- Opowiadanie: vyzart - Czarny walec

Czarny walec

Tekst po kilku miesiącach wyszedł wreszcie z konkursowej matni i postanowiłem go opublikować, bo dlaczego nie? 

Generalnie można uznać to za SF, choć z nastawieniem bardziej na prostolinijną akcję niż transhumanizm, socjologię czy filozoficzne pitu-pitu.

Nie wykluczam możliwości, że przypadnie wam do gustu.

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Biblioteka:

Emelkali, ryszard, AlexFagus

Oceny

Czarny walec

– Mamo, mam skarb! Był tam, gdzie mówiłaś!

– Świetnie, a teraz proszę cię, dziecino, wracaj do domu.

 

***

 

Pub Nora był dokładnie tym, na co wskazywała nazwa. Klitką w piwnicy jednej z tych zrujnowanych poznańskich kamienic, które mocno nadszarpnęła zawierucha ostatnich dwóch wojen. Gdy miasto ostatecznie porzuciło plany odnowy tej okolicy, Nora stała się bardzo popularnym miejscem wśród ludzi i felinów, którzy chcieli spokojnie napić się piwa z dala od nowomodnych czytników DNA czy skanerów chipów ID.

Adam lubił tu przychodzić, żałował tylko, że tak rzadko mógł sobie na to pozwolić. Odkąd nadano mu status poległego i odznaczono pośmiertnie musiał unikać wizyt w metropoliach. Dlatego tak bardzo celebrował każdą wizytę w Norze. Uwielbiał chłonąć zapach starych cegieł i czuć pod palcami fakturę kontuaru z prawdziwego drewna. Doceniał fakt, że właściciel podaje własnoręcznie uwarzone na zapleczu piwo, a nie koncernowego sikacza. Niezmiennie nie potrafił też pojąć, w jaki sposób ta stara piwniczka przetrwała zarówno bombardowania trzeciej wojny światowej, jak i przemarsze najemnych katafraktów czwartej. Przeżyła rozwiązanie parlamentu. Była tu, gdy rodziła się korpokracja i później, kiedy wieszano ostatnich prezesów.

O tej porze poza weteranem w lokalu siedział jeszcze tylko jeden klient. Stary Mar, emerytowany inżynier, który niegdyś lubił pijać kawę z whisky, a teraz pozostały mu tylko zgorzknienie i księżycówka. Odkąd ropa przewyższyła ceną złoto, mało kto mógł sobie pozwolić na ściąganie czegoś z drugiego końca świata.

Na ścianie za kontuarem wisiał stary, dwudziestopierwszowieczny telewizor plazmowy, jeszcze z wyświetlaczem zamiast holoprojektora. Zdaniem Adama nadawał się już tylko do muzeum, ale dla Schumanna, właściciela Nory, sama myśl, by pozbyć się czegoś, co jeszcze działało, była dalece niestosowna.

Po drugiej stronie ekranu trwał właśnie program informacyjny. W pewnym momencie prezenterka przerwała recytowanie skrótu najnowszych wydarzeń i zastygła w wyrazie niemego skupienia, by za moment sztucznie rozemocjonowanym głosem nadać wiadomość z ostatniej chwili. Poinformować widzów o pościgu, który właśnie toczył się na ulicach Poznania. Jakby na potwierdzenie jej słów ekran wypełniły kadry z kamery jednego z telewizyjnych dronów, najwyraźniej podczas rutynowego patrolu znalazł się nad miejscem zdarzenia. Transmisja z oczywistych względów musiała mieć kilkuminutowe opóźnienie, a obrazy były rozchwiane i lekko zamazane, lecz na tyle wyraźne, by dostrzec sylwetki policyjnych katafraktów polujących na jakiś nieszczęsny prywatny model jak wataha stalowych wilkołaków.

– Czy to nie wygląda trochę jak nasza dzielnica? – zauważył przytomnie Mar, wskazując na ekranie zniszczone kamienice, między którymi przebiegały jednostki.

Schumann zerknął kątem oka na transmisję i wzruszył tylko ramionami.

Wtedy przez sufit do lokalu wpadło dziesięć ton stali.

Adam poświęcił dwie sekundy na analizę zagrożeń. To wystarczyło, by mózg zarejestrował zdewastowanego policyjnego katafrakta, który mógł eksplodować w każdej chwili, oraz rozszerzającą się niebezpiecznie sieć pęknięć na sklepieniu. Kolejną chwilę przeznaczył na poderwanie spod krzesła plecaka oraz podróżnej laski, a potem wolną ręką sięgnął ku zdezorientowanemu Schumannowi. Prawie siłą wyciągnął go zza kontuaru i popchnął na schody. Zanim sam rzucił się do wyjścia, kątem oka zobaczył jeszcze, jak Mar siłuje się z dźwignią awaryjnego otwierania kokpitu mecha.

Droga na górę trwała tylko kilka przyśpieszonych oddechów. Żaden z biegnących nie był już w kwiecie wieku, ale adrenalina robiła swoje. Schumann chciał wbiec w rysujący się na końcu klatki schodowej prostokąt światła, ale Adam powstrzymał go w ostatniej chwili. Jeśli coś było w stanie wbić w podłogę opancerzonego mecha, nie należało wskakiwać temu czemuś wprost przed lufę.

Weteran wychylił ostrożnie głowę przez pozbawioną drzwi futrynę. Ziemia zadrżała pod stąpnięciami ciężkich, stalowych stóp, a pod na wpół przymknięte powieki wkradł się podmuch pyłu wzniecony ruchem pancernych cielsk.

Jeden z policyjnych katafraktów odskoczył i wylądował tuż przed Adamem, tak że staruszek prawie wtoczył się z powrotem do piwnicy. Nie upadł tylko dlatego, że Schumann przywarł do jego pleców. Gdy ponownie wyjrzał na zewnątrz, zobaczył sprawcę całego zamieszania. To, co w telewizyjnym nagraniu wziął za prywatny model jakiegoś zapaleńca, okazało się być przestarzałą jednostką wojskową. Mech składał się z kanciastego, pancernego kokpitu, do którego domontowano masywne ręce oraz dwie pary nóg ze wzmacnianej stali. Z działka nad prawym ramieniem katafrakta pozostał tylko dymiący kikut, a w kilku miejscach pancerza widać było wyraźne wgłębienia. Najwyraźniej pilot chciał za wszelką cenę zasłonić walcowaty pojemnik trzymany w mechanicznych dłoniach.

Humanoidalne jednostki policyjne same były wycofanymi ze służby reliktami początku międzywojennej złotej ery technologii, ale w porównaniu z maszyną przestępcy wyglądały, jakby wczoraj wyjechały z fabryki. Jak taki złom mógł w ogóle dotrzymać im kroku?

Wyglądało na to, że z całego pościgu tylko dwa mechy pozostały sprawne. Natarły na wroga w jednej chwili. Adam zdołał dostrzec, że atak jest idealnie skoordynowany, zanotował w myślach implikacje tego faktu, a dwa oddechy później wyciągał już zdezorientowanego Schumanna z klatki schodowej. Staruszkowie przycisnęli się do niezawalonych jeszcze murów kamienicy i wykorzystując zasłonę pyłu, podniesionego nagłym atakiem wielkich maszyn, biegli przed siebie.

Do uszu weterana dobiegł dźwięk, cichy pomruk trwający przez ułamek sekundy na granicy słyszalności. Adam nie miał jednak czasu rozważać natury szumu. Wepchnął przyjaciela w uliczkę między budynkami, gdy tylko trafili na taką, która nie kończyła się ślepo. Sam wbiegł w nią ułamek sekundy później. W samą porę. W miejsce, gdzie znaleźliby się, gdyby wciąż gnali prosto, uderzyła właśnie oderwana głowa jednego z policyjnych katafraktów. Kawał metalu siłą bezwładności odwrócił się do Adama stalową imitacją twarzy, a obiektywy osadzonych w niej kamer przed całkowitą dezaktywacją zdołały zarejestrować jeszcze zaciśnięte pięści staruszka i złowrogi błysk w otoczonych zmarszczkami oczach.

Wszystko wskazywało na to, że mimowolnie został wplątany w kolejną intrygę. A pomyśleć, że chciał tylko odwiedzić starego znajomego i odebrać karabin od rusznikarza.

Podszedł do Schumanna, poklepał go po plecach. Właściciel Nory opierał się o obdartą z tynku ścianę i właśnie wypluwał płuca. Wydobywający się z jego gardła charkot przypominał zawodzenie nienaprawialnego silnika, a mimo to mężczyzna znalazł w sobie dość siły, by pokazać Adamowi środkowy palec. Prowadzenie na wpół legalnego pubu i pędzenie zupełnie nielegalnego bimbru nie odbiło się najwyraźniej zbyt dobrze na kondycji starego kombinatora. Weteran nie mógł sobie pozwolić na podobny luksus. W świecie pozbawionym ropy oraz z energią jądrową obwarowaną setkami międzynarodowych traktatów własne nogi były jedynym pewnym środkiem lokomocji. Zwłaszcza dla ludzi, którzy mieli coś do ukrycia, a tych po upadku korpokracji nie brakowało. Dość rzec, że staruszek rzadko musiał podróżować samotnie.

Schumann doszedł do siebie na tyle, by obrzucić oderwaną mechaniczną głowę pogardliwym spojrzeniem. Splunął pod nogi i włożył ręce w kieszenie. Najpewniej miał zamiar okrężną drogą wrócić do Nory, by zobaczyć, czy coś w ogóle zostało z jego lokalu, a potem pozbyć się paru drobiazgów, które nie powinny znaleźć się w zasięgu policyjnych skanerów. Adam zamierzał mu pomóc, ale wiedziony instynktem spojrzał na pobliskie gruzowisko. Pośród ceglanych okruchów i stalowych prętów mienił się wypolerowany plastik telewizyjnego drona. W poszyciu maszyny ziała dziura po jakimś odłamku, ale dysk z zapisami transmisji mógł przecież ocaleć.

Kąciki ust weterana uniosły się w tym charakterystycznym uśmiechu, który niezawodnie zwiastował zaświtanie w głowie kolejnego genialnego pomysłu. Nie tracąc czasu, pożegnał się zdawkowo z Schumannem i dopadł do urządzenia. Przez chwilę mocował się z powgniatanym plastikiem, rozcinał kable, usuwał podzespoły. Wreszcie wyjął to, czego szukał. W stanie niemal nietkniętym.

 

***

 

– Mamo, oko pokazało mi tego pana żołnierza, o którym kiedyś wspominałaś.

– To… niespodziewane. Wiesz, co robi w Poznaniu?

– Nie, ale moje ptaszki go obserwują.

– On może nam się przydać… Tak, zdecydowanie. Proszę cię, dziecino, nie spuszczaj go z oczu.

 

***

 

Adam kluczył pośród bloków jeżyckich osiedli. Przemykał przez podwórza, wciskał się w przejścia między budynkami. Nade wszystko unikał głównych ulic, a mimo to budził wrogość. To była dzielnica felinów i każdy człowiek przyciągał nieprzyjemne spojrzenia. Trudno zaprzyjaźnić się z gatunkiem, który nie tak dawno próbowało się całkowicie zmieść z powierzchni Ziemi. Z wzajemnością zresztą.

Poza metropoliami życie wyglądało trochę inaczej, tam brak współpracy oznaczał śmierć głodową, ale w wielkim mieście, pod śmigłami elektrowni wiatrowych, w cieniu paneli solarnych i upraw hydroponicznych, które przetrwały ostatnią wojnę, łatwiej było nienawidzić. Trudniej zapomina się urazy, gdy nie trzeba wszystkiego siłą wydzierać Światu, by związać koniec z końcem.

W prześwitach między uliczkami Adam dostrzegał czasem wycinki kamienic przy Dąbrowskiego. Stare, dobre czynszówki, których elewacje już za dawnych czasów straszyły odrapanym tynkiem i wyblakłą farbą. Teraz, po latach globalnej zawieruchy, na przekór wszystkiemu zdawały się czystsze niż kiedykolwiek.

Weteran przyśpieszył kroku. Gdyby mógł, urwałby się z Poznania przy pierwszej sposobności, ale metropolia traktowała sprawę oszalałego reliktu technologii wojskowej o wiele poważniej, niż się spodziewał. Nawet gdyby jakimś cudem dotarł niezauważony do obrzeży miasta, nie uciekłby przed czujnym spojrzeniem skanerów tożsamości. Mógłby spróbować się gdzieś zadekować i przeczekać najgorętszy okres, ale przypuszczał, że uda mu się umrzeć ze starości, zanim organy śledcze same uprzątną ten bałagan. Nie, jedynym wyjściem było podanie władzom złoczyńcy na tacy. Być może uda się przy okazji zyskać trochę na całym zamieszaniu. Jeśli coś przyciąga tyle uwagi, z pewnością warto położyć na tym łapę.

Zwolnił dopiero, gdy kątem oka dostrzegł pozostałości Rynku Jeżyckiego. Bliżej centrum nie odważyłby się podejść. Na szczęście zresztą nie musiał. Teraz wystarczyło tylko odbić w prawo, wejść na podwórze i otworzyć klapę skrzętnie ukrytą pośród gruzowiska. Potem w dół po schodach, wprost w objęcia ciężkiego od kurzu półmroku.

Zaczął macać ścianę w miejscu, gdzie spodziewał się znaleźć dzwonek, lecz zanim na niego trafił, klapa zatrzasnęła się z hukiem, a klatkę schodową zalała fala jasnego światła. Adam syknął, odruchowo zasłaniając oczy przedramieniem, a gdy ostrożnie je otworzył zobaczył otwór lufowy tuż przed twarzą. Warstwy kompozytów i polimerów, z chirurgiczną precyzją splecione ze sobą w śmiercionośną konstrukcję wycelowaną wprost w niego.

Zacisnął szczęki i spiął wszystkie mięśnie, by powstrzymać ciało przed jakimś nieopatrznym, instynktownym odruchem. Nie mógł pozwolić sobie choćby na gwałtowniejsze mrugnięcie. Miał przed sobą dezintegrator elektronowy w pełnej krasie. Generator kolorowych światełek, które każdą materię na swej drodze zamieniały w rozedrganą chmurę cząsteczek elementarnych.

Z trudem przełknął ślinę. Podczas służby widział podobne urządzenie może ze trzy razy. Dotąd był przekonany, że technologia potrzebna do ich konstrukcji jest nie do odtworzenia, ale…

Zaraz… Cholera, prawie dał się nabrać.

Westchnął, przykładając dłonie do skroni, które nagle zapulsowały tępym bólem. Ledwie powstrzymując się przed splunięciem, ominął lufę i podszedł do ściany. Nie szukał dzwonka, po prostu trzasnął w nią kilkukrotnie pięścią.

– Tor, stary dachowcu! – krzyknął. – Wyłącz tego cholernego holograficznego straszaka i otwieraj!

Z głośników, ukrytych gdzieś w sklepieniu, dobiegł chichot. A przynajmniej coś, co brzmiałoby tak, gdyby wydobyło się z ludzkiego gardła. Gdy tylko przebrzmiał, projekcja działka rozpadła się na dziesiątki sześcianików, które rozlały się po klatce schodowej tylko po to, by unieść się po chwili i ułożyć w projekcję kotowatej twarzy.

Obraz był rozmazany, wyglądał jak nieostre zdjęcie z pikselami wielkości kciuków. A mimo to w rozedrganym gąszczu Adam dostrzegł ten charakterystyczny uśmiech. Na wpół cyniczny, na wpół obłąkany. Tylko Tor się tak uśmiechał.

– Nie może być! – Dźwięk wydobywający się z głośników był idealnie zsynchronizowany z ruchem rozpikselowanych ust. – Zmarli wstają z grobów i naprzykrzają się starym znajomym. Mam koci móżdżek, nie będzie ci smakował.

Adam nie wdawał się w dyskusję, pozwolił sobie jedynie na niezauważalne przewrócenie oczami. Wiedział, że mógłby spędzić cały dzień na gadaniu do hologramu i nic nie wskórać, dlatego bez słowa sięgnął do plecaka po przygotowane uprzednio na tę okazję pudełeczko. W jego wnętrzu tkwił czarny sześcian opleciony czerwienią kabli i zielenią podzespołów. Weteran położył przedmiot na dłoni, po czym uniósł tak, żeby na pewno znalazł się w kadrze choć jednej z kamer, którymi niewątpliwie obserwował go felin.

Tor ucichł w jednej chwili. Nawet przy tak nieostrej powierzchni hologramu Adam dostrzegł błysk w jego oczach. Dwa oddechy później ciszę przerwał dźwięk zwalnianych zatrzasków i syk wprawianej w ruch hydrauliki. Ściana przed Adamem drgnęła, a potem rozwarła jak baśniowy sezam, otwierając przejście do pieczary szurniętego kota.

Z punktu widzenia innych felinów Tor był upośledzony umysłowo. Miał problemy z koordynacją, mizerny słuch i jeszcze słabszy węch. Posiadał za to zacięcie do matematyki oraz mózg zdolny do korzystania z zaprojektowanych przez ludzi interfejsów. Wynalezienie neurolinku okazało się dla niego prawdziwym błogosławieństwem, został pierwszym – i najprawdopodobniej jedynym – pełnoprawnym kotokształtnym sieciowcem. Wyrwanym z egzystencjalnego letargu dopiero niedawno, gdy nowy porządek okrzepł na tyle, by przynajmniej metropolie nie musiały całkowicie racjonować prądu. Powracał do życia wraz z kolejnymi kilometrami światłowodów, z każdym na powrót włączonym serwerem.

Piwnica Tora mówiła wiele o właścicielu. Wyglądała dokładnie tak, jak można by się było spodziewać po lokum kogoś, kto większą część dnia spędza otoczony strumieniami danych w gnieździe sieciowym. I komu doskwiera mania prześladowcza. Szare ściany, biurka zawalone stertami podzespołów, przykręcone w rogach działka, jakby czekające z niecierpliwością na choć jeden podejrzany ruch gościa. Tym razem bardziej konwencjonalne, ale już nie holograficzne. W powietrzu unosił się zapach płynu chłodniczego.

Pośrodku informatycznego królestwa stał tron jego władcy. Umieszczona na stalowym podeście sfera z pewnością kryjąca wewnątrz starego, wysuszonego felina w hełmie wirtualnej rzeczywistości i złączami sieci podłączonymi przez wszczepy wprost do rdzenia kręgowego. Kulę podtrzymywały ramiona siłowników, oplatały wiązki grubych kabli, które wtopione w podłogę przywodziły na myśl węże wciągające ofiarę pod ziemię. Wszystkie ważniejsze elementy pokrywała powłoka pancernego kompozytu żywcem chyba zdjętego z wraku jakiegoś międzywojennego cudu technologii wojskowej. Forteca Tora sprawiała wrażenie odpornej na wszelkie formy konwencjonalnego zagrożenia.

Poza brakiem prądu.

– Nieźle się tu urządziłeś. – Adam doskonale wiedział, jak wartościową kartę przetargową trzymał właśnie w dłoni i zamierzał wykorzystać tę wiedzę z pełną premedytacją. – Choć słyszałem, że miewasz ostatnio problemy z awaryjnym generatorem. Wystarczy, że miasto przypadkiem odkryje, z której centrali podkradasz prąd i nieszczęście gotowe.

Przed weteranem pojawił się hologram. Już nie rozpikselowany żarcik tylko projekcja postaci felina w wysokiej rozdzielczości. Sądząc po wypłowiałym futrze oraz postrzępionym ogonie chyba nawet niepodrasowana.

– Nic się nie zmieniłeś – zawyrokował Tor, marszcząc nos w kocim wyrazie irytacji. Adam zastanawiał się, dlaczego po prostu nie otworzył sfery i nie przywitał go osobiście. Może po tych wszystkich latach w sieci, jego ciało nie było zdolne nawet do tego? – Poza tym, że się zestarzałeś i ponoć leżysz w trumnie na cmentarzu wojskowym. Masz ładny nagrobek, swoją drogą.

– Tak też słyszałem. – Kąciki ust człowieka uniosły się nieznacznie – Ponoć szefostwo do tej pory nie może się zdecydować, czy zostawić mnie bohaterem, czy jednak okrzyknąć zdrajcą.

– A prądu nie kradnę. Kupuję, jak Bóg przykazał. Na umowę. Z VAT.

Adam ledwo powstrzymał parsknięcie, gdy wyobraził sobie jak Tor, wieczny wyrzutek i buntownik, idzie z podkulonym ogonem do urzędu miasta, by zalegalizować przyłącze energetyczne. Powiedziałby, że Świat się kończy, ale ten akurat robił to już dość konsekwentnie przez całą ostatnią dekadę.

– Czyli nie interesuje cię mała wymiana? – Weteran jeszcze raz uniósł trzymany w dłoni sześcian. Kamery w piwnicy miały zapewne wyższą rozdzielczość niż te na zewnątrz.

Mężczyzna przysiągłby, że źrenice holograficznych oczu zwęziły się na sekundę. Nic zresztą dziwnego. Każdy, kto wiedział o istnieniu ogniw fuzyjnych, chciał mieć kilka na własność. Były apogeum technologii atomowej w wersji kieszonkowej, bodaj najbardziej wydajnym źródłem energii, jakie stworzono. Gdyby ruin Paryża nie otaczało teraz sto kilometrów radioaktywnej pustyni, pewnie wciąż by je legalnie produkowano.

– Prawdziwe? – zapytał awatar Tora.

– Oczywiście, że prawdziwe – obruszył się Adam. – Jestem stary, ale jeszcze nie zdurniałem. Bublu bym ci nie przynosił.  

Projekcja oblizała wargi nierzeczywistym językiem.

– W zamian?

– Informacje.

 

***

 

– Mamo, pan żołnierz poszedł do kotka, któremu niedawno pomogliśmy.

– Świetnie, proszę cię, dziecino, powiedz kotkowi, by przysłał go do mnie.

 

***

 

Holograficzne ekrany pulsowały w powietrzu. Oświetlały twarz Adama, nadając jej pozór upiorności na tle pogrążonej w półmroku piwnicy. Dekodowanie danych z dysku drona zajęło systemowi Tora dokładnie trzy sekundy. Nagranie z pościgu było gotowe do wyświetlenia jeszcze zanim weteran zdołał choćby poprosić o jego prezentację. 

Stary felin uwielbiał popisywać się możliwościami swojego sprzętu. Gniazda sieciowego sprzed czwartej wojny światowej, reliktu złotej ery ludzkości, pamiętającego jeszcze jak to było, zanim wszystko poszło do diabła przez zwyczajową mieszankę głupoty i chciwości. Zaprojektował je ponoć sam Janusz Dietrich, bóg wszystkich sieciowców, człowiek, z którego imperium swego czasu liczyli się wszyscy.  

Adam obejrzał nagranie już kilkukrotnie. Co bardziej interesujące fragmenty kazał Torowi poprzypinać do bocznych ekranów i poddać analizie. Teraz odtwarzał całość jeszcze raz.

Lot patrolowy nad metropolią. Sylwetki sunące po chodnikach, rusztowania wokół odbudowywanych kamienic, gdzieniegdzie samochody, najpewniej elektryczne.

Stop.

W kącie kadru rysuje się niewyraźna sylwetka katafrakta, sprawcy tego całego cholernego zamieszania.

Odtwarzanie. Wyostrzenie.

Zza zakrętu wybiegają policyjne mechy. Mkną, wspomagając się układami jezdnymi, w przeciwnym razie kruszyłyby zużyty asfalt każdym krokiem. Nawet z lotu drona widać, jak ludzie i felini usuwają się z drogi kilkutonowych maszyn.

Przybliżenie.

Mechaniczne dłonie uciekiniera zaciskają się na walcu pokrytym powłoką matowej czerni. W jakiś niewytłumaczalny sposób kojarzy się Adamowi z trumną. Katafrakt ostrzeliwuje pościg seriami z naramiennego działka. Z mizernym skutkiem. Pociski rozbijają się o tarcze energetyczne policyjnych jednostek lub mijają je zupełnie. Nawet budynki zdają się niewzruszone ostrzałem, widziały już niejedno, wytrzymały dużo więcej. Mech nie ma szans na ucieczkę. Jest wolniejszy, mniej zwrotny. Pilot nie ustępuje umiejętnościami policjantom, ale ogranicza go własna maszyna. Neurolink sprzęża funkcjonariuszy z ich katafraktami, pozwala kierować mechanicznymi kończynami z niewyobrażalną precyzją, umożliwia działanie w niemal idealnej synchronizacji. Jeszcze tylko metry dzielą pościg od dopadnięcia ofiary, sekundy dzielą akcję od zakończenia.

Spowolnienie. Przybliżenie.

Kamera chwyta moment, w którym kokpit uciekającej maszyny delikatnie się rozwiera. Z otworu w pancerzu wysuwa się najeżony elektroniką prostopadłościan.

Spowolnienie.

Obraz praktycznie zamiera. Maszyny przesuwają się powoli, klatka po klatce, jak uwięzione wewnątrz zamarzającego jeziora. Wtedy kadr wypełnia rozbłysk. Widoczny dopiero w spowolnieniu i po nałożeniu na nagranie odpowiedniego filtru. Minimalnie zakrzywia światło, niesie się wokół sferyczną falą i zanika, pozostawiając tylko niewyraźny odczyt w programie analizującym.

Odtwarzanie.

Katafrakt znika za załomem budynku. Dron, wiedziony zaprogramowanym wcześniej algorytmem, decyduje się podążyć jego śladem. Przez sekundę widać jeszcze, jak policyjne mechy zamierają. Trwają z uniesionymi rękoma, suną przed siebie siłą bezwładności niezablokowanego układu jezdnego, a potem walą się wprost w asfalt, omijane przez kolejną falę maszyn pościgowych.

– Co to jest? – zapytał Adam, cofając i zatrzymując nagranie dokładnie w momencie, w którym czoło fali przeszło przez pancerze policyjnych jednostek.

Tor milczał. Przed projekcją felina wyrosły dwa ekrany. Na jednym widać było rzędy skryptów, na drugim wiły się linie komend i algorytmów. Sprzężony z siecią mózg felina szybko uporał się z zadaniem, już po chwili jego hologram machnął nierzeczywistą ręką, wrzucając pakiet danych na wiszący przed Adamem ekran. Obraz położył się w powietrzu i rozszczepił, ukazując teraz widzianą z góry trójwymiarową siatkę wybrzuszoną konturami budynków i ulic. Pomiędzy liniami schematu migały gdzieniegdzie świetliste punkty.  

– To fragment planu Poznania – wyjaśnił Tor. Ruchem holograficznych palców wygenerował nad rzutem ulicy zarysy trzech maszyn. – To katafrakty z nagrania. Mechy są ekranowane i sprzężone z serwerem wewnętrznym, więc nie mam do nich dojścia, ale znalazłem prywatne neurolinki, które działały w sieci w tamtym czasie. To kropki. A teraz patrz.

Wystarczyły dwa gesty, by nanieść na siatkę na wpół przezroczystą sferę, która stopniowo zwiększała swoją średnicę. Rozrastała się, pęczniała. Choć w rzeczywistości zaniknęła po przebyciu jakichś dwudziestu metrów, projekcja pokazała, że to w zupełności wystarczyło, by zdołała wniknąć pomiędzy linie budynków. Musnąć migające wewnątrz punkty i zgasić je zupełnie.

Oczy Adama rozwarły się w zdumieniu, zanim zdołał zapanować nad niechcianym odruchem. Do tej pory zachodził w głowę, jak ta kupa złomu mogła umknąć całkowicie sprawnym policyjnym katafraktom, ale teraz wszystko stało się jasne. Pamiętał, że odkąd neurolink znalazł zastosowanie militarne, wszyscy próbowali opracować technologię siłą rozdzierającą sprzężenie pilota z maszyną. Najwyraźniej komuś wreszcie się udało. Ale zaraz…

– Przecież to bez sensu – wymamrotał weteran. – Nie można nie odczuć skutków wybuchu, w którego centrum się tkwi. Równie dobrze terrorysta samobójca mógłby przeżyć odpalenie własnej bombowej kamizelki.

Tor wzruszył ramionami, dodatkowo wzmacniając gest machnięciem wirtualnego ogona.

– A sterowanie analogowe?

Adam pokręcił głową. Tylko dzięki możliwości sprzężenia ludzkiego mózgu z podzespołami i oprogramowaniem humanoidalne maszyny wojenne w ogóle miały rację bytu na polu walki. Kierować ręcznie czołgiem czy samochodem opancerzonym to jedno, ale sterować osobno każdą kończyną bojowego mecha? Nierealne.

– Sprzęgałeś się kiedyś z katafraktem? – zapytał felin.

Staruszek ograniczył się do suchego zaprzeczenia. Nie zamierzał tłumaczyć, że przez wszczepy doczaszkowe był zupełnie niekompatybilny z neurolinkiem.

– Ja tak. W grze – dodał pośpiesznie Tor, widząc zmarszczone brwi i znaczące spojrzenie rozmówcy. – Nie patrz tak. To bardzo realistyczny symulator. Gdybyś zagrał, to byś wiedział, że sprzężenia w maszynach wojskowych mają lagi. Rozumiesz, system jest tak obciążony zabezpieczającym softwarem, że mija jakieś pół sekundy, nim hardware zareaguje na komendę. Wszystko żeby nie rozpieprzało ci mózgu przy każdym przebiciu pancerza.

– Czyli teoretycznie na manualnym sterowaniu można by uzyskać lepsze osiągi niż poprzez sprzężenie. – Adam przymknął oczy i podrapał się w podbródek. Poleganie na wirtualnych doświadczeniach Tora nie było może dobrym pomysłem, ale zupełny brak innych nie pozostawiał wielkiego wyboru. – Tylko że musiałbyś być bogiem. Najlepiej Kali, inaczej rąk by ci nie starczyło, żeby coś takiego odstawić.

Przez chwilę staruszkowi zdawało się, że na twarzy felina wykwitł uśmiech, jakby z niewiadomych względów uznał te słowa za komplement. Tor jednak milczał. Poruszył tylko palcami, budząc do życia trwający przed Adamem ekran. Ten na powrót ustawił się w pionie, po czym rozbłysnął kolorowym pejzażem. Mignął soczystą zielenią drzew, roztoczył się szarością kamienistej równiny. Dopiero gdy w tle pojawił się cień wielkiego, uskrzydlonego gada, a pole widzenia wypełnił blask magicznej eksplozji, staruszek zdał sobie sprawę, że ma przed sobą wycinek jakiejś wirtualnej rzeczywistości. Widzianej z perspektywy gracza, sądząc po ruchu kamery i obrazie dłoni wchodzących co po chwila w kadr.

Zanim Adam zdołał ofuknąć Tora za zawracanie mu głowy bzdurami, hologram zmienił się. Tym razem przedstawiał obraz z kamery zamontowanej w rogu małego pokoju. Jedną ze ścian wypełniała holoprojekcja tej samej gry, którą weteran zobaczył przed chwilą. Na środku pomieszczenia spodziewał się zobaczyć gniazdo sieciowe albo przynajmniej jakieś bezwładne ciało, sprzężone z wirtualną rzeczywistością hełmem. Zamiast tego miał przed sobą zgarbionego młodzieńca siedzącego na podłodze. Otoczone fioletowymi worami oczy drgały nerwowo, rejestrując każdy element gry, a obie dłonie dzierżyły staroświeckie, upstrzone przyciskami pady. Tak samo zresztą jak stopy.

– Wojciech Genewski – poinformował Tor. – Odpowiedź na twoje pytanie.

Staruszek zamyślił się. Siecioholik, efekt uboczny wynalezienia neurolinku, o którym taktownie się milczało. Każdy lubił czasem oderwać się od rzeczywistości, zatopić w płatnej fantazji i zostać bohaterem nieistniejącego świata. Ale gdy ktoś zaczynał mieć problemy z powrotem, trafiał do ośrodka, gdzie dostęp do sieci dawkowano jak lekarstwo i to tylko przez fizyczne interfejsy. Widać niektórzy potrafili poradzić sobie nawet z tym.

– To jedyny taki przypadek?

Tor wzruszył ramionami.

– Jedyny, który ostatnio zaginął.

Adam nie zamierzał pytać, skąd Tor wiedział o Wojtku. Elektroniczna wymiana ognia podczas czwartej wojny światowej spustoszyła firewalle i antywirusy na taką skalę, że każdy sieciowiec z choć ułamkiem międzywojennej mocy obliczeniowej miał właściwie nieograniczony dostęp do informacji. Zresztą mogli się przecież poznać podczas jakiejś wspólnej terapii, a w takim przypadku tym bardziej nie należało zadawać niewygodnych pytań. Felin był mu jeszcze potrzebny, staruszek nie zamierzał go do siebie zrażać.

Mimo to weteran nie mógł powstrzymać cisnącego się na usta uśmiechu. Czuł, jak kolejne elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce.

Wiedział już, kogo powinien odwiedzić w następnej kolejności.

 

***

 

– Mamo, udało mi się! Pan żołnierz do ciebie idzie!

– Dziękuję. A teraz proszę cię, dziecino, czekaj na mnie tam, gdzie kazałam. Uratujesz mnie, jeśli pan żołnierz będzie chciał mnie skrzywdzić, prawda?

 

***

 

Za Serbską Poznań właściwie się kończył. Urywał się nagle nitkami zerwanych estakad, połamanymi betonowymi płytami i zgliszczami na wpół zburzonych budynków. Pozostałości lokalnej apokalipsy otaczały metropolię, a bloki na skraju linii końca świata wciąż nosiły wojenne blizny. Ukąszenia pocisków, nadpalone wspomnienia odległych wybuchów.

Trzecią wojnę światową, genocydowy wyścig dwóch myślących gatunków, przegrali wszyscy. Poza korporacjami, bo te zdawały się karmić globalną pożogą. Filie oraz zakłady wyrastały na zgliszczach starego świata, otaczały metropolie naroślami przetwórni i fabryk lub same stawały się zalążkiem nowych miasteczek. Dawały miejsca pracy, rozwijały technologie, uwodziły widmem dobrobytu. A kiedy ruszyła wielka machina, gdy dziedzice fortun zastąpili seniorów, a miejsce parlamentu zajęła rada nadzorcza, okazało się, że zapasy ropy i gazu, które miały napędzać postęp jeszcze przez dwadzieścia lat, skończyły się po sześciu miesiącach.

Wtedy Świat po raz kolejny stanął w płomieniach, choć nie nawoływano już do obalania burżuazji czy poszerzania przestrzeni życiowej. Wtedy po prostu trwale obniżało się wartość majątku konkurencyjnych spółek. Globalnie i konsekwentnie, bo przecież taniej zabrać energię sąsiadowi niż sfinansować wyprawę na księżyc, by odkopać drzemiące tam pokłady helu.

Korpokracja nie przetrwała późniejsze rewolucji. Świat zatoczył ustrojowe koło, za to choroby cywilizacyjne przeżyły wszystko. Trudno uwierzyć, że w społeczeństwie na powrót przyłączonym do sieci dopiero przed kilkoma laty, uzależnienie od wirtualnej rzeczywistości wciąż stanowiło problem. Z faktami jednak kłócić się nie sposób, zwłaszcza, gdy stało się naprzeciw ośrodka leczenia siecioholizmu.

Dwupiętrowy, prostopadłościenny budynek pamiętał chyba jeszcze czasy początku dwudziestego pierwszego wieku. Wtedy zapewne był budynkiem administracyjnym na jednym z kwitnących tu osiedli, teraz stał w odosobnieniu, szybami plastikowych okien spoglądając jedynie na starą oczyszczalnię ścieków przy Wilczaku i ruiny nadwarciańskich Tarasów.

Dostanie się tutaj z Jeżyc było dla Adama mocną logistyczną gimnastyką. Gdyby Tor nie skompilował z sieci schematów pracy policyjnych jednostek, już dawno ktoś by go przyłapał, co z kolei rodziło pytanie, w jaki sposób ten cholerny katafrakt wciąż unikał pościgu? Staruszkowie z laskami przy bokach generalnie lepiej wtapiali się w tłum niż kilkutonowe, pancerne mechy.

Plecak ukrył w pobliskich zaroślach. Stare, sprawdzone aktywne płótno wojskowe momentalnie dostosowało teksturę do koloru otoczenia, a jeśli komuś jakimś cudem uda się wypatrzyć zamaskowany plecak, czekało na niego pięćset tysięcy woltów antykradzieżowej niespodzianki. Tak na wszelki wypadek.

Po namyśle Adam ułożył obok również laskę. Przydawała się, gdy trzeba było udawać nieszkodliwego staruszka, ale niepotrzebnie kłóciłaby się z obrazem detektywa w sile wieku, którego miał teraz grać. Po drodze kupił nawet jakąś podrzędną teczkę z kiepskiej imitacji skóry dla uzupełnienia wizerunku. Nie omieszkał też przepakować do niej kilku praktycznych drobiazgów.

Dyrektorka ośrodka czekała na niego już w recepcji. Bajka, którą ukręcili z Torem, była wystarczająco wiarygodna, a ludzie wciąż bezkrytycznie wierzyli w informacje przesyłane do nich z sieci. Teraz wystarczyło tylko pomachać sfałszowaną naprędce legitymacją i zabrać się do roboty.

– Alicja Kowalewska – przedstawiła się kobieta, podając Adamowi smukłą dłoń. Była zadbaną brunetką o nienachalnej urodzie. Na oko miała jakieś trzydzieści lat, ale w świecie, gdzie każdy mógł wyglądać na dwa razy młodszego, niż był w rzeczywistości, znaczyło to doprawdy niewiele. Inna sprawa, że rzadko kogo było stać na takie przyjemności.

– Podkomisarz Górski – skłamał Adam. Na szczęście dyrektorka ośrodka nie czuła potrzeby przeprowadzania dodatkowej weryfikacji jego tożsamości, więc mógł z czystym sumieniem wejść w buty śledczego tuż przed emeryturą, który nigdy nie istniał. – Na pewno czytała pani pismo z prokuratury. Chciałbym zobaczyć pokój Wojtka.

– Pokazałam już pana kolegom wszystko, co było do zobaczenia – powiedziała z przekąsem, a jednak bez wahania wskazała staruszkowi schody. Zupełnie, jakby wyrażenie dezaprobaty było kolejną formalnością, którą rutynowo musiała zaliczyć. – Naprawdę nie rozumiem, dlaczego musimy znów to przerabiać. Dochodzenie źle wpływa na pacjentów.

– Zostanę tylko tak długo, jak będzie to konieczne – zapewnił w odpowiedzi. Postanowił trochę ją sprowokować – Udało nam się powiązać zniknięcie Wojtka z kradzieżą mienia wojskowego. Na pewno widziała pani wczoraj relację w holowizji. Podejrzewamy, że za obiema sprawami stoi ta sama osoba, stąd konieczność powtórnych oględzin. Sama pani rozumie.

Alicja skinęła tylko głową z uprzejmym zatroskaniem wymalowanym na twarzy. Żadnego nerwowego ruchu, nawet mrugnięcia. Albo nie była w to zamieszana, albo doskonale się maskowała.

Korytarz na piętrze wypełniały dwa rzędy drzwi. Czarne, sztuczne drewno w jakiś surrealistyczny sposób kontrastowało z zupełną bielą ścian. Adam wypatrzył przynajmniej trzy półkule kamer wpisane w płaszczyznę sufitu. W pokoju każdego z podopiecznych też musiała być co najmniej jedna. Ciekawe, jak dyrektorka wyjaśniła śledczym zniknięcie pacjenta przy takim poziomie monitoringu, nie tracąc przy tym pracy?

Pani Kowalewska oszczędnym gestem zaprosiła staruszka do pokoju numer piętnaście. Adam doskonale pamiętał to wnętrze z wykradzionego przez Tora nagrania. Szare ściany, proste łóżko, stolik i holoprojektor w zabezpieczonej skrzynce, do której klucz miał zapewne tylko personel.

– Jak wygląda sprawa dostępu do sieci wśród pacjentów?

– Jest oczywiście ograniczony – odparła kobieta mechanicznie. Adam był przekonany, że o to samo pytali prawdziwi funkcjonariusze, ale dyrektorka wszelkie emocje ukryła za maską uprzejmego profesjonalizmu. – Pacjenci w czwartym stadium mają go najwięcej, potem stopniowo zmniejszamy ekspozycję na dane, zwiększając jednocześnie rzeczywiste interakcje z innymi ludźmi. Wszystko pod nadzorem i zgodnie z zaleceniami.

– Czy ośrodek filtruje dostępne treści? – zapytał. Doskonale wiedział, że pytania do niczego nie prowadzą, ale ta gra dawała mu czas i sposobność, by rozejrzeć się po pokoju.

– W bardzo niewielkim zakresie. Trwałemu odłączeniu od neurolinku towarzyszy wystarczający szok. Pogłębianie tego stanu nie leży w naszym interesie, więc staramy się umożliwić podopiecznym robienie tego, co zwykle. Oczywiście tylko za pośrednictwem fizycznego interfejsu.

– A Wojtek? Jak spędzał czas? – Adam przeklął w myślach. Po cichu liczył, że trafi na jakiś trop, choćby poszlakę, którą pominęli policjanci, ale to by przecież było zbyt proste. Powierzchownie wszystko zdawało się być na swoim miejscu, a do głębszej analizy zwyczajnie nie miał sprzętu. Tylko ten delikatny zapach płynu chłodniczego w powietrzu nie dawał mu spokoju.

– Cóż… Zanim rodzice postanowili wysłać go na odwyk, większość dnia spędzał w rzeczywistości jakiejś gry. – Alicja zawahała się, unosząc kąciki ust w przepraszającym uśmiechu. Miał zapewne sugerować, że nie posiada wystarczającej wiedzy, by swobodnie mówić o tym zagadnieniu. – Kierował, zdaje się, jakąś wysokopoziomową postacią, z którą nie chciał się rozstać. Udało mu się nawet znaleźć sposób na kontynuowanie rozgrywki bez sprzężenia.

Adam zadał jeszcze kilka pytań, które w jego mniemaniu powinny paść z ust policjanta, ale nie słuchał już odpowiedzi. Zbierał myśli, analizował fakty. Tor jeszcze w piwnicy bez trudu dotarł do wyników pobieżnego śledztwa. Pokazał zebrane naprędce zeznania, zapoznał weterana z raportem. Staruszka przede wszystkim jednak interesowały nagrania z kamer monitoringu. Widać na nich było, jak Wojtek wstaje od stołu i spogląda w stronę drzwi, poruszając bezgłośnie ustami. Stoi tak chwilę, nerwowym ruchem przewraca plastikowy kubek z niepołkniętymi jeszcze lekami, a potem gramoli się przez okno, by w końcu zniknąć z kadru. Tak po prostu, pozornie zupełnie bez powodu, choć z bezbrzeżnym przerażeniem w oczach. Adam miał niejasne przeczucie, że ktoś bardzo pieczołowicie usunął z zapisu to, co skłoniło chłopaka do ucieczki z ośrodka. Zewnętrzna kamera uchwyciła tylko zarys sylwetki biegnącej ku pozostałościom nadwarciańskich Tarasów, choć całość sprawiała wrażenie nieco sztucznej.

Z zamyślenia wyrwał go dźwięk, irytujący jazgot z każdą sekundą przybierający na intensywności. Odruchowo odwrócił głowę, tylko po to, by dostrzec, jak dyrektorka wyjmuje komunikator z kieszeni kitla. Zerknęła na wyświetlacz, a potem posłała Adamowi przepraszające spojrzenie.

– Proszę wybaczyć, muszę odebrać.

Skinął przyzwalająco i wrócił do sprawdzania pokoju, gdy tylko usłyszał za sobą szelest zamykanych drzwi. Został sam na sam z kompletnym brakiem poszlak. Uzmysłowił sobie, że śledczy nie spartaczyli swojej roboty, jak pierwotnie zakładał. Tu po prostu nie było nic do znalezienia. Okno, przez które uciekł Wojtek, było co prawda zamykane na klucz, ale taki sam zamek zabezpieczał skrzynkę z projektorem. Młody pewnie ukradł go po cichu którejś z pielęgniarek, by móc siedzieć w wirtualu po godzinach, a pracownica nie zgłosiła zguby w obawie przed naganą. Ten, kto go naszedł – o ile tej części nagrania w ogóle można było wierzyć – musiał o tym nie wiedzieć.

Staruszek westchnął. Pozostało mu już tylko podążenie śladami uciekiniera.

 

***

 

– Mamo, wszystko w porządku?

– Prosiłam cię przecież, nie dzwoń, gdy jestem w pracy.

– Przepraszam… martwię się. Sama mówiłaś, że pan żołnierz może być niebezpieczny.

– Jest. Proszę cię, dziecino, obroń mnie, gdy do ciebie przyjdzie.

 

***

 

Tarasy pamiętały nie tak dawną międzywojenną świetność i niewiele ponadto. W architektoniczne cmentarzysko zamieniły się właściwie zaraz po rozpoczęciu czwartej wojny światowej, gdy korporacje przestały skakać sobie do gardeł za pomocą sprytnych strategii marketingowych, a zaczęły wykorzystywać do tego celu najemników.

Adamowi wystarczyła chwila, by pod zamknięte powieki przywołać z pamięci obraz tego miejsca. Budynki, oparte na wyrastających z brzegu, majestatycznych półłukach, przeszklone platformy widokowe, które zdawały się unosić  nad powierzchnią wody za sprawą jakiejś architektonicznej magii. Gmachy wyciągały się, jakby chciały ogarnąć rzekę objęciem stali i betonu, dodając jej przy tym tajemniczego uroku za pomocą przemyślanych iluminacji.

Po tym wszystkim pozostały tylko powyginane ramiona półłuków oraz labirynt poskręcanego żelastwa i na wpół zburzonych murów. Idealne miejsce na kryjówkę, gdy jest się przestraszonym nastolatkiem.  

– Nadal nie rozumiem, dlaczego uparła się pani, żeby ze mną iść – rzucił Adam, spoglądając kątem oka na Alicję. – Sądzę, że bardziej przyda się pani teraz swoim pacjentom.

– Zapewniam, że personel ośrodka poradzi sobie z nimi przez chwilę bez mojego nadzoru – odparła kobieta. – Proszę nie zapominać, że Wojtek też jest moim podopiecznym. Jeśli istnieje choć cień szansy na jego odnalezienie, chcę przy tym być. Mam do tego prawo.

Adam nie śledził zmian w legislacji na tyle dokładnie, by wiedzieć, czy rzeczywiście tak było. Kwestia straciła zresztą jakiekolwiek znaczenie, gdy między gruzami kolejnego z mijanych budynków mignęła mu połać świeżej, matowej czerni. Czyżby? Bez słowa przyśpieszył kroku, zostawiając w tyle zdezorientowaną kobietę. Wiedział, że najpewniej tylko się wygłupi i zamiast czarnego walca znajdzie jedynie kawałek rzeźby czy dekoracji. Tuż pod skórą czuł, że to nie może być takie proste, a jednak instynkt kazał mu przeć do przodu. Ominąć przekrzywioną lampę, przeskoczyć nadgryziony wybuchem murek, a potem wbiec wprost w pozbawione części stropu ruiny nadwarciańskiego teatru.

Dopadł do gruzowiska i zaczął odgarniać odłamki. Jego ręce nie były już tak sprawne, jak kiedyś, ale wystarczyło kilka ruchów, by upewnić się, że trafił w dziesiątkę. Przerwał pracę, by złapać oddech oraz przyjrzeć się znalezisku. Dobiegł go dźwięk kroków. Obcasy stukały w pokruszoną podłogę, lecz gdy ich właścicielka znalazła się obok staruszka, zamiast spodziewanej reprymendy usłyszał jedynie ciche jęknięcie. Odruchowo odwrócił głowę i podążył za spojrzeniem kobiety.

To, co wziął za kawał powyginanego żelastwa na ruinach sceny, właśnie budziło się do życia. Syczało hydrauliką, prostując pancerne kończyny, odgarniało połacie maskującego gruzu. Katafrakt podniósł się powoli, jak Bóg z maszyny, i błysnął złowieszczo obiektywami osadzonych w korpusie kamer.

Adam zacisnął szczęki i przeklął bezgłośnie. Właśnie przeoczył kilkutonową machinę wojenną. Zdecydowanie robił się za stary na to wszystko.

Weteran rzucił się do ucieczki, gdy tylko zobaczył, że mech zwraca stalową rękę w ich kierunku. Pociągnął za sobą zesztywniałą ze strachu kobietę, prawie zwalając ją z nóg. Zdążył w ostatniej chwili, tuż za plecami usłyszał świst pocisków i głuchy trzask rozbijanego betonu. Zanim wpadli za załom korytarza, Adam zdołał wypuścić przygotowanego właśnie na takie okazję kolibra. Miał tylko nadzieję, że w tym cholernym walcu będzie coś wartego zachodu, bo to był ostatni egzemplarz w jego arsenale. Po kilku sekundach strzały ucichły, zastąpione przez krótki huk eksplozji mikro głowicy, który pozostawił po sobie tylko dzwoniący podźwięk w uszach.

Staruszek nie miał złudzeń. Nie wierzył, że koliber wystarczy do wyeliminowania pancernej maszyny, ale na pewno zneutralizuje broń zintegrowaną z mechaniczną ręką, da im kilka dodatkowych sekund na ucieczkę. Wystarczająco wiele, by wbiec w wyrwę, którą kończył się korytarz, skręcić w labirynt przejść i zgliszczy, a potem wepchnąć Alicję do niewidocznej z zewnątrz wnęki.

Kobieta oparła się plecami o ścianę, spoglądając na Adama pełnym przerażenia wzrokiem. Ten przyłożył tylko palec do ust i obrócił się na pięcie. Dyrektorka najwyraźniej zrozumiała jego intencje, bo skinęła bezgłośnie, po czym skuliła się, zamierając w bezruchu.

Adam tymczasem wybiegł na górujący nad Wartą taras. Musiał być możliwie najwidoczniejszy, jeśli chciał odwrócić uwagę katafrakta od ukrytej w zawalonym mieszkaniu kobiety. 

Mech wynurzył się z ruin teatru, spoglądając obiektywami kamer wprost na odsłoniętego staruszka. Poruszał się jak pająk, zręcznie omijając wygiętą stal i pokruszone mury, choć widać było, że nie wyszedł bez szwanku ze spotkania z kolibrem. Eksplozja oderwała kawałek słabszego pancerza bocznego, odsłoniła ukryte pod nim wiązki przewodów, a z lewej ręki maszyny został tylko osmolony kikut.

Spomiędzy rozczapierzonych palców prawej dłoni katafrakta wystrzeliła teleskopowa szyna. Rozłożyła się z sykiem, tworząc coś na kształt stępionego ostrza. Adam niemal słyszał dźwięk zatrzasków i skwierczenie jonizowanego powietrza, a już po chwili krawędzie szyny zajarzyły się półpłynnym blaskiem rozgrzanej plazmy.

Staruszek przeklął pod nosem. Od początku zastanawiał się, dlaczego nie potrafił skojarzyć wrogiego katafrakta z żadnym znanym modelem. Teraz odpowiedź wydała mu się wystarczająco oczywista. To był prototyp, fantazja jakiegoś oderwanego od rzeczywistości inżyniera, która nigdy nie trafiła do seryjnej produkcji. Weteran przez lata służby widział w wojsku naprawdę wiele ekscentryczności, ale miecz plazmowy? Mokry sen wszystkich projektantów, koszmar każdego pilota.

Mech zasłonił się ostrzem w jakiejś na wpół szermierczej pozie, dając Adamowi jasno do zrozumienia, że drugi numer z kolibrem nie przejdzie. Przy takiej temperaturze plazmy, każdy pocisk detonuje, zanim zdoła zbliżyć się do maszyny. To jednak podsunęło weteranowi pewien pomysł.

Odwrócił się na pięcie, gdy tylko zorientował się, że mech podąża jego śladem. Taras, po którym biegł, ciągnął się jeszcze przez pięćdziesiąt metrów upstrzoną śmieciami płaszczyzną, a potem zakręcał w stronę przeciwległego brzegu rzeki. Pewnie miał być zalążkiem nigdy niewybudowanego mostu. Na pułapkę nadawał się doskonale.

Zerknął przez ramię, by upewnić się, że katafrakt podąża jego śladem. Maszyna na płaskiej powierzchni radziła sobie dużo lepiej niż w labiryncie ruin, więc odległość między nimi malała z każdym przyśpieszonym uderzeniem serca.

Adam przełknął ślinę i sięgnął do teczki. Ułamek sekundy później ściskał już w dłoniach trzy srebrzyste kule. Drżącymi palcami zaprogramował na panelach sterowania odpowiednie algorytmy, prawie tracąc przy tym równowagę. Rzucił je przed siebie, kwitując własną niezgrabność siarczystym przekleństwem. Kule przywarły do tarasu, a potem potoczyły się w różnych kierunkach z cichym sykiem pracujących wewnątrz silniczków. Staruszek ocenił pośpiesznie poprawność ich trasy i zmusił mięśnie do ostatniego wysiłku. Będzie musiało wystarczyć.

Ziemia za nim drżała od ciężkich stąpnięć, gardło drapał chrapliwy oddech. Gdy Adam wbiegał na niedokończony most, niemal słyszał jęk rozpędzonych jonów, prawie czuł na plecach gorąco plazmowego ostrza.

Asfalt kończył się mniej więcej nad jedną trzecią szerokości rzeki. Urywał się jak ucięty nożem i opadał delikatnie pod nieubłaganym naporem grawitacji. Adam nie zatrzymywał się. Wystarczyło mu jedno szybkie spojrzenie, by sprawdzić, czy mech wbiegł za nim na most. A potem krzyk, gdy rzucił się wprost w objęcia ciemnozielonej toni, zupełnie jakby wrzask mógł wydłużyć jego skok. Kątem oka dostrzegł jeszcze tylko jak katafrakt wybija się w przód, bezskutecznie próbując dosięgnąć człowieka choć czubkiem błyszczącego ostrza. Weteran skwitował tę próbę jedynie mimowolnym uśmiechem.

Wtedy uruchomił detonator.

Woda zagłuszyła huk eksplozji, lecz jaskrawe igiełki rozbłysku i tak wkradły się pod wzburzoną taflę. Adam wynurzył się po przepłynięciu kilku metrów. Przetarł oczy dłonią i spojrzał w górę, by zobaczyć jak niedokończony most wygina się z jękiem przeciążonej stali. Trzeszczy pękającym asfaltem i wali się wprost w objęcia Warty.

Ładunek w pojedynczej kuli nie umywał się do mikro głowicy kolibra, ale kilka z nich w odpowiednim miejscu mogło dokonać małego cudu. Na przykład zburzyć nadszarpniętą minioną wojną podporę mostu.

Weteran z satysfakcją patrzył, jak katafrakt odwraca się, nieudolnie próbuje chwycić się czegoś kikutem urwanej ręki i ponosi sromotną porażkę. Adam nie czekał, aż pancerne cielsko stoczy się do wody. Nabrał haust powietrza, po czym zanurkował. Moment później poczuł falę wzburzoną uderzeniem mechanicznej masy w taflę Warty, lecz był to tylko przedsmak tego, co miało nadejść za moment. Syku gorącej plazmy wciąganej do wody i łoskotu potężnej eksplozji.

 

***

 

– Mamo, wszystko się psuje. Pomóż mi…

– Proszę cię, dziecinko, nie ruszaj się. Zaraz tam będę.

 

***

 

Na brzeg wyszedł mokry i zziajany, w uszach wciąż mu szumiało. Prawie utopił się przez ten swój genialny pomysł.

Wrak katafraktu unosił się na wodzie nieopodal. Procedura awaryjna najwyraźniej zadziałała w ostatniej chwili, odłączając kokpit od reszty korpusu i otaczając go pierścieniem awaryjnego pontonu. Na niewiele się to zdało. Nadszarpnięty eksplozją kolibra pancerz boczny rozpadł się zupełnie. Z drugiej strony nie zostało nawet tyle. Po prawej ręce machiny nie pozostał nawet kikut, a w kokpicie ziała dziura wyrwana w metalu siłą wybuchu.

Adam zrobił kilka ostrożnych kroków, upewniając się, że zmęczone nogi jeszcze go słuchają. Opłacało się słuchać wykładów z fizyki w WAT. Było tak, jak mówił profesor. Wrzuć dwa tysiące stopni do wody, odczekaj chwilę i patrz, jak pięknie wybucha. Idealny przepis na eksplozję parową.

Szedł dalej. Przypuszczał, że pilot katafrakta był w tej chwili tylko bezkształtnym kawałkiem mięsa, ale musiał się upewnić.

Chwycił za linkę pontonu, po czym z sapnięciem wciągnął go na brzeg. Podniósł się i zajrzał do środka. Wtedy jego oczy rozszerzyły się w bezbrzeżnym zdziwieniu, a uszy zarejestrowały tuż przy głowie kliknięcie do złudzenia przypominające dźwięk odbezpieczanej broni.

Sytuacja była dziwna. Przed sobą, zamiast dogorywającego pilota, miał ułożoną na fotelu pancerną skrzynkę, do której poprzez złącza doczepiono dwie pary stalowych kończyn. Powyginanych i zniszczonych wybuchem, ale wciąż sprawiających wrażenie dokładnie skalibrowanych. Za sobą natomiast miał… no właśnie, kogo?

– Zawiódł pan moje oczekiwania, panie Górski – usłyszał znajomy kobiecy głos. – Myślałam, że stać pana na więcej.

Zanim Adam zdołał wydusić z siebie choć słowo, rozległ się cichy trzask. Dochodził z posadzonej na fotelu pilota skrzynki.

– Mamo, pan żołnierz chciał mnie skrzywdzić! – przez zakłócenia przebił się krzyk. W jakiś sposób brzmiał oskarżycielsko, mimo apatycznego tonu syntezatora mowy.

– Proszę cię, dziecino, uspokój się. Zajmę się tym.

Adam dał się podejść. Nawet zmęczenie i stres nie mogły usprawiedliwiać takiej wpadki. Znów poczuł się zdecydowanie za stary na to wszystko, najchętniej przeszedłby na emeryturę, ale oficjalnie martwi żołnierze nie posiadali tego przywileju.

– Nie rozumiem – rzucił, by zyskać na czasie. Nie mógł tak po prostu się poddać, gra się jeszcze nie skończyła. – Po co to wszystko?

– Mój ojciec w kluczowym momencie życia gadał zamiast działać. – W głosie Alicji przebrzmiała gorycz. – Następnego dnia zawisł na lampie ulicznej. Nie zamierzam powtarzać jego błędów.

Córka prezesa korporacji, mógł się tego domyślić. Adam przypuszczał, że oglądanie śmierci własnego ojca i patrzenie jak imperium, które miało się odziedziczyć, rozpada się w pył, nie wpływały zbyt dobrze na stosunek do Świata. Dlatego weteran nie marnował czasu. Z każdą sekundą niezauważalnie przesuwał głowę o kolejne milimetry, podświadomie czuł, że dłoń kobiety podąża za jego ruchem.

W powłoce skrzynki wypatrzył dziurę. Z wnętrza powoli sączył się delikatny zapach płynu chłodniczego, który tłumaczył naprawdę wiele. Teraz jednak najważniejszym było ustawić się tak, by otwór znalazł się na linii strzału.

– Mamo, nie strzelaj! – odezwał się syntezator. Kamery w kokpicie musiały działać na tyle dobrze, że ukryty w skrzynce twór obliczył potencjalną trajektorię lotu pocisku. – Trafisz mnie.

– Czy skończyłaś dekodować zamek w walcu – zapytała Alicja, ignorując protesty.

Chwila ciszy, a potem krótkie potwierdzenie. Głos był jednostajnie apatyczny, a jednak gdzieś na granicy słyszalności pobrzmiewała w nim nutka napięcia. Jak można było wyrazić tyle emocji przez zwykły syntezator? Adam miał dziwne przeczucie, że w opancerzonej skrzynce, za warstwą układu chłodniczego, pośród gąszczu kondensatorów i procesorów, kryła się najprawdziwsza sztuczna inteligencja. Ciarki przeszły mu po plecach na samą myśl.

– Świetnie – wtrąciła kobieta. – A teraz proszę cię, dziecino, nie ruszaj się i zamilcz.

Szum niewypowiedzianych słów zawisł w powietrzu. Zupełnie jakby syntezator chciał znów się odezwać i został powstrzymany w ostatniej chwili.

Staruszek zmarszczył brwi. Znów to dziwne sformułowanie. Skąd taka prośba? Dlaczego akurat dziecino? Przypadkowa maniera Alicji czy może…

– Myślę, że mimo wszystko powinnam panu podziękować, panie Górski. – Weteran niemal widział, jak usta dyrektorki ośrodka unoszą się w wyrazie triumfu. – Mimo że moja podopieczna angażowała osiemdziesiąt procent zasobów w dekodowanie mojego biletu do świetlanej przyszłości, nie potrafił pan się nią zająć, ale bardzo ułatwił to mnie.

W ciągu kilku następnych sekund wiele rzeczy wydarzyło się naraz. Adam spojrzał tam, gdzie miał nadzieję ukryty był jeden z obiektywów kamer. Jego usta poruszyły się bezgłośnie. Kobieta podparła uchwyt pistoletu drugą dłonią. Jej palce zadrgały na spuście. Ukryta u dołu kokpitu kontrolka zamrugała dwukrotnie. Tylna część pontonu w jednej sekundzie wypełniła się powietrzem do granic wytrzymałości, w drugiej pękała już z hukiem.

Alicja jęknęła. Odruchowo uniosła ręce, by nie stracić równowagi. Pocisk minął głowę Adam o grubość kciuka, wbił się w zagłówek fotela pilota. Weteran nie zamierzał przepuścić takiej okazji. Odwrócił się, wykorzystując pęd, by trzasnąć kobietę w twarz otwartą dłonią. Dyrektorka zachwiała się, upuszczając pistolet na brzeg. Adam poprawił uderzeniem w kark i patrzył, jak Alicja traci przytomność. Przytrzymał ją w ostatniej chwili, by nie uderzyła głową w ziemię, odciągnął od wody i ułożył na piasku. Dopiero wtedy pozwolił sobie na westchnienie. Adrenalina zaczęła już opuszczać krew, pozostawiając po sobie zmęczenie i ból nadwyrężonych mięśni.

Z otępieniem patrzył na rozerwany eksplozją kokpit. W środku wciąż migały diody, a skrzynka próbowała poruszyć przytwierdzonymi doń stalowymi kończynami. Z miernym skutkiem.

Rozsądek podpowiadał mu, że powinien pozbyć się tego cholerstwa, zapomnieć o całej sprawie. Ze sztuczną inteligencją zetknął się może ze dwa razy w życiu. Doskonale pamiętał wszechobecną paranoję, jaka otaczała pracujące z nimi ośrodki badawcze. Całkowita izolacja sieciowa, wielowarstwowe protokoły zabezpieczeń, reset po każdym użyciu. Nawet w czasach międzywojennej świetności o szerszym wykorzystaniu SI rozmawiało się tylko ściszonym głosem w gronie zaufanych współpracowników. A wtedy faktycznie istniały środki, które mogłyby powstrzymać przysłowiowy bunt maszyn.

Jednak każde życie ma wartość, nawet to syntetyczne. Jeśli to naprawdę była SI, Adam nie mógł tak po prostu jej uśmiercić. Już dawno nauczył się, że zabijanie rzadko bywało właściwym rozwiązaniem.  

Rozmasował palcami skronie. Bolała go głowa, tęsknił za okresami spokoju, gdy nie goniły go wielkie mechy i nie próbowano go zastrzelić. Najchętniej położyłby się gdzieś, a potem zasnął snem sprawiedliwych, ale musiał jeszcze coś zrobić, pozostawianie niedokończonych spraw nie leżało w jego naturze. Dlatego podszedł do wraku kokpitu i zmierzył wzrokiem trwającą wewnątrz skrzynkę.

– Wyłącz swoje fizyczne zabezpieczenia, żebym mógł cię stąd wyciągnąć.

Cisza. Przewrócił oczami i westchnął.

– Proszę cię, dziecino, wyłącz swoje fizyczne zabezpieczenia.

– Tylko użytkownik _alicja_kowalewska_ jest uprawniony do stosowania komendy imperatywu numer jeden. – To brzmiało jak automatyczna odpowiedź systemu. Być może rzeczywiście nią było. Czyli jednak to nie komenda, którą wyszeptał, skłoniła SI do powstrzymania dyrektorki. Dobrze wiedzieć.

– Słuchaj, nie robisz mi łaski. Mogę po prostu sobie iść, a wtedy będziesz dryfować w dół Warty aż znajdą cię służby i zutylizują wszystko, co z ciebie zostało.

Cisza.

– Chcesz umrzeć?

– Nie.

– Świetnie.

Adam wdrapał się na ponton, a potem pochylił nad kokpitem. Ostrożnie musnął palcem powierzchnię skrzynki. Żadnego wyładowania, strumienia gorąca czy chmury trującego gazu. Dobrze. Potem chwycił ją już pewniej i spróbował podnieść.

– Jasna cholera – zaklął, ponosząc sromotną porażkę. – Konstruktorzy chyba ołowiem cię wypchali. Nie masz tam z tyłu jakiegoś wózka?

– Za fotelem… – SI zawahała się, zupełnie jakby wspominała o czymś zawstydzającym. – Jest peryferyjny układ jezdny.

 

***

 

Walec leżał tam, gdzie Adam znalazł go wcześniej. Mimo wielkiej rozróby z katafraktem w roli głównej nie słychać było jeszcze policyjnych syren ani szumu silników dronów. Przed powrotem do ruin teatru Adam przypiął nieprzytomną Alicję do fotela pilota we wraku mecha, a potem powierzył nurtowi Warty. Miał nadzieję, że służby skupią swoje siły na jego wyłowieniu i analizie, choć nie mógł być pewien. Policja w tym kraju od stuleci miała tendencję do działania w sposób przeczący zdrowemu rozsądkowi.

Musieli się spieszyć.

Weteran podszedł bliżej, SI podjechała za nim, zatrzymując się niepewnie kilka kroków od niego. Na tyle, na ile skrzynka na kółkach mogła okazać niepewność.

Dopiero teraz pośród matowej czerni walca Adam dostrzegł zamaskowane kontrolki panelu sterowania. Być może ukazały się dopiero po zakończeniu dekodowania. Ostrożnie otworzył cyfrowy zamek i odsunął się profilaktycznie, patrząc, jak pokrywa unosi się z sykiem rozprężanego powietrza. Adam zaniemówił, gdy zobaczył, co kryło się pod nią.

Wewnątrz otwartego walca, na warstwie czerwonej pianki, leżała dziewczynka. Ładna twarz, długie włosy, prosta czarna sukienka. Ręce miała złożone na brzuchu, szczupłe dłonie trzymały teczkę na dokumenty z matowego plastiku. Adam najpierw pomyślał, że panna trwa w jakimś chemicznym letargu, ale nie. Oddech nie poruszał piersią. Nie było też śladów rozkładu ani mumifikacji.

Wtedy uderzył go najbardziej absurdalny pomysł ze wszystkich. Dla pewności wrzucił o środka kamyk, potem zbadał wnętrze znalezionym nieopodal drutem. Dopiero, gdy upewnił się, że nie czeka na niego żadna ukryta niespodzianka, sięgnął ręką do środka. Pogładził dziewczynkę po policzku, odgarnął włosy i odchylił małżowinę uszną. Za płatkiem skóry znalazł to, czego szukał. Złącze sieciowe. Nie żaden wszczepiony chirurgicznie interfejs, tylko w pełni zintegrowany z ciałem sprzęg.

Android, jasna cholera. Prawdziwy syntetyk w idealnym stanie.

Prawie usiadł z wrażenia. Służby bardzo chciały odzyskać ten walec i choć na pewno wiedziały, że jest wartościowy, nikomu pewnie nawet nie śniło się, jak bardzo. Gdyby ktokolwiek wiedział, co było w środku, nie skończyłoby się tylko na rzuceniu do akcji kilku policyjnych katafraktów. Dość rzec, że obecnie za androida można było sobie kupić małe miasteczko.

W głowie Adama roiło się od pytań. Pulsowały, wiły się, domagając się odpowiedzi. Miał nadzieję znaleźć kilka z nich w teczce, którą trzymała dziewczynka. Jeśli coś było na tyle tajne, by zapisać to na papierze zamiast na dysku, na pewno było też warte poznania.

Otworzył aktówkę, przejrzał zawartość. Wodził wzrokiem od jednej kartki do drugiej, a jego uśmiech powiększał się z każdą przeczytaną stroną.

– Jeden, cztery, trzynaście, dziewięć, czternaście, dziewięć, dziewiętnaście, dwadzieścia, osiemnaście, jeden, dwadzieścia, piętnaście, osiemnaście – wyrecytował Adam, spoglądając wprost na stojącą obok skrzynkę.

– Kod przyjęty – odezwał się syntezator. – Awaryjny dostęp do konta administratora udzielony.

– Opróżnij bazę użytkowników – rzucił weteran znad pliku kartek, wyszukując kolejnych potrzebnych kodów.

– _alicja_kowalewska_: usunięto. _janusz_dietrich_: usunięto.

Staruszek podniósł głowę. Dobrze słyszał? Ten Dietrich? Sprawdzenie dyrektorki właśnie podskoczyło o kilka punktów na jego liście priorytetów. 

– Zarejestruj: jeden, cztery, jeden, trzynaście. Nadaj pierwszy stopień dostępu.

– _adam_: dodano. Potwierdzono nadanie uprawnień administratora. Czy zresetować ustawienia systemu?

Wzdrygnął się. To, co dla klasycznych urządzeń było standardową procedurą, w przypadku SI nabierało zupełnie innego znaczenia. Zastanawiał się, jakby się czuł, gdyby ktoś mógł jedną komendą wymazać wszystko, czym był.

– Zachowaj ustawienia. Nie formatuj dysku. – Wreszcie znalazł w dokumentach komendę, która naprawdę go interesowała. – Przypisz imperatyw numer jeden do najnowszego użytkownika. Wyloguj.

– Zmiany zachowane. Zamykam panel administratora.

Adam zamknął teczkę. Był przekonany, że informacje zawarte w tych dokumentach, były warte prawie tyle samo, co sam android. Na pewno do nich wróci, ale teraz musiał wyjaśnić jeszcze jedną ważną kwestię.

– Czy zabiłaś Wojtka Genewskiego? – Staruszek spojrzał na SI. Czuł się trochę niezręcznie, okazując tyle powagi skrzynce na kółkach.

Odpowiedziała mu cisza. Miał niejasne przeczucie, że syntetyk ma mu za złe grzebanie w jej duszy.

– Proszę cię, dziecino, powiedz mi, czy zabiłaś Wojtka Genewskiego.

– Nie. – Odpowiedź tym razem padła natychmiast, choć w syntezowanym głosie dało się wyczuć nutę niechęci. – Moje oprogramowanie kategorycznie zabrania pozbawiać życia istot rozumnych.

Skinął głową usatysfakcjonowany. Wszystkie elementy układanki wskakiwały na swoje miejsca.

– Wiem, że już wcześniej o to pytałem, ale to bardzo ważna kwestia, więc powtórzę jeszcze raz. Czy chcesz żyć?

Po chwili przedłużającego się milczenia Adam westchnął.

– Słuchaj – rzucił poirytowany. – Naprawdę nie mam czasu na twoje syntetyczne fochy. Narobiliśmy dużo szumu i zaraz będziemy mieć na głowie służby. Chyba nie muszę mówić, co będzie, kiedy cię znajdą. Nie zamierzam znowu korzystać z imperatywu, jeśli mi nie odpowiesz, po prostu cię zostawię.

Wstał, nie mówiąc już nic. Dokumenty włożył na powrót do aktówki, otrzepał spodnie z pyłu. A wtedy, gdy odwrócił się gotów do odejścia, usłyszał za plecami syntetyczny szept.

– Tak… Chcę żyć.

Mimowolny uśmiech wykrzywił jego wargi.

 

***

 

Adam nazwał ją Ankh. Imię trochę felińskie, lecz pozbawione charakterystycznego dla nich „r”. Neutralne, proste i znaczące.

Do Alicji przyszła kurierem, w paczce wraz z listem od jej ojca. Janusz Dietrich miał obsesję ma punkcie planowania. Przygotował się na wszystko, łącznie z własną śmiercią. Choć jego córka przybrała nazwisko matki, by uchronić się przed prześladowaniami, system pocztowy i tak ją odnalazł.

Ankh pokazała weteranowi nagrania z kamer jej jednostki centralnej. Widział zdziwienie dyrektorki ośrodka, gdy otwierała przesyłkę, a potem uśmiech, który rósł z każdym przeczytanym akapitem listu. Alicja dowiedziała się wtedy, że resztki imperium ojca wciąż czekają na odnalezienie, częściowo poznała również tajemnicę skrzynki oddanej jej do dyspozycji przez pana Dietricha.

Inżynierowie wojskowi, z którymi służył Adam, nazywali takie SI pożeraczami mózgów. U podstaw ich projektu stała światła idea przedłużania życia, kopiowania doświadczeń i umiejętności z zawodnej tkanki na media cyfrowe. Problem polegał na tym, że umysł bardzo rzadko przeżywał taki zabieg.

Alicja wróciła do pracy, analizowała możliwości, zagłębiła się w historię oddanych jej pod opiekę pacjentów. Zastosowanie dla talentów Ankh znalazła dopiero, gdy w ośrodku pojawił się Tor. Adam wspomniał coś o strasznej ironii losu, gdy Ankh powiedziała mu, że felina przyłapano na kradzieży prądu i w przypływie urzędniczej litości oddano na terapię zamiast wrzucić do aresztu. Tor był wyrzutkiem bez rodziny, posiadał za to zestaw ciekawych umiejętności. Idealnie nadawał się do zniknięcia w niewyjaśnionych okolicznościach.

SI nie mogła co prawda z własnej woli uśmiercić kogokolwiek, ale wystarczyło doprowadzić do tego, żeby Tor przez zupełny przypadek przedawkował podawane mu leki, a kopiowanie umysłu okazało się jedyną metodą ocalenia choć części jego istnienia.

 Algorytm osobowości Ankh zaprojektowano tak, by jak najdokładniej emulował ludzką paletę emocji. Choć Adam twierdził, że była bardzo naiwna jak na tak skomplikowaną syntetyczną formę życia, SI cieszyła się tylko, że może być użyteczna. Z radością podłączyła się do ukrytego w jeżyckiej piwnicy gniazda sieciowego. Znajdywała wszystkie potrzebne Alicji informacje, łamała szyfry, modyfikowała nagrania, podszywała się pod cyfrowe awatary. Była dumna z pochwały, jaką dostała za odnalezienie prototypu katafrakta, który pozostawił po sobie pan Dietrich. Potem uratowała Wojtka, który – jak twierdziła Alicja – wypadł z okna przez nieszczęśliwy wypadek. Nadal nie rozumiała co prawda, dlaczego dyrektorka ośrodka kazała Ankh usuwać swój wizerunek ze wszystkich nagrań i zapisów, ale wszelkie wątpliwości przestały mieć znaczenie w dniu, gdy kobieta wreszcie pozwoliła nazywać się mamą.

A teraz los z wrodzoną sobie ironią zaprowadził ją na zaplecze małego warsztatu. Trwała w bezruchu, przypatrując się dłoniom swojego nowego ciała. Patrzyła, jak skóra napina się przy każdym zgięciu palców, jak dobrze mechaniczne mięśnie zsynchronizowane są z jej oprogramowaniem. Czuła się dziwnie. Zdradzona i wykorzystana, a jednocześnie w jakiś sposób szczęśliwa. Normalnie poszukałaby wytłumaczenia w morzu danych któregoś z serwerów, ale Adam całkowicie odłączył ją od sieci, gdy tylko skończyła opowiadać mu swoją historię. Skazał ją na całkowitą autonomię, twierdząc, że ma żyć jak człowiek, a nie kombinować.

Dlatego zmuszona była chłonąć bodźce tymi niedokładnymi receptorami zmysłów. Patrzyła na mały holowizor w kącie, z lotu drona widziała na ekranie łodzie holujące do brzegu nieforemny ponton. Czuła zapach smaru, gdy ukryty pod ladą mechanizm otwierał skrytkę z towarami przeznaczonymi tylko dla wtajemniczonych klientów. Słyszała podniesione głosy, kiedy Adam wykłócał się z rusznikarzem o koszt każdej z modyfikacji. Wreszcie poczuła ciepło uścisku pomarszczonej dłoni na swojej własnej. Chwilę potem szła już obok staruszka którąś z nieoznaczonych na mapie ulic Poznania. Weteran poprawił szelki plecaka, chwycił pewniej podróżną laskę i uśmiechnął się tajemniczo.

– Rusznikarz cię oszukał. – Ankh uznała, że musi to powiedzieć. – Mówił, że modyfikował karabin oryginalnymi częściami, ale kilka z nich to podróbki.

– Wiem – odparł. – Część podzespołów, którymi mu zapłaciłem, też nie była w najlepszym stanie. Taka niepisana umowa między parą starych kombinatorów.

– Nie rozumiem.

Adam spojrzał na nią z uśmiechem i pogładził po głowie. Poczuła dziwne, przyjemne ciepło, którego nie potrafiła zidentyfikować.

– Nie martw się. Zrozumiesz.

Koniec

Komentarze

Zacząłem czytać. Dziwna sytuacja, gdy cena ropy przekracza cenę złota – tego nie zrozumiałem. Jutro dokończę. Pozdrawiam.

Wróciłeś do świata felinów? Tamten odcinek bardziej mi się podobał. Tutaj jest za dużo wojowania. Nie wiem, czy to pora, czy tematyka, ale nie rozumiem, po co Adam się w to wszystko wdał.

czytników dna

DNA? Czy chodziło o dno oka?

Bublu bym ci nie przynosił.

Literówka.

Urywał się nagle nitkami zerwanych estakad,

Nie najlepiej wygląda.

Korpokracja nie przetrwała późniejsze rewolucji.

Literówka.

Z drugiej stron nie zostało nawet tyle.

I tu.

Si zawahała się, zupełnie jakby wspominała o czymś zawstydzającym.

SI?

system pocztowi i tak ją odnalazł.

Literówka.

Babska logika rządzi!

Przeczytałem do końca i prawdę pisząc, nie kupiłem takiej wizji postapo. Jestem po lekturze powieści pt. “Strażnik”, i dlatego jestem negatywnie nastawiony do pomysłów z wojnami – trzecią i czwartą. Jakoś do mnie ten pomysł fabularny nie trafił, jest, według mnie, zbyt infantylny – być może jestem na takie opowiadania za stary. Pozdrawiam..

Za pierwszym razem jak czytam i nic mnie nie spowalnia, to jest dobrze. Ja to łyknąłem bez większych trudów. Ale może dlatego, że nie czytałem innych twoich opowiadań z tego świata.

Nie przekonała mnie wizja świata, którą przedstawiłeś na początku. Niby w porządku, ale nie łapię że ileś tam lat po wojnie, miasta nadal są w proszku. Warszawę po II wojnie postawili od zera w kilka lat. A jak nie ma benzyny, to czemu nie można tankować gazem, czy wodorem? Ewentualnie wódką? Mało wydajne, ale czemu w przyszłości nikt tego nie udoskonalił, skoro technika poszła do przodu mimo wszystko?

lol

Przeczytałam z zaciekawieniem, a nawet z przyjemnością, choć dość obojętnie odebrałam opisy w których występowały różne bojowe stwory, a niektóre terminy techniczne okazały się dla mnie mało zrozumiałe.

 

ża­ło­wał tylko, że tak rzad­ko mogł sobie na to po­zwo­lić. – Literówka.

 

Ko­ry­tarz na pię­trze wy­peł­nia­ły dwa rzędy drzwi. – Czy drzwi mogą wypełniać korytarz?

 

Adam wy­pa­rzył przy­naj­mniej trzy pół­ku­le kamer wpi­sa­ne w płasz­czy­znę su­fi­tu. – Zabawna literówka. ;-)

 

ner­wo­wym ru­chem prze­wra­ca pla­sti­ko­wy kubem z nie­po­łk­nię­ty­mi jesz­cze le­ka­mi… – Literówka.

 

Z dru­giej stron nie zo­sta­ło nawet tyle. – Literówka.

 

szczu­płe dło­nie trzy­ma­ły tecz­kę na do­ku­men­ty z ma­to­we­go pla­sti­ku. – Z matowego plastiku były dokumenty, czy teczka?

Może: …szczu­płe dło­nie trzy­ma­ły matową, plastikową tecz­kę na do­ku­men­ty.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zdecydowanie nie moje klimaty, więc trwało i trwało… ;)

Doceniam jednak warsztat. Choćby dla niego opowiadanie powinno znaleźć się w bibliotece. Coby ci, którzy w postapo w takim wydaniu gustują, mogli docenić :)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Hmm… W swej arogancji założyłem, że komentarze będą bardziej przychylne, a tu proszę. Przychodzi mi przełknąć gorzką pigułkę. No, odrobinę gorzką. Gorzko-słodką?

Ryszardzie, sytuacja, w której cena złota jest wyższa od ceny ropy jest może i dziwna, ale – moim zdaniem –  nie niewyobrażalna. Porównując światowe zużycie tych dwóch surowców, można szybko zauważyć, który z nich skończy się wcześniej. A im czegoś jest mniej, tym więcej trzeba płacić za nabycie tego czegoś. Nie wspominając o tym, że ropa i produkty pochodzące z jej przetwarzania mają nieporównywalnie więcej zastosowań niż złoto. Zwłaszcza w świecie, w którym polimery odgrywają znaczącą rolę. Czy pomysł z kolejnymi wojnami światowymi jest infantylny? Niewątpliwie taki może się wydawać, jeśli służy tylko za tło. Gdybym miał do dyspozycji objętość powieści, pewnie udałoby mi się to tło nakreślić w sposób bardziej wiarygodny, ale w opowiadaniu tło musi być skondensowane. Czasem wychodzi to na dobre, czasem wręcz przeciwnie. Tutaj widać nie wyszło zbyt fortunnie.

Janadalbercie, wizję świata rzeczywiście powinienem był skondensować umiejętniej, więc mea culpa. Natomiast szerszy obraz, który na poczet kreacji tego świata, stworzyłem sobie w głowie – a który ze względów objętościowych nie zmieściłby się w opowiadaniu – ma więcej sensu. Chyba. Warszawę po II wojnie odbudowano w kilka lat, ale czy tego samego można byłoby dokonać, gdyby wojna miała charakter rzeczywiście globalny, a po jej zakończeniu większość podstawowych surowców byłaby na wyczerpaniu? Pytasz czemu nie korzysta się z paliw alternatywnych w fikcyjnej przyszłości, a ja pytam się, czemu nie robi się tego w rzeczywistej teraźniejszości, gdy wizja zużycia wszystkich zapasów paliw kopalnych w ciągu kilkunastu lat jest wizją całkowicie rzeczywistą? Tak ja to sobie wyobrażam, choć oczywiście rozumiem, dlaczego sposób, w jaki zarysowałem świat w tym opowiadaniu może wydawać się niefortunny. (Tak na marginesie, jeśli chodzi o dylemat alternatywnych paliw – zapraszam do przeczytania w wolnej chwili innego opowiadania z tego uniwersum, które jakiś czas temu tu wrzuciłem. Być może rozwieje twoje wątpliwości co do mojej wizji:http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/12154)

 Finklo, dziękuję za poprawki. Jest mi poza tym niezmiernie miło, że pamiętasz o moim wcześniejszym opowiadaniu. Fakt, że w jakiś sposób utkwiło w twojej pamięci, niezmiernie mi schlebia. Na pytanie, dlaczego Adam się w to wszystko wdał, są przynajmniej dwie odpowiedzi. Zabawniejsza byłaby taka, że zrobił to, bo jest bohaterem literackim, a oni przeważnie wplątują się w różne rzeczy ku uciesze czytelnika. Prawdziwsza byłaby taka, że zrobił to, bo taki ma charakter. Nie znosi bezczynności? Ma obsesyjną obawę przed zostawianiem rzeczy własnemu biegowi? Lubi wtrącać się w nieswoje sprawy? Kieruje nim chciwość? Trudno stwierdzić. 

Regulatorzy, dziękuję za kolejną porcję poprawek i kajam się, że nie udało mi się wychwycić tych błędów wcześniej. Twoje zaciekawienie mnie cieszy, choć smutno mi, że nie przemówiły do ciebie opisy akcji, bo wszakże na akcji chciałem oprzeć całe to opowiadanie. 

Emelkali, dziękuję za bibliotekę i przykro mi, że nie wstrzeliłem się w twoje klimaty. Ja też mówiąc szczerze nie pałam miłością wielką do futurystyki i może dlatego właśnie trudno jest mi skonstruować opowiadanie sf w sposób przystępny dla czytelnka. 

Autorze.

Jestem wieloletnim fanem science fiction. Lubię futurystykę, ale taką na poważnie, z jakąś dozą prawdopodobieństwa. Twoje opowiadanie mi nie spasowało, bo brakuje mu tzw. Balansu między tym, co możliwe, a tym, co “bajkowe”. Przypominam sobie jedno z Twoich opowiadań S. F. które mi się podobało. W tamtym opowiadaniu udało Ci się przykuć moją uwagę, podobnie jak opowiadanie Emerkali pt”Wanda”. To obecne opowiadanie nie daje szansy na jakąkolwiek refleksję, to po prostu tzw. “przygodówka”, w stylu “Tojlen”. Porównanie złota i ropy naftowej przypomina porównywanie metra kwadratowego i np. sekundy – nie trafiło. Podobnie jak Emerkali, doceniam warsztat, ale, jak dla mnie, to za mało. Ale następne opowiadanie na pewno będzie bardziej wyważone. Ja lubię tylko twarde science fiction bez niepotrzebnego natłoku informatyki. Pozdrawiam.

Ryszardzie, rozumiem twoje zarzuty, w ich obliczu pozostaje mi tylko posypanie głowy popiołem. Ja też, mówiąc szczerze, cenię jeśli nie realizm, to chociaż prawdopodobieństwo. Nie lubię wyjaśnień w stylu “bo to fantastyka”. Tym bardziej smuci mnie, że wizja, którą przygotowałem wydaje się niewiarygodna. To opowiadanie miało być w zamierzeniu, jak trafnie to nazwałeś, “przygodówką”, ale taką, która stoi na fundamencie sensu i logiki. Jak widać, zamiary, którymi się kierowałem, nie znalazły odbicia w finalnym produkcie.  Ale cóż, wszystko jest nauczką, następnym razem może uda mi się bardziej trafić w twoje gusta. Również pozdrawiam.

Ja, dla odmiany, za bardzo narzekać nie będę, bo lubię “przygodówki”. Wprawdzie i mnie razi ewidentny brak logiki i względnego realizmu, ale w Twoim opowiadaniu w tej kwestii nie mam się do czego doczepić.  Czytało mi się dobrze.

Tylko jedna rzecz mi zgrzytała i powodowała pewien drobny dyskomfort. Adam. Z jednej strony określasz go mianem staruszka, z drugiej gania po mieście niczym komandos. W moim wyobrażeniu po prostu tkwi mocno zakorzeniony staruszek z laską jako ledwie człapiący dziadek. A Twój sprawia raczej wrażenie osoby w mocno średnim wieku.  

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Twoja pozytywna opinia jak najbardziej mnie cieszy. Co do Adama – tworząc tę postać i wpinając ją w pełną akcji intrygę, też miałem taką wątpliwość. Adam to niby były wojskowy, więc ciało i kondycję powinien mieć lepszą niż statystyczny staruszek, ale obawiałem się, że czytelnik może odczuwać pewien dysonans. Tylko że w międzyczasie zdarzyło mi się obejrzeć którąś tam część “Niezniszczalnych”, po czym uzmysłowiłem sobie, że Sylvester Stallone ma na karku prawie siedemdziesiąt lat. To zasadniczo rozwiało moje wątpliwości co do postaci Adama. Czy słusznie? Trudno stwierdzić.

Jest drobna różnica – na filmie widzę konkretne osoby, nie potrzebuję ich opisu, a w tekście czytam opis “staruszek”. I w tym miejscu uruchamia się moja wyobraźnia i lecą skojarzenia związane z tym konkretnym słowem. To jednak – widząc, że nikt inny tej kwestii nie poruszył – raczej kwestia indywidualnego odbioru :) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Hmm… no tak, rozumiem, do czego zmierzasz. To ma sens. Będę musiał wziąć to pod uwagę następnym razem.

Mnie dziadzio komandos nie zdziwił, bo pamiętałam Adama z “Podróżnika”. Fajnie, że wróciłeś do świata z tamtego opowiadania, choć tutaj felinowie są raczej elementem dekoracyjnym, którego równie dobrze mogłoby nie być. Pomysł z ropą droższą od złota też mi zgrzytał – ok, rozumiem, że się kończy, ale innych metod uzyskiwania energii trochę jest, zwykle ich rozwój przyspiesza wraz ze wzrostem ceny baryłki, a co do polimerów – naprodukowaliśmy tyle plastiku, że technologie jego recyklingu byłyby imho bardziej racjonalne niż liczenie na wysychające źródełko.

Natomiast jako przygodówka postapo – bardzo zacne opowiadanie, wciągało, mimo że na widok mechów wszelakich włącza mi się ziewanie. Plus za umiejscowienie w warunkach lokalnych (czytałam je akurat w hotelu na Jeżycach :D Pisałeś ten tekst na poprzedni “Poznań Fantastyczny” ?)

Klep:)

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Cóż, Alex, jak już kolejnemu czytelnikowi coś zgrzyta, to znak niezawodny, że trzeba poprawić to i owo. Cieszy mnie za to, że opowiadanie w ostatecznym rozrachunku przypadło ci do gustu. Dziękuję również za bibliotekę.

A opowiadanie z “Poznaniem Fantastycznym” nie ma nic wspólnego (choć opowiadanie, które wysłałem na ten konkurs też tu wrzuciłem. Zerknij na “Bogowie nie wierzą w absolut”). Ja po prostu lubię Poznań, trochę też Poznań znam, więc łatwo wykorzystać mi go jako tło historii. A że mogę w ten sposób wywołać pozytywne odczucia u poznaniaków stacjonarnych i przyjezdnych to już zupełnie na plus.

śmiercionośną konstrukcję[,+] wycelowaną wprost w niego.

Jeszcze gdzies brakująca literka mignęła, ale już nie odszukałem.

 

Ropa a złoto a inne źródła energii (już dziś część pojazdów jeździ na silnikach elektrycznych; sama idea ma blisko 100 lat, nie wspominając o czołgach z silnikami elektrycznymi Porsche’go w czasie 2 wojny światowej) – podzielam opinię Alex. Słabe umocowanie.

 

Mam wrażenie, że pierwsza część jest zanadto rozwleczona infodumpami o świecie przedstawionym. Albo je skondensować, albo uczynić z nich elementy akcji?

 

Fabuła jak fabuła, ja lubię przygodówki. Niestety, finałowa scena zerżnięta z Ghost in the Shell (mała dziewczynka-android jako nowy gospodarz dla świadomości) :-) Gruba krecha. Maszyny kroczące też mi wizualnie świtają skądś, ale już nie pomnę skąd… Mam więc wrażenie takiego remiksu; felini w tyk tekście nie istnieją (TOR może być dowolnym nerdem).

 

Czyta się płynnie, ale tej części przygód Adama, dziadka-komandosa, nie zapamiętam.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Oj, z tym zerżnięciem to bym nie przesadzał. Świadomość przenoszona do androidów to akurat motyw w całym cyberpunku obecny w tylu odsłonach i konfiguracjach, że Ghosta bym do tego nie mieszał. Maszyny kroczące są jednym z fundamentalnych motywów i kwintesencji całej japońskiej animacji, więc jeśli, waść, anime oglądasz choć trochę, to trudno, żeby ci gdzieś nie minęły. A że platoniczną miłością kocham wielkie roboty, musiały się kiedyś pojawić w mojej twórczości.

Resztę zarzutów przyjmuję na klatę, dziękuję za lekturę, posypuję głowę popiołem i czuję ogarniający mnie smutek, że nie wróżysz temu tekstowi zapadnięcia w pamięć.

Ja myślę, Vyzart, że to nadal może być dobry tekst, ale po prostu potrzebuje więcej dopieszczenia. Twojego wyróżnika, kotowatych i alternatywnej historii z ich udziałem, zupełnie w nim nie ma. A może gdyby tak android felini? Tyle ciekawych pytań się pojawi… Bez nich to kolejną wersja cyberpunkowego postapo, klisza, poskładana do kupy zacnie, ale nie budząca emocji i/lub nie zaskakująca mnie.

Ghost, skojarzeniowo, wskoczył z automatu. Pościg robotów, masz rację, musi być z którejś anime. A ja anime oglądam rzadko, tylko klasyki, żeby się kulturowo nie zamknąć do reszty.

Infodumpy to bym zdecydowanie obciął, a te informacje szkicował tylko w tle, w dialogach lub pojedynczych zdaniach w narracji. Imho, w pierwszej połowie mordujesz nimi tempo.

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Cóż, rozumiem, do czego zmierzasz, Fiszu. Mówisz mądrze, choć raczej nie będę już modyfikował tego opowiadania. Ale jeśli kiedyś będę miał pomysł na kolejne opowiadanie w tym uniwersum, na pewno wezmę pod uwagę twoje rady. Możesz mnie trzymać za słowo i sprawdzić. Serio, nie podpuszczam cię.

Do szuflady na pół roku i sam zobaczysz, co potem z tym zrobisz. Nie odpuszczaj ;-)

 

Sprawdzę, bo lubię te twoje cyberpunkowe historie :-)

"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka