„Mam złe wieści” – oznajmił ponurym głosem szef kontroli lotów.
Jego twarz na wyświetlaczu zadziwiająco przypominała lektora z któregoś z telewizyjnych serwisów informacyjnych. Wiadomości, które przekazywał, nie były dla nich nowością, bo tak jak i wszyscy pozostali ludzie na świecie jeszcze parę minut temu spoglądali w ekrany swoich telewizorów z nadzieją. Nadzieją, która skończyła się eksplozją i miliardem części rozrzuconych w atmosferze w miniaturowej parodii Wielkiego Wybuchu.
„Start się nie udał. To była katastrofa – już 20 sekund po oderwaniu się od Ziemi doszło do rozerwania poszycia kadłuba, a potem już reakcja łańcuchowa… Biorąc pod uwagę, że Rosjanom również się nie udało, nie mamy już scenariuszy ratunkowych… Myślę, że w tym momencie najlepiej pasują słowa Szekspira: reszta jest milczeniem…” – tu zamilkł i pochylił głowę.
Na pokładzie Międzynarodowej Stacji Orbitalnej zapadła cisza. Steven i Mark spoglądali na siebie z zaciśniętymi ustami i dłońmi złożonymi jak do modlitwy, jakby ciągle nie wierząc, że już się rozstrzygnęło, że stało się i już nic się nie zmieni.
Na drugim ekranie widzieli obraz z CNN: ujęcia z miast całego świata – tłumy spoglądające na ekrany rozstawione na placach, ekrany, na których widoczne było niebieskie niebo i powoli rozpraszająca się chmura, która jeszcze chwilę temu była ich posłańcem, Gabrielem wysłanym po to, by ognistym mieczem strącił Szatana do piekieł.
Anioł jednak stracił swój miecz. Paradoksalnie, właśnie teraz bardziej przypominał anioła, niż gdy był zamknięty w metalowym kadłubie rakiety. Wybuch sprawił, że opuścił swoją fizyczną powłokę, w dymie i ogniu odmalował swój skrzydlaty eteryczny kształt.
Szatan jednak pozostał tam, gdzie był, i z każdą chwilą coraz bardziej przybliżał do Ziemi nieuniknioną już zagładę.
Wielu wiedziało, że prędzej czy później coś takiego może nastąpić. Okolice Układu Słonecznego upstrzone są kosmicznymi śmieciami i trajektoria któregoś z nich w końcu musiała natrafić na Ziemię. Szatan jednak uderzył w momencie, w którym kosmiczny przemysł był w poważnym kryzysie. W którym cały świat był w poważnym kryzysie, gdyż pieniądze jak nigdy wcześniej miały władzę nad ludzkim losem.
Na przestrzeni kilkunastu lat rola rządów poszczególnych państw wygasała w cieniu interesów ogólnoświatowych korporacji, a strategiczne projekty zostały przesłonięte krótkowzrocznymi inwestycjami nastawionymi wyłącznie na zysk. Program kosmiczny stał się własną karykaturą, gdy po raz pierwszy liczba turystów na Międzynarodowej Stacji Kosmicznej przerosła liczbę naukowców. Pieniądze jednak nie szły na rozwój i eksplorację kosmosu, a wyłącznie na tworzenie kosmicznych hoteli, które już wkrótce miały zacząć służyć ziemskim miliarderom.
Arthur oczywiście doskonale o tym wszystkim wiedział – sam był szefem jednej z trzech największych ziemskich korporacji.
Tego dnia kosmiczne hotele były jednak jeszcze pustymi szkieletami, a jedyną ludzką kolonią poza powierzchnią planety pozostawała stacja, na której znajdowali się Arthur, Stephen, Mark, Sandeep i Maya.
Jak sobie powoli zaczęli zdawać sprawę, będzie to też miejsce, w którym umrą ostatni przedstawiciele ludzkiej rasy.
Maya, która jak dotąd trzymała się nieźle, załkała cicho, po czym zamilkła, znów zaciskając usta i patrząc bez ruchu przez wizjer na ziemski glob.
Arthur również odwrócił wzrok od ekranu i spojrzał na Ziemię. Już za tydzień ten błękit ustąpi pożodze i pyłowi. Tysiące lat ludzkiej cywilizacji, miliony lat ewolucji w jednej niewyobrażalnej chwili zostaną wymazane z ksiąg wszechświata. Przez chwilę kontemplował tą myśl, po czym przez drugi wizjer spojrzał na dziurę w niebie, na ciemny obiekt, który przysłaniał światło gwiazd i powoli zmierzał na swoją randkę z kolebką ludzkości.
Szatan.
Wygląda na to, że za te kilka milionów dolarów Arthur kupił sobie najlepsze miejsce do oglądania najbliższego kosmicznego spektaklu.
Jedyne miejsce, z którego będą mogły rozbrzmieć oklaski, gdy kurtyna zapadnie i widowisko się skończy.
*****
Patrzyli jak urzeczeni na ciemną kulę, która coraz szybciej zbliżała się do powierzchni Ziemi.
Była ogromna. Z obliczeń, które przeprowadzili naukowcy, wynikało, że jej uderzenie najprawdopodobniej zniszczy atmosferę i spowoduje odparowanie większej części oceanów. Gdy podawali te wyniki, trudno było w to uwierzyć, spoglądając na odległą, niewielką kropkę, gdy jednak znalazła się ona już u naszych bram, nikt nie wątpił, że oto mamy do czynienia z apokalipsą.
Szatan.
Arthur zasiadł przed ekranem. Większość telewizji przestała nadawać już kilka dni wcześniej, pozostało jednak kilka kanałów z obrazem z automatycznych kamer. Ludzie na kolanach, ludzie płaczący, ludzie biegający wokół, opuszczone miasto, miasto w ogniu, grupowa orgia, grupowy mord, grupowe samobójstwo, samotne samobójstwo, samobójstwo efektowne – to główne tematy, które przewijały się na ekranie.
Nie było nic specjalnie dziwnego w tym, że w tej chwili kościoły przeżywały oblężenie, a ateistyczne dotąd kraje Europy Zachodniej nagle stały się areną, na której na wyścigi okazywano swoją miłość do Boga.
Arthur pomyślał, że to dość zabawne: kochać Boga w chwili, gdy ten zabiera nam wszystko. Może to po prostu kwestia porównania? Gdyby zabierał tylko mnie, byłbym wściekły i nieszczęśliwy, gdy jednak mój sąsiad, wszyscy znajomi i nieznajomi również padną ofiarą boskiego gniewu, żal nie jest taki wielki – uśmiechnął się w myślach i spoglądał dalej.
Spora część ludzi doszła również do wniosku, że nie ma na co czekać i nic więcej w życiu ich już nie spotka, zniknęły więc wszelkie bariery moralności, poprawności i cywilizacji, a górę wzięły podstawowe instynkty.
Gdy rządy przestały się nawet starać zaprowadzić porządek, na ulicach szybko zapanowały gromady młodych uzbrojonych mężczyzn, którzy szukali wszelkich możliwych okazji do gwałtu i mordu.
Amerykańskie ulice wielkich miast stały się terenem otwartej wojny – kraj, w którym każdy posiadał broń, nie był miejscem, które dałoby się opanować zdziesiątkowaną armią.
Sandeep dwa dni wcześniej dowiedział się, że jego żona i córka zostały zgwałcone we własnym mieszkaniu. Żona nie przeżyła. Od tego czasu nie odezwał się ani słowem.
*****
Na chwilę przed uderzeniem powierzchnia Szatana rozjarzyła się od strony Ziemi, gdy ta jego część zetknęła się z ziemską atmosferą. Powolny, wydawałoby się z tej odległości, ruch był jednak niezwykle szybki i już w kilkadziesiąt sekund później oślepiający błysk pojawił się w miejscu, gdzie zetknęły się oba ciała.
W tej chwili jednak miejsce to znalazło się za horyzontem i dopiero za kilkadziesiąt minut załoga stacji będzie mogła oglądać ciąg dalszy pogrzebu ludzkości.
Przerwa na reklamy, pomyślał Artur i zmienił kanał.
Ekran sprawił, że dramat, który oglądali przez wizjer, przestał być niemy. Nie był tylko majestatycznym tańcem dwóch ciał niebieskich zmierzających do burzliwej schadzki – wypełnił się też modlitewnym śpiewem, histerycznym krzykiem, błaganiami do Boga i ostatecznym, nieodwołalnym potężnym grzmotem, który roznosił się po atmosferze całego globu.
Tuż przed uderzeniem tylko czternaście stacji nadawało sygnał z Ziemi. W tej chwili było ich już jedynie osiem.
Zniknęły wszystkie te, które znajdowały się relatywnie blisko miejsca uderzenia, czyli okolic Morza Śródziemnego.
Z Europy nadawało jedynie londyńskie BBC, które pokazywało ostatnie zarejestrowane chwile z okolic Krymu – ogromny cień rzucający się na powierzchnię Ziemi, narastające wstrząsy i w końcu niezwykły obraz morza uderzającego o brzeg, pochłaniającego wybrzeże, unoszącego się jak do pocałunku.
Ziemia wita swojego gwałciciela z wilgotnymi ustami, pomyślał Arthur.
Cień zamienił się w jasność i ogień – i sygnał się urwał.
Sygnał z BBC przeniósł się teraz do Londynu, by pokazać wydarzenia na żywo: milczących ludzi klęczących w Hyde Parku, spoglądających z rezygnacją i przerażeniem na horyzont, niewiedzących, co nadejdzie – czy niszcząca fala tsunami ze wzburzonego morza, czy ognista fala umierającej atmosfery.
Pośród konwulsyjnych wstrząsów sygnał zanikł.
Siedem.
Stephen zaczął krzyczeć i uspokoił się dopiero, gdy Maya wyszeptała mu coś do ucha, drżał jednak nieopanowanie, a jego dłonie zaciśnięte na pobliskim uchwycie zbielały zupełnie.
Jego rodzina mieszkała w Londynie – przez ostatnich kilka dni bezskutecznie starał się z nimi skontaktować, gdyż od katastrofy Gabriela systemy łączności były przeciążone, a prywatne rozmowy miały niski priorytet.
Arthur spojrzał przez wizjer. Ziemia wyglądała niemal tak jak zawsze – nie było jeszcze widać nadchodzącej zagłady.
Przełączył kanały – Bombaj zamilkł, Johannesburg również.
Pięć.
*****
Zero.
Minęło zaledwie kilkanaście godzin od uderzenia, a wystarczyło to, by osiem miliardów ludzi przestało istnieć.
Pozostali tylko oni, spoglądający z oddali na płonące piekło w miejscu, gdzie jeszcze niedawno kwitła cywilizacja.
Pięcioro.
Kilka godzin później wszyscy położyli się spać, pijani przemyconym spirytusem.
Arthur otworzył oczy. Cicho przemieścił się w kierunku drzwi i powoli opuścił sypialną kwaterę. Równie cicho zasunął właz, wprowadził kod blokujący i przeniósł się do pomieszczenia kontrolnego.
Uśmiechnął się w myślach. Przez wizjer przyglądał się miejscom, gdzie kiedyś stały miasta, które odwiedzał, morza, w których pływał, drogi, po których jeździł. Droga, na której trzy lata temu jego żona i trójka dzieci straciły życie, uwięzione w płonącym samochodzie.
Droga, na której na kolanach płakał, błagał o cud a w końcu przeklinał Boga, patrząc, jak ich ciała trawi ogień i ustają ostatnie konwulsje.
Spoglądał na miejsca, gdzie kiedyś stały jego fabryki, jego laboratoria, firmy i instytuty, gdzie sztaby ludzi pracowały nad tym, by każdy jego dolar przyniósł dwa kolejne, a NASA, ESA, chińskie, indyjskie i rosyjskie programy kosmiczne nie mogły się obejść bez produkowanych przez niego podzespołów.
Miejsca, gdzie przy jego udziale powstawały części do statków, pojazdów wojskowych i kosmicznych. Miejsce, gdzie powstał materiał stanowiący spoiwo kadłuba Gabriela.
I systemy kontrolne Międzynarodowej Stacji Kosmicznej.
Od niechcenia wprowadził na klawiaturze kod, dwukrotnie potwierdził. Odepchnął się od konsoli i zawisł przed wizjerem, jedną dłonią trzymając się uchwytu na ścianie, a drugą ściskając butelkę spirytusu, którą opróżniał powoli, smakując jak najlepszą whisky.
Starał się nie słuchać słabnących uderzeń pięści i krzyków z kwatery sypialnej, z której powoli uciekało powietrze.
Cud nie nastąpił.
Jeden.