- Opowiadanie: Scathach - Zdradzona

Zdradzona

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Biblioteka:

Finkla, Sethrael

Oceny

Zdradzona

Ciekawe, jak wygląda niebo.

Podobno jest błękitne. Czy to prawda?

Widziałam je kiedyś na obrazku… Ale może kłamał?

Może oni wszyscy kłamią?

Chcę wyjść.

Tak bardzo chcę stąd wyjść.

 

***

 

– Eileen?

Głos jest cichy, spokojny. Znajomy. Nie odpowiadam, nie muszę. Drzwi piwnicy uchylają się powoli, wpuszczając do środka snop dziennego światła. Nie wiem jak to jest, czuć na sobie promienie słońca. Zastanawiam się nad tym za każdym razem, gdy ona tu wchodzi.

– Eileen…

– Witaj, matko – mówię cicho. Siedzę na sienniku w kącie, oparta o zimną kamienną ścianę, kurczowo ściskając w dłoniach niewielki lichtarzyk ze stopniowo wypalającą się świeczką. Płomyk jest coraz mniejszy, niedługo zgaśnie. Ja też gasnę. Ja też się wypalam.

– Przyniosłam ci coś do jedzenia, Eileen – głos matki jest ciepły, ale wyczuwam w nim drżenie. Boi się. Zawsze się boi.

– Dziękuję, matko.

Kobieta, która mnie urodziła, schodzi po wąskich schodkach, niosąc drewnianą tacę ze skromnym posiłkiem. Kobieta, która mnie tu zamknęła, podchodzi bliżej i kładzie tacę na podłodze obok mojego legowiska. Kobieta, która jest jedynym człowiekiem, jakiego kiedykolwiek widziałam, ostrożnie wyjmuje z moich rąk świeczkę i od dogasającego ogarka zapala nową.

I ja też płonę.

Pamiętam, jak kiedyś opowiadała mi o świecie na górze. O miastach pełnych ludzi, którzy nawet się nie znają, o łańcuchach niewyobrażalnie wysokich gór, o dzikich puszczach i dalekich oceanach. Pokazywała mi książki, w których były śliczne, kolorowe obrazki. Opowiadała mi wtedy o tym, jak toczy się życie, jak to jest: stać tam, na powierzchni, czuć na twarzy powiew wiatru, być otoczonym przez dźwięki.

Słuchałam jej z myślą, że kiedyś uda mi się tego doświadczyć. Że wyjdę stąd, poczuję na skórze ciepło słońca… A potem spojrzę w górę i wreszcie dowiem się, jak wygląda niebo. Kiedy powiedziała mi prawdę, wpadłam w szał.

To wtedy zaczęła się mnie bać, tak jak boi się teraz, kiedy drżącą dłonią gładzi mnie po policzku i patrzy na mnie tymi swoimi niebieskimi oczami, tak podobnymi do moich własnych. Posyła mi nawet uśmiech. Szkoda, że jest tak potwornie zmieniony przez rozległą bliznę po oparzeniu…

Odwracam wzrok, by nie musieć patrzeć na swoje dzieło.

– Eileen… – szepcze matka, a ja wiem, co zaraz powie. I nie uwierzę jej. – To nie była twoja wina, córeczko. Nie powinnam była… Ale to dla twojego dobra, rozumiesz? Nie daliby ci żyć tam, na górze. Tacy jak ty są karani, chociaż nie mają wpływu na to, czym obdarował ich los. – Kobieta urywa na moment, a ja czuję tylko buzujący pod sercem ogień, jaśniejszy i gorętszy z każdą sekundą. – Jesteś wyjątkowa, Eileen. Wiem to.

Matka odchodzi, a ja wciąż patrzę w bok. Po moich policzkach toczą się nienaturalnie gorące łzy, które natychmiast parują w kontakcie z chłodem skóry. Znowu jestem sama.

 

***

 

Płonę.

Moje ciało stoi w ogniu.

Jakie to przyjemne, wreszcie nie musieć dusić tego w sobie…

 

Ona jest potworem.

Nie! To tylko dziecko, przerażone dziecko…

Jak możesz tak mówić po tym, co ci zrobiła?

Przecież nie chciała, to moja wina…

Twoja? Sama oparzyłaś sobie twarz?

Nie powinnam była jej wtedy mówić, że…

Że co? Że nikt jej nie chce? Że nigdy stamtąd nie wyjdzie? Przecież to prawda.

Ale to jeszcze dziecko, nie panuje nad tym…

Skąd wiesz, że kiedykolwiek zapanuje?

A skąd ty wiesz, że nie?

Słyszałaś kiedyś o jakimś dorosłym, któremu się to udało?

Nie, ale…

Ona jest niebezpieczna. To nawet nie jest człowiek…

Przestań! To dziecko, zaledwie dziewczynka!

To mutant. Bestia. Wybryk natury.

To twoje dziecko!

To nie jest moje dziecko. Moje dziecko jest normalne i śpi właśnie w łóżeczku na górze. Nikomu nie robi krzywdy i nikt nie musi się go bać!

Wiesz co? To nie ona w tym domu jest potworem…

 

Ogień.

Jest we mnie, jest wszędzie dookoła, popieli wszystko, co napotka na swej drodze. I ja też płonę, zmieniam się w nic nie znaczącą kupkę prochu, którą przy najlżejszym podmuchu rozwieje wiatr…

Ale przecież tu nie ma wiatru.

Nie ma słońca ani nieba.

Jest tylko ogień…

 

***

 

– Eileen!

Głos jest inny niż zwykle. Natarczywy. Niechętnie otwieram oczy. Przez dłuższą chwilę niczego nie dostrzegam, oślepiona światłem.

– Eileen, wstawaj! Natychmiast!

Strach w głosie matki niepokoi mnie na tyle, że podnoszę się z siennika. Jest zupełnie ciemno, mrok pomieszczenia rozprasza jedynie płomyk świecy tuż obok.

– Matko? Co ty tu ro…?

– Nie teraz, Eileen. Słuchaj mnie uważnie. Ktoś doniósł, że tu jesteś. Przyjdą po ciebie, będą chcieli cię zabrać… – mimo słabego oświetlenia wyraźnie widzę łzy, przesłaniające błękitne oczy kobiety. – Musisz uciekać, rozumiesz? Jeśli cię złapią…

Nie musiała kończyć. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, co robią takim jak ja.

Kiwam głową. Tak, muszę uciekać. Tylko dokąd?

– Idź w góry – mówi matka, jakby czytając mi w myślach. – Tam nie będą cię szukać, nie odważą się. Góry to miejsce magii, miejsce natury. Będziesz bezpieczna.

Kiwam głową. Tak, będę bezpieczna. Tylko…

– Dlaczego to robisz, matko? – pytam z lekkim zdziwieniem. Przecież się mnie boi. Nie powinna mi pomagać.

Kobieta uśmiecha się smutno.

– Jesteś moją córką. Kocham cię bardziej, niż kogokolwiek na świecie.

– Jestem potworem. – Słowa właściwie same opuszczają moje usta, zanim zdążę zastanowić się nad ich znaczeniem. Twarz matki tężeje w wyrazie szoku.

– Skąd… Skąd ci to przyszło do głowy, Eileen? Nie jesteś żadnym…

– On to powiedział. Słyszałam. Nazywał mnie potworem. Miał rację.

Nie używam słowa ojciec, chociaż wiem, co oznacza. Ale człowiek, którego powinnam tak tytułować, jest mi obcy. Nie wiem jaki kolor mają jego oczy, nie wiem, czy często się uśmiecha ani co lubi robić. Nie wiem o nim nic, bo nigdy tu nie był, nigdy ze mną nie rozmawiał. Nie wiem nawet, czy kiedykolwiek mnie widział… Chociaż nie. Musiał widzieć. Inaczej nie mógłby tak bardzo mnie nienawidzić.

– Nie jesteś potworem, Eileen… Jesteś inna, to wszystko. Różnisz się od innych ludzi, dlatego się boją, ale nie jesteś potworem…

Nie wiem, czy jej wierzę, ale jej spokojny głos tłumi nieco szalejący we mnie ogień. Sama nie dałabym sobie z nim rady… Hamuję go, ale czasami, ni z tego ni z owego, robi się potężniejszy, trudniejszy do opanowania. Czasami nie chcę już próbować, mam ochotę pozwolić mu się wydostać.

Patrzę na matkę i kiwam głową.

Nie jestem potworem. Nie jestem potworem. Nie jestem potworem. Nie jestem…

– Uciekaj, Eileen. Masz tu wszystko, czego potrzebujesz. Idź, dziecko. Nie zatrzymuj się przed świtem. Zaczną cię szukać dopiero rano, masz trochę czasu… – słyszę, że matka z trudem zachowuje spokój. To dziwne. Powinna być szczęśliwa, że odchodzę.

Wciska mi do ręki jakiś przedmiot. To skórzana torba, dość ciężka, z paskiem do przełożenia przez ramię. Po chwili matka daje mi jeszcze ciepły płaszcz i buty. Ubieram się bez słowa. Jeszcze nigdy nie miałam na sobie takich rzeczy. Nie były mi potrzebne. Słucham, kiedy matka tłumaczy mi, w którą stronę mam się skierować, którędy iść, by rano zobaczyć przed sobą szczyty. Mimowolnie czuję ekscytację. Wreszcie będę mogła zobaczyć je na własne oczy. Spoglądam z wdzięcznością na klęczącą przede mną kobietę.

– Dziękuję, matko.

– Nie dziękuj. Uciekaj stąd. Przeżyj. To będzie twoja podzięka.

Kiwam głową. Tak, muszę przeżyć.

Torba ciąży mi na ramieniu, a buty i płaszcz nieprzyjemnie drażnią skórę. To nic, przyzwyczaję się. W piwnicy, poza kręgiem światła rzucanym przez świeczkę, jest całkiem ciemno. To nic, znam to pomieszczenie. Wiem, że muszę zrobić siedem kroków i skręcić w prawo, potem jeszcze dwa i podnieść nogę na pierwszy stopień, później na kolejny i tak dwanaście razy…

Kiedy jestem już na górze, zaczynam się wahać. Zimna klamka pod dłonią gwałtownie studzi cały mój zapał, ogień wewnątrz mnie nieco przygasa. Obracam się, spoglądam na wnętrze piwnicy. Mojego więzienia. Mojego schronienia. Matka wciąż klęczy na posadzce trzymając świeczkę. Jest plamą światła w morzu ciemności, jedynym punktem, do którego mogę się odnieść. Teraz widzę, że tak wyglądało całe moje życie… Tylko ona nie pozwalała mi do końca pogrążyć się w mroku. Patrzę na jej poparzoną twarz, kiedyś tak piękną, i jest mi smutno, że muszę odejść.

“Idź”, mówi bezgłośnie matka. A może szepcze, a ja po prostu tego nie słyszę… Odwracam się z powrotem do drzwi i naciskam klamkę, tak, jak wielokrotnie o tym marzyłam.

Czeka mnie za nimi dom. Dom, w którym mieszkałam całe życie, a nawet nie wiedziałam, jak wygląda. Jest tu ciemno, prawie tak ciemno, jak w piwnicy. W ciasnym korytarzu palą się dwie niewielkie świeczki. Jedna gdzieś za rogiem, rzucając ledwie delikatną poświatę na ścianę naprzeciwko, a druga…

Serce zaczyna bić mi mocniej, gdy widzę kolejne drzwi, większe i masywniejsze niż te, które zostawiam za sobą.

Drzwi na zewnątrz, do wolności.

Dzieli mnie od nich może osiem kroków… Robię je ostrożnie, z obawą. Serce już nie łomocze, zwyczajnie galopuje, wyrywając się do przodu, właśnie w stronę tych drzwi. Czekałam na tę chwilę całe życie.

Biorę głęboki oddech i wychodzę. W moją twarz uderza zimny podmuch, przyprawiając o dreszcz. Żar we mnie znowu przygasa, stłumiony nagłą rezygnacją. Może powinnam wrócić, pozwolić, by mnie zabrali. Może tak byłoby dla wszystkich lepiej.

Potrząsam głową, gdy przypominam sobie twarz matki. Zadała sobie tyle trudu, by mnie tam ukryć, by zachować mnie przy życiu… Muszę iść. Muszę przeżyć.

Spoglądam w górę, na niebo. Czuję ukłucie rozczarowania, gdy mój wzrok, zamiast pomknąć ku nieskończonemu granatowi, o którym opowiadała mi matka, zatrzymuje się na powłoce utkanej z czegoś, co do złudzenia przypomina dym ze zdmuchniętej świeczki. Chmury… Są wysoko, wyżej niż byłabym w stanie sobie wyobrazić, ale niebo i tak zawiodło moje oczekiwania.

Ruszam przed siebie. Dookoła mnie wyrastają ogromne, mroczne kształty budynków, sporadycznie tylko oświetlonych pochodniami. Niektóre domy mają chyba kilka poziomów, ale nie widzę ich dokładnie. Wydają mi się martwe i niezamieszkane, choć wiem, że w każdym z nich śpią ludzie, nieświadomi mojej obecności. Na brukowanych ulicach nie ma żywego ducha, wszyscy ukryli się w ciepłych wnętrzach swych domostw, czekając aż wstanie dzień.

Miasto przytłacza, jego ogromne przestrzenie górują nade mną, duszą. Zimne powietrze atakuje nawykłe do duchoty piwnicy płuca, oddycham spazmatycznie, próbując pozbyć się z piersi dziwnego wrażenia ucisku. Moje nogi drżą, choć przecież wcale nie idę tak długo, by móc się zmęczyć…

Wszystko gwałtownie ustaje, gdy rozpala się ogień. Jest gdzieś we mnie, zaczyna płonąć coraz jaśniej i jaśniej, choć przecież wcale go nie widzę. Czuję jednak, jak wypala strach, jak uspokaja oddech i zdejmuje z piersi ciężar. Zawsze tak jest, gdy w jakiś sposób czuję się słabo lub źle. Ogień wszystko naprawia. Nie wiem jak to się dzieje, ale nie próbuję tego zatrzymać. To takie przyjemne…

Z ogniem w sercu ruszam dalej. W stronę gór.

 

***

 

Pamiętam, jak pytałam kiedyś matkę, czemu nie mogę wyjść. Nie wtedy, kiedy wpadłam w szał: to było znacznie później, gdy już pogodziłam się z tym, że najprawdopodobniej zostanę w tej piwnicy do końca życia. Opowiedziała mi wtedy o magii.

Powiedziała, że magia objawia się w naturze. Że jest jej potęgą. Kieruje żywiołami i czuwa nad życiem, utrzymując na świecie równowagę. Jest w zwierzętach, przepełnia rośliny, kryje się nawet w wodzie i w skałach. Im dziksza natura, tym więcej w niej magii, tym większa jej władza.

Dotykała wszystkiego… Prócz człowieka.

Nikt nie wiedział czemu, ale ludzie zawsze wolni byli od wpływu magii. Nie potrafili się nią posłużyć ani jej wykorzystać, nie byli w stanie nad nią panować. Wydzierali naturze wszystkie jej skarby i sekrety… Prócz magii. Jej nigdy nie doświadczył żaden człowiek.

Dopóki nie pojawili się Dotknięci.

 

***

 

Wędruję już tak długo, że zaczynam potykać się o własne nogi. Miasto mam już za sobą, zgodnie z obietnicą matki za granicą zabudowań zobaczyłam skąpany w ciemności las i drogę biegnącą wprost pomiędzy drzewa.

Tu, pomiędzy roślinami, czuję się o wiele lepiej niż wśród kamiennych budynków. Las żyje, czuję to wyraźnie całą sobą. Zmęczenie momentalnie idzie w niepamięć, znów mogę iść. Ogień buzuje, wypełnia mnie całą, jakby cieszył się z towarzystwa innych, podobnych mu mocy.

W końcu zaczynam rozróżniać kontury roślin. Robi się coraz jaśniej, a im dłużej idę, tym więcej mogę zobaczyć. Dopiero teraz zauważam, że las wypełniają również odgłosy. A może na początku wcale tak nie było? Sama nie wiem. Szum wiatru w liściach przeplata się z trzaskami gałązek w oddali, ze zdumiewającym świergotem gdzieś w górze… Z szeptem płomieni…

To brzmi tak pięknie. W moich uszach odgłosy lasu komponują się w jakąś nierozerwalną całość, która w pewnym sensie przypomina mi te ciche piosenki śpiewane przez matkę. Byłam wtedy mała, ale doskonale pamiętam, że robiłam się przez nie senna. Melodia lasu też mnie uspokaja, ale jednocześnie budzi do życia. Czuję się częścią tego miejsca, częścią czegoś wielkiego, nieposkromionego… I wolna, przede wszystkim wolna.

Upojona własnym szczęściem, nie od razu zauważam rysę, która stopniowo rozdziera harmonię melodii lasu. Zamieram, nasłuchując. Odgłosy zwierząt i ten cudowny świergot cichną, powoli zastępowane przez inny dźwięk, złowieszczy. Rytmiczny stukot, zdający się przybliżać z chwili na chwilę…

Bez wahania rzucam się w bok, chowam w rosnących nieopodal drogi zaroślach. Spomiędzy drobnych liści obserwuję drogę, czekając w napięciu na to, co wyłoni się zza łagodnego zakrętu, który tak niedawno minęłam. Pobudzony strachem żar przemienia się w płomień, który pełga gdzieś pod skórą, gotowy w każdej chwili znaleźć ujście i wybuchnąć z pełną mocą.

Nagle, kiedy stukot zdaje się rozlegać tuż obok, spomiędzy drzew wypada jakaś postać. To jeździec, dosiadający jakiegoś zwierzęcia. Chyba konia, ale nie mogę być tego pewna, bo to pierwszy koń, jakiego widzę w życiu.

I pierwszy człowiek, odkąd wyruszyłam.

Zauważam jeszcze tylko, że jeździec wygląda dziwnie, zupełnie inaczej niż ja i matka. To chyba mężczyzna. Potem jest już blisko, zbyt blisko… Odruchowo chowam się głębiej między zarośla. To błąd. Mój ruch jest zbyt szybki, zbyt gwałtowny. Jeździec ciągnie za gruby pasek przerzucony przez głowę konia, a zwierzę zatrzymuje się. Człowiek zsiada, patrzy dokładnie w miejsce, w którym się ukrywam. Boję się. Nie chcę tam wracać, nie teraz, kiedy już wiem jak to jest tutaj, na zewnątrz…

Jeździec zbliża się nieubłaganie. Przerażenie popycha mnie wgłąb lasu, byle dalej od niego. Czołgam się tyłem, niezdarnie odpychając od miękkiej ziemi. On wreszcie mnie zauważa, unosi lekko dłonie.

– Ćśśś… Spokojnie… – mówi. Zatrzymuję się, zaskoczona łagodnością jego niskiego głosu. On też się zatrzymuje, ledwie kilka kroków ode mnie. Dzieli nas teraz kilka krzewów i ta niewielka odległość, której jeszcze nie pokonał.

– Nie chcę zrobić ci krzywdy – mówi, a ja tak bardzo chcę mu uwierzyć. – Chodź. Pomogę ci, obiecuję.

Zupełnie niespodziewanie zauważam, że cała jestem ubrudzona ziemią i nagle robi mi się wstyd. Co musi sobie o mnie myśleć ten jeździec?

Ogień wewnątrz przygasa nieco, gdy mija strach. Chcę zaufać temu dziwnemu człowiekowi, chcę uwierzyć w to, co mówi. Może rzeczywiście nie chcą mnie już zabić? Może zrozumieli, że to nie moja wina, że wcale nie chciałam być jedną z Dotkniętych…

Podnoszę się powoli. Jeździec wyciąga do mnie dłoń. Przedzieram się przez dzielące nas krzaki, staję zaledwie dwa kroki od niego. Uśmiecha się do mnie w sposób, który dziwnie uspokaja. Chyba mogę mu zaufać…

Unoszę dłoń i wyciągam ją w jego stronę. Po chwili czuję na nadgarstku szorstki dotyk rękawicy, którą nosi. Nawet mi się podoba, dopóki nie zaczyna niemalże miażdżyć mi kości.

Zanim zdążam cokolwiek zrobić, jeździec okręca mnie tyłem do siebie, trzymaną rękę przyciska mocno do pleców. To boli. Chcę prosić, by przestał, ale wtedy czuję jego ciepły oddech na skórze szyi.

– Ani mi się waż choćby drgnąć, odmieńcu – szepcze, a właściwie syczy mi wprost do ucha. Nie ma w nim już nic z dotychczasowej łagodności. Udawał, od samego początku, teraz to widzę.

Nagle ogarnia mnie gniew. Nie pozwolę tak się oszukiwać! I nie pozwolę mu zawieźć się tam, do miasta…

Płomienie wybuchają gwałtownie, szaleją po moim wnętrzu, ale nie próbuję ich powstrzymywać. Chcę, by się wydostały, więc pozwalam im płynąć. Czuję ich gorąco, kiedy zbierają się w zaciśniętych w pięści dłoniach, niecierpliwe. Prostuję palce i uwalniam je.

Moje dłonie płoną, tym razem naprawdę. Widzę ogień na lewej, przyciśniętej siłą do biodra, czuję gorąco w prawej, ukrytej za plecami. Żar szaleje wszędzie, jest we mnie i na zewnątrz, wolny, tak jak ja jeszcze niedawno.

Jeździec puszcza mnie z krzykiem, odsuwa się. Słyszę, jak gwiżdże na swojego konia. Obracam się do niego, unoszę dłonie. To niewiarygodne, że wciąż wyglądają całkiem normalnie, że wciąż nie zwęglił ich ogień…

Podnoszę wzrok i napotykam przerażone spojrzenie jeźdźca. Uśmiecham się, bo już wiem co czuł, kiedy zaledwie przed momentem patrzył na mnie. Ta dziwna przyjemność tylko podsyca szalejący ogień. Płomienie spływają z moich rąk, pełgają po piasku by zaraz znikać, gasnąć. Ogień zaczyna kierować moimi ruchami, przejmuje kontrolę. To on sprawia, że prostuję ręce w łokciach i kieruję je w stronę mężczyzny. Ten usiłuje wrócić do konia, uciec.

Pierwsza fala płomieni odcina mu drogę do wierzchowca. Zwierzę płoszy się i zaczyna przeraźliwie rżeć, po czym zrywa się do biegu, nie oglądając się na jeźdźca.

Ogień obraca moje dłonie wnętrzami do siebie. Nie powstrzymuję go. W powietrzu między dłońmi skupia się coraz to więcej płomieni. Spływają do środka i zaczynają wirować, nieustannie przyspieszając. Jeździec cofa się, ale wygląda, jakby nie był w stanie zmusić się do ucieczki. Niemal namacalnie czuję jego przerażenie, gdy ognista kula zwiększa się do rozmiarów ludzkiej głowy. Przesuwam ręce, przez chwilę hamuję płomienie, które aż rwą się do przodu, gnane moim gniewem, strachem i wstydem, chcąc jak najszybciej się wydostać.

Wypuszczona nagle kula z impetem mknie ku jeźdźcowi, jednak nie trafia tam, gdzie powinna. Jeździec w ostatniej chwilo odskakuje do tyłu, a płomienie wybuchają tuż pod jego stopami. Widzą jak tańczą mu w oczach, zanim mężczyzna obraca się i zaczyna uciekać. Biegnie ile sił w nogach dokładnie tam, skąd przyjechał. Już po chwili mknie za nim kolejna fala ognia. Dosięga co prawda jego pleców i zwęgla jego skórzane ubranie, ale nie jest tak silna, jak bym chciała. Jeździec nie zatrzymuje się, w pełnym biegu pokonuje zakręt i znika mi z oczu.

Ogień gaśnie równie nagle, co wcześniej zapłonął, a ja upadam na kolana, wyczerpana.

Jest cicho.

Po chwili wraca do mnie muzyka lasu, znów kompletna, znów harmonijna. Tak piękna…

Osuwam się powoli na ziemię, zbyt zmęczona, by przez dłuższy czas utrzymać się w pionie, po czym przewracam się na plecy. Mój wzrok mknie prześwitami w gałęziach drzew i dalej, ku odległej szarości. Niebo wciąż ukrywa się przede mną za powłoką chmur. Czy kiedyś w ogóle uda mi się zobaczyć błękit?

 

***

 

Kilkanaście minut leżenia w otoczeniu drzew zupełnie przywraca mi nadwątlone walką siły. Ponownie czuję, jak ogień, rozpalony na nowo harmonią natury, usuwa ze mnie zmęczenie i słabość. Mogę usiąść i w blasku dnia wreszcie zastanowić się, co dalej.

Mam ze sobą torbę, którą dała mi matka. Otwieram ją, ostrożnie przeglądam zawartość. Głównie jedzenie, bukłak z wodą, jakieś ubranie. Niewiele, ale wystarczy. Kiedy dotrę do gór, będę musiała zdać się na przyrodę.

Przyroda… Kiedy matka snuła swoje opowieści, natura wydawała mi się czymś zupełnie obcym. Jak można czuć się dobrze wśród zimnych głazów i nieruchomych roślin? Nie potrafiłam tego pojąć ani w żaden sposób sobie wyobrazić. Teraz, kiedy otacza mnie ze wszystkich stron, czuję, że jestem jej częścią, a ona jest częścią mnie. To zupełnie co innego niż przytłaczająco wysokie, martwe budynki w mieście, coś innego niż zatęchła, ciemna piwnica. Jestem Dotknięta magią, więc magia jest moim domem. Prawdziwym domem.

 

***

 

Podróż przez las trwa krócej, niż się spodziewałam. Wydawał mi się niezmierzony, a tymczasem pokonuję go w zaledwie dobę. O świcie stoję na jego skraju, oszołomiona tym, co widzę przed sobą.

Droga, którą podążałam, ciągnie się dalej, łagodnym zboczem opadając w dół, ku rozległej połaci zieleni. To łąka. Wiatr niemiłosiernie szarpie rosnące tu trawy, nie dając im chwili wytchnienia. Dalej droga znika między niskimi wzgórzami. A ponad nimi, tak daleko, że właściwie nie jestem w stanie tego określić słowami, wznoszą się poszarpane szczyty, sięgające chmur i niknące między ich szarymi kłębami.

Góry.

Wydają się raczej niewielkie, niewiele wyższe niż wzgórza, ale wiem, że naprawdę muszą być ogromne. Inaczej nie przebijałyby wierzchołkami szarej kopuły nieba. Matka mówiła mi kiedyś, że im dalej stoimy, tym rzeczy wydają się mniejsze. Teraz wiem, co miała wtedy na myśli.

Oglądam się za siebie. W lesie czułam się bezpiecznie, nieustannie coś mnie otaczało, coś było blisko. Teraz muszę wyjść na otwartą przestrzeń, w ogromną pustkę powietrza, nie przerywaną niczym prócz sięgającej kostek trawy. Drżę lekko, na pół z zimna, na pół ze strachu. Powoli ruszam jednak z miejsca, a każdy krok daje mi nową pewność siebie.

Przypominam sobie o jeźdźcu. Teraz, gdy o tym pomyślę, widzę całą niezwykłość tej sytuacji. Mężczyzna dogonił mnie o świcie, niedługo po tym, jak wyruszyłam… Jak to możliwe? Matka mówiła, że rano dopiero zaczną mnie szukać. Jeździec musiałby wyruszyć jeszcze nocą, by dognać mnie w lesie.

Co oznacza, że wiedział wcześniej…

Ale skąd? Tylko matka widziała mnie wychodzącą z domu. Może zobaczył jak szłam przez miasto? Nie mógłby jednak wiedzieć, że jestem Dotkniętą. Dopóki nie pojawią się płomienie, nikt nie jest w stanie się tego domyślić…

Ostatecznie nie znajduję żadnego wyjaśnienia dla tego spotkania. Czuję, że coś mi umyka, jakiś szczegół, który pozwoliłby mi je odkryć, ale póki co nie potrafię go pochwycić i zbadać.

Ale to nieważne, nie teraz. Teraz mam przed sobą drogę. Jedyne, co muszę zrobić, to dalej nią podążać.

W stronę gór.

 

***

 

Boję się zasnąć. Tak właściwie nie śpię, od kiedy matka przyszła wtedy do mnie i kazała mi uciekać. Boję się, że jeśli zasnę, obudzę się znowu w ciemności i duchocie pomieszczenia, że moje życie znów będzie przypominało dogasający powoli płomień świeczki. Że to tylko sen.

Nie mogę jednak nieustannie zdawać się na drzemiącą we mnie moc. Co będzie, jeśli się wyczerpie? Nie, aby przeżyć muszę spać i jeść. Dlatego po kolejnym dniu wędrówki zbaczam nieco z drogi, w stronę płynącej nieopodal rzeczki. Tu, między wzgórzami, znów pojawiają się drzewa, choć nie tak liczne jak w lesie. W miejscu, w którym schodzę z drogi, rośnie rozłożysty dąb. Poznaję go po tych zabawnych falistych liściach. Widziałam takie na obrazku w jednej z wielu książek, które pokazywała mi matka. Uśmiecham się na to wspomnienie. Teraz pewnie nie często będę miała okazję zetknąć się z książką…

Pod drzewem jest sucho i nie wieje tak mocno, jak na drodze. Siadam pod grubym pniem. Z zapasów w torbie wybieram dwa paski suszonego mięsa, kilka drobnych owoców i trochę sera. Po chwili dodaję do posiłku również kawałek chleba.

Kiedy kończę jeść, natychmiast robię się senna, kładę się więc pod drzewem, zamykam oczy i wsłuchuję się w jednostajny szum wody, pozwalając mu ukołysać się do snu.

 

***

 

Budzi mnie gwałtowne szarpnięcie. Zostaję brutalnie postawiona na nogi. Odruchowo zaczynam się szarpać, ale dwie pary silnych rąk skutecznie uniemożliwiają mi ruchy.

Uśpiony ogień natychmiast wybucha, rozpalony strachem od razu płynie do rąk, przejmuje kontrolę. Jak poprzednio, moje dłonie stają w płomieniach.

Nagle w twarz chlusta mi lodowata woda.

– Nie z nami te numery, parszywy mutancie – słyszę niski, chrapliwy głos. Z przerażeniem uświadamiam sobie, że mgła, która mnie otacza, to kłęby pary unoszące się z moich dłoni. Ogień zniknął.

– I co teraz, panno ognista, hmm? Naprawdę myślałaś, że pozwolimy ci spalić nas żywcem? – Jego złośliwy śmiech przypomina mi rechot żaby. Po chwili dołączają do niego jeszcze przynajmniej trzy inne głosy… Gdzieś w dole brzucha zaciskają mi się zimne kleszcze, nie mające jednak nic wspólnego ze ściekającą po mnie wodą. To strach, przerażająca pewność, że jestem zdana na siebie i całkowicie bezbronna.

Pierwszy cios spada, gdy rozpaczliwie próbuję się wyrwać trzymającym mnie ludziom. Trafia w brzuch, z gardła wyrywa mi się cichy jęk. Kolejne uderzenie dosięga policzka.

– Na tym świecie nie ma miejsca dla takich odmieńców jak ty – mówi ten sam głos. Wreszcie dostrzegam jego właściciela: to mężczyzna, chyba starszy od jeźdźca, który dogonił mnie rano. Na twarzy ma rozległą bliznę po oparzeniu, znacznie paskudniejszą niż ta u matki.

– Tak, dobrze widzisz. Zrobił mi to jeden z was. Zgadnij, co się z nim stało… – uśmiech, który mi posyła, przyprawia mnie o mdłości. Mężczyzna powoli wsuwa dłoń w skórzaną rękawicę z metalowymi okuciami i ćwiekami. Z jakąś dziwną przyjemnością wypisaną na twarzy unosi zaciśniętą pięść. Zamykam oczy gdy uderza. Cios rozcina mi skórę na twarzy, czuję jak miejsce uderzenia pulsuje nieznośnym bólem.

Razy spadają jeden po drugim w różne miejsca. Trzymające mnie ręce nie pozwalają mi nawet osunąć się na ziemię, bezlitośnie utrzymują w pionie, wystawiając na coraz to nowe uderzenia. Co jakiś czas fale bólu urywają się, gdy oprawcy przerywają, aby ponownie oblać mnie wodą. Z moich ust coraz częściej wydostają się ciche jęki. Bardzo staram się nie krzyczeć. Wiem, że sprawiłoby im to tylko jeszcze większą przyjemność.

Kiedy wreszcie przestają mnie bić, nie jestem pewna, które części ciała bolą, a które wciąż są nienaruszone. Czuję spływające mi po twarzy ciepłe strużki. To pewnie krew…

Ten z blizną chyba ściąga wreszcie rękawicę, bo kiedy zbliża się i mnie dotyka, zamiast szorstkiego materiału czuję żywą skórę. Mężczyzna brutalnie chwyta mnie za szczękę, zmuszając bym na niego spojrzała.

– Twoja magia cię zawiodła, mutancie – mówi cicho, niemal szeptem. – Z tego już się nie wykaraskasz. Nikogo już więcej nie skrzywdzisz swoimi diabelskimi sztuczkami. Tacy jak ty nie zasługują na to, by żyć – Pogarda w jego oczach sprawia, że zaczynam drżeć. Czemu tak mnie nienawidzi? Co ja mu zrobiłam? Mężczyzna spluwa z obrzydzeniem na ziemię u moich stóp. Nie jestem pewna, co to oznacza, ale chyba ma mnie obrazić.

Nie, to przecież nieprawda. On kłamie. Jestem inna, to wszystko. Nie jestem potworem. Nie jestem potworem. Nie jestem potworem…

– Do rzeki z nią – słyszę ponownie ten sam chrapliwy głos. Trzymający mnie ludzie wykręcają mi ręce do góry. Chwilę potem czuję na nadgarstkach zaciskający się powróz. Prowadzą mnie na wąską kładkę przerzuconą nad wodą.

Nie jestem potworem.

Ten z blizną podchodzi bliżej. Widzę, że się mną brzydzi. Z drugiej strony wygląda jednak tak, jakby to co robi sprawiało mu ogromną przyjemność.

Nie jestem potworem…

– Może pocieszy cię myśl, że twoja brudna, zakłamana matka rozstała się z tym światem w taki sam sposób… – odzywa się, uśmiechając przy tym paskudnie.

Matka! Natychmiast próbuję się wyrwać, chcę zrobić krzywdę temu człowiekowi, chcę go bić, szarpać, drapać, chcę by cierpiał… Żałuję, tak bardzo żałuję że nie ma przy mnie ognia, bo gdyby był, mogłabym spalić tego potwora, mogłabym zadać mu ból… Ale płomieni nie ma, jestem tylko ja, pozbawiona możliwości pomszczenia jedynej osoby, której na mnie zależało. Wydaje mi się, że zaczynam płakać. Dlaczego nic nie mogę zrobić? To takie niesprawiedliwe.

– Z całej tej waszej skalanej rodziny tylko ojciec do czegokolwiek się nadaje… Spłodził wprawdzie mutanta, ale ostatecznie zachował się porządnie i zrobił, co należało. Tak, to dzięki twojemu tatuśkowi wiedzieliśmy gdzie cię szukać, odmieńcu…

Sens tych słów nie od razu do mnie dociera. Zanim jednak mam szansę zareagować, poparzony spycha mnie z kładki wprost do rzeki.

Lodowato zimna woda wdziera mi się do gardła i płuc, gdy odruchowo staram się zaczerpnąć powietrza. Szamoczę się ze wszystkich sił, ale lina na nadgarstkach jest mocna. Rozpaczliwie zaczynam machać nogami, natychmiast jednak jakaś silna ręka, przytrzymuje mnie pod wodą. Brakuje mi powietrza, duszę się.

Kiedy w końcu wyciągają mnie na powierzchnię, pierwsze co robię, to zaczynam się krztusić. Nie mogę zaczerpnąć tchu, woda w płucach urywa oddech zanim zdąży on w ogóle dojść do skutku. Kiedy już myślę, że wszystko jest w porządku, zanurzają mnie znowu. Nie wiem, jak długo jestem pod wodą, ale tym razem trwa to znacznie dłużej. A potem jeszcze raz, i kolejny. Po jakimś czasie przestaję nawet liczyć te wszystkie zanurzenia i wynurzenia. Chcę tylko żyć… Czy to tak wiele?

Powoli tracę jednak jakąkolwiek chęć do walki. Co za różnica, czy umrę teraz, czy przy następnym podtopieniu? Czy moje nędzne życie będzie trwało jeszcze pięć minut, czy dziesięć? Przestaję się wyrywać, bezwładnie poddaję się linie i woli trzymających ją ludzi. Nie staram się wypłynąć. Już nie.

Zabawa chyba w końcu im się nudzi, bo za którymś razem zupełnie nie spieszy im się z wyciąganiem mnie. Godzę się z tym, że za najwyżej parę minut umrę. Szkoda, że nie udało mi się spełnić życzenia matki. Tak bardzo chciałabym  podziękować jej za to, co zrobiła…

Otwieram oczy, które do tej pory zaciskałam, by nie dostała się do nich woda. Widzę przed sobą mętną ciemność. Jest mi zimno, bardzo zimno. To od wody, czy może śmierć bierze mnie w swoje objęcia?

Pojawia się przede mną twarz. Zabawne… Nie sądziłam, że tuż przez śmiercią ma się przywidzenia. Twarz wygląda naprawdę dziwacznie. Jest jakby zbudowana z zagęszczonej wody, należy do młodej dziewczyny. Uśmiecham się do niej. Czemu nie? To tylko omam.

Twarz również się uśmiecha. Patrzenie sprawia mi coraz większą trudność, przed oczami mam ciemne plamy. Do chyba rzeczywiście już koniec… Niemal mnie to cieszy. Nie będzie już dłużej bolało. Nawet lina jakby się luzuje, widocznie tracę czucie w rękach.

Nie, zaraz… Węzeł naprawdę robi się luźniejszy. Powoli zsuwa mi się z rąk, a ja opadam w toń. Wydaje mi się, że słyszę jakieś krzyki, ale są daleko, zbyt daleko… A ja jestem taka senna. Może zasnę. Może przestanę oddychać. Może poddam się tej zimnej ciemności. Jest taka kusząca…

 

***

 

Eileen…

Obudź się, Dotknięta.

Żyj.

Jesteś nam potrzebna.

 

Dlaczego? Wcale nie chcę żyć.

 

Podaruj Ogień naturze.

Jesteś pierwszą, która ma szansę.

Musisz żyć, Eileen.

 

Nie chcę…

Chcę umrzeć.

Pozwól mi.

 

Nie możesz umrzeć.

Ogień musi połączyć się z naturą.

Udało się Wodzie, udało się Powietrzu i Ziemi.

Musisz podarować swój Ogień naturze, Dotknięta.

To twoje przeznaczenie.

 

Ale co mam zrobić?

Czego ode mnie chcesz?

 

Połącz się z naturą…

 

***

 

Otwieram oczy.

Zimno.

To pierwsze wrażenie, pierwsza myśl. Przeraźliwe zimno promieniujące od moich stóp na resztę ciała. Przed sobą widzę jednolitą szarość skały. Chce mi się spać.

Gdzie ja jestem?

Kiedy się poruszam, czuję gwałtowny ból. Nie wiem co się dzieje, nie wiem, dlaczego tu jestem ani jak się tu znalazłam. Nie wiem nic, prócz tego, że za wszelką cenę chcę pozbyć się tego przeklętego zimna. Czołgam się, mimo bólu powoli przesuwam się dalej, na twarde podłoże. Dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że cała jestem mokra. Nie mam też na sobie płaszcza ani butów.

Jest mi tak zimno…

Uciekam, poddaję się tej cudownie miękkiej ciemności.

 

***

 

Tym razem budzi mnie gorąco. Gdzieś wewnątrz mnie pojawia się maleńki płomyczek. Magia! To na pewno ona, nie pomyliłabym tego uczucia z żadnym innym. To jednak zaledwie iskra…

Na palcach prawej ręki czuję delikatne dotknięcie. Nie wiem co to, ale jest mi wszystko jedno. Może mnie nawet zabić. Przecież i tak powinnam nie żyć… Nie chcę nawet otwierać oczu. Powieki są takie ciężkie… Nie, lepiej poleżeć tu spokojnie. Może znowu zasnę. Może już się nie obudzę.

Dotknięcie powtarza się, tym razem nieco bardziej natarczywe. Niechętnie otwieram oczy, wzrok pada na skałę, na której leżę. Lewa ręka, przygnieciona ciężarem mojego własnego ciała, odzywa się tępym bólem.

Przed sobą mam najdziwaczniejsze stworzenie, jakie dane mi było oglądać.

Raczej niewielkie, liczy sobie może nieco ponad metr. Jest ciemnozielone, a jego skóra składa się z małych, połyskujących lekko kawałków, jak u ryby, a może węża… Łuski, tak się nazywały. Ma wydłużony pysk, duże ślepia i krótkie łapy z ostrymi pazurami. Jest bezwłose, a kiedy przesuwam po nim wzrokiem, dostrzegam wijący się z tyłu długi ogon.

Stworzenie ponownie trąca moją rękę, jakby czegoś ode mnie oczekiwało. Popycha mnie nosem o szerokich nozdrzach. Poddaję się jego dotykowi i przewracam na plecy. Może przyszło mnie zjeść? Ale nie, zwierzę tylko nachyla się nade mną, opiera łapy o moją pierś. Jedną z nich przesuwa nad serce, delikatnie drapie pazurami nagą skórę.

Czego ode mnie chcesz?, mam ochotę spytać, ale nie potrafię wydobyć z siebie głosu. Moje oczy same się zamykają, kiedy ponownie ogarnia mnie zmęczenie. Tym razem nie dane jest mi jednak zasnąć. Pod powiekami widzę mały płomyczek, który tli się gdzieś w środku, czuję jego ciepło.

Podaruj Ogień naturze.

Chciałabym, ale jak? Wciąż czuję na sobie nieznane mi stworzenie. Chyba naprawdę chcę, żeby mnie zabiło. Mogłoby po prostu wbić pazury w moje serce i…

Nagle czuję niewyobrażalny wręcz ból, gdy pięć ostrych jak sztylety szponów rzeczywiście przebija moją skórę i zatapia w ciele.

Ogień wybucha gwałtownie i wydostaje się na zewnątrz, niepowstrzymywany żadną barierą. Moje ciało płonie, czuję to. Każda jego najdrobniejsza nawet cząstka staje w płomieniach. To takie przyjemne. Tyle razy o tym marzyłam…

Ogień stopniowo zmienia się w pożogę, która trawi mnie od środka i od zewnątrz, powoli spala, zmienia w proch… Ból mnie oślepia, a może po prostu nie mam już oczu, które mogłyby cokolwiek widzieć. A jednak cieszy mnie to. Jestem wolna, nie muszę więcej udawać, ograniczać się czy powstrzymywać. Jestem tylko ja, ogień i…

I ono.

Stworzenie, które sprawiło mi te męki i jednocześnie tak uszczęśliwiło, zdaje się zupełnie nie przejmować szalejącymi płomieniami. Kładzie głowę obok mojej głowy i czeka. Na co?

Ogień musi połączyć się z naturą.

Ja jestem Ogniem. Magia mnie Dotknęła i zmieniła w płomienie.

To ja muszę się połączyć z naturą.

Z chwilą, gdy o tym myślę, moje ciało przestaje istnieć. Teraz naprawdę jestem Ogniem i jako Ogień wnikam w ciało stworzenia, które mnie uwolniło, stapiam się z nim w jedno.

Rozbłysk światła jest tak potężny, jakby wybuchła sama gwiazda.

 

***

 

Kiedy odzyskuję świadomość, od razu wiem, że coś się zmieniło. Czuję się jak nowo narodzona, tak pełna życia, jak jeszcze nigdy dotąd… Ale odmieniona.

Otwieram oczy. Moje ciało zniknęło, zastąpiło je nowe. Lśniąca skóra ma kolor głębokiej czerni, jak kiedyś moje włosy, ale teraz jest gładka i delikatnie połyskuje błękitem. Dłonie zmieniły się w potężne łapy zakończone ostrymi pazurami. Kiedy się poruszam, między łopatkami i z tyłu czuję nowe mięśnie.

Rozglądam się i natychmiast zauważam, że patrzę na ziemię ze znacznie większej wysokości. Jaskinia przestała istnieć, dookoła mnie są tylko gruzy, pokryte czarnym nalotem. W promieniu kilkunastu metrów wszystko jest wypalone, martwe. Przede mną są skały, piętrzą się nad moją głową na niewyobrażalną wręcz wysokość. Góry. Jestem w górach… Udało mi się!

Ostrożnie stawiam krok, potem drugi. Orientuję się, że rękami podpieram się o podłoże, ale jest mi tak niesłychanie wygodnie, więc nie zmieniam tego. Ostrożnie poruszam mięśniami na plecach i omal się nie przewracam, gdy gwałtowny podmuch unosi mnie odrobinę do góry. Spoglądam w bok i mój wzrok pada na rozległy płat cienkiej, ale wyglądającej na wytrzymałą skóry, opiętej delikatnie na kilku kościach. Skrzydło.

Mam skrzydła.

Mięśnie z tyłu okazują się długim ogonem. Każdy centymetr mojej skóry lśni, refleksy błękitu przemykają po łuskach, by zaraz dać pochłonąć się czerni.

Smok.

Słyszę to słowo w myślach, ale głos, który je wypowiada, jest mi obcy. Rozglądam się w poszukiwaniu jego właściciela, zupełnie nie zrażona tym, że odezwał się tylko w mojej głowie.

Jesteś smokiem, Eileen.

Teraz dostrzegam delikatną, wynurzającą się z rzeki kobiecą sylwetkę. Cała zbudowana jest z wody, a jej twarz wygląda jakby znajomo.

Udało ci się, Dotknięta. Podarowałaś swój Ogień naturze. Teraz sama jesteś jej częścią, tak, jak było ci przeznaczone.

Kim jesteś?, pytam.

Kiedyś byłam człowiekiem, dziewczyną, podobnie jak ty. Podarowałam naturze Wodę.

Też jesteś Dotkniętą?

Byłam. Kiedyś. Teraz jestem Naturą… Ty też jesteś.

Kiwam głową, a raczej pyskiem. Smok. Nazwa przyjemnie brzmi w moich myślach. Podoba mi się, pasuje do mnie. Chyba zawsze pasowała.

Nagle wszystko sobie przypominam: człowieka z blizną, bicie, topienie w rzece, zdradę ojca… Wybucha we mnie gniew na ten świat, na ludzi. Są okrutni. Nienawidzą magii, bo jej nie rozumieją i starają się za wszelką cenę pozbyć jej ze swojego życia, krzywdząc przy tym niewinnych… To zdrajcy. Zdradzili mnie, moją matkę… Zdradzili wszystko i wszystkich – Dotkniętych, którzy się wśród nich urodzili, Naturę, która ich stworzyła, magię, nad którą mogli panować, ale ją odrzucili. To im należy się kara. To oni powinni cierpieć…

Ogień wybucha nagle, niespodziewanie rośnie gdzieś w mojej piersi. Płonie coraz jaśniej, gdy powoli zaczerpuję powietrza. A potem krzyczę, krzyczę ze złości i bólu, z żalu, ze smutku i rozpaczy, krzyczę, bo pragnę zemsty…

A ogień odpowiada, wydobywa się z mojego gardła wraz z rykiem, którym jest teraz mój głos. Zwracam głowę w kierunku wzgórz, tam, skąd przybyłam i wzbijam się w powietrze. Niebo nad moją głową jest błękitne jak refleksy na łuskach, nieskończone, piękne. Wreszcie mogę je zobaczyć.

Jestem Eileen, Zdradzona.

Jestem Pierwszym Smokiem.

Z ogniem w piersi lecę w stronę miasta, by zmierzyć się z ludzkością.

Koniec

Komentarze

Nie wiem, czy mi się… Na pewno napisane sprawnie, ale co nieco – według mnie – przegadane. I takie ponure w przesłaniu. Matka niby chroni, ale jak? Zamiast łóżka, książek, komputera, zabawek itp – siennik i mrok? No, bez żartów. I ten ratunek dla tonącej dziewuszki – takie trochę Deus Machina. Z drugiej strony – może dziewczę umierało i to takie przedśmiertne dumania? Skoro coś mnie zastanawia i pozwala różnie interpretować, nie jest najgorzej.

Aaaa… czarno widzę smoczą przyszłość. Jedna na całą ludzkość? Ups, zaraz ludzkość jaką rakietkę odpali i po gadzie będzie :)

Pewnie nie jestem dobrym targetem ;)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

A, bo to taka około-średniowieczna poetyka miała być. Coś w stylu sword&sorcery, pod względem świata przedstawionego rzecz jasna. Widocznie nie udało mi się uchwycić klimatu…No i mamusia średnie miała możliwości, skoro nikt się nie mógł o dziewuszce dowiedzieć.

A że smoczyca jedna, to dopiero początek. Dlatego jest Pierwszym Smokiem, a nie Jedynym. Taka optymistyczna aluzyjka ;)

Dzięki za odwiedziny!

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

To znaczy, że takich ukrywających się smoków jest więcej ? Ciekawa perspektywa, nie powiem.

PS. Brr, ten klimat na początku, aż mi się zimno zrobiło, uczucie jak przy Metro 2034.

Scio me nihil scire

Klimat jak w Metrze? U mnie? To ci dopiero ciekawa perspektywa ^^

Dzięki!

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Jestem pod autentycznym wrażeniem. Przyzwoity, porządnie napisany tekst, który na dodatek ma przecinki na swoich miejscach? Żałuję, że takie perełki trafiają się tu tak rzadko. 

Koncepcja tekstu nie należy może do szalenie oryginalnych, ale twój styl bardzo przyzwoity i właściwie człowiek biegnie przez tekst nie zwracając uwagi na jakąś tam sztampowość. A poza tym zaryzykowałaś narrację w czasie teraźniejszym (która, tak na marginesie, bardzo pasuje do nastroju tej opowieści), a ja po prostu uwielbia narrację  w czasie teraźniejszym. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem, tym bardziej, że masz raptem osiemnaście lat.

Zarzuty mam właściwie tylko dwa. Po pierwsze w bardziej rozbudowanych opisach czuć czasem małą niespójność stylu. Wiesz, tu pojawi się niefortunne słówko, tam niefortunny zwrot. Ale to akurat jest rzecz naturalnie wynikająca z braku doświadczenia, a doświadczenie – jak wiadomo – jest czymś, czego zwyczajnie można nabrać. 

Druga sprawa to świat, w którym osadziłaś opowieść. Nawet jeśli jest czymś fabularnie drugorzędnym, powinien mimo wszystko pozostać spójny. Rozumiem, że to fantastyka, wszystko jest możliwe, itd., ale jeśli jakiś świat ma technologię rozwiniętą na tyle by produkować szeroko dostępne książki z obrazkami, to na pewno ulice jego miast nie są oświetlane pochodniami. Nie mówię, że masz od razu dawać elektryczność, ale na przykład lampy naftowe? Przemyśl to, bo – jak to mówią – diabeł tkwi w szczegółach, a głupio by było, gdybyś położyła jakieś swoje następne opowiadanie tylko przez to, że nie doczytałaś wystarczająco wiele o realiach, w których chcesz je umieścić.

 

Cóż… Wszystko zostało powiedziane. Za pochwały pięknie dziękuję, za rady też, wszystko skrzętnie odnotuję w pamięci i postaram się uważać na podobne błędy w przyszłości. A nuż co nieco uda mi się wyeliminować :)

Dzięki raz jeszcze, za odwiedziny i rozbudowany, konstruktywny komentarz!

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Święta gwatemala !

Ale mi się podobało lecim:

  • smok smok smok smok smok – za bardzo kocham smoki

    + Scena linczu napisana bardzo dobrze czytało się ją z zapartym tchem

    + Dobrze napisane stylistycznie, oraz trzymanie narracji w pierwszej osobie 

    + Bardzo fajnie rozwiązane z żywiołami natury chociaż hmm nvm

    + Ogólnie ściskające za serce opisy rodziców, przykro życiowe 

    + smok smok smok smok smooook

    + Jeśli opowiadanie jest w czasach przeszłych to klimat super :P

  • Jeśli opowiadanie jest w czasach nowszych to trochę klimat nie tak 

    – bohaterka była zamknięta w piwnicy nic nie wie o świecie a wszystko kurde zgaduje że koń to koń i takie tam :P 

     

     

    Końcowa ocena, dodałem do zakładek i ustawiłem przypomnienie jakby coś tutaj się dodało :D

    Świetnie piszesz czytało mi się tak dobrze jak np. Eragona 1 część Kontynuuj to !

Koncepcja potwornego dziecka trzymanego przez rodziców w piwnicy nienowa, ale przynajmniej żywioły i przemiana w smoka bardziej oryginalne. Początek wydawał mi się odrobinę przegadany, ale później się rozkręciło.

Językowo bardzo dobrze, tylko raz napisałaś rozdzielnie coś, czego człowiek nie powinien rozłączać.

Babska logika rządzi!

DealWithNick

Dzięki :) Czasy jak najbardziej przeszłe. Co do konia i innych spraw… No cóż, o tym, że z książkami nie do końca trafiłam, już mowa była. Z drugiej strony, uznałam to za bardziej wiarygodne źródło wiedzy niż… Nic? No, w każdym razie, błąd widzę i przyjmuję do wiadomości. Będę unikać na przyszłość ;)

 

Finkla

Miło mi, że Ci się spodobało. Mam czasem skłonność do przesady, ale cieszę się, że nie odjechałam kompletnie i dalej było już OK. No i dzięki za pochwałę języka, poprawne pisanie jest dla mnie dość ważne, więc tym bardziej lubię być za to doceniana :)

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Bardzo spodobał mi się początek, jest taki klimatyczny. Dał mi apetyt na znacznie większą kanapkę, niż dostałam, niestety.

Też trochę nie kumam, czemu dziewczyna siedziała w mroku i na sienniku, ale może ojciec-palant nie pozwolił na nic więcej? Tak czy owak to dziwne, że nie wydał dziewczyny od razu po urodzeniu. A także dziwne wydaje mi się to, że w ogóle dziewczynę dało się ukryć – co to, nikt nie wiedział, że matka jest w ciąży? I że nowo narodzone dziecko zniknęło? Nikt nie nabrał podejrzeń? Niby wszystko da się wytłumaczyć, ale grubymi nićmi szyte jest dla mnie to, że ojciec tak długo zwlekał z wydaniem córki.

 

I, podobnie jak Vyzart, zwróciłam uwagę na świat. Czytając początek miałam wrażenie, że jesteśmy w realiach dość współczesnych. A potem nagle okazuje się, że miasteczko dość prymitywne. Zgrzytnęło mi to.

 

Zdumiało mnie też jak łatwo mimo wszystko porusza się po świecie dziewczyna, która kilkanaście lat siedziała w zamknięciu i zobaczyła ten świat po raz pierwszy na oczy. Raz, że kondycję fizyczną to raczej miała kiepską, dwa, że wszystko musiało być dla niej zatrważająco nowe – nawet jeśli widziała to wcześniej na obrazkach, to nie to samo. Co innego dom na kartce papieru, co innego miasto w całej okazałości, powiew wiatru na twarzy i szum liści w olbrzymim, obcym lesie. Za łatwo jej to wszystko szło, moim zdaniem. Powinna się bać zewnętrznego świata bardziej niż domniemanych prześladowców.

 

No i tak… mamy Wodę, Ziemię i Powietrze, którzy oddali się Naturze i czekali na Ogień… po co? Co teraz, jak już mamy wszystkie żywioły? Do czegoś to zmierzało? Poza tym Dotkniętych musiało być wielu więcej, skoro budzili taką grozę? Co się działo z innymi Dotkniętymi? Czy był tylko jeden Ogień, czy ileś tych Ogni próbowało się wyrwać do momentu połączenia się z Naturą? Czy rodziły się jeszcze jakieś Wody, Ziemie i Powietrza, skoro te już były połączone?

 

No, generalnie dużo pytań jak na nie aż tak długi tekst ; ) Napisane sprawnie, opowieść płynie gładko, ale mam ogólne zastrzeżenia co do wiarygodności zachowania bohaterki.

 

Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Jak zawsze niezawodna, joseheim :)

Stanowczo za dużo tych pytań, masz rację. Wszystko mogłabym wytłumaczyć, ale… Pytania te mogłyby w ogóle nie zostać zadane. Dziękuję za zimną logikę w wyłapywaniu dziur, teraz patrzę na sam tekst z jakimś takim innym oglądem. Wielu, zbyt wielu rzeczy nie powiedziałam, chociaż powinnam była to zrobić.

Gwoli krótkiego wyjaśnienia – było wielu Dotkniętych. Metodycznie ich znajdywano i zabijano, bo ludzie się bali ich magii. Były Wody, Powietrza, Ziemie i Ognie. Nielicznym się udawało, ale Ognie z wiadomych przyczyn były prześladowane najmocniej i brakowało ich jako łącznika między ludźmi a magią. Bo tym właśnie mieli być Dotknięci – szansą na zgodę z Naturą. Choć jak widać, Natura miała też w planach nielichą nauczkę na przyszłość.

To wszystko powinno znaleźć się w tekście, zdaję sobie z tego sprawę. Raz jeszcze dzięki za trochę konstruktywnej krytyki i postaram się zapełniać podobne luki w innych tekstach. Pracuję nad tym ;)

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Czytałem, czytałem i nadziwić się nie mogłem – przecinki stały w odpowiednich miejscach! A do tego styl był w porządku, nie było wielu koślawych sformułowań, niektóre opisy – jak na przykład ten o formującej się kuli ognia – świetne. Bohaterka też dobrze przedstawiona. Lektura tego tekstu była przyjemnością, dzięki.

Gdy zorientowałem się, że to jednak niby-średniowiecze, zgrzytnęły mi czytane bohaterce “liczne książki”; początkowo zakładałem bowiem, że akcja dzieje się w świecie, w którym druk już wynaleziono i zdołał się rozpowszechnić. A tak naprawdę, na samym początku, to z piwnicą Fritzla miałem skojarzenia…

Dodatkowo zgrzytało mi to, że bohaterka w danym momencie nic nie wie o świecie, aby potem odnajdować się w różnych sytuacjach całkiem naturalnie.

I na sam koniec zgrzytania – niektóre wstawki o tym, że takie, a nie inne traktowanie odmieńców jest moralnie naganne, bo inność nie może być rozpatrywana w kategoriach winy – pojawiały się zbyt często i były – w moim odczuciu – zbyt nachalne.

Pomimo powyższych zgrzytów tekst i tak pozostawił po sobie jak najbardziej pozytywne wrażenie. 

Sorry, taki mamy klimat.

Dzięki, Sethrael!

 Cóż, jako się rzekło, zgrzytów i błędów już świadoma jestem, pozostaje jeszcze się trochę pokajać i obiecać poprawę. Niemniej dostrzegam u siebie (może odrobinę nieskromnie, ale staram się być obiektywna) pewny postęp w porównaniu do innych tekstów (w tym tych niepublikowanych na portalu). Dużo się jeszcze muszę nauczyć, ale skoro jest progres – jest i nadzieja!

I tego się trzymajmy.

No i miło mi, że stylowi nic nie brakuje (a w każdym razie nie zabija co wrażliwszych). Zawsze to jakiś powód do dumy :)

Radość pisania. Możność utrwalania. Zemsta ręki śmiertelnej.

Nowa Fantastyka