- Opowiadanie: Alternative writer - Ofiara

Ofiara

Z góry dziękuję za konstruktywne komentarze. Bardzo mi na nich zależy ;)

Oceny

Ofiara

Zza kamiennej ściany dochodziły mrożące krew w żyłach krzyki. W podziemnej katakumbie śmierdziało zgnilizną i czuć było wszechobecną wilgoć. Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się gwałtownie na oścież i z pomieszczenia wyszło dwóch mężczyzn.Był też trzeci, ciągnięty przez nich bezlitośnie po mokrym, kamiennym podłożu. Jęczał donośnie i wyrywał się umięśnionym latynosom. Jeden z nich przyłożył mu pięścią w policzek aż coś chrupnęło:

– Zamknij mordę, zdrajco!

–  Ty skurwy… – nie dokończył. Rozległo się złowróżebne plaśnięcie i ofiara natychmiastowo ucichła.

– Bierz go, Manolo! Ruszaj dupę!

– Tak jest, szefie.

Kolejne drzwi, po przeciwległej stronie, zostały otworzone przez człowieka targającego ofiarę. Tym razem jednak nie skrzypnęły, cichutko uchyliły się, wpuszczając całą trójkę do środka:

– Bierzemy się za niego, Amilcar! Słyszysz mnie, tępa pało?! Chwytaj go za fraki, może coś jeszcze powie…

Ofiara jednak nie powiedziała nic. Nie wyjąkała nawet sylaby:

– Manolo, postaw go pod mur. Zrobię z nim porządek.

Miguel ze stoickim spokojem przeładował broń:

– Wiąż go szybciej, złamasie! Tylko tak, żeby mi się, cholera, nie wyrwał!

Nieprzyjemny dźwięk rozległ się gdy kula weszła na swoje miejsce w przestarzałym karabinku. Ostatni raz spojrzał i strzelił ofiarze prosto w serce. Pocisk z szybkością błyskawicy wyleciał z lufy, wzniecając mały obłoczek dymu. Trafił idealnie w czaszkę miażdżąc i masakrując kości potyliczne. Po chwili szarawy płyn zaczął leniwie meandrować w wąwozach między połamanymi i powgniatanymi kośćmi. Pierwsza kropla spadła na szorstki kamień u stóp zabitego:

– Kocham te robote.

Miguel splunął wprost w kałuże niezidentyfikowanej cieczy sączącej się z głowy zabitego. Zapalił papierosa i wyszedł: 

– Hahahaha! Niezłe ziółko nam się trafiło! I pomyśleć, że to mi dane było posłać mu kulkę prosto w łeb.

Jego kroki miarowo cichły, w miarę jak oddalał się korytarzem ku biurom.

 Manolo został w pomieszczeniu, gdzie leżał zabity. Zastygł i trwał w marazmie przez kilka minut. Przeładował broń i strzelił ponownie, prosto w głowę trupa. "Dobrze mu tak" – pomyślał, po czym jakby mu ulżyło. Odwrócił się na pięcie i wyszedł z pomieszczenia. 

Pan Jonathan leniwie chrupał popcorn na fotelu przed telewizorem. Tak naprawdę nie przejmował się, że żona będzię później doszukiwać się  kawałków jego słonej przekąski w każdym zakarmarku skórzanego, wytartego siedziska. W telewizji leciał jakiś reality show. W ogromym skupieniu wpatrywał się w kolorowy ekran i ekscentrycznie ubranego prezentera, który chyba nie potrafił się zamknąć. Anne wyjechała na kilka dni do Albuquerque na jeden z tych nudnych, niepotrzebnych, babskich zlotów, które składają się z serii jeszcze nudniejszych spotkań o tematach w stylu: "Feminizm 21 wieku" albo "Jak gotować smacznie i zdrowo". Tak więc pan Jonathan był zupełnie uprzywilejowany do robienia wszelkich zakazanych i niemoralnych rzeczy, między innymi do jedzenia popcornu na fotelu w salonie. Niespodziewanie rozbrzmiał dzwonek, sygnał z jego komórki. Aż podskoczył z zaskoczenia i przydusił telefon całą dłonią, jak gdyby chciał go zmiażdżyć. Prawdę mówiąc, miałby na to niemałą szansę. Usiadł na powrót w fotelu i zaczął rozmyślać nad sposobem komfortowego usadowienia się na nim w taki sposób, aby nie zdrętwiały mu nogi, przygniecione kilkunastokilogramowym brzuszyskiem, a jednocześnie uciążliwe kawałeczki popcornu nie uwierały go w tyłek. Zaabsorbowany był poszukiwaniem optymalnej pozycji, gdy uciążliwy brzęk ponownie przeciął ciszę. Cały spocony z wysiłku chwycił gwałtownie telefon i otworzył zakładkę "wiadomości". "Pamiętasz o pieniądzach?" – napisane było na malutktim podświetlanym ekraniku. "Do jasnej cholery, przecież do dziś miałem termin!" Spokojnego pana Jonathana bardzo zaintrygowała ta wiadomość. A jeszcze bardziej zmartwiła…

Pan Jonathan Nelson stał się powszechnie rozpoznawalny zarówno w rodzinnym mieście Tuscon, jak i w całej Arizonie, a nawet południowch Stanach Zjednoczonych. Był właścicielem popularnej sieci sklepowej Food and Fresh i posiadał blisko 50 dużych, skomercjalizowanych supermarketów z ekologiczną i naturalną żywnością, jakich w Ameryce niezmiernie dużo. Swoją markę reklamował bardzo zażarcie i był wystarczająco zdeterminowany, aby wykupywać pakiety promocji swoich produktów nawet w najbardziej obładowanych reklamowym chłamem telewizjach USA. Ale czemuż się dziwić, w końcu był prawdziwym biznesmenem! I o ile na ulicach zaczepiany nie był, bo, jak sam twierdził, zostać celebrytą nigdy nie zamierzał, to zaskarbił sobie szacunek wielu ludzi,a zniechęcił do siebie naprawdę nieznaczną ilość. Ale na tą nieznaczną ilość znaczących osób przypadło kilka zabójczo niebezpiecznych. I to był jego problem.

Następnego ranka pan Jonathan wyszedł na spacer. To z pewnością nie byłoby nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że jakakolwiek aktywna forma wypoczynku była dla niego czymś zupełnie obcym i niemalże nieosiągalnym. Przy niebagatelnej masie ciała wynoszącej blisko 200 kilogramów, nie mógł sobie pozwolić na żadne dalsze wędrówki ani bliższe wędrówki. Teraz jednak postanowił ruszyć się z domu i pójść na lody do cukierni nieopodal. 

Dzielnica, w której mieszkał, była w zupełności spokojna, bezpieczna i bogata. Kratownicę jednakowych ulic zabudowano pięknymi willami i domami. Co kilkaset metrów między szablon asfaltowych dróg wciskały się piękne i zadbane, ale nieduże parki i skwery. Latem panował tu niemiłosierny upał, a wszelka roślinność tylko dzięki specjalnym spryskiwaczom utrzymywała się w jako-takiej kondycji przez ten nieznośny okres. Ludzie także wyglądali tak, jakby potrzebowali natychmiastowego lodowatego prysznica i upodabniali się do domowych spryskiwaczy. Pot  lał się z nich strumieniami zaś tacy, jak pan Jonathan, mieli naprawdę przechlapane.

Mimo to lokalny biznesman zdołał dowlec się do cukierni i zamówić dwie gałki pysznych, czekoladowych, orzeźwiających lodów. To było coś! Liżąc i muskając je niemal z czułością językiem, zaczął rozmyślać nad otrzymanym sms-em. Widać było, że bardzo mu ulżyło, ale z drugiej strony… Do jasnej cholery! Czemu ten facet nie da mu po prostu spokoju?! A tak właściwie, skąd mógł wiedzieć, że to facet? Sms wysłano z numeru prywatnego, a nadawca, jak na razie, pozostawał incognito. Zlizał już całą gałkę i ze smutkiem spojrzał na resztę. Wiedział, że nie może się objadać, dlatego też nie wziął ze sobą więcej pieniędzy. Gdyby to zrobił, siedziałby tu do wieczora, pożerając nieskonczoną ilość pysznych lodów. Gdy tak stał pod daszkiem cukierni i rozważał pomysł zafundowania sobie kolejnej porcji smakołyków, jego komórka zabrzęczała. Zabrzęczała naprawdę nieprzyjemnie, a nawet trochę złowieszczo." Tylko nie myśl o pieniądzach, na pewno już są u nich. Spokojnie brachu, spokojnie…" -pokrzepił się w myślach pan Jonathan, po czym wyjął komórkę z kieszeni. Szybkim i pewnym ruchem odblokował ekran i zdeterminowany jak nigdy dotąd otworzył skrzynkę odbiorczą. Nie na darmo się tak denerwował, w końcu zagubione w podróży do Ameryki Łacińskiej 50k. dolarów było wcale pokaźną sumką, nawet dla tak zamożnego człowieka. Tak więc, zostawiając wyraźne, tłuste odciski palców na ekranie, świadzczące o sile, z jaką na niego naciskał, zabrał się do czytania wiadomości. " Twój czas się skończył. Vaja złapany. Jesteśmy w drodze" – wyświetliło się na jaksrawym ekranie. To zajęło chwilę, zanim przetrawił fatalną wiadomość. Kruchy rożek z reztką lodów w środku został beznamiętnie zmiażdżony w jego ręku a to, co było w środku, rozpłynęło mu się po dłoni. Stał, wpatrując się, wydawałoby się, ze stoickim spokojem, w rozlaną i kapiącą mu z dłoni lepką strużkę. "Do kurwy nędzy!"– wykrzyknął na głos, ze złości i ogarniającej go furii, czerwony jak burak. Rzucił z pokaźną siłą telefonem o chodnik, a ten rozprysł się na wiele kawałków, tworząc w powietrzu przez ułamek sekundy kalejdoskop latających odłamków szkła i błyszczącego plastiku, który odbijał światło. 

Koniec

Komentarze

– Hahahaha!

Ha! zupełnie by wystarczyło. Opis “mafii” tak nierealny, że aż boli. Trochę przecinków i literówek. Liczby piszemy słownie a tego:

50k

mógłbyś użyć w jakiejś grze, nie opowiadaniu… 

Liżąc i muskając je niemal z czułością językiem,

To pozostawię bez komentarza…

Co do samej treści – nie wiem co tu się stało. Jakaś mafia, jakiś grubas milioner, jakieś lody… ni ładu ni składu. Wierzysz, że zabójcy wysłaliby “ofierze” sms-a “Jedziemy po ciebie?”.

Zakończenia brak – tak jakbyś stwierdził, że Ci się znudziło i dał kropkę.

2/6, nic więcej niestety nie mogę dać :/ Oby następne było lepsze :) Pozdrawiam!

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Doceniam twój komentarz i krytykę, właśnie na takie czekałem. Nie wiem czemu twierdzisz, że opis “mafii” jest nierealny? Być może trochę okrojony. ..Ani ładu ani składu tu nie ma ponieważ to zaledwie fragment. Nie miałem zamiaru przecież zapoznawać czytelnika z całą fabułą na kilku pierwszych stronach.  Co do uwagi z tymi lodami, to masz rację. Trochę przesadziłem. 

Och, nie przeczytałem tagów – przepraszam, to się więcej nie powtórzy! :)

A opis mafii… hm zachowują się jak banda psychopatów i nie byłoby w tym nic złego gdyby nie mówili do siebie w stylu:

– Kocham te robote.

(Zabrakło Ci tu dwóch ogonków)

Albo:

– Hahahaha! Niezłe ziółko nam się trafiło! I pomyśleć, że to mi dane było posłać mu kulkę prosto w łeb.

Może się czepiam, ale totalny brak profesjonalizmu jest dla mnie właśnie nierealny :) To rzecz jasna tylko subiektywna opinia. 

Najlepiej pisałoby się wczoraj, a i to tylko dlatego, że jutra może nie być.

Właściwie to, podobnie jak Kwisatz Haderach, nie do końca rozumiem o co tutaj chodzi. Nie potrafię określić fabuły. Masz całkiem przyjemny styl. Kilka zdań naprawdę fajnych i barwnych, niemniej pojawiają się powtórzenia, które trochę psują ogólne wrażenie.

Widać, że potrafisz fajnie pisać. Chciałbym zobaczyć jednak coś innego, bo to opowiadanie, w mojej opinii, Ci nie wyszło.

Dziękuję i obiecuję poprawę  ;)

To też mi się nie podoba :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka