- Opowiadanie: Longin - Zamach

Zamach

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Zamach

– Ajajaj! – zakwilił Henryk Kolanko, rozstając się z kolejnym włosem na nosie.

– Jeszcze tylko jeden. Wykapany z pana prezydent, ale coś zbyt bujnie pana natura owłosiła – zachichotała charakteryzatorka. Faktycznie, Henryk w roli sobowtóra Johna Fitzgeralda Kennedy’ego był nader przekonujący. Może trochę zbyt chropawy, z pewnością nadmiernie porośnięty – krzaczaste brwi, kępki włosów wystające z nosa, no i te komiczne pojedyncze egzemplarze na jego powierzchni – niemniej po okiełznaniu tego gąszczu podobieństwo było uderzające.

Dotychczas tego typu zabiegów depilacyjnych na twarzy Henryka dokonywała wyłącznie jego żona, gotowa nadwyrężyć zgodność pożycia małżeńskiego w imię estetyki. Jednak teraz Danuta Kolanko przebywała ponad osiemset mil na północny wschód od Fort Worth, gdzie testowano cierpliwość jej męża. Lepiąc pierogi z kapustą w restauracji na Jackowie, co chwilę podmuchiwała w tleniony kędzior, który wymsknął jej się spod czepka i gilgotał ją w usta. Nie dała się ponieść rozdrażnieniu, tylko dlatego, że jej emocje krążyły wokół poważniejszego problemu. Myślała intensywnie o Henryku. Tydzień temu jej małżonek bezceremonialnie oznajmił, że wyjeżdża do pracy na budowę w Atlancie i nie wie, kiedy wróci. Od ponad pół roku Henryk pozostawał bez stałego zatrudnienia. Dorywcze zajęcia nie pokrywały kosztów utrzymania, które stawały się dla nich obojga coraz większym obciążeniem. Dlatego Danuta specjalnie nie oponowała. Teraz uznała to za błąd. Tuż po wyjeździe Henryka zaczęły ją zjadać obawy, że ta historia może mieć drugie dno. Uczucie między nimi już dawno straciło płomienność, a za jej mężem od zawsze oglądały się kobiety. Danka nie wiedziała, że pięć miesięcy temu Henryk brał udział w castingu na statystę do dokumentu. Rzecz miała traktować o przestępczym Chicago pod rządami Ala Capone. Kolanko odniósł wrażenie, że wzbudził zainteresowanie komisji, ale ostatecznie jego kandydatura nie została rozpatrzona pozytywnie. Przynajmniej nie przez komisję filmową. Ponad cztery i pół miesiąca później na ulicy zaczepił go wyelegantowany facet w irytująco przekrzywionym kapeluszu. Podał się za pracownika sztabu urzędującego prezydenta. Machnął Kolance przed nosem legitymacją służbową i przypomniał mu jego występ w castingu. Jak twierdził, jeden z członków komisji wyłowił Henryka spośród kandydatów ze względu na jego uderzające podobieństwo do urzędującego prezydenta. Informacja powędrowała zaprzyjaźnionymi kanałami do administracji i wzbudziła zainteresowanie na samej górze. Następnie elegant skołował Kolankę propozycją dobrze płatnej sesji zdjęciowej. Jeśli sobowtór okazałby się fotogeniczny, byłby to wstęp do nieźle rokującej kariery zawodowej, polegającej na zastępowaniu pierwszego obywatela USA w niektórych sytuacjach publicznych. Kolanko dał się uwieść tej wizji. Nie tylko dlatego, że potrzebował pieniędzy, a pozostawanie na utrzymaniu żony wpędzało go w kompleksy. Decydująca była na wpół uświadomiona chęć przeżycia przygody. Wyrwania się z marazmu Jackowa. I skostnienia, które wpełzło w jego życie małżeńskie, naznaczając je coraz trudniejszym do zniesienia chłodem. Dlatego opuszczając Chicago, Kolanko wcale nie nastawiał się na to, że kiedyś wróci.

– Ajajajajaj! – zakwilił, gdy cebulka włosowa wysłała pożegnalny komunikat do jego mózgu.

– Oj, no, jak dziecko. Kawał chłopa, a taki piskliwy, nie wstyd panu? – zaszczebiotała filuternie wizażystka.

Henrykowi było wstyd – ale względem Danki. Gdy ruszył w nieznane, okłamując ją co do celu podróży, tknął go niepokój, który narastał proporcjonalnie do liczby przebytych kilometrów. Ta niepewność rozbudziła w nim wyrzuty sumienia i nawet jakąś dziwną tęsknotę za żoną, a może bardziej za więzią, która kiedyś spajała ich związek. Było jednak za późno na rozterki, Kolanko wiedział, że musi wziąć się w garść i odnaleźć w nowej sytuacji. Na miejsce dotarł trzy dni temu. Zakwaterowano go w pokoiku na poddaszu posesji położonej na obrzeżach Forth Worth, niedaleko Dallas. Tuż po przybyciu został przemaglowany przy użyciu wykrywacza kłamstw przez łysego mężczyznę o dużych błękitnych oczach i nieruchomych powiekach, który wyglądał, jakby trafił tu przypadkiem, po drodze do zupełnie innego układu słonecznego. Henryk musiał sięgać do najgłębszych zakamarków swojego życiorysu, by zaspokoić ciekawość łysielca. Opowiedział też sumiennie o wszystkich – na ile je pamiętał – znajomościach, zawartych podczas pobytu w USA, i zreferował swoje perypetie zawodowe po tej stronie Atlantyku. Zaraz po przesłuchaniu do pomieszczenia wpadł tajniak z aparatem, nawet niepróbujący udawać, że jest profesjonalnym fotografem, i w trakcie jednominutowej sesji oślepił Kolankę fleszem na dobrych kilka minut. Od tego momentu sobowtór przywódcy północnoatlantyckiego imperium czuł się jak zbędny mebel, ignorowany lub przestawiany z kąta w kąt przez nerwowych facetów w garniturach, którzy milkli na jego widok, choć i bez tego nie byli zbyt rozmowni. Tylko jeden, pucułowaty, niski typek, obdarzał go nienaturalną serdecznością, która w gruncie rzeczy sprowadzała się do sugestii, by Kolanko możliwie najrzadziej opuszczał pokój. Henrykowi nie chciało się wchodzić w scysje, ale czuł niemiłosierny ścisk w głowie, gdy pozostawał w swoich czterech ścianach. Na szczęście nerwowi faceci to pojawiali się, to znikali jakimiś nieregularnymi falami, a Kolanko czyhał na momenty, gdy dom wydawał się dostatecznie wyludniony, by móc swobodnie wychylić nos z pokoju. Wczoraj próbował zapuścić się aż na ganek, ale zanim zrównał się z futryną, wyrósł przed nim dryblas, który najwyraźniej potrafił przekazywać myśli bez użycia słów, bo Henryk, nie ryzykując próby nawiązania kontaktu, taktownie wykonał zwrot i skierował się na poddasze, po drodze zahaczając o barek.

Kosmetyczka nie odpuszczała. Po uporaniu się z owłosieniem na twarzy Henryka, skupiła się na defektach niedostrzegalnych dla niewprawnego oka. Bruzdy, zmarszczki, wykwity – wszystko znikało pod warstwami pudru i innych, nienazwanych specyfików. Kolanko coraz bardziej wiercił się w fotelu i kilkakrotnie ledwie się powstrzymał, żeby nie parsknąć pod wpływem swędzenia w nosie.

– Powinniśmy byli pana uśpić – orzekła charakteryzatorka i spoliczkowała Henryka pędzlem, wieńcząc dzieło wizażu.

Kolanko rozprostował kości i przejrzał się uważnie w lustrze, wyraźnie zaskoczony zmianami, jakie zaszły w jego aparycji. W tym momencie w drzwiach wyrósł pucułowaty typek, który uraczył odbicie Kolanki szerokim uśmiechem.

– Z bezrobotnego na prezydenta – to lepsze niż od pucybuta do milionera! – zarechotał.

Henryk miał ochotę odparować cwaniakowi zgrabnym tekstem, ale nie miał pomysłu na ripostę. Od początku czuł się jak kłoda, a ostatnie dni spędzone w izolacji nie sprzyjały pobudzeniu elastyczności umysłu.

– Dobra, panie Henryk, niech się pan odzieje po prezydencku, bo dzisiaj wielki dzień. Za pół godziny wyruszamy – zakomenderował pucułowaty, puszczając oczko do przeciskającej się obok niego charakteryzatorki.

– Mogę o coś zapytać? – zdobył się na odwagę Kolanko.

– Wal – zachęcił go rozmówca.

– Nie boicie się, że dam plamę? Przecież nigdy nie robiłem takich rzeczy – wystękał sobowtór.

– Eee… A co to za filozofia? Przejazd samochodem i machanie rączką. Tylko niech pan pamięta o uśmiechu – szeroookim – zademonstrował, szczerząc zęby.

Wszystko coraz bardziej przypominało farsę. Kolanko dopiero dzisiaj rano dowiedział się, że za kilka godzin będzie zastępował prezydenta podczas przejazdu limuzyną z lotniska w Dallas. Był zbyt oszołomiony całą sytuacją, żeby zdążyć się zestresować. Zastanawiał się, czy rzucanie go od razu na głęboką wodę to metoda, prowizorka czy misterny plan, w którego tajniki nie został wprowadzony.

– Jak to jest? Zaczyna się kampania wyborcza, a wy ściągacie sobowtóra prezydenta praktycznie z ulicy i wypuszczacie go bez przygotowania przed cały naród? – dociekał Henryk.

– Po pierwsze, wszystko jest przygotowane. Po drugie, pan ma do wykonania prostą robotę i ani jednego powodu do zmartwień. Po trzecie, płacimy panu za to więcej forsy, niż zarobił pan przez cały rok na Jackowie. Po co te rozterki? Poprzedni sobowtór opuścił nas w trybie nagłym, że tak to ujmę. Powikłania pogrypowe. Musieliśmy znaleźć zastępstwo, dlatego zorganizowaliśmy parę castin… – pucułowaty ugryzł się w język.

– Zorganizowaliście? – Henryk wykazał się czujnością.

– Zorganizowaliśmy sieć kontaktów i uczuliliśmy parę osób na nasze potrzeby – wycedził pucułowaty.

– A to dobre… Ciekawe, jak tam wasz film się kręci. A niech mi pan jeszcze wyjaśni, dlaczego prezydent potrzebuje sobowtóra do przejazdu limuzyną we własnym kraju? – Kolanko robił się nieustępliwy.

– Henry – skup się i posłuchaj mnie uważnie. To dla ciebie nowa rzeczywistość. Nie pozwól, żeby cię przerosła. Potrzebujesz czasu, żeby się wdrożyć i zrozumieć. U nas pewne rzeczy działają inaczej. Muszą działać inaczej. A ty musisz zrozumieć, że pracujemy dla dobra kraju. To jest też twoje dobro. I twojej żony. Pomyśl o sobie i o Dance. Ten kraj to potęga, a prezydent jest jej gwarantem. To dobro narodowe. Musimy chuchać na zimne, bo żyjemy w napięciu, którego ty na co dzień nie odczuwasz. Zagrożenie nuklearne mamy częściej niż strzelaniny wśród czarnuchów. Co ja gadam – ono jest nieustanne. Niedawno mieliśmy kryzys kubański, wcześniej ten świr McCarthy wyciągał sowietów z naszej administracji jak Houdini króliki z rękawa, a chłopaki w naszej firmie od lat mają ciężką paranoję. Najlepsze jest to, że mają rację. To zdrowa paranoja i dzięki niej ludzie tacy jak ty – i twoja żona – mogą spać spokojnie. Są bezpieczni. Teraz ty nam pomagasz i wiesz co? Możesz być z siebie cholernie dumny. A teraz uszy do góry, wdziewaj ten gajer i czekam na ciebie w salonie – skończył tyradę mocno już zaróżowiony pucułowaty. Kolanko wysłuchał tego wywodu w osłupieniu i niewiele z niego zrozumiał. Poza tym, że wyczuł w nim nutę szantażu. Niemając zbyt wielkiego wyboru, sięgnął po garnitur dyndający na wieszaku i zaczął się przebierać.

Henryk nigdy wcześniej nie leciał helikopterem. Teraz z wysokości półtora kilometra obserwował nieznośnie geometryczny rozkład ulic między Forth Worth, a bazą sił powietrznych w Carswell. Na tle widoku z okna przed oczami przewijały mu się możliwe scenariusze wydarzeń. Ktoś zdetonował bombę w jego smętnym jackowskim grajdołku, a on błądził po omacku w chmurze pyłu, zbierając kawałeczki swojego małego, intymnego świata i zastanawiając się, ile z tego rumowiska zdoła ocalić. Wszystkie wizje przyszłości rozbijały się o znaki zapytania wyrastające za każdym zakrętem. W końcu rojenia zlały się w kolorową plamę, na której zaczął kiełkować strach. Kolanko bał się, że podpisał cyrograf, wszedł na drogę bez odwrotu i nieświadomie oddał swój los we władanie mrocznych sił. Ocknął się z tych deliberacji, gdy maszyną zarzuciło na boki. Byli tuż nad płytą lotniska. Helikopter osiadł miękko na ziemi, a pucułowaty energicznym gestem ręki zaprosił Henryka do wyjścia. Nieopodal helikoptera czekał autobus. Kolanko przeciągnął wzrokiem po hangarach lotniska i imponujących wojskowych transportowcach.

– John, kochanie, czekam tu od godziny, co was tak długo zatrzymało? – dobiegł go słodki głos. Henryk poczuł na policzku wilgotny pocałunek i wzdrygnął się zaskoczony. Znał tę kobietę. Widział ją dwa albo trzy razy w życiu – w telewizji i dzienniku albo jakimś kolorowym czasopiśmie. Nasunęło mu się porównanie z Danką. Jego lekko pulchnawa żona miała ładne rysy twarzy, ale wpisane w pewną pospolitość urody. Istota, która właśnie włożyła mu rękę pod ramię, była z zupełniej innej gliny. Kolanko doznał wrażenia, że po raz pierwszy w życiu ociera się – w sensie dosłownym – o arystokrację. Nie chodziło po prostu o piękno. Dystyngowana, szczupła kobieta w różowym kostiumie nie rozbudziła jego instynktów. Ale promieniała jakimś eterycznym blaskiem, który Kolanko – jak to odczuwał – zanieczyszczał samą swoją człapowatą obecnością.

– Ale… To pomyłka. Ja jestem tylko sobowtórem – odparł nieprzytomnie. Kobieta wybuchnęła perlistym śmiechem.

– Pan faktycznie trochę z księżyca jest – skwitowała

– Faktycznie? – zainteresował się Henryk.

– Oj, proszę się nie boczyć. Chodzą plotki, że z pana ponurak. Ja nie jestem tą panią, o której pan myśli, że nią jestem. Tylko niech pan się nie gniewa, proszę się natychmiast uśmiechnąć – rozkazała kokieteryjnie.

Henryk wykonał polecenie, unosząc niemrawo kąciki ust. Przeszło mu przez myśl, że może jego rozterki są przesadzone i zwyczajnie niezbyt męskie.

– O! I tak ma zostać. Tylko proszę się uśmiechać naturalnie. Jest pan prezydentem najwspanialszego kraju na świecie. A ja jestem pańską żoną. I nic tutaj nie jest na niby – z iskrami w oczach przekonywała kobieta, którą z łatwością można by wziąć za Jacqueline Kennedy.

– Dobra, kończymy ten piknik. Zapraszam jaśniepaństwa do autobusu – burknął apodyktycznie pucułowaty.

– Gbur – parsknęła pod nosem z udawanym oburzeniem żona prezydenta.

W samolocie siedzieli obok siebie. Kolanko tuż po zajęciu miejsca jednym haustem wypił szklankę whisky i poprosił stewardessę o kolejną. Alkohol uwolnił go z onieśmielenia.

– Jeśli pani nie jest… tą panią, to kim pani jest? – zagaił

– A pan kim jest? – odparowała bez cienia uprzedniej subtelności.

– Jeśli pana interesuje moje prawdziwe imię, to powiedzmy, że jestem Cassandra. A jeśli pana interesuje moja przeszłość, to proszę bardzo: studiowałam literaturę, byłam kelnerką, modelką, hostessą w kasynie, sekretarką gangstera, który udawał inwestora z branży nieruchomości, potem uciekinierką, a potem tancerką w klubie go-go – wyliczyła jednym tchem, niepozostawiając miejsca na domysły.

– Wie pan, jakiś czas temu byłam na skraju załamania nerwowego. Pewnego dnia obudziłam się o wschodzie słońca. Wstałam, podeszłam do okna i nagle stwierdziłam, że kocham życie. Tak po prostu – wyznała bez wyraźnego związku z poprzednią wypowiedzią.

Henryk opróżnił drugą szklankę whisky.

– Mnie, proszę panią, życie znudziło, potem przerosło, a teraz, mam wrażenie, rozmywa się. Nie potrafię tego wyjaśnić – zwierzył się Kolanko, przesadnie akcentując wyrazy, jakby zgłaszał pretensję do niewiadomego adresata. Resztę lotu spędzili w milczeniu.

Podróż trwała kilka minut. Wysiadając, Henryk stwierdził, że jest na lekkim rauszu. To uczucie wywołało w nim beztroskę. Kolanko wyobraził sobie historyjkę z własną osobą w roli głównej. Ucieka przed gangsterem, udającym inwestora z branży nieruchomości, zatrzymuje się w parszywym motelu na jakichś pustynnych peryferiach bez pomysłu na ciąg dalszy życiorysu, upija się do nieprzytomności najtańszym bourbonem, następnie budzi się nad ranem, spogląda przez okno i doznaje olśnienia – w sensie dosłownym. Nad pustynią unosi się wielki, świetlisty dysk. Na tle wypływającej z niego stożkowej poświaty, sięgającej ziemi, rysują się postacie jego zmarłych rodziców, dziadków i chrzestnych: stryja Ryśka z ciocią Krystyną, bez których wsparcia ani on, ani Danka nie mieliby szans na paszporty i wyjazd za granicę. Uśmiechają się, machają do niego pozdrawiająco, ale nie przyzywająco. Na Henryka spływa błogość. I zostaje brutalnie przerwana przez wypowiadającą jego imię Cassandrę. Gdy Kolanko ocknął się z mrzonki, stwierdził, że stoi nieruchomo jak pień, z uśmieszkiem przylepionym do twarzy i wzrokiem utkwionym w biuście niezbyt urodziwej kobiety mocno po pięćdziesiątce. Matrona spoglądała na niego z lekkim zaniepokojeniem, w czym sekundował jej stojący obok mężczyzna, prawdopodobnie jej mąż. Kolanko, oczyma wyobraźni, zobaczył całą sytuację z zewnątrz. Po uświadomieniu sobie, jak idiotycznie wygląda w tej scenie, spurpurowiał na twarzy i zakrztusił się przy próbie chrząknięcia, które miało na celu rozładowanie konsternacji. Cassandra zareagowała szybko i przytomnie, klepiąc go po plecach.

– Przepraszam państwa, mąż jest na lekach. Przywiózł z Filipin jakiś paskudny wirus i doktor Kevorkian poi go mieszanką, która stawia na nogi, ale nieco stępia zmysły – wyrecytowała ze swadą.

– John, to państwo Nellie i John Connally, zarządzają tym stanem, a ja jestem Jackie – tak, gdybyś zapomniał – zaświergotała do załzawionego Henryka, wzbudzając powszechną wesołość. Gubernator podał dłoń Kolance, ale jego żona, najmniej rozbawiona sytuacją, poprzestała na powściągliwym skinieniu. Dookoła nich tłoczyli się dziennikarze, trzymani na dystans przez agentów Secret Service. Kawałek dalej, za barierkami, podrygiwał tłum gapiów, machających proporczykami i tabliczkami z wyrazami poparcia dla Kennedych. Cassandra pociągnęła Henryka za rękaw i para udała się na powitanie wyborców. Kolanko intensywnie napinał mięśnie twarzy, próbując uzyskać uśmiech, który nie wyrażał jego aktualnego stanu ducha. Na szczęście maskarada nie trwała długo. Tajniacy sprawnie przestawili zwrotnicę i pokierowali Henryka z partnerką do samochodu. Cassandra dyskretnie wepchnęła wciąż oszołomioną głowę państwa na tylne siedzenie granatowego lincolna. Z przodu już wygrzewali miejsca państwo Connally. Henryk ponownie poczuł pocałunek na swoim policzku i nie był już pewien, czy powinien się wstydzić, czy uśmiechać. Limuzyna ruszyła.

Prezydencki kabriolet toczył się przedmieściami Dallas w towarzystwie policyjnej obstawy na motorach. Tuż za lincolnem podążał cadillac wypełniony agentami Secret Service. Czterech z nich zajmowało miejsca w aucie, czterech stało na stopniach nadwozia i zataczało wzrokiem szerokie kręgi, skanując wiwatujący tłum. Kolanko prześlizgiwał się rozmemłanym spojrzeniem po radosnej tłuszczy. Od czasu do czasu machał ręką i rozsyłał nieśmiałe uśmiechy. Nie miał nastroju na kontakt z ludźmi, nawet na rozmowę z Cassandrą, chociaż czuł do niej wdzięczność i pewien podziw za przytomność umysłu, jaką zademonstrowała na lotnisku. Podróż była monotonna, a hałaśliwy, gestykulujący tłum przytłaczał Henryka. Cassandra najwyraźniej też miała ochotę uwolnić się od pompy przedwyborczego ceremoniału, bo w pewnym momencie przeciągle ziewnęła, a następnie figlarnie uszczypnęła współpasażera w udo, nie przejmując się konwenansami. Henrykowi przemknęło przez myśl, że była tancerka go-go ma pewnie mniej zahamowań natury obyczajowej niż zwykłe kobiety, ale w sekundzie zawstydził się tego spostrzeżenia. Jednocześnie uświadomił sobie, że Cassandra zaczyna go pociągać seksualnie, choć podczas pierwszego kontaktu spoglądał na nią raczej jak na dzieło sztuki niż kobietę. Przez chwilę dał się ponieść wodzom fantazji, ale gdy zabrnął już w swoich wizualizacjach dosyć daleko, przed oczami wyświetliła mu się pogodna twarz Danki w lokówkach – i Kolanko zawstydził się po raz kolejny.

Konwój wjeżdżał do Dealy Plaza. Tłum wiwatował coraz huczniej i natarczywiej, jakby poparcie dla prezydenckiej pary nabierało niezdrowej przesady. Z przedniego siedzenia odezwała się Nellie Connally.

– Panie prezydencie, nie da się powiedzieć, że Dallas pana nie kocha – rzekła z chłodną uprzejmością. Kolanko uśmiechnął się nerwowo i potwierdził spostrzeżenie skinieniem głowy.

– Jak można nie kochać takiego przystojniaka? – wypaliła Cassandra, muskając Kolankę grzbietem dłoni po policzku, i zaniosła się śmiechem. Nellie spojrzała na nią lodowato i odwróciła głowę. Henryk się zmieszał. Nie spodobało mu się to zachowanie. Dostrzegł w nim cień sarkazmu, a nawet – bał się tej myśli – pogardy. Zastanawiała go ta dwoistość Cassandry – z jednej strony subtelnej, powabnej, z drugiej przesadnie rześkiej i podszytej jakąś drapieżnością. Doszedł do wniosku, że powinien zachować więcej ostrożności w relacjach z tą kobietą. Na razie zmagał się z innym problemem. Nieznośnie uwierała go bielizna, ale bał się pochopnych posunięć na oczach wpatrzonego w niego tłumu i z modliszką u boku. Dlatego, zamiast zdecydowanym ruchem usunąć przyczynę dyskomfortu, co chwilę nerwowo naciągał lewą nogawkę spodni.

Kawalkada skręcała teraz z Houston Street w Elm Street. Kolanko obrzucił spojrzeniem budynek Teksańskiej Składnicy Książek Szkolnych, którą właśnie mijali. Przysadzista bryła skojarzyła mu się z dużym klockiem zabawką. Przyszło mu do głowy, że z podobnych klocków składa się wielka polityka, a on sam jest jednym z takich elementów, swobodnie przestawianych, doczepianych i strącanych przez doświadczonych budowniczych. Ale ci budowniczowie, choć parają się odpowiedzialną sztuką, są trochę jak dzieci, które wznoszą konstrukcje w poczuciu doniosłości swojego dzieła. Taka budowla w oczach maluchów staje się na chwilę centrum wszechświata, kluczowym punktem odniesienia. Polityczni murarze też są zafiksowani na swojej wizji. Często ścierają się ze sobą, forsują odmienne rozwiązania, czasem wymieniają słabe ogniwo, zepsuty element, ale na dłuższą metę współpracują ze sobą w tej zabawie i napawają się jej majestatem, który przecież jest tylko ich urojeniem. W oczach Boga, w którego Henryk wierzył na swój letni, niepraktykujący sposób i którego przywołał właśnie na świadka swoich rozważań, te wielkie konstrukcje są jak pacholęce zabawy w oczach rodziców. Jednym i drugim towarzyszy zaangażowanie, często przechodzące w zacietrzewienie i żądzę pierwszeństwa. Bo każdy chce zaznaczyć swój wkład w ustawienie wierzchołka budowli. Ciąg skojarzeniowy Henryka wchodził właśnie w następny zakręt, gdy został wykolejony przez wpijające się w pachwiny slipy. Kolanko stracił cierpliwość i zsunął rękę w kierunku krocza, próbując uchwycić przez materiał spodni brzeg bielizny. Jednocześnie cały czas zmuszony był pokrywać narastającą irytację uśmiechem zwróconym w kierunku publiczności. Kątem oka widział, że Cassandra zezuje na niego z pląsającymi w spojrzeniu chochlikami. Chciał siarczyście przekląć pod wpływem natłoku bodźców i myśli. Wtem – coś gruchnęło. Henryk doznał niesamowitej lekkości, której towarzyszyło uczucie ulgi. Nie miał pojęcia, co się stało, ale ogarnęła go taka błogość, że był zainteresowany jedynie przeżywaniem tego stanu. Czuł się tak, jak mógłby czuć się obdarzony zmysłami rozhermetyzowany pojemnik, do którego napływa powietrze lub naprężona do granic wytrzymałości dętka, która wskutek przetarcia lub ukłucia zaczyna wypuszczać nadmiarowe atmosfery gazu. Nagle zobaczył siebie z góry. Obraz nie był apetyczny, a właściwie był dość drastyczny – najwyraźniej ktoś odstrzelił mu kawałek głowy i faktycznie radykalnie ją rozhermetyzował. Jednak Henryk, zamiast przejąć się tym wydarzeniem, doznawał lekkości również na płaszczyźnie nastroju. Poczuł się wręcz krotochwilnie. Przypomniał sobie poranną scenę, gdy robił miny jak rozkapryszone dziecko, rozstając się z włosami na nosie. Oglądał ją, jakby rozgrywała się na żywo. Była dziwnie realna, a zarazem niesamowicie zabawna. Kolanko chciał zawtórować samemu sobie, wykrzykując „ajajaj!” – i gdy tylko to pomyślał, rozległa się kaskada dźwięków. Dobiegała… właściwie zewsząd. Jedna prosta sylaba, dwukrotnie powtórzona, brzmiała teraz pięknie niczym symfonia. Henryk był oniemiały. Zaczął powtarzać „ajajaj!”, „ajajaj!”, zmieniał tony, barwy, natężenie – za każdym razem dając początek nowym fontannom dźwięków, które układały się w coraz to inne, lecz współbrzmiące melodie. Wydawało mu się, że uszczknął ziarnko nieskończoności, że wszedł w jakiś dziwny wymiar nieograniczonych możliwości. Dodawał nowe sylaby, a każda rozbrzmiewała nowym pięknem i kolejnymi wariacjami, każda nowa… Nagle – poczuł ukłucie. Właściwie przypominało to elektryczność. Dźwięki dziwnie szybko się rozmyły, a przed Henrykiem zaczęła manifestować się obecność. Z poświaty wyłaniał się zarys ludzkiej postaci. Kontur wypełnił się kolorami, stał się trójwymiarowy. W końcu Kolanko dostrzegł w pełni wyraźny obraz swojej żony. Danka, jakby nieco rozdygotana, wykonywała szarpane ruchy, jakoś nerwowo podrygując przy wałkowaniu ciasta. Henryk zauważył na jej policzku łzę. I doznał smutku. Tak głębokiego, jakiego nie doświadczył nigdy za życia w swojej prezydenckiej powłoce. Jakaś siła pchnęła go w kierunku żony. Kolanko wzbił się w przestworza i bez specjalnego zdziwienia zauważył, że z błyskawiczną prędkością pokonuje dystans między Dallas a Chicago, jakby nie poruszał się w zwykłej przestrzeni, a raczej w innym wymiarze. W mgnieniu oka uobecnił się nad restauracją, przeciął szyld „U szwagra”, przeniknął mur knajpy, który nie stwarzał dla niego żadnej bariery, i znalazł się w kuchni, przy żonie. Przez chwilę unosił się nad nią, trawiony wyrzutami sumienia, jakby zastanawiając się, czy jest godny zbliżyć się do niej. Ale znowu ta sama siła, która przepędziła go znad lincolna, teraz pchnęła go ku Dance. Henryk spłynął na swoją żonę, otulił ją i wtopił się w nią miłością – znacznie większą niż ta, na jaką było go stać za życia. Danka zesztywniała. Upuściła na ziemię wałek do ciasta, objęła się łapczywie rękami, jakby próbowała przytulić sama siebie. Zaczęła dygotać. Zamknęła oczy. Ogarnął ją śmiech, a po chwili płacz. Na przemian śmiała się i pochlipywała ze szczęścia. Zaczęła szeptać.

– Heniu… Heniu, to ty? To na pewno ty! Ale jak ty tutaj, ale skąd… Nieważne… – zachłysnęła się powietrzem. Ogarnęło ją uniesienie.

Do pomieszczenia wpadł Bogdan, właściciel jadłodajni, zaalarmowany dziwnymi odgłosami. Chłop jak dąb, barczysty, a przy tym brzuchaty. Miał poważne podejście do życia i interesów, nie lubił obiboctwa i, trzeba przyznać, pod tym względem nigdy nie miał z Danką problemów. Może dlatego zjawił się w kuchni raczej z niepokojem niż bojowym nastawieniem. Stanął w drzwiach zamurowany i przez kilka sekund oglądał pojękującą i podrygującą w konwulsjach Dankę. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale, zdezorientowany, tylko poruszył kilkakrotnie żuchwą, przeżegnał się, wykonał zwrot i wrócił za kontuar. Zignorował jednak klienta, próbującego zamówić porcję leniwych. Stanął do niego tyłem, oparł się o brzeg zlewozmywaka i próbując uciszyć myśli, włączył radio.

– Nieznany osobnik oddał kilka strzałów z karabinu dalekiego zasięgu w kierunku prezydenckiego samochodu. Jak na razie władze nie ujawniają informacji na temat potencjalnych ofiar – popłynął komunikat z głośników.

Koniec

Komentarze

Zdradzasz wszystko już w trzecim i czwartym wierszu…

Mnie się tekst podobał, fajny. Jeśli Longin miał odkryć karty, to nawet lepiej, że zrobił to na samym początku. Po prostu uprzedził, by nie spodziewać się przewrotnej puenty, tylko cieszyć smaczkami. Nawet błędów nie zauważyłem, tylko jedno ‘nie’ z jakimś imiesłowem razem napisałeś, Longinie.

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Nie zorientowałam się tak szybko jak Adam, ale też zbyt wcześnie. Bo później to już było tylko czekanie na nieuniknione.

ponad 800 mil na północny wschód

Liczby raczej piszemy słownie.

nieryzykując próby nawiązania kontaktu,

A dlaczegóż łącznie? Później popełniasz podobny błąd.

Teraz z wysokości 1500 m

O liczbach już było. Dlaczego metry i dlaczego skrót?

Wsiedli do autobusu, lecieli samolotem…

Babska logika rządzi!

Aj, już wiem, o co zapomniałem spytać Autora. Co się stało z prawdziwym prezydentem? Niezręcznie jednak tak zostawić ten wątek. Coś przegapiłem?

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Ja miałem jak Adam, przez co smaczki sporo straciły na czarze. Znam zakończenie, a to co po drodze było taką wariacją na temat – co by było gdyby…

No i faktycznie, co się stało z prawdziwym?

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Dziękuję za komentarze. “Nie” z imiesłowami pisze się łącznie http://www.polonistyka.fil.ug.edu.pl/?id_cat=269&id_art=1009&lang=pl . “Zdradzam wszystko” na początku tekstu, ale to nie jest “whodunnit“, tylko swobodna wariacja na temat zdarzenia powszechnie znanego. W kwestii, co się stało z prawdziwym: to nie jest istotne. Mógł mieć operację plastyczną, dostać nowy paszport i cieszyć się resztą życia na Bahamach:) To fabułka opowiedziana z perspektywy poczciwego Polaka, którego los rzucił na dziwne i głębokie wody historii:) Pozdrawiam.

A czytałeś tę notkę, do której link podajesz?

Babska logika rządzi!

A najlepiej sięgać do źródła, jakim jest odnośna uchwała Rady Języka Polskiego. Mówi ta uchwała wprost: łączna pisownia jest dopuszczalna. Tylko dopuszczalna. Stare zasady można nadal stosować.

Już nie wiem który raz spotykam się z taką wygodnicką nadinterpretacją wspomnianej uchwały. I to przez kogo… Nic dziwnego, że zamieszanie w głowach powstaje.

Adamie, ale tu i teraz rozprawiamy o imiesłowach przysłówkowych. Sprawa jest bezdyskusyjna.

Babska logika rządzi!

Przepraszam, oczywiście macie rację – zafiksowałem się na imiesłowach przymiotnikowych, poprawiam.

Finklo, ale mnie, jak zawsze, wkurzyło odwracanie kota ogonem.

Popatrz:

---> 

Partykułę nie piszemy łącznie z imiesłowami przymiotnikowymi (zakończonymi na ‑ący, -ny, -ty, -ony) bez względu na to, czy zostały użyte w znaczeniu bardziej przymiotnikowym, czy bardziej czasownikowym: niebawiący, nieczytany, nietknięty, nieoceniony (zasada ta obowiązuje od 1998 roku).

Wyjątkowo partykułę nie piszemy rozdzielnie z imiesłowami przymiotnikowymi:

– jeśli imiesłowy te występują w zdaniu wyrażającym przeciwstawienie: Jest to utwór nie bawiący, ale skłaniający do refleksji. Jest to miejsce leżące, a nie siedzące;

– w konstrukcjach, w których występują spójniki ani, ni: To jest człowiek ani nie palący, ani nie pijący. Ta książka jest nie krytykowana ani nie chwalona przez znawców literatury.

Z imiesłowami użytymi wyraźnie w znaczeniu czasownikowym dopuszczalna jest pisownia rozdzielna.

Partykułę nie zawsze piszemy rozdzielnie z imiesłowami przysłówkowymi (zakończonymi na ‑łszy, -wszy, -ąc): Nie pukając, wszedł do pokoju. Zaczął krzyczeć, nie wysłuchawszy jej wyjaśnień. Nie zjadłszy obiadu, pobiegł na spotkanie.

Więcej informacji na temat pisowni nie z imiesłowami można zaleźć w następujących źródłach: B. Janik-Płocińska, M. Sas, R. Turczy, Wielki słownik ortograficzno-fleksyjny, red. J. Podracki, Warszawa 2001, s. LVI-LVII; A. Markowski, W. Wichrowska, Wielki słownik ortograficzny, Warszawa 2006.

Małgorzata Chmiel <---

No i to: bardziej przymiotnikowe, bardziej czasownikowe użycie… Wskaźnik procentowy jak wyliczyć?

Adamie, wiem, co Cię wkurzyło.

Nigdy mi się ta reforma nie podobała.

Babska logika rządzi!

Pal diabli reformę, chodzi o rzetelność informacji. Jeszcze trochę, a będzie potrzebne Radio Wolna Europa w nowym wydaniu.

Ale to reforma otworzyła furtkę do wszystkich uproszczeń i manipulacji.

Dobra, skończmy offtop, zanim nas Autor pogoni.

Babska logika rządzi!

Ja tylko jeszcze chce zwrócić uwagę, że większość piszących używa programu Worda , a tam  łączna pisownia nie z imiesłowem przysłówkowym podkreślana jest jako błąd, co powinno budzić czujność. To w ogóle jest dobra metoda – piszemy łącznie, a jak słownik nie protestuje, znaczy, że jest poprawnie.

Lepiej brzydko pełznąć niż efektownie buksować

Przykro mi, ale ani pomysł mnie nie porwał, ani wykonanie nie zachwyciło. Ot, taka sobie opowiastka z gatunku: Co by było gdyby…

Ponieważ została oparta na fakcie autentycznym, nie bardzo zrozumiałam, co, poza ewentualną próbą rozbawienia czytelnika, kierowało Autorem. Bo chyba nie chęć odwrócenia historii.

 

Bylo jed­nak za późno na roz­ter­ki… – Literówka.

 

która w grun­cie rze­czy spro­wa­dza­ła się su­ge­stii… – Pewnie miało być: …która w grun­cie rze­czy spro­wa­dza­ła się do su­ge­stii

 

Zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy sieć kon­tak­tów i uczu­li­li parę osób na nasze po­trze­by… – Zor­ga­ni­zo­wa­li­śmy sieć kon­tak­tów i uczu­li­liśmy parę osób na nasze po­trze­by

 

Ko­bie­ta wy­bu­chła per­li­stym śmie­chem.Ko­bie­ta wy­bu­chnęła per­li­stym śmie­chem.

 

Mnie, pro­szę panią, życie znu­dzi­ło… – Mnie, pro­szę pani, życie znu­dzi­ło

Choć rozumiem, że Henryk Kolanko mógł wyrażać się niepoprawnie.

 

Ciąg sko­ja­rze­nio­wy Hen­ry­ka wcho­dził wła­śnie w na­stęp­ny za­kręt, gdy zo­stał wy­ko­le­jo­ny przez wpi­ja­ją­ce się w pa­chwi­ny figi. – Henryk miał na sobie damskie majtki??? ;-)

Panowie noszą slipy.

 

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Całkiem fajne klimaty, chociaż nie wykorzystałeś pełni potencjału. Każdy spodziewał się, że Kolanko zostanie zabity, mogłeś więc wymyślić jakieś inne zakończenie, które wykopałoby czytelników z papci. Jak wspomniał Uradowanczyk brakuje chociaż wzmianki o tym, co stało się z prawdziwym JFK.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

Dziękuję za lekturę, opinie i poprawki, pozdrawiam.

A gdzie przewrotna puenta? :> Smaczki są, ale według mnie tekst nieco traci przez tę przewidywalność. Natomiast ze spaw technicznych: te olbrzymie bloki tekstu można by podzielić na kilka lub kilkanaście akapitów, z jakimś dialogiem poprzeplatać, przemyślenia głównego bohatera bardziej uwypuklić – wszystko po to, by nadać tekstowi nieco więcej dynamiki i nie nużyć zbyt rozciągniętymi opisami.

Nowa Fantastyka