- Opowiadanie: Skull - Instytut Historii Naturalnej

Instytut Historii Naturalnej

Miłej lektury.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Instytut Historii Naturalnej

Doktor Jerzy Sądecki stanął przed gigantyczną konstrukcją z pożółkłych kości. Wydawały się przylegać do siebie bez użycia żadnych dodatkowych elementów, ale doktor wiedział, że wielki szkielet trzyma się razem wyłącznie dzięki mikro-mechanizmom, metalowym śrubom z różnych stopów o zmiennym ciężarze oraz ekranom magnetycznym, które oddziaływały na te śruby. Wszystko ukryto w zmyślny sposób, nie pozwalając dostrzec niczego nawet najbystrzejszemu obserwatorowi. Sądecki powiódł wzrokiem aż do samego sufitu, gdzie długą szyję diplodoka kończyła malutka czaszka, w porównaniu do reszty ciała. Żadne liny i mocowania nie wychodziły z kości, całość sprawiała wrażenie, że szkielet stoi o własnych siłach.

Czujnik ukryty w podłodze wykrył, że ktoś stoi przed ekspozycją i uruchomił program. Na oczach obserwującego wnętrze szkieletu zaczęły wypełniać organy, na razie wiszące w powietrzu. Układ krwionośny poprzedził mięśnie i ścięgna, a wszystko skryło się pod warstwą grubej zielono-beżowej skóry. Gdy w oczodołach zaświeciły dwa paciorki, dinozaur poruszył się. Machnął delikatnie ogonem i przekręcił szyję tak, by móc spojrzeć na mężczyznę. Patrzyli na siebie przez chwilę, po czym rozległo się wycie, któremu najbliżej było do muczenia krowy, oczywiście znacznie donośniejsze i głębsze.

Doktor widział setki razy, jaki efekt na ludziach wywierał poruszający się diplodok. Dla nich przeżycie było magiczne i niezapomniane. On natomiast z niezadowoleniem westchnął i ruszył dalej. Po pierwszym kroku, wszystkie elementy zniknęły, pozostawiając goły szkielet. Ukryte w suficie, podłodze i ścianach soczewki holograficzne pogasły.

Sądecki przemierzał olbrzymią salę pewnym krokiem, ignorując wszystkie eksponaty. Po jego lewej stronie, pomiędzy gigantycznymi oknami, teraz przysłoniętymi żaluzjami przeciwwłamaniowymi, znajdowały się szkielety znacznie mniejszych dinozaurów, ale działające w identyczny sposób, co diplodok. Na przeciwko, w wykuszach ściany stały scenki, przedstawiające urywki prehistorycznego życia: małe dinozaury wykluwające się z jaj, drapieżnik szykujący się do ataku na ofiarę, czy miniatura wędrującego stada parazauorolofów. Na środku stały szkielety innych wielkich gadów, skrytych w półmroku lamp, a ze względu na porę emitujących minimalne światło. Mrok spowijał brzydkie ciemno-zielone ściany, przechodzące w biało-zieloną szachownicę płyt podłogowych.

Wreszcie dotarł do miejsca, gdzie olbrzymi hol zakręcał w prawo, ale zamiast iść dalej, stanął przed kawałkiem gołej ściany. Ta po dwóch sekundach zniknęła, ukazując szczelne pneumatyczne drzwi, wykonane z pancernego szkła w stalowej oprawie. Mężczyzna wstukał kod na malutkim monitorze z boku, po czym wrota rozsunęły się z krótkim, ale głośnym sykiem.

– Dzie… …bry, doktorze Jerz… Są…cki.

Doktor zdumiał się urywanym damskim głosem. Kiedy zatrudnił się w Instytucie, witający głos napawał go dumą na myśl o zaawansowanych systemach i mechanizmach zastosowanych w obiekcie, nawet jeśli była to elektroniczna kobieta. Po kilku latach jednak dźwięk powitania oddziaływał na jego nerwy, każąc zadawać pytanie, po co ktoś zainstalował gadające drzwi. Później nauczył się ignorować ten głos i dzisiaj byłoby zapewne tak samo, gdyby nie jego niska jakość i zgubione głoski. Problemowi jednak poświęcił zaledwie krótką myśl, po czym wszedł do komory.

Kiedy drzwi się zamknęły, Jerzy westchnął rozdrażniony, czekając aż proces dekontaminacyjny dobiegnie końca. Zielone wiązki lasera pocięły pomieszczenie na siatkę, a z zainstalowanych pod sufitem dyszli wydobyła się bezzapachowa mgiełka. Doktor Sądecki już od lat naciskał kolejnych dyrektorów, by zdemontowali komorę, gdyż obiekt korzystał z nowoczesnych systemów filtracji powietrza, które rozpylały dosłownie substancje nieszkodliwe dla człowieka, ale zabójcze dla wszelkich niebezpiecznych mikrobów. Komora dekontaminacyjna przestawała być potrzebna i tylko utrudniała dostanie się do laboratorium. Niestety mimo postępów technologicznych, przepisy dotyczące higieny w państwowych ośrodkach od lat nie były nowelizowane. Kukiełki zasiadające na dyrektorskich stołkach wolały łożyć małe sumy na konserwację komory niż wydać jednorazowo większe pieniądze na jej usunięcie, używając obowiązujących przepisów jako niepodważalnego argumentu.

Szklane drzwi przed mężczyzną rozsunęły się i wkroczył mocno zniecierpliwiony do przestronnego laboratorium. Wysokie pomieszczenie było jasno rozświetlone lampami rozmieszczonymi w suficie. Nie posiadało żadnych okien, a filtracja powietrza odbywała się przez wewnętrzny system wentylacyjny. Na drugim końcu znajdowały się duże wrota, jedne w ścianie, drugie w suficie nad tymi pierwszymi. Obok stał wózek widłowy i taśma transportowa, kończąca się w zagłębieniu na środku laboratorium. Jerzy przystanął na chwilę i w milczącym zdziwieniu obserwował gęste smugi pary wodnej, uciekających szybko do otworów wentylacyjnych w suficie. Pomiędzy tymi kłębami śmigało mechaniczne ramię, zakończone wysokoprężnym laserem, tnącym kolejne kawałki lodu. Podgrzewana podłoga oraz wysoka temperatura czerwono-różowego lasera błyskawicznie zmieniały stan skupienia wody od lodu, do ciekłej postaci, kończąc na parze. Tego, co laser w tej chwili ciął, nie było widać. Chociaż doktor widział proces już wiele razy, dziwnym wydało mu się, ile pary wodnej powstaje w tej chwili.

– Dzień dobry, panie Tomaszu. Panie Waldku.

Podszedł szybko do stołów ustawionych pod ścianą. Najbliżej siedział pierwszy z asystentów, Tomek, u którego zmęczenie walczyło z podnieceniem, kiedy gapił się na ekran monitora. Nic nie odpowiedział, tylko wciąż siedząc, podał dłoń doktorowi. Drugi mężczyzna imieniem Waldek siedział przy aluminiowym stoliczku w pobliżu lasera. Również nic nie powiedział, tylko kiwnął głową przybyłemu, po czym wziął bezprzewodowy czajnik i czekan. Podszedł do miejsca intensywnej pracy mechanicznego ramienia i czekanem odłupał fragment lodu, który przeturlał się za daleko, by stopnieć od nagrzanej podłogi. Włożył kawałki do czajnika i wrócił na stanowisko, zalewając kubek wrzątkiem.

– Panie Waldku, dla mnie tez jedną kawę – rzucił krótko Jerzy i spojrzał w pełnym skupieniu na Tomasza. – Wprowadź mnie.

– Tydzień temu statek meteorologiczny „Północny Wiatr” dokonywał pomiarów w pobliżu czapy Antarktydy. Gdy podpłynęli bliżej niedawno odłamanej kry, zauważyli ciemny kształt wewnątrz. Nie posiadali odpowiedniego sprzętu, mieli tylko najbardziej podstawowy skaner, na którym widać kształt przypominający zwierzę. – Podał wydruk z komputera, który Jerzy przejrzał pobieżnie.

– A co wy odkryliście?

– Ręczny sonar potwierdza, że to zwierzę, a kształty sugerują jakiegoś dinozaura, prawdopodobnie drapieżnika z rodziny dromeozaurów.

– Zbadaliście lód? Jak stary jest?

– Nie badaliśmy, od razu chcieliśmy dostać się do obiektu – mówił z lekkim wstydem w głosie.

Szef laboratorium postanowił odpuścić sobie krytykę, ograniczając się jedynie do przewrócenia oczami.

– Co pokazuje nano-skaner?

Jerzy wpatrywał się w niemalże bezdźwięczne ramię lasera. Dochodził ich jedynie syk pary i upadające na ziemię większe bryły. Przeciągające się milczenie kolegi zmusiło go do odwrócenia głowy.

– O co chodzi?

– Nie mogliśmy użyć nano-skanera.

– Dlaczego?

– Nie mamy wierteł… – Tomasz zrobił zbolałą minę, jak uczeń, który musi się przyznać do braku najbardziej podstawowej wiedzy.

– Czegoś nie rozumiem. Jeżeli brakowało wam wierteł, powinniście zgłosić to Robertowi, którego jedyną pracą w tym Instytucie jest zaopatrywanie go – mówił spokojnym zimnym głosem.

– No tak i zgłosiliśmy… miesiąc temu. Powiedział, że szuka najtańszej oferty i dlatego to się tak przedłuża.

Jerzy ponownie darował sobie uwagi, tylko wypuścił głośno powietrze, poprawił okulary i odebrał parujący kubek od Waldka. Wziął kilka małych łyczków, pozwalając kofeinie działać. Jako kierownik działu badań, oraz dyrektor kreatywny muzeum, nie mógł pozwolić sobie na wybuchy gniewu, przynajmniej nie przy podwładnych.

– Dobrze. Z Robertem porozmawiam sobie jutro. Ile czasu laser będzie ciął lód?

– Około godziny.

Doktor podszedł do sąsiedniego stolika i odpalił komputer elegancko wbudowany w blat. Po chwili monitor ukazał pulpit z szeregiem ikon. Właśnie zamierzał uruchomić edytor tekstu, kiedy wszystkie światła w laboratorium zgasły na moment i zajaśniały ponownie. Zdziwiony popatrzył po suficie, a potem pytające spojrzenie przeniósł na asystenta.

– Zdarzyło się to wcześniej?

– Kilka razy.

Kierownik pokręcił głową. Dwa dni temu wpuścili firmę, która miała zakonserwować sieci elektryczne i systemy zasilania. Gdyby dyrektor placówki podszedł do sprawy poważnie, nie wybrałby najtańszej oferty w przetargu. Tak jednak nie postąpił i zamiast profesjonalnej ekipy, która uwinęłaby się w jeden dzień, po ośrodku kręciła się banda leni i amatorów, nie będących nawet w połowie pracy.

Doktor zaciągnął się bezwonnym powietrzem, wydobywającym się z podsufitowych wentylatorów. Popił kiepskiej kawy, której słabą woń wyczuł dopiero z kubkiem przy ustach. Komputer oczywiście się zawiesił w wyniku chwilowego braku prądu, więc w oczekiwaniu na ponowne uruchomienie cofnął się do starych wspomnień.

Był świeżo upieczonym doktorantem, pełnym zapału i żądzą sukcesów. Instytut Historii Naturalnej istniał dopiero pół roku i na gwałt potrzebowano wykwalifikowanych ludzi. IHN było oczkiem w głowie ówczesnego ministra nauki i szkolnictwa wyższego. Nie szczędzono środków, gdyż instytut miał wejść do grona elitarnych organizacji, zajmujących się podobnymi zagadnieniami. Na początku nawet odnoszono znaczne sukcesy, ścigając kolegów z Madrytu, Chicago czy Singapuru, ale wraz ze zmianą władzy obiekt stracił na znaczeniu. Ludzie systematycznie zaczęli odchodzić lub byli zwalniani przez kolejnych, namaszczonych przez aktualną władzę, dyrektorów. Inwestycje zmalały prawie do zera, przynosząc minimalne zyski i praktycznie żadnych osiągnięć. Obecnie muzeum nie było w stanie się nawet samo utrzymać, a dział badań musiał brać zewnętrzne zlecenia większych braci, by jego istnienie miało sens. Obiekt, który właśnie odtajał w ich laboratorium mógł być odmianą, może nawet rewolucją w dotychczasowym bytowaniu Instytutu, ale tego nikt nie powiedział na głos, gdyż myśli tej było bliżej do śmiałej fantazji niż potencjalnej rzeczywistości.

– Koniec! – krzyknął Waldek, wciąż siedząc przy swoim stoliczku w pobliżu obiektu.

Pozostali podeszli do niego, zabierając potrzebny sprzęt. W pobliżu wgłębienia unosiły się kłęby pary, podnosząc znacznie temperaturę, ale nie zamierzali dłużej czekać. Dinozaur wciąż znajdował się pod warstwą lodu, lecz w okolicy głowy jego grubość była mała, więc ostrożnie rozłupali warstwę, odsłaniając część najeżonego zębami pyska. Chociaż widzieli tylko malutki fragment gada, każdy był pod sporym wrażeniem. Skóra przetrwała w świetnym stanie, zachowując wszystkie kolory. Zęby, chociaż pożółkłe, również wzbudzały zachwyt. Tomek wprowadził cienką rurkę w pysk i uruchomił miniaturową pompkę w walizeczce, do której podłączono wężyk. Przez kilka sekund urządzenie wtłaczało bezbarwną ciecz do środka, po czym asystenci wrócili do komputera.

– Odpalam sekwencję startową nanobotów… Udało się.

Monitor powoli acz systematycznie odsłaniał przed nimi tajemnice dziwnego stwora. Kiedy model głowy był już prawie na ukończeniu, obraz zniknął, a w jego miejscu pojawił się komunikat o utraconej łączności.

– Co się znów dzieje? – Tomek uderzył otwartą dłonią o blat na znak frustracji.

– Może to z powodu niskiej temperatury? – podrzucił pomysł Waldek.

– Temperatura nie powinna mieć żadnego wpływu, ale cholera wie.

– Dokończcie odcinanie lodu – zawyrokował Jerzy.

Waldek wrócił do siebie i uruchomił laser. Minęło kilka minut, kiedy spod kłębów pary rozległ się odgłos upadających brył lodu oraz trzeszczącego metalu. Wszyscy popatrzyli w tamtym kierunku. Coś uderzyło o stół, na którym leżał obiekt. Nikt nie zdążył wypowiedzieć choćby słowa, gdy nagle ogromna siła pochwyciła ramię lasera i wyrwała go z mocowań. Cała trójka cofnęła się instynktownie, kiedy światło zgasło w całym pomieszczeniu.

Zaskoczeni nagłą ciemnością, poczuli falę strachu, kiedy hałas gwałtownie wyginanego metalu wypełniał laboratorium. Gdy włączyły się światła awaryjne, nie poczuli się wcale lepiej. W chmurach pary poruszała się ciemna plama.

– Co to jest?

– Waldek, odpal lampy. – Jerzy zignorował pytanie kolegi.

Stojący w rogu sali przenośny reflektor zbierał kurz już od jakiegoś czasu, ale kiedy przełączyli włącznik, z ulgą powitali snop jaskrawego światła. Waldek wycelował go w środek laboratorium, próbując przeciąć zasłonę z dymu promieniem lampy. Coś zawyło głośno i krótko, sprawiając, że wszystkim zaschło w gardle.

– Opuść reflektor! – syknął głośno doktor Sądecki.

Istota chyba usłyszała go, albo zabrany natychmiast słup światła ośmielił ją, gdyż postąpiła kilka kroków do przodu, wprawiając wszystkich w osłupienie. Na dwóch tylnych łapach kiwał się dinozaur, rozglądając się po pomieszczeniu. Jego głowa śledziła każdy szczegół, a pysk pełen ostrych zębów wciągał bezwonne powietrze. Wydawał z siebie syki, mruczenie i dziwne popiskiwania. W końcu skoncentrował się na trójce mężczyzn, wywijając ogonem. Cały pokryty był srebrzysto-szarym pierzem, a z tyłu głowy posiadał dziwne wydłużone zgrubienie. Nagle zaczął dziwnie poruszać kończynami, jakby szykował się do skoku.

– Poświeć w niego! – wydał polecenie doktor, czując, co się święci.

Waldek skierował strumień z reflektora prosto w pysk gada i z początku wydawało się, że zdezorientowali go. Tego, co stało się później, nikt nie mógł przewidzieć. Zgrubienie z tyłu głowy okazało się błoniastym wachlarzem, pokrytym meszkiem w kolorze pierza. Kiedy obrócił głowę wprost w źródło światła, wszystkich oślepiły tysiące słonecznych igieł z rozłożonego wachlarza. Zasłonili wzrok i to był ich błąd.

Dinozaur wystrzelił jak z procy wprost na Waldka. Odzyskali wzrok w tym samym momencie, kiedy dobiegł ich przerażony wrzask kolegi. Był krótki, urwany, ale na więcej nie mógł sobie pozwolić, kiedy drapieżnik rozerwał jego szyję.

– Uciekaj! – wrzasnął kierownik.

Obaj skoczyli do drzwi komory dekontaminacyjnej, modląc się w duchu, żeby bestia nie pognała za nimi. Poruszali się nerwowo, kiedy skaner sprawdzał czy nie są skażeni. Kierownik wbrew logice, zaczął walić w przeciwległe drzwi, jakby to mogło przyśpieszyć proces. Tomek za to obserwował kaźń. Momentalnie zbladł i zwymiotował, na widok potwora rozszarpyującego martwe zwłoki jego kolegi. Nagle zielone promienie skanera przybrały złowrogą czerwoną barwę, a wokół nich rozległ się przytłumiony sygnał alarmu. Urządzenie wykryło skażenie i skierowało przeciw niemu wszystkie dostępne środki. Z każdej dyszy wydobywał się teraz gęsty dym, powoli przysłaniając widok za szybami.

– Cholera! – krzyknął doktor na myśl, że muszą spędzić tu więcej czasu, z powodu słabych nerwów podwładnego.

Obaj stłoczyli się przy wyjściu, wyczekując z niecierpliwością końca procesu. Wtedy nastąpiło pierwsze uderzenie. Przerażający dźwięk trzeszczącego szkła i wyginających się ram sparaliżował mężczyzn. Dyszeli ciężko, próbując dostrzec coś w gęstym dymie, ale nic to nie dało. Potem nastąpiło drugie uderzenie, a na ziemię posypały się kawałki pancernej szyby. Nie mieli wątpliwości, że trzecie uderzenie będzie ostatnim, jakie wytrzymają wrota. Na szczęście skaner zgłupiał i za plecami usłyszeli charakterystyczny syk rozwieranych ramion.

Wyskoczyli jak poparzeni z wnętrza, nie zwracając najmniejszej uwagi na urywany i stłumiony głos kobiety, chcącej się z nimi pożegnać. Pędzeni pierwotnym lękiem usłyszeli za plecami trzecie uderzenie i ku własnemu zaskoczeniu, jeszcze przyśpieszyli. Zbliżali się do rozwidlenia, kiedy echo poniosło szybkie uderzenia łap po posadzce. Kierownik, nie mając czasu na myślenie, chwycił Tomasza i pociągnął go w lewo, wąskim i krótkim korytarzem. Wskoczyli do ostatnich drzwi i zamknęli je za sobą. Wzięli kilka oddechów i obawiając się najgorszego, pchnęli drewnianą półkę, barykadując w ten sposób wejście. Cofnęli się za biurko, stojące na środku, starając się jak najciszej łapać upragnione powietrze, by słyszeć, co się dzieje za drzwiami. Po drugiej stronie panowała niepokojąca cisza.

Tomasz podszedł do małego czarnego paska w białej plastikowej obwódce i wcisnął go z całej siły. Minęła chwila i nic się nie stało, dlatego nacisnął jeszcze raz. Zdesperowany uderzał teraz o jego powierzchnię, ignorując słowa kierownika:

– To nic nie da. System alarmowy jest odłączony.

– Ale przecież on powinien reagować bez względu na zasilanie w budynku!

– Powinien, jeśli wewnętrzne baterie wciąż by działały. – Tomasz spojrzał oburzony. – Możesz podziękować dyrektorowi i jego skąpstwu.

Doktor spojrzał na srebrny zegarek na prawej ręce i stuknął w szybkę, skrywającą białą tarczę z połyskującymi wskazówkami i cyframi. Powierzchnia natychmiastowo się rozmyła, ukazując system operacyjny i kilka ikonek.

– Połącz mnie z policją – wypowiedział w powietrze.

Krążył po biurze, czekając aż ktoś odbierze telefon. Tomasz obgryzał paznokcie, wyczekując na rozwój wydarzeń.

– Linia alarmowa policji. Słucham?

– Potrzebujemy natychmiastowej pomocy – Jerzy mówił głośno, ale w jego głosie nie słychać było strachu. – Nasz kolega nie żyje, nasze życie również jest zagrożone.

– Skąd pan dzwoni?

– Instytut Historii Naturalnej, ulica Komorowskiego czternaście, Warszawa.

– Dobrze, wysyłam patrol. Ilu jest napastników?

– Tylko jeden, poluje na nas dinozaur.

– Słucham?

– Powtarzam, atakuje nas…

Krótki sygnał dźwiękowy zmroził krew kierownika. Padła bateria w telefonie i ekranik pokrył się nieprzeniknioną czernią. Gapił się w zegarek, jakby mógł w ten sposób przesłać potrzebną energię.

– Co się dzieje?

– Bateria padła.

– Co? Kurwa!

Cały instytut wypełnił przerażony męski krzyk. Obaj mężczyźni popatrzyli po sobie.

– Ktoś był wewnątrz? – zapytał asystent.

– Cholera, strażnik Zbyszek…

Kompletnie zapomniał o starszym mężczyźnie, który zawsze uprzejmie, niemal usłużnie witał się z nim każdego dnia. Tomasza ogarniała panika. Doktor Sądecki jednak nie zdążył mu przegadać, kiedy obaj usłyszeli wyraźne ciężkie kroki za drzwiami. Mężczyźni przestali oddychać, jakby najmniejszy świst powietrza miał ich zdradzić. Pot wystąpił na czole starszego mężczyzny, próbującego znaleźć jakieś wyjście z desperackiej sytuacji. Rozejrzał się po biurze i dostrzegł kratę wentylacyjną. Była wąska, ale nie mieli wyboru.

– Pomóż mi – szepnął do kolegi.

Ten od razu pojął, o co chodzi i razem zdjęli obudowę, zachowując jak największą ciszę. Kierownik podstawił splecione ręce i pomógł wsunąć się drugiemu do wnętrza. Mimo największej ostrożności, robili nieznośny hałas. Tomasz sapał głośno, próbując wcisnąć się do wąskiego otworu. Kiedy przeciskał swoje barki, usłyszeli ryk, a chwilę później gad uderzył w drzwi. Pęknięcia były wyraźne, a siła uderzenia prawie je odrzuciła, przesuwając drewnianą półkę o pół metra. Zdesperowany asystent, krzycząc z bólu, wcisnął się do środka, a za nim podążył drugi. Właśnie chował nogi we wnętrzu, kiedy potwór wleciał z hukiem do środka. Zawył z wściekłości, ale oni czołgali się do przodu, byle jak najdalej od niego.

Poruszali się w ciemnościach, z trudem łapiąc powietrze, teraz gorące od braku przewiewu. Kierownik czuł jak traci siły z każdą chwilą, więc kiedy dostrzegł blade światło wydobywające się z boku szybu, chwycił kolegę za nogę.

– Tutaj wychodzimy.

Tomasz albo wciąż był nieziemsko przerażony, albo pobyt w aluminiowym szybie męczył go równie mocno, gdyż walił w kratę z całej siły łokciem, aż ta odpadła z głośnym łoskotem. Zsunęli się niezgrabnie, chwytając łapczywie chłodne powietrze. Oparli się o meble, pozwalając kroplom potu skapywać na podłogę. Sądecki w końcu podniósł się i rozejrzał. Dwie awaryjne lampy wkomponowane w ścianę dawały słabe światło, ale wystarczyło, by ocenić, gdzie się znajdują.

Trafili do małego laboratorium chemicznego. Kiedyś badano skład chemiczny dostarczonych próbek oraz dokonywano czyszczenia, teraz było to składowisko zapomnianych urządzeń, których nazwy i funkcji już nikt nie pamiętał, oraz wszelkiej maści szklanych i aluminiowych naczyń. Wszystko pokrywała gruba warstwa kurzu, co od razu zwróciło uwagę doktora. Rok temu rozpisał przetarg na pokrycie instytutu specjalnym bezbarwnym lakierem, zapobiegającym zbieraniu się brudu, a widocznie tutaj w ogóle go nie zastosowano. Westchnął zirytowany, odkrywając koleją nieuczciwą firmę, która dorobiła sobie jego kosztem.

– Niesamowite…

Nagle odezwał się Tomasz, siedzący na laboratoryjnym krześle. Nie mówił do zwierzchnika, raczej myślał na głos.

– To był utahraptor, zgadza się budowa, wielkość i zachowanie. Ale one miały inne upierzenie i nigdy nie odkryto jakichkolwiek poszlak, by choćby podejrzewać je o płaszcz przy głowie. No i oczywiście to jak odbijał światło… Nie dość, że jest to pierwszy taki dinozaur, to jeszcze żywy! Prawdziwy drapieżnik, od razu rozpoczął polowanie, jakby w ogóle nie spędził setek milionów lat w lodzie. Boże, Waldek, Zbyszek…

Opuścił twarz na ręce i znieruchomiał. Nie mógł zauważyć z trudem skrywanego podziwu swojego szefa. Doktor Sądecki nie podejrzewałby go o taką jasność umysłu. Ostatnie piętnaście minut próbowali ocalić swoje życie, a teraz jego podwładny analizował dokonane w tak krótkim i stresującym czasie obserwacje.

Zestawił te informacje z własnymi przemyśleniami i ogólną wiedzą o dinozaurach, a w szczególe o utahraptorach.

– A pan co myśli o tym wszystkim? – Tomasz nagle podniósł głowę i skierował pytanie pełne nadziei na kierownika.

Za plecami doktor Sądecki był nazywanym przez podwładnych lodowcem. Prawie nigdy nie okazywał emocji, wszystkich traktował z dystansem. Nie uczestniczył w tych rzadkich imprezach zorganizowanych dla pracowników, nigdy nie przyszedł i spytał tak po ludzku, co słychać. Tomasz nie był wstanie ocenić, co dokładnie zmieniło się w jego postawie. Czy były to mocniej przymrużone powieki, skryte pod prostymi okularami, może zaciśnięte mięśnie szczęki, zmieniające usta w cienką bladoróżową kreskę? Coś się działo w głowie mężczyzny i był to widok tak obcy, jak niepokojący.

– Panie doktorze? – spytał niepewnie.

– Panie Tomaszu. Pracuje pan tutaj już trzy lata, ale nigdy nie miałem wątpliwości, że jest pan człowiekiem rozumnym. Aż do teraz – mówił chłodno, patrząc z góry na podwładnego. – Co pan wie o utahraptorach? – Najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi, gdyż od razu sam sobie odpowiedział. – Po pierwsze, jedyne odkryte dotąd szczątki pochodzą ze stanu Utah w USA. Nie wierzę, by osobnik mógł wylądować na Antarktydzie, nawet jeśli uwzględnimy ruchy kontynentów i zmieniający się klimat. Po drugie jego upierzenie – dinozaury słynęły raczej z barwnego ubarwienia. Oczywiście ta mogła ulec jakieś mutacji, tak samo jak płaszcz, ale jakie jest prawdopodobieństwo, że do naszych czasów dotrwał w doskonałym stanie właśnie zmutowany osobnik? Większy sens miałby odrębny gatunek, szczególnie, że ten płaszcz jest unikatowy i doskonale wiedział, co z nim robić. Tylko dlaczego do tej pory nie odkryto dowodów lub chociaż poszlak na istnienie nowego gatunku? Po trzecie sposób ataku. Drapieżniki, jak ten, używały swoich potężnych pazurów do atakowania, natomiast ten osobnik przebijał się przez przeszkody siłą swojego ciężaru. Nie gryzł, nie drapał, pomijając oczywiście bezpośredni atak na Waldka. Po czwarte i chyba najważniejsze – jakim cudem wielki gad byłby w stanie nie tylko przetrwać w doskonałym stanie, ale w ogóle ożyć po setkach milionów lat? Nawet mikroorganizmy mają z tym problem. Przyjmijmy jednak, że jest to możliwe. Oczywiście gad potrzebowałby specjalnego układu oddechowego, który potrafiłoby pobierać tlen z otoczenia bez użycia płuc. Nigdy o takim nie słyszałem, a na pewno nie u gadów. Do tego potrzebowałby sprawnego układu krwionośnego, który dostarczy ten tlen do mózgu. Oba układy potrzebują energii. Mógł oczywiście spalać tłuszcz i mięśnie, ale starczyłyby mu najwyżej na kilkadziesiąt lat. A nawet gdyby jakimś cudem energii starczyłoby do obecnych czasów, to na pewno nie byłby w stanie wstać, nie mówiąc o biegu i polowaniu.

Zamilkł patrząc z satysfakcją na Tomasza.

– Co pan chce przez to powiedzieć?

– Nie mamy do czynienia z dinozaurem.

– Słucham? – Młody mężczyzna zrobił minę, jakby powątpiewał w zdrowie psychiczne rozmówcy.

– To nawet nie jest żywy organizm, przynajmniej nie w takim sensie, jaki my rozumiemy. To jest robot. – Widząc zmieszanie, doktor kontynuował. – Jeśli śledziłby pan prasę codzienną przez ostatnie kilka lat, wiedziałby, że najbogatsi ludzie na świecie maja nową rozrywkę. Szejkowie z Arabii, oligarchowie z Rosji, czy prezesi z Ameryki i Europy, chcą się czymś wyróżnić, więc inwestują olbrzymie pieniądze w sztucznie odtworzone wymarłe zwierzęta. Kto by nie chciał własnego dinozaura? To, co właśnie zabiło dwóch naszych kolegów, jest kwintesencją połączenia mechaniki z elektroniką, chemią i biologią.

– Dlaczego nas atakuje? Nie powinien mieć wbudowanego jakiegoś systemu, który zapobiegałby takiemu zachowaniu? No i skąd wziął się w lodowcu?

– Słyszałem plotki, że posiadanie prehistorycznego gada już się powoli nuży bogaczom. Podobno niektórzy poszli krok dalej i zaczęli organizować walki pomiędzy tymi tworami. Dlatego zostaliśmy zaatakowani, a drapieżnik zachowuje się trochę inaczej i różni się od przodków. Zapewne zmodyfikowano go do walki z innym gadami. Co się zaś tyczy pańskiego drugiego pytania, to obstawiam, że osobnik uciekł z jakiegoś tajnego ośrodka, ale mocy starczyło mu tylko na pewien czas. Wpadł do dołu, przykrył go śnieg i tyle. W momencie kiedy wprowadziliśmy do jego wnętrza nanoboty, jego systemy pobrały potrzebną energię i aktywowały się.

– Mój Boże, obaj zginęli z powodu głupiego robota. A ja myślałem, że w końcu coś osiągnę w tym pieprzonym instytucie! Kurwa jego mać!

Tomasz wstał gwałtownie i zaczął chodzić po pomieszczeniu. Gotował się w środku i nie wiedział, co z tym zrobić. Kiedy usłyszał śmiech doktora, znieruchomiał zszokowany.

– To jest dla pana śmieszne?

– Człowieku, czy ty tego nie widzisz? – kierownik uśmiechał się i mówił podniesionym głosem. – To jest szansa dla nas, by wrócić do czołówki, by znów zrobiło się o nas głośno!

– Nie rozumiem, przecież nie uda nam się ukryć faktu, że to jest robot.

– Oczywiście, że nie. Mój plan jest następujący: odnajdziemy właściciela i zaoferujemy odsprzedanie zguby. Jeśli się nie zgodzi, opublikujemy nagrania i wytoczymy mu proces. Tak czy siak będzie musiał sypnąć niezłą sumkę. Myślę, że może nawet kilkadziesiąt milionów euro.

– A co z zabitymi? – zapytał z wyrzutem.

– Ich śmierć jest tragedią, dlatego bliscy otrzymają spore zadośćuczynienie. Powie im się jednak, że zginęli w wyniku wypadku.

– Policja przecież od razu się skapnie, że coś jest nie tak.

– Dlatego musimy wtajemniczyć w sprawę dyrektora. Jak usłyszy, ile mu odpalimy, to będzie nas po stopach całował z wdzięczności. Pomoże też w znalezieniu właściciela.

– Wszyscy wiemy, że już teraz wyciąga niezłe sumy z budżetu. Dlaczego miałby się zgodzić na naszą propozycję?

– Bo jest chciwy? Bo mam kompromitujące nagrania, jak korzysta z usług prostytutek w instytucie? Bo mam dowody na jego przekręty, które w każdej chwili mogą trafić do prasy? Proszę sobie wybrać.

Popatrzył na asystenta wyczekująco. Emocje w tamtym szalały, wyraźnie walczył ze sobą. W końcu twarz wyraziła mieszankę wstydu, strachu i zdeterminowania.

– Co robimy?

– Na policję nie możemy liczyć, z resztą lepiej, jakbyśmy nie musieli mówić im o robocie. Mamy jeszcze trochę czasu zanim przyjadą, szczególnie, że nie zdążyłem im powiedzieć, że obiekt jest zamknięty. Wezwą straż pożarną, a to da nam dodatkowy kwadrans. Musimy unieruchomić tę bestię, uszkadzając ją możliwie jak najmniej. – Poprawił okulary i potarł podbródek. – Sieci do transportu ciężkich elementów są sprawne?

– Tak.

– A wciągarki?

– Jeśli podłączymy do nich akumulatory, będą działać.

– Dobrze. Co z ręcznym laserem?

– Działa. Co chce pan z nim zrobić?

– Odetniemy mu głowę, kiedy już go unieruchomimy.

– Mieliśmy go uszkodzić w minimalnym stopniu.

– Zna się pan na robotach? Wie pan, jak takiego zatrzymać bez niszczenia czegokolwiek? Tak właśnie myślałem. Cięcie laserem będzie równe i pozwoli na późniejszą naprawę, a my przynajmniej nie będziemy ryzykować, że siatka, albo liny nie wytrzymają.

Usłyszeli echo ryku bestii. Dochodził z daleka, ale i tak wywołał ciarki na ich plecach. Spojrzeli na grube szklane drzwi, takie same jak w głównym laboratorium.

– Nie możemy iść korytarzem. Nawet jakbyśmy jakimś cudem otwarli te wrota, nie zdołamy się przekraść pod nosem najgroźniejszego drapieżnika w dziejach historii. Przedostaniemy się wentylacją.

– Zna pan drogę?

– Pamiętam układ pomieszczeń, powinniśmy szybko dotrzeć do celu.

Nie zastanawiając się dłużej, wczołgali się z powrotem do kanału i ruszyli w kierunku, gdzie znajdowało się główne laboratorium. W gorącym powietrzu śmierdziało zgnilizną, potem i dymem papierosowym, ale nikt nie powiedział ani słowa.

Kiedy wreszcie wyszli na zewnątrz, byli cali mokrzy. Oddech łapali z wielkim trudem, zalewając się potem, jednak szybko się zebrali i przystąpili do planu. Zachowując maksymalną ciszę, odnaleźli siatkę i laser oraz zdemontowali akumulatory z wózka widłowego i innych urządzeń, które go posiadały. Ustawili wciągarki na swoich miejscach, podpięli metalowe linki do nich i do siatki. Ją samą zawiesili pod sufitem komory oczyszczającej powietrze.

Właśnie mieli przetestować działanie, kiedy zobaczyli utahraptora w zielonym przestronnym korytarzu, gdzie stał szkielet diplodoka. Również ich dostrzegł, gdyż nagle przyśpieszył, pochylając głowę do przodu. Doskoczyli do wciągarek i ze strachem wyczekiwali odpowiedniego momentu. Popatrzyli po sobie i kiwnęli głowami, demonstrując gotowość. Bestia nadchodziła.

Słyszeli wyraźnie uderzenia potężnego cielska o marmurową biało-zieloną posadzkę w szachownicę. Dinozaur poruszał się niezwykle szybko i doktor Sądecki wbrew własnym poglądom religijnym zaczął się modlić, błagając Boga, by wszystko zadziałało. Spojrzał na ekran wciągarek, gdzie oprócz informacji o ustawionej maksymalnej prędkości, widniał przycisk „start”. Sygnałem było trzeszczenie pierwszych wrót, kiedy gad wbiegł do komory.

Uruchomili wciągarki i jak w zwolnionym tempie obserwowali akcję, wstrzymując oddech. Potwór gnał przed siebie, nie widząc jeszcze swoich ofiar, a tym czasem siatka opadała w dół, ciągnięta przez stalowe linki. Kierownik prawie zemdlał, gdy wydawało się, że robot będzie szybszy.

Bestia zaryła o ziemię, rycząc wściekle i próbując się wyrwać. Pomysł zadziałał, siatka go zatrzymała, ale nie zakryła całego. Głowa i górna część tułowia wystawała poza nią i opieszałość groziła uwolnieniem się bestii z pułapki.

– Teraz!

Jerzy wrzasnął na kolegę i ten przełamując własne przerażenie podbiegł z laserem do szamoczącego się sztucznego gada. Biało-srebrna laska przypominała trochę miecz świetlny z klasyki gatunku science-fiction, była tylko grubsza i znacznie dłuższa, a laser nie tak efektowny, jak filmowy odpowiednik. Na szczęście ciął skutecznie. Bestia szarpała się okropnie i Tomasz nawet nie myślał o precyzji. Skierował wiązkę w szyję i ciął, unikając paszczy, która chciała go dorwać. Wydawało się, że plan podziałał, kiedy jedna z linek niespodziewanie się urwała. Powstał luz, który gad teraz wykorzystywał.

Asystent musiał odskoczyć, gdyż ten prawie pochwycił jego nogę. Jerzy niewiele się zastanawiając, podbiegł do linki, zwiniętej jak sprężyna po urwaniu i naciągnął ją tak mocno, jak potrafił. Nie był silny, ale adrenalina podziałała. Naprężył linkę, rozcinającą mu skórę z każdym szarpnięciem gadziego cielska. Nie krzyknął na kolegę, bojąc się, że opuszczą go wtedy wszystkie siły, dlatego liczył, że tamten nie stchórzył.

Kiedy zobaczył pomarańczową wiązkę, jak rozcina skórę i kości, znalazł w sobie dodatkowe siły. Wrzeszcząc z bólu, ciągnął dalej, by kilka chwil później najeżona ostrymi zębami głowa, upadła na podłogę. Tułów jeszcze poruszał się spazmatycznie, ale z każdą sekundą coraz słabiej. Głowa trzymała się dłużej, kłapiąc paszczą bez opamiętania. Zbliżyli się do niej i obserwowali z niemym podziwem. W końcu oczy zrobiły się dziwnie matowe i wszystko znieruchomiało. Podłoga zalana była gęstą mleczną substancją, wypływającą z rozciętych rurek imitujących układ krwionośny. Spojrzeli na przekrój niechlujnie rozciętej szyi, ale widok był zbyt obrzydliwy, by długo wytrzymać.

– Musimy go jakoś ukryć. Użyjmy siatki.

Zamierzali wszystko wciągnąć pod sufit w tej samej siatce, która pomogła go unieruchomić, jednak nie zdążyli. W ciemnym korytarzu zamajaczyły światła latarek i głośne okrzyki informujące o przynależności krzyczących do policji.

– Co teraz zrobimy? – zapytał załamany Tomasz.

– Nic. Jak zapytają o ciała, mów o napastnikach. Nie wiesz, ilu ich było, gdyż obaj schowaliśmy się w moim biurze. Gdy poczuliśmy, że się zbliżają, użyliśmy systemu wentylacyjnego, by uciec. Dotarliśmy tutaj i czekaliśmy na pomoc.

– A co z dinozaurem, znaczy robotem?

– Powiemy, że tamci zniszczyli nowy eksponat.

Nie czekając na odpowiedź, Jerzy podniósł ręce do góry i wrzasnął:

– Pomocy!

Światła skierowały się w ich stronę, a korytarz poniósł odgłos biegnących ludzi. Spojrzał na asystenta i powiedział:

– Mam nadzieję, że jesteś dobrym aktorem. Jeśli to spieprzysz, cała twoja kariera legnie w gruzach.

Tomasz odprowadził wzrokiem wychodzącego przełożonego. Był w szoku, ale nie z powodu ostatnich słów, lecz na widok, jak wystraszonego i obolałego udawał teraz jego szef. Dołączył do niego, jęcząc i pochlipując.

Doktor Jerzy Sądecki mrużył zmęczonymi powiekami, poruszał niemo ustami i oddychał płytko, sprawiając wrażenie, że zaraz się rozpłacze. Jednak w jego głowie powstawał właśnie plan, jak rozdysponuje olbrzymie pieniądze, które leżały za jego plecami w postaci sztucznego dinozaura. Uśmiechnął się do swoich myśli.

Mógł uznać ten dzień za udany.

 

Koniec

Komentarze

Kojarzy mi się z "Deceleratorem Entropii" Finkli. Łeb na karku i gangsterskie metody gwarancją sukcesu. Niezależnie od dziedziny. Fajny tekst, złapał mnie za organ zainteresowania inie puścił do końca. Aha, nie ma co podkreślać, że siatka opadała "w dół". Wiadomoe że nie gdzie indziej.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Muszę przerwać czytanie, ale zaobserwowałam na razie, że coś dziwnego czasem dzieje się z Twoimi zdaniami. Niby są poprawne, ale musiałam się zastanowić, co naprawdę oznaczają. Jak tu:

 

Na oczach obserwującego wnętrze szkieletu zaczęły wypełniać organy, na razie wiszące w powietrzu. – krytyczne jest tu to “wnętrze szkieletu”. Bo – gramatycznie – może być tak, że albo to wnętrze szkieletu ktoś obserwuje (na oczach obserwującego wnętrze szkieletu) albo wnętrze szkieletu wypełnia się organami (wnętrze szkieletu zaczęły wypełniać organy). Po zastanowieniu dochodzi się do prawidłowego wniosku, oczywiście, ale zastanowić się musiałam.

 

I jeszcze może tu:

Doktor zdumiał się urywanym damskim głosem. – Ok, może to głupie, ale pomyślałam, że dyrektor zaczął mówić damskim głosem, że za jego pomocą wyraził swoje zdumienie. (O, przetestowałam na mężu – też uznał, że doktor musiał być panią doktor). Kurczę, wydaje mi się, że coś tu jest nie tak z przypadkiem, ale nie jestem pewna.

 

Czyta się na razie przyjemnie, wracam później.

 

Ciekawe spostrzeżenie, czekam na resztę uwag :)

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

Skończyłam.

Mam wrażenie, że początek tekstu poprowadziłeś spokojnie, z dbałością o język, a od momentu ataku dinozaura coś się zupełnie posypało. Brakuje przecinków, język jest mniej staranny, narracja chaotyczna.

Kilka rzeczy nie zagrało mi też logicznie. Jeżeli profesor zachował choć resztki opanowania podczas ucieczki, to – licząc na ocalenie – raczej nie wrzeszczałby do telefonu, podczas rozmowy z policjantem, że goni ich dinozaur. Zdziwiło mnie też, że Tomasz, pracownik IHN, zajmujący się dinozaurami, nie interesował się modnym hobby polegającym na odtwarzaniu wymarłych zwierząt. Zwłaszcza że – jak napisałeś – proces ten trwał już od kilku lat i był wiedzą powszechną, bo dostępną w prasie.

No i – z tego co wiem – naukowcy i zwykli zjadacze chleba nie wiedzą, jak ubarwione były dinozaury, bo zachowały się jedynie skamieniałe kości. Wszelkie rysunki dinozaurów to efekt fantazji, więc doktor raczej by się na ten temat nie wypowiadał.

 

Aha, i jeszcze jednego nie rozumiem – ok, naukowcy nie zadbali, by zbadać wiek lodu na miejscu (chociaż trudno mi to sobie wyobrazić). Ale w Instytucie dinozaur wciąż był w bryle lodu – dlaczego tam tego nie zrobili?

 

Podobał mi się natomiast fragment, w którym nastąpiła przerwa w dostawie prądu, bo do konserwacji wybrano w przetargu firmę, która przetarg wygrała, bo była najtańsza. To celna obserwacja dotycząca polskich przetargów. ;)

 

Podsumowując – tekst przeczytałam bez przykrości, ale byłoby lepiej, gdybyś zachował dyscyplinę do końca i w pewnym momencie nie zaczął się trochę sypać.

 

Pozdrawiam.

Uwagi celne, ale z jedną się nie zgodzę. Jako, że jest to opowiadanie sf, dzieje się ono w przyszłości, czyli jest możliwe, że za X lat naukowcy będą już wiedzieć, jak były ubarwione prehistoryczne gady. Mój błąd polega na tym, że nie zasugerowałem tego w żaden sposób.

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

Podczas czytania miałam wrażenie podobne jak Ocha – że tekst nie jest napisany równo. Były momenty, gdzie wszystko grało i było ok, ale pojawiały się (im bliżej końca tym więcej) fragmenty z drobnymi usterkami typu literówki.

Co do logicznych błędów, w większości też się z Ochą zgadzam. Wyjątkiem jest brak przebadania lodu – przyjęłam to wręcz za smutną normę w opisanej rzeczywistości skąpstwa zarządzających, co przekłada się na brak narzędzi.

Miałam silne skojarzenie z Parkiem Jurajskim, które mi trochę popsuło efekt. Mimo to jednak lektura była w miarę przyjemna.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Pomysł, choć nie grzeszy świeżością, został nieźle zagospodarowany i przeobraził się w opowiadanie, które czytałam z pewnym zainteresowaniem, jednak bez należytej przyjemności, tę bowiem odebrało mi wykonanie, pozostawiające, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ach, stare dobre czasy, kiedy myślałem, że wszystkie zasady pisowni i interpunkcji mam w małym palcu.

Masz coś w sobie z archeologa, skoro odkopałaś tak stary tekst :)

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

Ach, mam nadzieję, że od czasu napisania Instytutu Historii Naturalnej, zrewidowałeś swoje myślenie o zawartości małego palca. ;)

Nie, Skullu, nie mam, choć zdarza mi się docierać do tekstów znacznie starszych.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Odpowiem filozoficznie: wiem, że nic nie wiem :)

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

A ja, bez filozofowania, wyrażę nadzieję, że przyjdzie taki czas, że będziesz wiedział. ;)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Dzięki :)

Czaszka mówi: klak, klak, klak!

Nowa Fantastyka