- Opowiadanie: Cyckov - Bez skrzydeł (Rozdział I)

Bez skrzydeł (Rozdział I)

To mój debiut na NF. Z racji zbliżających się matur postanowiłem poszukać własnego hobby. Ten fragment to pierwszy rozdział powieści, którą zacząłem pisać właśnie w tym celu. Choć fragment nie wiele mówi na temat fabuły to jednak bardzo proszę o przeczytanie, wytknięcie błędów i ewentualne ocenienie pracy :)

Oceny

Bez skrzydeł (Rozdział I)

– Uciekaj – rzucił ktoś za jego plecami. Ktoś o wyraźnie dziewczęcym, choć intrygująco zachrypniętym głosie. Kiedy się obrócił zobaczył jedynie kątem oka fragment długiego, luźno splecionego warkocza. Uwity niedbale, z jasnych, wpadających w platynę blond włosów ogon frunął swobodnie za dziewczęciem przeciskającym się zgrabnie między beczkami z kiszoną kapustą, a straganem z czerwonymi marchwiami. Po drodze, będąc właściwie już w trakcie biegu, nieznajoma potrąciła zapewne z nieuwagi sędziwego dziada o krzywym nosie i komicznie uczesanym wąsie usilnie próbującego wmówić krępej sklepikarce o pokaźnym biuście, że dzisiejsza pogoda nie sprzyja wiązaniu koszuli pod samą szyją i o wiele lepiej się poczuje luzując nieco sznurki ściągające dekolt. Starzec musiał poczuć się jak w siódmym niebie wpadając twarzą prosto między dwoje puszystych piersi handlarki. Była to jednak ulotna przyjemność, gdyż po tym jak posiadaczka owego nieba walnęła go pięścią prosto w nos, który jakby trochę się wyprostował, dziad wyrżnął w świeżo  cuchnącym, jeszcze ciepłym gównie któregoś z koni wystawionych na licytację z sąsiadującej ze straganem sklepikarki zagrody.

Aaron na początku nie skojarzył, że dziewczynie chodzi o niego, tym bardziej że nie widział najmniejszego powodu, aby przed kimkolwiek uciekać. Jego wątpliwości szybko rozwiał widok potężnego mężczyzny o szpetnie wybałuszonych, rybich oczach wpatrzonych prosto w niego, który wyrósł przed nim jak spod ziemi. Wyglądał wyraźnie jakby czegoś chciał.

– Dwa serafiny. – Zabrzmiał niski bas olbrzyma. – Dziewka powiedziała, że ty płacisz. – Skinął w kierunku w którym udała się dziewczyna i wyciągnął rękę oczekując zapłaty.  Aaron uśmiechnął się do siebie, przypomniały mu się bowiem czasy dzieciństwa, kiedy to z innymi smarkaczami prosili kupców o różne smakołyki, a kiedy przychodziło do zapłaty wskazywali jakiegoś szczęśliwca w tłumie, stwierdzali że jest ich ojcem, dziadkiem, stryjem czy diabli wiedzą kim jeszcze i on za wszystko zapłaci po czym oddalali się szybko, aby obserwować całą awanturę zza któregoś ze straganów rozkoszując się zdobyczą. Nie spodziewał się, że w dzisiejszych czasach ktoś mógłby się na to nabrać.

– Eh, głupich wciąż jest na pęczki. – Westchnął cicho, spoglądając na chłopa. Tym razem on sam był owym szczęśliwcem wyłowionym z tłumu.

– Zdaje się, że wykiwała cię zwykła chłopka. Nie myśl, że zapłacę za twoją naiwność – rzekł z drwiną, która wyraźnie zdenerwowała wyższego o głowę mężczyznę. Sądząc po jego cudacznej minie, którą zrobił po usłyszeniu tych słów, jeszcze nikt nigdy nie odmówił mu zapłaty, a już na pewno w tak arogancki sposób. Chwycił więc chłopaka za koszulę i przyciągnął go w swoją stronę po czym schylił głowę, aby młodzian mógł mu spojrzeć prosto w oczy. Chłop prawie dotykał swoim nosem, równie wielkim jak on sam, twarzy Aarona. Nosisko mężczyzny bardziej przypominało przejrzałego kartofla co nie uszło uwadze chłopakowi.

– Ach już wiem, przejrzałem was.– W oczach chłopa coś błysnęło. Widocznie wpadł na to jak głupio dał się podejść. – Nie ujdzie wam to na sucho, moje maliny nie są za darmo.– Uśmiechnął się brzydko olbrzym. – Płacisz nie dwa, ale cztery, cztery pieprzone serafiny, a ja w zamian nie rozkwaszę twojej i tak już szpetnej buźki – mówił szybko i niewyraźnie, a pluł przy tym jak Arviniońska koza podczas kopulacji. Aaron wydawał się w ogóle nie przejmować groźbami olbrzyma. Uśmiechnął się tylko bezczelnie i zripostował sprawnie.

– Nos. Proszę tylko oszczędzić nos. – Potarł czubek swojego lekko zadartego wąchacza. – Bardzo go lubię, a nie chcę żeby przypominał pański. – Skrzywił się zuchwale na samą myśl, że w miejscu swojego jakże kształtnego nosa miałby ziemniaka.

Jeszcze zanim sklepikarz zdążył unieść potężną pięść w celu wypełnienia danej Aaronowi obietnicy o upiększeniu jego twarzy, chłopak sięgnął ręką w kierunku wystawionej na sąsiednim straganie skrzynce wypełnionej po brzegi egzotycznie wyglądającą, ciemnoczerwoną przyprawą. Na owym stoisku prowadzonym przez ładnie ubranego, niskiego, śniadoskórego człowieczka o przebiegłych oczach i równie perfidnym uśmiechu znajdowały się najróżniejsze zioła, korzenie, przyprawy i inne nieznane osobom postronnym dziwne specyfiki. Sklepik miał przebogaty asortyment – od najzwyklejszej soli, pieprzu, czy ziaren gorczycy, przez kwiaty Asli, wyciąg z wilczego korzenia, po takie rarytasy jak proch z kości smoka, ślina wampira, czy świetlny pył, który nawiasem mówiąc za cholerę nie chciał świecić. Zupełnie przypadkiem dłoń Aarona powędrowała akurat w stronę sproszkowanych nasion Ogniokąsa, rośliny specjalnie uprawianej na dalekim południu Almetii, przez smakoszy uważanych za najostrzejszą przyprawę świata. Chłopak niczego nie świadom cisnął garścią proszku prosto w oczy swojego ciemiężyciela, a gdy tylko ten poczuł szybko nasilające się, okrutnie palące szczypanie w oczach puścił swoją ofiarę, zasłonił oczy dłońmi i zaczął chorobliwie krzyczeć z bólu.

– Ty diable piekielny! – zawył przez zęby, przy czym wymachiwał rękami jak opętany. – Niech cię tylko dorwę, to łeb ukręcę jak świni!

Mimo, że na targu w Larendiff  wrzawa i wszechobecny krzyk to chleb powszedni, wokół zajścia zeszła się grupa gapiów.

– Dawać mi go! Dajcie mi tego zafajdanego chłystka! – krzyczał chłop wniebogłosy sycząc co chwila z bólu i ciągle nic nie widząc. Nie chciał niczyjej pomocy. Z resztą i tak by jej nie dostał, bowiem nikt z tłumu nie odważyłby się zbliżyć do wielkiego mężczyzny wymachującego na oślep rękami wielkimi jak młoty. Jedyne czego pragnął to dostać chłopaka, który nie dość, że nie zapłacił jego należności to jeszcze perfidnie go obraził. Chwilę po tym jak uspokoił się nieco i jego oczy przestawały piec, handlarzowi udało się otworzyć ślepia. Zapewne nie było to przyjemne, zarazem dla handlarza z uwagi na podrażnienie, jak i dla gapiów z powodu ich jeszcze bardziej zeszpeconego wyglądu. Nie dość, ze z natury jego wybałuszone, wielkie patrzałki nie należały do najpiękniejszych to jeszcze przyprawa sprawiła, że mocno poczerwieniały i napuchły.

– Wyglądał o wiele lepiej z zamkniętymi oczami – stwierdził ktoś z tłumu na co wszyscy na około buchnęli śmiechem.  Aaron nie śmiał się razem z nimi z prostego powodu – już go tam nie było. W czasie, gdy oślepiony mężczyzna dochodził powoli do siebie, Aaron zdołał już opuścić ukradkiem zatłoczone targowisko i ruszył w poszukiwaniu winowajczyni całego zajścia – dziewczyny o urokliwym warkoczu.

 

***

 

Larendiff, mimo że było małym miasteczkiem, z uwagi na korzystne położenie zaraz przy głównym trakcie wiodącym prosto ku stolicy, było często odwiedzane przez handlarzy, artystów i wszelkich podróżnych z całego świata zdążających w stronę Angelorien – najwspanialszej metropolii spośród wszystkich miast królestwa, od wieków stanowiącej siedzibę królów Almetaniii. Centrum Larendiff stanowił plac, który przecinały dwa szlaki – jeden zmierzający ku północy, w stronę stolicy, a drugi ku wschodowi , biegnący przez Las Wrzasku, kończący się aż na Górach Gardosa – a pośrodku którego, na samym środku skrzyżowania dróg ktoś kiedyś postanowił zbudować studnię. Mimo, że oficjalnie nazywała się Studnią Buryego – zapewne od imienia jej kreatora – potocznie określana była – zarówno przez mieszkańców Larendiff jak i każdego przyjezdnego – jako cholerna studnia. Była właściwie bezużyteczna zważywszy na to, że woda która się tam znajdowała śmierdziała nie do wytrzymania. Mieszkańcy zamiast czerpać z miejscowej studni woleli nadłożyć drogi i udać się do pobliskiego strumienia. Wiele razy próbowano wyburzyć studnię, ale nie zgadzały się na to władze i starsi argumentując, że Studnia Buryego to zabytek i symbol miasta. Cały plac otoczony był drewnianymi zabudowaniami w skład których wchodziły między innymi skromna gospoda o uroczej nazwie „Wesoły Kufelek”,  sklep miejscowego rzeźnika Lodda, piekarnia z ładnym szyldem wywieszonym nad drzwiami z napisem „Piekarnia Dantego”, oraz zakład stolarski Drewnianego Barta, jak był nazywany jego właściciel z powodu drewnianego kikuta którego wystrugał własnoręcznie i nosił z dumą zamiast lewej nogi. Dalej znajdowały się domostwa mieszkańców i stary spichlerz przykryty jeszcze słomą. Przy południowym wjeździe osadzone były stajnie dla koni oraz wysoka na pięćdziesiąt stóp wieża wznosząca się nad całym miasteczkiem. Po wschodniej stronie natomiast znaleźć można było prawdopodobnie najbardziej cuchnące miejsce w Larendiff – zakład garbarski. Wobec tamtejszego zapachu woda ze Studni Buryego pachniała różami. Co ciekawe, wszystkie te budynki skierowane były ku centralnemu placu, a co za tym idzie ku znienawidzonej przez wszystkich cholernej studni. Cała mieścina otoczona była zaś jedynie symbolicznym murem sięgającym co najwyżej pięciu stóp.

Owe spokojne miasteczko w każdy pierwszy wtorek miesiąca zamieniało się z powodu dnia targowego w jeden wielki burdel na kółkach. Od świtu na centralnym placu wokół uroczej studzienki rozstawiali się kupcy, sklepikarze i rzemieślnicy z całego kraju, a nawet świata, prezentując swoje najpiękniejsze wyroby, różnokolorowe tkaniny, świecidełka i przysmaki z najodleglejszych krain. Nie brakowało również stoisk miejscowych sprzedawców z lokalnymi produktami. Wszystko to oczywiście po najniższych możliwych cenach, jak sami twierdzili. Całe to przedstawienie stanowiło niebywałą okazję dla jakżeby kogo, jeśli nie artystów. Poeci i bardowie, akrobaci i połykacze ognia, trupy cyrkowe i komedianci próbujący umilić czas uczestnikom tego wielkiego widowiska, słynnego targu w Larendiff. Za sprawą takiego tłumu w całym mieście panował nieznośny gwar. Handlarze przekrzykiwali się nawzajem który z nich ma lepsze towary, pewni, że ten kto będzie głośniej krzyczał zapewni sobie większą klientelę. Sklepikarzy natomiast starali się zagłuszyć muzycy i poeci przedkładający donośność swojego głosu nad jakość, przez co w większości piali niemiłosiernie. Zresztą nie tylko oni, no bo cóż to za targ bez zwierząt? Kuraki, gąsiory, osły i konie, psy, koty i inne dziwadła. Wszystkie poza tym, że gdakały, szczekały, charczały i któż wie co jeszcze, zostawiały za sobą morze odchodów. Na całym targu panował harmider, czuć było jedynie smród gówna i potu, a ludzie deptali się wzajemnie, przepychając się od jednego do drugiego straganu. Pogoda taka jak dziś, gorąc i duchota, jedynie potęgowała te wszystkie nieprzyjemne doznania. Jednym słowem chaos. Istny pierdolnik. Aaron na swoje szczęście przyzwyczaił się do atmosfery tu panującej już w czasach dzieciństwa. Wiedział jak się poruszać po tym terenie, dlatego szybko opuścił targowisko. Zastanawiał się teraz jak odnajdzie owe dziewczę, które spowodowało tą całą kuriozalną sytuację. Kiedy znikła mu z oczu kierowała się w stronę wschodniej części miasteczka, tam też postanowił zacząć szukać. Zostawił za plecami odgłosy dochodzące z targowiska i ruszył główną ulicą. Zrobił jedynie kilka kroków, a zza jednego z przylegających do traktu domostw wyłoniła się smukła, nieco przygarbiona postać, a za nią druga zdecydowanie niższa.

– Jak chcesz zostać rycerzem i walczyć mieczem, skoro nie potrafisz dobrze trzymać zwykłej miotły? – Zaśmiał się starszy mężczyzna zarzucając głową do tyłu, przy czym prawie się przewracając. – Jedna ręka tu, druga ręka tu i zamiatasz. – Dziadek ułożył malutkie dłonie wnuka na miotle pomagając mu poprawnie zamieść chodnik.

 – Aaronie, ty nie na targu? – Zauważył zbliżającego się młodzieńca. – Dla was, młodych jest tam pewnie wiele atrakcji. – Uśmiechnął się do niego starzec i mrugnął jednym okiem.

– Właśnie stamtąd wracam – odparł młodzieniec, odwzajemniając uśmiech. – A cóż to – rzekł spoglądając na malca bawiącego się miotłą – szkolisz małego Roda na wojownika? – Podszedł i poczochrał chłopczyka po kudłatej blond czuprynie.

– Brzdąc nie potrafi jeszcze trzymać zwykłego kija od miotły, a już chciałby chwycić za miecz i walczyć z bestiami. – Dziadek zaśmiał się znów i pociągnął nosem. Podszedł do wnuczka i poprawił jego uchwyt na miotle, po czym znów zaczął mu tłumaczyć na czym polega zamiatanie ścieżki. Chłopca jednak jakby w ogóle to nie interesowało, a całą swoją uwagę skupił na Aaronie. Wpatrywał się w niego swoimi dziecięcymi, wielkimi oczami jak w obrazek, przez co młody mężczyzna poczuł się trochę niezręcznie.

– Idziesz na polowanie? – spytał nagle uroczy blondynek, nie odrywając wzroku od zakłopotanej twarzy starszego kolegi. Aarona zdziwiła trafność tego pytania. Rzeczywiście wybierał się na polowanie, choć z początku nie zdawał sobie z tego sprawy. To go stawiało w roli faworyta tego wyścigu. Każdego tygodnia przynosił do garbarni co najmniej tuzin skór. Jeśli chodzi o polowania, w Larendiff nie było od niego lepszego. Sarny, jelenie, nawet wilki nie stanowiły dla niego najmniejszego problemu. Wytropić zwykłą dziewkę? – żaden problem.

– Właściwie masz rację. Idę na polowanie. – Zaspokoił ciekawość chłopca i uśmiechnął się do niego szczerze. Dziadek tymczasem widząc bezowocność pracy wnuka, postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i samemu zająć się zamiataniem. Mały Rod zanurzył zaś swoją małą rączkę aż po łokieć w kieszonce workowatych spodenek, które miał na sobie i usilnie zaczął za czymś grzebać. Po chwili wyciągnął z niej to czego szukał i pokazał Aaronowi. Na dłoni malucha leżała garść małych, czerwonych, soczyście wyglądających malin.

– Możesz sobie wziąć, ale tylko jedną – rzekło ze stanowczością dziecko. – Jak zjesz więcej to rozboli cię brzuch. Tak powiedział dziadunio – dorzucił chłopiec, jakby rzeczywiście zależało mu na komforcie brzucha swojego rozmówcy bardziej, niż na zachowaniu większości smakowitych owoców dla siebie.

Młodzieniec sięgnął ku wyciągniętej dłoni pełnej malin, wziął jedną z nich i obrócił w dłoni, bacznie się jej przyglądając, aż nagle go oświeciło.

– Skąd je masz? – Aaron kucnął, aby twarz jego i chłopca znalazły się na jednym poziomie. Rod sam poczęstował się jednym z owoców, a resztę schował z powrotem do kieszeni. Włożył smakołyk do malutkiej buzi i zaczął go przeżuwać, mlaskając przy tym niemiłosiernie, wciąż wpatrzony w skrępowanego zachowaniem dziecka mężczyznę.

– Od takiej ładnej pani z dwoma oczami. – Malec w końcu zdobył się na odpowiedź, której po części Aaron się spodziewał. Jedyne co go zaskoczyło to komentarz o dwóch oczach.

– Co było tak niezwykłego w tym, że kobieta miała dwoje oczu? – Zamyślił się Aaron, jednak szybko porzucił rozpatrywanie tego problemu, gdyż wydał się mu mało istotny. Ważniejsze było teraz, gdzie owa ładna pani się znajduje.

– Nie wiesz może, gdzie ta pani jest teraz? – spytał małego Roda, który wyciągnął ukradkiem z kieszonki kolejną malinę i nie zważając na ostrzeżenia staruszka włożył do ust szybkim ruchem, tak aby dziadek nic nie zauważył. Kiedy przeżuł z uśmiechem rozkoszy swój zakazany owoc, zbliżył się do Aarona i ruchem dłoni nakazał mu się jeszcze bardziej nachylić. Przyłożył dłonie do ucha swojego rozmówcy i rzekł dziecięcym szeptem, jakby przekazywał tajną wiadomość.

– Powiedziała, że idzie do Lasu Wrzasków. Prosiła, żebym nikomu nie mówił dlatego ciiii. – Przyłożył palec wskazujący do swoich ust, dając Aaronowi do zrozumienia, żeby trzymał gębę na kłódkę. Ten, rozbawiony całym rytuałem, powtórzył gest obiecując tym samym, że nie zdradzi tajemnicy. Starszy mężczyzna, który zamiatał spokojnie ścieżkę odchrząknął głośno i plunął na ziemię.

– Rod, czas wracać do miotły – rzekł starzec do wnuka. – Dziadek nie ma tych samych kości co dwadzieścia lat temu, nie będzie robił wszystkiego sam. – Wygiął się do tyłu trzymając się za plecy i wydał z siebie przedziwne stękanie. Chłopiec podbiegł do obolałego starca i chwytając za miotłę zaczął zmiatać ulicę wzbijając w górę kłęby kurzu.

– Dziękuję za pomoc Rod – podziękował Aaron prostując się, po czym zwrócił się do opiekuna małego chłopca. – Dobrego dnia Roe, niech Światłość cię nie opuszcza.

– I niech kieruje twoimi krokami. – Na pokrytej zmarszczkami twarzy starca pojawiły się kolejne, łączące kąciki jego wąskich ust i skrzydła mięsistego nosa. Roe radował się zawsze, gdy ktoś pozdrawiał go tymi zapomnianymi przez wielu słowami. Był człowiekiem prostym, ale niezwykle przywiązanym do tradycji i kultu Światła.

– Wiesz Aaronie, cieszę się, że jeszcze są ludzie, którzy w coś wierzą. – rzekł z cicha, a może raczej we własnych myślach. Tak czy inaczej, ten do którego te słowa były adresowane był zbyt daleko, aby móc je usłyszeć. – Wielu nie pamięta co zawdzięcza Światłu. A Ty, mimo, że nie możesz pamiętać, to jednak nie boisz się wierzyć.

– Powodzenia na polowaniu – krzyknął starzec do oddalającego się w stronę wschodniej bramy młodzieńca. Ostatnie słowo wypowiedział w taki sposób, że Aaron był już pewien, że ten stary pryk Roe podsłuchał jego rozmowę z małym Rodem i domyślił się o co chodzi z tym całym „polowaniem”. Odwrócił głowę w stronę starca, uniósł lekko kąciki ust i podniósł prawą rękę w grzecznościowym geście, po czym ruszył w swoją stronę. Stąpając pewnym, żwawym krokiem po utwardzonej ścieżce jedyne co miał w głowie to pytanie, czy wypieki na jego twarzy pojawiły się dopiero po komentarzu starego Roe apropos polowania, czy miał je przez całą ich rozmowę. A wszystko przez jeden, piękny, połyskujący w blasku słońca warkocz.

– Cholerny warkocz – westchnął Aaron i potarł się po przykrytym ciemnym, delikatnym zarostem policzku, który palił go od wewnątrz niby płonące stepy Balionu.

 

***

 

Dziadek siedział wygodnie na prostej, drewnianej skrzynce na liny, rozkoszując się rześkim chłodem cienia padającego na jego starą, zniszczoną przez bezlitosny czas twarz. Wpatrywał się w małego chłopca zamiatającego ulicę zdecydowanie za dużą dla niego miotłą.

– Coraz lepiej mu idzie – rzekł do siebie z nutą dumy w drżącym ze starości głosie. Zamknął oczy i wyobraził sobie wnuka trzymającego prawdziwy, stalowy miecz w silnej dłoni i walczącego z Rogatymi w obronie tego w co wierzy, tak jak on kiedyś. W czasach, gdy ludzie stawiali honor ponad życie, miłość ponad majątek i Światłość ponad wszystko inne. Jego przemyślenia przerwało mu delikatne pukanie małych paluszków w lewę ramię.

– Dziadku, dlaczego Aaron poszedł na polowanie bez żadnej broni? – spytał ciekawski Rod. Dziadek zbudzony jakby z głębokiego snu spojrzał w piękne, emanujące niewinnością oczy chłopca i niby uśmiechnął się do niego, niby do samego siebie.

– Bo widzisz mały – odchrząknął stary nie wiedząc co dokładnie powiedzieć wnukowi. – Istota na którą poluje nasz Łowca nie jest jak sarna, którą wystarczy wytropić, ustrzelić i poczekać, aż się wykrwawi. Nie, to piękne i niepowtarzalna stworzenie nie zostawia śladów, których zostawić by nie chciało. Mało który łowczy zdaje sobie sprawę, że to nie on decyduje kiedy wyruszy na polowanie, ale owa cudowna istota, której tak pragnie wykonuje pierwszy krok. Ona pierwsza zastawia pułapkę na swojego myśliwego. Oczarowuje go swoją dostojną, z pozoru niedostępną postawą i zgrabnym, zmysłowym ruchem swojego powabnego ciała. Gdy tropiciel jest gotowy oddać wszystkie swoje zdobycze, najwspanialsze trofea, począwszy od najlepszych skór po najbardziej majestatyczne z poroży, żeby tylko móc dotknąć tego osobliwego stworzenia, ono obdarza go spojrzeniem tak magicznym, że nawet ślepiec dostrzegłby jego niezwykłość. Jeśli łowczy da się wciągnąć w tę grę, będzie musiał wykazać się niebywałą ostrożnością i cierpliwością godną górskiego mnicha, aby zbliżyć się do niego choć o kilka kroków. Nie może być tu mowy o żadnej broni. Jeśli nasza piękna istota dostrzegłaby jakikolwiek podejrzany ruch całe starania poszłyby na marne i ta piękność ulotniłaby się z życia łowcy na zawsze. Jeśli jednak myśliwy wykaże się spokojem i wytrwałością, być może owa cudowna istotka pozwoli mu się zbliżyć i dotknąć jej urodziwego, harmonijnego ciała, które jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności idealnie wpasowuje się w jego dłonie, jakby było stworzone tylko dla niego i tylko on mógł zgłębić jego najskrytsze, najgłębsze tajemnice. Ciała, którego każdy element jest unikatowy i bezcenny, idealnie współgrający z całością. Jednak najważniejsze jest to co znajduję się wewnątrz tej cielesnej powłoki. Coś, co z czasem zaczyna nadawać rytm życiu łowcy.

Serce.

Uzmysławia on sobie wtedy, że od zawsze biło ono tylko dla niego, że zostało mu przeznaczone jeszcze zanim rozbłysła Światłość, a gwiazdy rozdarły niebo. To właśnie ono – Serce – jest celem, którego myśliwy tak pragnie. Ale aby je zdobyć, musi zrobić coś o wiele trudniejszego niż wyrwać z piersi, jak w przypadku leśnej sarenki. Aby zdobyć Serce tej niesamowitej istoty, musi wpierw oddać jej swoje własne. To czyn wymagający niebywałej odwagi, na którą stać w rzeczywistości tylko nielicznych mężów. Wielu rezygnuje nie będąc gotowym na takie poświęcenie, a wtedy to, czego tak bardzo pragnęli opuszcza ich na zawsze. Nie mogąc sobie poradzić z pustką, która pozostała w ich sercach, oddają je pijaństwu, pieniądzom, czy pierwszej lepszej zwierzynie, a to, co kiedyś w nich biło, przeznaczone dla tej jedynej w swoim rodzaju, wyjątkowej istoty, umiera powoli pogrążając się coraz głębiej w ciemność…

– Ale tak bez broni? To przecież musi być okropnie nudne. – Uwaga chłopca dała dziadkowi do zrozumienia, że przez dobrą chwilę mówił jak do ściany. – Poza tym przecież niebezpiecznie jest iść do Lasu Wrzasków bez choćby krótkiego noża, sam tak mówiłeś. Taką broń można ukryć nawet w spodniach, żadna istotka by go nie zobaczyła.

Słysząc to zdanie stary Roe prychnął pod nosem jak koń i podniósł się z drewnianej skrzynki stając na nogi.

– O nic się nie martw. – Uspokoił dociekliwego wnuka, starając się nie wybuchnąć śmiechem. – Aaron ma wszystko czego mu potrzeba.

Koniec

Komentarze

Spodobał mi się początek, może nie sama treść, ale sposób napisania. Potem było gorzej. Podejrzewam też, że z malin w kieszeni zrobiłby się dżem. Ogólnie wszystko zależy od tego, co dzieje się dalej.

Dzięki za komentarz i uwagę na temat malin. Nie pomyślałem o ich fizycznych właściwościach. :)

Nowa Fantastyka