zy­skał przy­tom­ność, opa­trzy­łam mu ranę na gło­wie, a gdy się ock­nął, kar­mi­łam cze­ko­la­dą – sama wpa­dła mi w ręce, gdy się­gnę­łam do ple­ca­ka po coś, co mo­gło­by go wzmoc­nić. Ma­ja­czył. Za­wsze do­tych­czas na szla­ku cze­ko­la­da po­ma­ga­ła mi zre­ge­ne­ro­wać siły, teraz jed­nak za­wio­dła.

Po­mi­mo tego, że zde­rze­nie ze skałą nie wy­glą­da­ło na po­waż­ne, Aran nie od­zy­ski­wał peł­nej przy­tom­no­ści przez całą noc. Beł­ko­tał coś nie­wy­raź­nie, a w tak po­moc­nym do­tych­czas ple­ca­ku nie zna­la­złam ni­cze­go, co mo­gło­by mu jak­kol­wiek pomóc.

Przez całą noc czu­wa­łam, trzy­ma­jąc go na rę­kach jak małe dziec­ko. Uzu­peł­ni­łam też mój lek o cze­ko­la­dę – do­szłam do wnio­sku, że naj­wy­raź­niej po­ma­ga­ła tylko lu­dziom, a nie smo­kom. Teraz spe­cy­fik był kom­plet­ny. Nigdy nie wie­rzy­łam w żad­ne­go boga, więc nie uwa­ża­łam, żebym po­trze­bo­wa­ła od­ży­wie­nia płasz­czy­zny du­cho­wej.

Do­pie­ro nad ranem Aran za­czął ze mną roz­ma­wiać. Prze­ra­ził mnie jego słaby głos. Za­py­ta­łam, dla­cze­go ude­rzył w tę skałę, cie­sząc się jesz­cze, że na­resz­cie do­cho­dzi do sie­bie. Uśmiech­nął się tylko gorz­ko.

-Za bar­dzo się spie­szy­łem – mruk­nął. – Ta skała pa­so­wa­ła do­kład­nie do opisu gro­bow­ca moich przod­ków. Chcia­łem spraw­dzić, czy nim jest. Lauro… ja nie­dłu­go do nich do­łą­czę. Umrę.

Tak samo do­brze jak on wie­dzia­łam to teraz i ja. Nie było od­wro­tu. Nie było żad­ne­go ra­tun­ku. Tu­li­łam go cały czas w ra­mio­nach, nie mogąc po­go­dzić się z tym, co nie­dłu­go miało na­stą­pić. Chcia­łam odejść z tego świa­ta razem z nim.

Skoro nie­któ­rzy twier­dzą, że śmierć tutaj prze­no­si do mo­je­go świa­ta, zde­cy­do­wa­łam się zażyć lek, kiedy się ze mną po­że­gna.

Zro­bi­łam to, po­cią­ga­jąc łyk z bu­tel­ki, ale nic się nie stało.

– Daj mi twoją bu­te­lecz­kę – wy­szep­tał jesz­cze Aran. Zro­bi­łam to, choć zo­sta­ło w niej jesz­cze tro­chę leku. Od­szedł. I znik­nął.

Nie mo­głam w to uwie­rzyć. Nie my­śla­łam już nawet o nie­dzia­ła­ją­cym leku, o bez­na­dziej­no­ści sy­tu­acji. Nie my­śla­łam o ni­czym Wspo­mi­na­łam tylko spę­dzo­ne z nim dni. Tych kilka krót­kich ty­go­dni. Ten pięk­ny czas. Nie mo­głam w to uwie­rzyć. Nie mo­głam się z tym po­go­dzić.

Nagle coś do mnie do­tar­ło.

Stało się dla mnie oczy­wi­ste, że lek nie za­dzia­łał. Nie mógł za­dzia­łać. Ja-tu­taj byłam zdro­wa. To w moim świe­cie po­trze­bo­wa­łam leku. A Aran go tam za­brał! 

Asz­nur z każ­de­go zła umie wy­pro­wa­dzić dobro! – po­ja­wi­ła się w mojej gło­wie spon­ta­nicz­na myśl. Chwa­ła Asz­nu­ro­wi!

***

Obu­dzi­łam się w sali szpi­tal­nej. Obok łóżka sie­dział mój oj­ciec, a nade mną stał le­karz, uśmie­cha­jąc się pro­mien­nie.

– Cie­szy­my się z two­je­go przy­by­cia tutaj – po­wie­dział – Z po­wro­tu do ży­wych. – mówił cie­płym, spo­koj­nym, głę­bo­kim ba­ry­to­nem, tak do­sko­na­le mi zna­nym!

– Co się stało?

– Byłaś w śpiącz­ce, po wy­pad­ku. Przez kilka do­brych ty­go­dni. Od­po­czy­waj teraz – po tych sło­wach uśmiech­nął się do mnie tylko i wy­szedł z sali. Z kie­sze­ni wy­pa­dła mu kart­ka. Po­pro­si­łam tatę, żeby ją pod­niósł i prze­czy­tał. Nie było to nic in­ne­go, jak dy­plom dla Smo­ko­sła­wa Pa­pu­gi, za stwo­rze­nie naj­pięk­niej­sze­go świa­ta ma­rzeń. Tata tylko się zdzi­wił, my­śląc, że jest to laur­ka od ja­kie­goś ma­łe­go pa­cjen­ta. Ja nie po­sia­da­łam się z ra­do­ści.

Kiedy od­zy­ska­łam siły, zo­ba­czy­łam też, że na szaf­ce obok mo­je­go łóżka le­ża­ła zie­lo­na za­kład­ka do książ­ki, przed­sta­wia­ją­ca smoka. Z jed­nej stro­ny wy­ka­li­gra­fo­wa­no napis „Tylko mi­łość ro­zu­mie ta­jem­ni­cę – in­nych ob­da­ro­wać i sa­me­mu przez to stać się bo­ga­tym”, z dru­giej na­to­miast cały tekst prze­po­wied­ni.

Od tej pory mam ją za­wsze ze sobą.

Dok­tor Smo­ko­sław Pa­pu­ga na­to­miast znik­nął tak, jakby go nigdy nie było.

Może tra­fił do kró­le­stwa Asz­nu­ra? 

Koniec

Komentarze

In­te­re­su­ją­cy po­mysł, po­do­ba­ła mi się i kon­cep­cja smoka, i fa­bu­ła.

Li­ście ba­na­now­ca wcale nie sma­ku­ją jak ba­na­ny. ;-)

Pod wzglę­dem warsz­ta­tu: w jed­nym miej­scu dia­log zlał się z nar­ra­cją, inne błędy w za­pi­sie dia­lo­gów też się tra­fia­ją, licz­by zwy­kle pi­sze­my słow­nie, myśl­ni­ki od­dzie­la­my od resz­ty zda­nia spa­cja­mi, wie­lo­kro­pek ma do­kład­nie trzy krop­ki, in­ter­punk­cja nie­kie­dy szwan­ku­je, ale ogól­nie nie jest źle.

Bab­ska lo­gi­ka rzą­dzi!

Po­mysł jest za­iste in­te­re­su­ją­cy, ale nie­ste­ty w jego od­bio­rze prze­szka­dza mi moja aler­gia na kla­sycz­ne fan­ta­sy. 

Jak wspo­mnia­ła Fin­kla, w tek­ście są po­tknię­cia i to po­tknię­cia tej na­tu­ry, które mo­gły­by zo­stać usu­nię­te, gdy­byś po pro­stu po­rząd­nie prze­czy­ta­ła wła­sny tekst kil­ku­krot­nie przed pu­bli­ka­cją. Py­ta­nie, dla­cze­go tego nie zro­bi­łaś?

Na mnie nie­ste­ty tekst spra­wił wra­że­nie dzie­cin­ne­go, a przy tym nie do końca utrzy­ma­ne­go w kon­wen­cji bajki, która by tę dzie­cin­ność mogła tłu­ma­czyć. Jakoś też nie tra­fia­ją do mnie smo­ki-mo­tyl­ki i smo­ki-pa­pu­gi, za­cho­wa­nie bo­ha­te­rów nie wy­da­je mi się wia­ry­god­ne, a za­bieg “co się dzie­je z nami we śnie/w śpiącz­ce/po śmier­ci” jest mocno okle­pa­ny.

 

Są po­tknię­cia w za­pi­sie dia­lo­gów, cza­sem bra­ku­je aka­pi­tów, jest trosz­kę in­nych błę­dów. Nic, czego nie da­ło­by się na­pra­wić, więc ge­ne­ral­nie źle nie jest, ale nad warsz­ta­tem jesz­cze tro­chę mu­sisz po­pra­co­wać.

"Nigdy nie re­zy­gnuj z celu tylko dla­te­go, że osią­gnię­cie go wy­ma­ga czasu. Czas i tak upły­nie." - H. Jack­son Brown Jr

Uste­rek tech­nicz­nych tro­chę jest, lecz w po­rów­na­niu do in­nych tek­stów kon­kur­so­wych opo­wia­da­nie i tak wy­pa­da do­brze. Do tego jest nawet wcią­ga­ją­ce, ale… mo­men­ta­mi na­iw­ne, a nawet nie­zbyt lo­gicz­ne. Bar­dzo spodo­bał mi się po­mysł z ko­lo­ra­mi ro­ślin szyb­ko po­ra­sta­ją­cy­mi ciała po bi­twie, a po ja­kimś cza­sie bo­ha­ter­ka pyta, czy w tym świe­cie się umie­ra… Przy­zna­ję, wy­wró­ci­łem ocza­mi.

Do­dat­ko­wo nie mo­głem pojąć, że – za­cho­wu­jąc pa­mięć i trzeź­wość umy­słu – bo­ha­ter­ka nie tę­sk­ni w ogóle za stra­co­ny­mi, być może bez­pow­rot­nie, bli­ski­mi z jej świa­ta. To nie­na­tu­ral­nie.

 Tekst – mimo uste­rek – i tak stoi na wyż­szym po­zio­mie niż więk­szość na­de­sła­nych prac, lecz przed Tobą jesz­cze dużo pracy.

Sorry, taki mamy kli­mat.

Zło­to­ko­pyt­ny, ko­bie­to (tak twier­dzi twój pro­fil ;-) ) – po­mysł in­try­gu­ją­cy, wy­ko­na­nie mocno na­iw­ne i z drob­ny­mi uster­ka­mi (np. “7 odnóg” – w be­le­try­sty­ce li­czeb­ni­ki za­pi­su­je­my słow­nie), fa­bu­ła niby baj­ko­wą, ale tak nie w pełni baj­ko­wo po­pro­wa­dzo­na.

 

Zna­czy, prze­czy­ta­łem bez bólu, ale i bez ra­do­ści. Ćwicz, pisz, prak­ty­ka czyni mi­strza Dże­daj! :-)

"Świ­ryb" (Ba­ilo­ut) | "Fi­sho­lof." (Cień Burzy) | "Wiesz, je­steś jak brud i za­raz­ki dla ma­lu­cha... niby syf, ale jak dzie­cia­ka uod­par­nia... :D" (Emel­ka­li)

Nowa Fantastyka