- Opowiadanie: Zige - Pierwsze zadanie

Pierwsze zadanie

Dwa ostrzeżenia na początek:

Po pierwsze – zadaniem poniższego opowiadania jest zapewnienie odrobiny rozrywki. Kto szuka głębi i filozoficznych rozważań, nie znajdzie tu po nich nawet śladu :)

Po drugie – tekst zawiera trochę wulgaryzmów. To przestroga dla tych bardziej wrażliwych.

Poza tym, to bodaj najdłuższe opowiadanie w moim, imponującym skromnością, dorobku :). Ciekaw jestem, jak go odbierzecie. Miłej lektury!

Dyżurni:

regulatorzy, homar, syf.

Oceny

Pierwsze zadanie

Walka z góry skazana była na klęskę. Moją klęskę, oczywiście. To tak, jakby wysłać małego fiata na czołówkę z rozpędzonym tirem i oczekiwać, że jego pasażerowie wyjdą z tej przygody bez szwanku. Albo postawić amatora wagi piórkowej do dwunastorundowej walki z jednym z braci Kliczko. Cienia szansy.

W takiej sytuacji właśnie się znajdowałem, a od porażki dzieliły mnie sekundy. Serce waliło jak oszalałe, pięści zaciskały aż do bólu. Nabrzmiałe żyły na skroni pulsowały, niczym, ukryta pod skórą, zwariowana rodzina małych dżdżownic. Niemal słyszałem skrzypienie przeciążonych ponad miarę mięśni sterujących moimi oczami, które opierały się przeraźliwie głośnemu, nieznoszącemu sprzeciwu rozkazowi, wydanemu z mózgu: gałki mają spojrzeć niżej!

Moment, w którym wreszcie ulegnę i, odrywając wzrok od fantastycznej buźki, zerknę na nieporównywalnie cudniejszy biust, wciśnięty w za małą o dwa rozmiary, obcisłą bluzeczkę z wielkim niczym kanion w Kolorado dekoltem, zbliżał się nieubłaganie. Kobieta coś mówiła, o coś pytała, jednak większość słów docierała do mnie mocno przytłumiona. Zbyt wiele energii kosztowało powstrzymywanie zwykłego dla faceta, a dla niej z pewnością obleśnego i seksistowskiego, zerknięcia na iście doskonałe piersi.

Biorąc pod uwagę, że jednym z głównych założeń misji brzmiało: nie zwracać na siebie uwagi, plaskacz od wściekłej baby, głośny opieprz, pewnie wezwanie kierownika, a może nawet i coś gorszego, wydawało się kiepskim pomysłem. Niestety, ciało, w którym obecnie przebywałem, należało do nieco pryszczatego, chudego patyczaka, który najwyraźniej okres dojrzewania przeżywał zdecydowanie później, niż większość jego rówieśników. Opierając się na słabym echu jego osobowości, które czasami wyczuwałem, dzieciak nie myślał o seksie co pięć minut, jak zwyczajny samiec. On wyrabiał trzysta procent normy. A teraz, te buzujące niczym wstrząśnięta cola hormony, przypadły mi w udziale.

Kobieta dalej mieliła jęzorem, a ja czułem, jak opierająca się resztkami sił rozsądna część mojego umysłu, zamierza za pół sekundy rzucić z rezygnacją ręcznik.

I wtedy do akcji wkroczyła Nikita.

 Wpychając swoje korpulentne ciało między naszą dwójkę, złapała kobietę za ramię, zmuszając ją do spojrzenia na czarnowłosego krasnala, który przerwał jej monolog.

– Dzień dobry, witam serdecznie, w czym mogę pomóc? Przepraszam, ale kolega dopiero się uczy, jest tu nowy, wciąż poznaje asortyment, jeszcze nie za bardzo rozeznaje się w naszym towarze, dlatego lepiej, żebym ja się panią zajęła. Więc, czym mogę służyć?

Oszołomiona tym słowotokiem klientka, przyzwyczajona do tej pory do mego, jakże elokwentnego, milczenia, wydukała:

– Eee, stanik… Szukam sportowego stanika…

– Doskonale, akurat dostaliśmy nową dostawę…

Nikita, nie puszczając ramienia klientki, delikatnym, lecz stanowczym ruchem, skierowała ją w głąb sali.

Świetnie się złożyło, bo przy słowie „stanik” hormony, z triumfalnym wrzaskiem i wyciągniętym środkowym palcem, przejęły władze nad moim ciałem. Nie tyle spojrzałem na blondyniastą klientkę i jej walory, ale wręcz wlepiłem w nią gały. Pożerałem wzrokiem każdy centymetr oddalającego się ode mnie, hipnotyzująco kołyszącego się w rytm miękkich kroków, zdrowego w każdym możliwym znaczeniu tego słowa, ciała.

Nikita krążyła po sklepie, z coraz większą desperacją na twarzy szukając tych przeklętych staników. Wiedziała równie dobrze jak ja, gdzie się one znajdują, czyli nie miała zielonego pojęcia.

Dziesięć minut później blondyneczka sobie poszła, lekko zdegustowana poziomem naszej obsługi, czemu wcale się nie dziwiłem. Niczego nie kupiła, co było nam na rękę, gdyż kasy fiskalnej też nie potrafiliśmy obsługiwać.

Jak widzicie, byliśmy świetnie przygotowani do naszego zadania.

 

 

 – Co ty odpierdalasz? – syknęła wściekle Nikita, kiedy po obiekcie moich westchnień została tylko słaba woń tandetnych perfum. – Skup się, do diabła!

 Na szczęście hormony chwilowo były syte, dlatego mogłem podjąć rzeczową dyskusję.

– To przez ciałko tego chłopaczka. Jestem tak napalony, że na twoim miejscu miałbym oczy dookoła głowy.

– Gówno prawda! Ja jakoś nie wpieprzam pączków na potęgę!

Tu mnie miała. Bo skoro ja nie potrafiłem się przeciwstawić fizycznej chęci dymania wszystkiego, co żywe, głęboko zakorzenionej w moim chwilowym ciele, to Nikita powinna właśnie kończyć piątą drożdżówkę. Jej w udziale przypadło jakieś osiemdziesiąt kilo upchane w stu pięćdziesięciu centymetrach, licząc od tłuściutkich paluszków u nóg, aż po czubek czarnych, farbowanych włosów. Biorąc pod uwagę, że własne ciało Nikity nie posiadało nawet grama niepotrzebnego tłuszczu, było niewiele niższe od mojego metra osiemdziesięciu, i przebiegało bez zadyszki dziesięć kilometrów w rozrzedzonym powietrzu, dziewczyna mogła czuć się nieco dziwnie.

– Skup się! – Powtórzyła syknięcie. – Mamy misję do wykonania!

Niepotrzebnie mi o tym przypominała, bo cały czas, kiedy nie myślałem o żeńskich przedstawicielkach mojego gatunku, przeznaczałem na rozważania o naszym zadaniu. Rękę nieustannie trzymałem w prawej kieszeni luźnych spodenek. Palce zaciskałem na małym, okrągłym urządzonku, którego zadaniem było zawibrować w momencie, kiedy obiekt znajdzie się w odległości kilku metrów.

Chociaż, z drugiej strony, młody, stojący bezczynnie chłopak, z dziwnym wyrazem twarzy i ręką schowaną w kieszeni, w dodatku wodzący wzrokiem za każdą spódniczką w okolicy, mógł wyglądać nieco podejrzanie.

Na razie niewiele się działo. Sklep sportowy, w którym obecnie pracowaliśmy, mieścił się w dużym centrum handlowym. Dochodziła dziesiąta rano, był poniedziałek, dlatego nic dziwnego, że klienci nie przybywali do nas wartkim strumieniem. O tej godzinie, całe dwa pietra tej świątyni konsumpcjonizmu, wzięli we władanie emeryci i renciści. Niewielu z nich poruszało się w pełni sprawnie, a jeszcze mniej uprawiało jakikolwiek sport.

Dlatego ja i Nikita nie mieliśmy zbyt wiele do roboty, poza denerwowaniem się.

Chociaż powiedzieć, że byłem zdenerwowany, to jak nazwać Everest pagórkiem. Spore niedopowiedzenie. Od przerażenia dzielił mnie zaledwie jeden stopień.

A skoro ja niemal się trząsłem ze strachu, trudno powiedzieć, co przeżywała Nikita. Byłem zwykłym żołnierzem, mięchem armatnim. Ona z kolei, w naszym małym, dwuosobowym oddziale, pełniła rolę szefa. Planowała, wydawała rozkazy i podejmowała decyzje. Miało to swoje dobre strony – w razie powodzenia cały splendor spływał na nią. Jednak w przypadku klęski, nieco więcej gówna przylepiało się do jej sylwetki.

Sytuacji nie poprawiał z pewnością fakt, że dzisiejsza misja była dla nas pierwszą w rzeczywistym świecie.

Jak widzicie, atmosfera nieco odbiegała od sielanki.

 

 

Nikita przywołała mnie gestem. Kolejna odprawa, już czwarta w ciągu ostatnich dwóch godzin. Jeśli zadaniem dowódcy jest wlać otuchę w serca podwładnych swoją pewnością siebie, to Nikita na razie była słabym dowódcą.

Tak jak Everest był pagórkiem.

Siedziała za ladą, usytuowaną zaraz przy wejściu. Dzięki temu miała oko na każdą wchodzącą osobę. Nikita również miała urządzonko w kieszeni, więc teoretycznie, powinna pierwsza się zorientować, że cel pojawił się w sklepie. Wtedy miała dać mi znak, a reszta pozostawała na mojej głowie.

– Namierzacz działa? – zapytała, nie spuszczając wzroku z wejścia.

Głupia nazwa. Znacznie bardziej pasowało do niego potoczne zawołanie: wibratorek.

Wyciągnąłem okrągły przedmiot z kieszeni. Czerwone światełko pulsowało rytmicznie.

– Cholera – sapnąłem.

– Co jest? Co się stało? – zapytała Nikita, błyskawicznie odwracając głowę. W jej oczach widziałem znacznie więcej strachu, niżbym sobie życzył.

– A, nie, nic. Myślałem, że wyczerpała się bateria – rzuciłem z szerokim uśmiechem.

Nikita zmierzyła mnie wściekłym spojrzeniem i wróciła do przerwanej obserwacji. Tak jak większość urządzeń będących na wyposażeniu Przedszkola, również i to w mojej dłoni czerpało z technologii, której nie wymyślono na ziemi. Dzięki temu, między innymi, mogło działać przez kolejne dziesięć tysięcy lat. Bez żadnej baterii.

Po mej niezbyt udanej próbie rozładowania napięcia, Nikita milczała jeszcze przez kilka sekund, aby dobitniej wyrazić swoją dezaprobatę. Wreszcie się odezwała.

– Broń w gotowości?

Sięgnąłem do drugiej kieszeni, znacznie ostrożniej, niż kiedy wyciągałem wibratorek. W Przedszkolu człowiek nasłuchał się wystarczająco wiele o głupkach, którzy nie traktowali pukawek z należytą ostrożnością. A znowu mówimy o technologii pozaziemskiej. Bardzo niewiele z owych sprzętów ograniczało się do zrobienia dziurki w ciele nieszczęśnika. O nie, pod tym względem nasi kosmiczni bracia byli znacznie bardziej utalentowani. Dlatego bronie bazujące na ich pomysłach spopielały, deformowały, urywały, dezintegrowały i robiły jeszcze całą masę bardzo nieprzyjemnych rzeczy.

Naprawdę, bardzo ostrożnie wyjąłem mój pistolecik. Sprawdziłem światełko na lufie z lewej strony. Zielone. Czyli mogłem kogoś obezwładnić specjalnym ładunkiem. Z prawej ten sam kolor. Co oznaczało, że w razie kłopotów, istniała opcja wyrwania w niemal każdym znanym ludzkości materiale dziury wielkości pięści.

– Wszystko gra – zapewniłem Nikitę, po czym jeszcze ostrożniej schowałem broń z powrotem do kieszeni.

– Dobra, pamiętaj: kiedy tylko ktoś wejdzie, patrz na mnie. Dam ci znać, czy to nasz człowiek. Jeśli nie, pokręcę głową. Wtedy nic nie rób. Jeśli natomiast pokiwam głową, o tak, zacznij go dyskretnie śledzić. Jeśli sam przejdzie w głąb sali, pójdź za nim i go obezwładnij. Jeśli zobaczysz, że chce wyjść, podejdź i zagadaj go, że mamy wielką promocję, a przeceniony towar leży z tyłu. Zaprowadź go tam i zrób swoje. To jest najsłabszy element tego planu, bo jeśli nie zechce z tobą iść, musisz go jakoś przekonać. Wszystko będzie zależało od twojej pomysłowości, a to mnie mocno niepokoi.

Ciekawe, czy wszystkie jej motywacyjne przemowy tak świetnie spełniały swoje zadanie, jak ta powyżej?

 – Ewentualnymi świadkami ja się zajmę – kontynuowała. – Potem wzywamy zespół, przybywają chłopaki i obiekt jest już na ich głowie. Wszystko rozumiesz?

Po raz czwarty w ciągu ostatnich dwóch godzin pokiwałem głową, z największą pewnością siebie wyrytą na chudej, pryszczatej twarzy, na jaką było mnie w tym momencie stać.

– Najważniejsze, żeby poszedł w głąb sali – kontynuowała Nikita. – Nie możemy go załatwić przy wejściu, zbyt duże ryzyko, że zwrócimy czyjąś uwagę. Ostatnie czego potrzebujemy, to tłumu samarytan, chcących pomóc omdlałemu człowiekowi. Rozumiesz?

Kolejne kiwnięcie.

Jak już wspominałem, w naszym duecie to ona robiła za mózg, ja zaś odpowiadałem za fizyczną część zadania. I tak jak w każdej zhierarchizowanej instytucji ci, którzy stoją wyżej, wszystkich z dołu traktują jak skończonych idiotów.

Pytania Nikity, oraz ich częstotliwość, miały za zadanie utwierdzić mnie w przekonaniu, że jestem durniem, a ona ani trochę nie ufa moim umiejętnościom. I tylko wypełniając co do joty rozkazy, mam szansę na zachowanie swojego bezwartościowego dupska w jednym kawałku.

Wcale jej się nie dziwiłem, byłem równie zielonym żołnierzem, co ona dowódcą.

– Niczego nie kombinuj, rób tylko to, co ci mówię. Trzymaj się planu, w razie jakichkolwiek nieprzewidzianych okoliczności, powiem ci, co masz robić.

Na szczęście w tym momencie wszedł klient – mężczyzna w średnim wieku, w koszulce tak jaskrawej, że niemal czułem, jak od patrzenia w jego stronę, dioptrie w moich oczach lecą na łeb, na szyję.

Nikita błyskawicznie zanurkowała pod ladę, ale widocznie Namierzacz nie przerwał drzemki, gdyż na okrągłej buźce pojawiła się wielka, niewysłowiona ulga. Potem przypomniała sobie o znaku i gwałtownie pokręciła głową.

Na mnie największe wrażenie zrobił wyraz jej twarzy. Dowódca, który cieszy się, że wykonanie zadania zostało odwleczone choćby o kilka minut, napawa podwładnych średnim optymizmem.

Ja, w każdym razie, nie czułem w tym momencie żadnego.

 Odblaskowy klient chrząknięciem dał znak, że teraz moja kolej na podtrzymanie przykrywki. Powłócząc nogami, dowlokłem się do niego i grzecznie zapytałem:

– Słucham pana?

– Więc, szukam butów do biegania. Lekkich, oddychających, amortyzujących, w kolorze bieli lub czerni, z miękką podeszwą…

Kiwałem głową, słuchając kolejnych warunków, jakie musi spełnić obuwie idealne, a kiedy przyszła moja kolej, odpowiedziałem natychmiast:

– Nie ma, przykro mi, skończyły się.

I szeroki uśmiech, żeby nieco załagodzić brutalną prawdę, że nie mam pojęcia, o czym gość mówi.

Widocznie moja niekompetencja widoczna była gołym okiem, ponieważ mężczyzna nawet nie protestował. Po prostu odłożył trzymanego w ręku buta, zmierzył mnie wzrokiem zarezerwowanym dla posiadaczy dwucyfrowego ilorazu inteligencji, i wyszedł bez słowa.

Kolejny zadowolony klient.

Szczerze mówiąc, czułem się trochę głupio. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, ciało, które obecnie wynajmowałem, wróci tu jutro ze swoim prawowitym właścicielem, cierpiąc tylko na lekki ból głowy i zanik pamięci sięgający dzień wstecz. Chłopak będzie więc nieświadomy tego, co wyprawiałem tu na jego rachunek. A jeśli ma prowizję od sprzedaży, zapewne dopadnie go poważne przygnębienie.

Może jednak Przedszkole wykaże się odrobiną zrozumienia i odpali chłopaczkowi trochę kasy ze swego ogromnego budżetu?

Tak, a ja dostanę medal za wzorową służbę. Szanse mniejsze, niż przy spotkaniu malucha z tirem.

 

 

W ciągu kolejnej godziny pojawiły się dwie osoby, ale żadna nie była naszym celem. Nikita wciąż zajmowała gniazdo przy wejściu i, niemal bez mrugania, niczym snajper, wpatrywała się w prostokątny otwór wejścia. Ja tymczasem spacerowałem po sklepie. Mimo całkiem sporej powierzchni, hala była zdecydowanie za mała na taką ilość towaru, dlatego niemal co pół metra stały długie stojaki z wieszakami. Niekiedy, żeby przecisnąć się między nimi, trzeba było sunąć bokiem. Miało to swoje dobre strony – kiedy już obiekt padnie porażony sporą dawką woltów, w gąszczu koszulek, bluz i spodni będzie niewidoczny dla każdego, w odległości co najmniej dwóch metrów. Ludzie z zewnątrz z pewnością go nie dostrzegą.

Na środku pomieszczenia stała wielka, szpetna, metalowa koszulka, pełniąca rolę przebieralni. Wysoka na cztery metry, szeroka na jakieś trzy, pomalowana szarą, łuszczącą się farbą, przywodziła na myśl jeden z tych wstrętnych pomników dygnitarzy, tak popularnych w krajach byłego bloku wschodniego. Jeśli miała za cel przyciągać wzrok, to świetnie się spisywała. Jeśli, oprócz tego, jej misją było wywoływanie mdłości swoim widokiem, to spełniała to zadanie nawet z nawiązką.

 

Około południa, kiedy poziom zdenerwowania i znudzenia wskoczył na czerwone miejsce w skali, stało się nieuniknione: koleżanki czarnowłosej amatorki kalorii przyszły poplotkować.

W jednej chwili Nikita została otoczona przez cztery młode, kolorowo ubrane, rozkrzyczane dziewczyny. Każda roztaczała wokół siebie przykry zapach papierosów, naiwności i beztroski. Swoją uwagę dzieliły między trzymane nieustannie w dłoniach komórki, a otoczenie. Proporcje wynosiły mniej więcej osiemdziesiąt do dwudziestu.

Biedna Nikita wyglądała, jakby za chwile miała zwymiotować, zemdleć i przeraźliwie wrzasnąć, a potem mocno poturbować kilka osób. Na nasze szczęście, wygadane dziewczynki trajkotały wszystkie naraz, niespecjalnie słuchając pozostałych rozmówczyń. Skutkowało to ogólnym rozgardiaszem, w którym słowa zlewały się w niezrozumiały bełkot, przerywany od czasu do czasu wybuchem niemal histerycznego śmiechu.

Najwyraźniej chudy chłopaczek, którym dzisiaj byłem, nie cieszył się specjalną popularnością. Żadna z przybyłych nie zaszczyciła go nawet jednym spojrzeniem, nie mówiąc o jakimkolwiek powitaniu.

Akurat to zupełnie mi nie przeszkadzało.

Z tego, co zdołałem się zorientować, zgraja hałaśliwych pracownic okolicznych stoisk, sklepów i butików, gadała głównie o facetach, ciuchach, aktorkach, piosenkarkach i programach telewizyjnych. Wiedziałem, że Nikita całą duszą gardzi każdym z tych tematów, a dla ludzi, którzy się nimi ekscytują, ma w swoim słowniku kilka bardzo, ale to bardzo niecenzuralnych zwrotów.

Trudno wyobrazić sobie kogoś mniej pasującego do odgrywanej roli, niż Nikita.

Tak jednak działało Przedszkole. Na wczesnym poziomie szkolenia, rekruci dostawali misje jak leci. Dziś rano wstałem nastawiony na kolejne godziny nudnych wykładów, prezentacji, bólu mięśni na sali treningowej i testów. Dziesięć minut później wiedziałem już, że za chwilę wcielę się w dwudziestoletniego pracownika sklepu sportowego w jednym z centrów handlowych, i że w duecie z Nikitą, największą sztywniarą na roku, mam schwytać osobnika, który kilka razy złamał obowiązujące na ziemi prawo. Nic strasznego, kilka uchybień, zwykła rutynowa robota.

Oczywiście, rutynowa dla kogoś, kto już to wcześniej robił. Dla naszej dwójki była to niesamowicie ekscytująca, ale i przerażająca nowość.

Jak widać, do tego zadania nie potrzeba było specjalnych umiejętności. W przypadku bardziej wyspecjalizowanych misji, wybierano kandydatów z konkretnymi zdolnościami.

Jedną z pierwszych historii, jakie poznałem w Przedszkolu, była ta o pewnym radzieckim agencie. Komunistyczny odpowiednik Przedszkola wysłał swojego człowieka z misją odszukania i sprowadzenia obiektu pracującego w elektrowni atomowej. W ramach przykrywki, agent przejął ciało jednego z zatrudnionych tam techników. Niestety, biedak nie miał pojęcia o energii atomowej. Przyciśnięty do ściany, aby uniknąć dekonspiracji, wcisnął kilka nieodpowiednich guzików.

Miało to miejsce w kwietniu osiemdziesiątego szóstego roku. Wyniki jego działania odbiły się na świecie całkiem szerokim echem. Od tego momentu wszystkie agencje ścigające kosmitów, znacznie ostrożniej dobierały ludzi do, obarczonych dużym ryzykiem, zadań.

Dwadzieścia minut później, jak na komendę, dziewczyny wstały, pożegnały się wylewnie, i zniknęły. Podszedłem do Nikity. Właśnie wycierała rękawem pot z czoła, nie przestając mamrotać pod nosem przekleństw.

– Nawiązałaś nowe znajomości? – zagadnąłem wesoło, z lekką tylko nutką szyderstwa.

– Nie wkurzaj mnie – wycedziła przez zęby. – To jakiś koszmar. Jak ten babsztyl tu wytrzymuje?

Wzruszyłem ramionami.

– Ten babsztyl jest jedną z nich. Mimo to, świetnie się spisałaś. Nie zauważyłem żadnego zawahania, żadnego podejrzanego spojrzenia z ich strony.

Czasami nie zawadzi troszeczkę posłodzić swojemu dowódcy.

– Nie podlizuj się, idioto.

A czasami jednak zawadzi.

 – Przez pół godziny nie odezwałam się nawet słowem, wszystkie pieprzyły jak poturbowane. Założę się, że żadna nie ma bladego pojęcia, o czym mówiły pozostałe.

Profilaktycznie ograniczyłem się do pełnego zrozumienia spojrzenia.

– Namierzacz działa? – rzuciła Nikita, ze wzrokiem ponownie wbitym w wejście.

Po raz piąty przebrnęliśmy przez odprawę, po której kilkoma żołnierskimi słowami zostałem odesłany na mój punkt obserwacyjny, pośrodku sali.

Do czternastej nie wydarzyło się nic wartego odnotowania.

Kwadrans później zaczął się koszmar.

 

 

 

Emeryci i renciści zniknęli. Zamiast nich, centrum handlowe opanowały dzieciaki, młodzież i ludzie w średnim wieku.

Wielu z nich widocznie uprawiało sport.

Nie nadążałem z przyglądaniem się wchodzącym, było ich zbyt wielu. Rozmazane twarze migały mi przed oczami, sylwetki zlewały się w jednolitą masę.

Z desperacją spojrzałem na Nikitę. Odpowiedziała bezradnym gestem ramion, jej otwarte szeroko oczy pełne były strachu.

Jeśli głównym wyznacznikiem wyboru ludzi do tej misji był poziom niekompetencji, dobrano nas idealnie.

Spoconą rękę zaciskałem na Namierzaczu. Modliłem się, żeby obiekt się teraz nie pojawił, żeby okazał się amatorem wieczornych spacerów, i przyszedł pięć minut przed zamknięciem. Nawet, gdyby urządzenie teraz zawibrowało, niewiele by nam to pomogło w ustaleniu celu.

Na domiar złego, co chwilę ktoś do mnie podchodził i pytał o towar. Większość udawało się spławić, ale niektórzy byli uparci. Tych kierowałem w przypadkowym kierunku, a w głowie prosto do diabła. Liczba niezadowolonych klientów rosła lawinowo. Pod względem utargu, dzisiejsza zmiana nie zapisze się złotymi zgłoskami w historii firmy.

W jeszcze gorszym położeniu znajdowała się Nikita. Pomimo moich starań, niektórzy decydowali się na zakup. Z wieszakami na ramieniu, kierowali się do kasy. Biedna dziewczyna, pierwszą transakcję załatwiała przez dwadzieścia minut. Złość wciąż powiększającej się kolejki przed ladą rosła błyskawicznie.

W momencie, kiedy zajęty byłem obliczaniem, czy w mojej broni jest wystarczająco dużo energii, żeby obezwładnić wszystkich obecnych w sklepie, Nikita wydarła się na całe gardło:

– Przykro mi, proszę państwa, bardzo mi przykro, ale mamy awarię systemu! Nie mogę przeprowadzić żadnej transakcji! Bardzo mi przykro! Musimy wezwać technika, żeby to naprawił! Bardzo państwa przepraszamy, ale dzisiaj niemożliwe będzie dokonywanie u nas zakupów! Zapraszam w kolejne dni, w ramach rekompensaty zrobimy specjalne rabaty!

Pokiwałem głową z uznaniem. A potem skląłem ją w myślach, bo mogła wpaść na ten pomysł wcześniej.

Niezadowolenie wzrosło gwałtownie, ale ludzie, choć niechętnie, zaczęli powoli wychodzić. Wkurzeni, nie odnosili ciuchów na miejsce, rzucali je po prostu byle gdzie.

Jutro będzie tu sporo do uporządkowania.

Nagle coś odcięło mnie od światła.

Odwróciłem się i w tym momencie bardziej niż kiedykolwiek żałowałem, że wstałem dzisiaj z łóżka.

Przede mną stał wielki jak trzyczęściowa szafa koleś, i niech mnie szlag, jeśli jego zdjęcie nie wyświetlało się w Wikipedii po wpisaniu hasła „recydywista”. Wyglądał jak żywy, wytatuowany odpowiednik taniej, plastikowej zabawki He-mana, której wielkie, umięśnione ramiona były cholernie nieproporcjonalne do reszty ciała.

W dodatku kolos nie przyszedł sam. Nie, nie miał u boku pomarańczowej od solarium blond idiotki. Zamiast niej przyprowadził psa. Choć, bardziej precyzyjnym określeniem byłoby: krzyżówkę hieny, cielaka i wyjątkowo brzydkiego amstafa. Tak szpetnego stworzenia z całą pewnością natura nie wymyśliła dobrowolnie.

Ten właśnie duet stał przede mną, a ja nie wiedziałem na kogo mam patrzeć, bo z pyska bestii biło nieco więcej inteligencji.

Powoli, przez materiał spodenek, dotknąłem okrągłego urządzonka. Dzięki Bogu, nie wibrowało. Myśl, że miałbym unieszkodliwić to monstrum, przyprawiała mnie o ciarki.

 – Ej – zagadnął wielkolud, a bydlę oblizało się postrzępionym językiem wielkości Meksyku. Różowawe blizny ciągnęły się po, pokrytym krótkim włosiem, cielsku zwierzęcia. Całe kilometry blizn. Chyba wyczuwał, że się na niego gapię, bo łypnął na mnie malutkim ślepiem. Swoim jedynym ślepiem. Zwierzę wyraźnie się pociło, bo wokół niego, na podłodze, rozrastała się kałuża. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że psy się nie pocą. A już na pewno nie na żółto.

Tymczasem dryblas patrzył wyczekująco. Chyba musiałem odpowiedzieć.

– Tak? – postanowiłem nie zamęczać rozmówcy długimi zdaniami.

W tym momencie najbardziej na świecie pragnąłem zacisnąć dłoń na kolbie broni ukrytej w kieszeni, ale bałem się zrobić jakikolwiek ruch. Bestia, nie przerywając toalety, nie spuszczała ze mnie kaprawego oczka.

– Macie koszulki? – zapytał wielkolud zachrypniętym, przypominającym chrobot metalu o kamień, głosem.

Wpatrywałem się chwilę w przekrwione oczy, a potem przeniosłem wzrok na odległy o jakiś metr stojak, wypełniony po brzegi wieszakami z koszulkami. Potem zerknąłem na kilka innych, identycznych, otaczających nas z trzech stron, niczym nadgorliwy pluton egzekucyjny. Na koniec, kilka sekund poświęciłem na wielką, metalową i brzydką jak zwierzę przede mną, koszulkę, stojącą na środku sklepu, którą zauważyłby nawet niewidomy, bo w końcu by w nią walnął.

Wróciłem do faceta, którego wyraz ogorzałej twarzy nie zmienił się ani na jotę.

– Musiałbym się rozejrzeć.

Przez mój niewyparzony język i skłonność do żartów, zazwyczaj mało śmiesznych, kilka razy zdarzyło mi się już krwawić.

– Szukam koszulki. Sportowej. – Kolos przestąpił z nogi na nogę, co z całą pewnością zanotowały wszystkie europejskie stacje sejsmograficzne. Wpatrywał się we mnie z taką intensywnością, jakbym był jedyną osobą na świecie, mogącą rozwiązać nurtujący go problem.

W tym momencie dostrzegłem na jego szyi tatuaż adidasa.

Nie należę do fanów dźgania skóry igłą wypełnioną atramentem, ale jestem w stanie zrozumieć ludzi, którzy chcą w ten sposób uczcić ważne wydarzenie. Albo mieć przy sobie portret bliskiej osoby, chociaż w tym wypadku skłaniałbym się bardziej ku fotografii w portfelu. Co kierowało jednak tym gościem, kiedy kazał nadrukować sobie na skórze logo niemieckiego producenta sprzętu sportowego, pozostawało poza moim wyobrażeniem.

Może chciał zawsze mieć na sobie coś oryginalnego?

Czułem, że jeszcze chwila, i facet upomni się o odpowiedź w nieco bardziej dosadny sposób.

– Niestety, z chęcią bym panu pomógł, ale nie może pan tu wejść z psem. – Nie miałem odwagi wskazać bestii palcem, machnąłem więc niejednoznacznie ręką w powietrzu.

– Co? – facet spiął się, jak porażony prądem.

Zostało mi parę sekund życia, ale jakoś najważniejsze jego sceny nie przeleciały mi przed oczami.

– Chodzi o szczury – wypaliłem, niezbyt szczęśliwie.

– Co?

– Wielkie, krwiożercze szczury. Od kilku dni nas prześladują. Dlatego lepiej…

Ku mojemu zdziwieniu wielkolud się zaśmiał. To znaczy, wydał z siebie dźwięki, będące prawdopodobnie śmiechem.

Ludzie, do tej pory omijający nas szerokim łukiem, na ten dźwięk zrobili w tył zwrot i wyszli ze sklepu. Choć precyzyjniejszym określeniem byłoby: wybiegli w popłochu.

– Szczury? Kurwa, chłopie, Morderca wpierdoli każdego szczura, którego zobaczy.

Morderca potwierdził te słowa kilkoma ruchami nadgryzionego ogona. Muszę przyznać, że imię wyjątkowo do niego pasowało.

– Z całą pewnością. Nie chodzi jednak o szczury – gubiłem się, ale miałem nadzieję, że kolos tego nie zauważy.

Kolejna pomyłka.

– Jak, kurwa, nie chodzi? Co ty dajesz? Masz coś do mojego psa?

Wolałbym mieć coś do bandy pijanych kanibali.

– Chodzi mi o to, że z chęcią oprowadziłbym pana i tego wspaniałego pieska po sklepie i sprzedał jakąś ładną koszulkę, ale akurat walczymy z plagą szczurów – gigantów, i wszędzie mamy porozmieszczane pojemniki z trucizną. Dla ludzi są nieszkodliwe ale dla zwierząt… Szczególnie dla psów, mogą być bardzo groźne.

Historia miała w sobie więcej dziur, niż więzień po spotkaniu z plutonem egzekucyjnym. Żeby je jednak wyłapać, trzeba było legitymować się choćby najwolniejszym, ale działającym rozumem.

Kolos myślał intensywnie, przetwarzał informacje. Dwie minuty później zaczął rozumieć.

– Trucizna?

Kiwnąłem głową.

– Bardzo niebezpieczna dla zwierząt. A najbardziej dla psów.

Dryblas podrapał się po łysej czaszce.

– Szczura to by Morderca rozjebał w drobny mak…

Szczura, psa, kojota, tygrysa i małego słonia. Na raz.

– Z całą pewnością.

– Ale trucizna…?

Dylemat zdawał się go przerastać, więc ruszyłem z pomocą.

– Lepiej nie ryzykować. Trucizna będzie jeszcze u nas do soboty. Jeśli dalej będzie pan chciał koszulkę, to zapraszam w niedzielę. Coś na pewno znajdziemy. Będziemy mieli świeżutką dostawę, prosto od adidasa.

Mam nadzieję, że w niedzielę sklep jest zamknięty. W przeciwnym razie właściciel chudziutkiego ciałka, które wynajmowałem, znajdzie się w poważnych tarapatach.

– Ta, lepiej nie ryzykować – decyzja w końcu zapadła. – Szczura się nie boimy, ale trucizna…

– Tak, trucizna to straszna rzecz.

– Dobra, to nara – kolos i jego pieszczoszek wytoczyli się na zewnątrz. Nie mieli problemu z przeciskaniem się przez idący w przeciwnym kierunku tłum ludzi. Wszyscy ustępowali im z drogi. Marketowi ochroniarze, chłopy wielkie jak przecinki i równie odważne, dziwnym trafem mieli nagle mnóstwo rzeczy na głowie, i nie mogli teraz wyegzekwować zakazu wprowadzania zwierząt do galerii handlowej.

Jestem w stanie ich zrozumieć.

 

Na miękkich nogach podszedłem do Nikity i z ulgą oparłem się o ladę.

Po jej wrzaskliwym obwieszczeniu i wizycie wielkoluda z pupilkiem, w środku znajdowało się tylko kilka osób.

Ze zdziwieniem spostrzegłem, że ściska w dłoniach broń. Z lekkim rozdrażnieniem zauważyłem, że ma większą pukawkę od mojej. A o przerażenie przyprawił mnie widok wyraźnie podrygującej lufy. Dziewczynie, ze zdenerwowania, ręce trzęsły się jak nakręcana na sprężynę zabawka.

– Myślałam… – głośno przełknęła ślinę. – Myślałem, że tamten wielki facet może cię…

Nigdy nie dowiedziałem się, co jej zdaniem zrobiłby ze mną wielkolud, ponieważ w tej sekundzie wydarzyły się trzy rzeczy.

Najpierw do środka wszedł wysoki, tęgi mężczyzna w białych spodniach i koszulce. Szeroko uśmiechnięty zerknął na naszą dwójkę.

W tym momencie poczułem wyraźnie, jak uaktywnił się tkwiący w kieszeni spodenek wibratorek. Jednocześnie usłyszałem niski, buczący dźwięk. Zerknąłem w dół. Widocznie Nikita wcześniej wyciągnęła swój Namierzacz, ponieważ teraz metalowa kuleczka podskakiwała wściekle na półce pod ladą, błyskając regularnie zielonym światełkiem.

Jak już wspominałem, była to nasza pierwsza misja. Pomimo szkolenia i teorii wciskanej nam do głów przez wiele miesięcy, brak doświadczenia uwidocznił się w najgorszy możliwy sposób.

Po prostu gapiliśmy się na mężczyznę, gorączkowo zastanawiając się, co teraz, do diabła, powinniśmy zrobić.

Równie dobrze mogliśmy wywiesić transparent, kim w rzeczywistości jesteśmy.

Uśmiech na jego twarzy zamarł, a sekundę później zniknął. Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, w odległości jakichś trzech metrów od nas.

W głowie czułem pustkę. Wiedziałem jedynie, że nasz plan właśnie legł w gruzach, i jeśli szybko nie wymyślimy czegoś nowego, nasza misja skończy się błyskawiczną, spektakularną klęską.

Jako kandydat na dowódcę, Nikita, przynajmniej teoretycznie, powinna przewyższać mnie pod względem intelektu, pomysłowości i szybkości działania pod presją.

Udowodniła teraz, że faktycznie reaguje szybciej.

Cichy pisk poprzedził niewielką, skrząca się na niebiesko mgiełkę, która błyskawicznie pokonała dzielącą nas odległość. Trafiony mężczyzna zatoczył się do tyłu. Wyrżnął w ścianę zapełnioną małymi półeczkami na buty. Kolorowe adidasy rozsypały się wokół. Mężczyzna sapnął i osunął się na podłogę.

Nikita odepchnęła mnie i skierowała broń w głąb sklepu. Faktycznie, mimo, że po wcześniejszym tłumie nie pozostał nawet ślad, między wieszakami przechadzało się kilka osób.

Kolejne piski fruwających ładunków przerwał wrzask Nikity.

– Zamknij kratę, durniu! Szybko!

Miała rację. Jak na razie byłem jedynie bezużytecznym, skamieniałym kretynem. Oderwałem się od lady i pognałem w stronę wejścia. Nie zaopatrzono go w żadne drzwi, u góry wisiała po prostu metalowa żaluzja, zamykana na noc i otwierana rano. A wszystko za pomocą niepozornego zamka zamontowanego przy futrynie. Doskoczyłem do niego i wpatrzyłem się tępo w dziurkę na klucz.

Klucz, który miała Nikita.

Odwróciłem się gwałtownie świadom, że w każdej chwili może pojawić się nowy klient, który z pewnością zwróci uwagę na niecodzienne sceny, dziejące się w środku.

Nikita wciąż ostrzeliwała klientów. Kilku trafiła i leżeli już z pewnością, w błogiej nieświadomości, na podłodze. Nie widziałem ich; setki wieszaków zapewniały skuteczną ochronę przed wzrokiem ciekawskich.

Dwóm kobietom udało się uciec i, głośno wrzeszcząc, schowały się teraz za metalową koszulką. Nikita zaklęła i niezgrabnie wygramoliła się zza lady.

– Zamknij tę pierdoloną żaluzję! – wrzasnęła w moją stronę, przebierając szybciutko nóżkami w kierunku ocalałej dwójki.

Otworzyłem usta, ale ktoś mnie ubiegł.

– Co tu się, do cholery, dzieje?

Odwróciłem się. W wejściu stał wątły, marketowy ochroniarz.

– Co to za wrzaski? Mam kogoś wezwać? – zapytał z wyraźnym niepokojem na twarzy. Podniósł trzymaną w ręku krótkofalówkę.

Sytuacja stawała się coraz gorsza. Nasza misja rozchodziła się w szwach. Pomyślałem, że trudno wyobrazić sobie jej gorszy przebieg.

Jak zwykle, los postanowił udowodnić mi, jak bardzo go nie doceniłem.

Ochroniarz nacisnął przycisk z boku obudowy, i przytknął urządzenie do ust. W tym momencie krótkofalówka zniknęła. Razem ze sporą częścią przedramienia. Krew zbryzgała twarz chłopaka i białą koszulę, z logo marketu na kieszeni. Spojrzał powoli na to, co zostało z jego ręki. Potem przeniósł zdziwiony wzrok w moją stronę. Zamrugał szybko, jakby nie dowierzał własnym oczom.

Oddychałem chrapliwie, szok sparaliżował mnie całkowicie. Słyszałem przytłumiony hałas funkcjonującego całkowicie normalnie centrum handlowego, cichą melodyjkę sącząca się z ukrytych w suficie głośniczków. Zarejestrowałem urywający się gwałtownie wrzask jednej z dwóch ukrywających się za koszulką kobiet. Drażniące piski kolejnych, wystrzeliwanych przez Nikitę, ładunków. Usłyszałem w końcu cichy szum przecinającego powietrze pocisku. Zielona, galaretowata substancja wielkości piłki do ping ponga, trafiła ochroniarza w głowę. W chwili zetknięcia z ciałem, z cichym pyknięciem zniknęła, niczym woda w kontakcie z rozgrzaną patelnią. A ułamek sekundy później głowa chłopaka eksplodowała, jakby ktoś odpalił, znajdującą się wewnątrz niej, olbrzymią petardę. Ciało chwiało się przez moment, a potem runęło w tył, między spieszących się ludzi na korytarzu.

Panika eksplodowała niczym bomba. Ludzie wrzeszczeli i uciekali w popłochu. Rozkaz, żebyśmy nie zwracali na siebie uwagi, przestał mieć jakiekolwiek znaczenie.

Nikita krzyczała jakieś rozkazy. Zignorowałem ją, bo coś innego zaprzątało mój umysł.

Kto i czym strzelał do biednego ochroniarza?

Spojrzałem w stronę obezwładnionego mężczyzny, naszego obiektu.

Tyle, że mężczyzny już nie było. Zamiast niego, na podłodze, wiło się coś podobnego do wielkiego, zielonego kisielu. Z tym właśnie mi się skojarzył. Z trzęsącą się, wysoką na jakieś półtora metra, kupą galarety.

Która, swoja drogą, wcale nie sprawiała wrażenie obezwładnionej.

Coś mi tutaj zdecydowanie nie pasowało.

Jak zapewne zdążyliście się już zorientować, Przedszkole zajmowało się przybyszami z obcych planet, którzy z tego lub innego powodu, postanowili wieść życie na naszej ukochanej planecie. Nie mogli oczywiście tego robić pod swoją normalną postacią, gdyż wielu z nich samym swoim widokiem, potrafiło przyprawić o zawał serca. Dlatego każdy kosmita, żyjący między ludźmi, musiał, na co dzień, używać ludzkiego ciała.

I tak jak w przypadku nas, prawowitych mieszkańców, tak i wśród przybyszów z odległych galaktyk, zdarzały się czarne owce.

Właśnie nimi zajmował się wydział, do którego z Nikitą należeliśmy.

 Wśród międzygwiezdnych kryminalistów, trafiali się zarówno drobni przestępcy, zwyczajni oszuści, jak i jednostki śmiertelnie niebezpieczne dla otoczenia.

Nasz obiekt miał należeć do tej pierwszej kategorii. Jestem tego pewien. W uszach wciąż pobrzmiewał mi twardy głos Nadzorcy, wprowadzający nas w szczegóły tej nieszczęsnej misji:

– Niski poziom zagrożenia, stopień agresji dwa. Nawet takie łajzy jak wy, powinny sobie z nim poradzić.

Dwójka, na dwudziestostopniowej skali, oznaczała, że trzeba było się porządnie natrudzić, żeby zmusić takiego delikwenta do użycia przemocy. Brzmiało to logicznie. Po obsuwie na Ukrainie, nie przydzielano trudnych spraw nieprzygotowanym agentom. Drugi stopień wydawał się jak najbardziej odpowiedni dla kompletnych debiutantów.

Opis ten jednak nijak nie pasował do widoku, który miałem przed oczami.

Poza tym, niewiele znanych nam gatunków było w stanie tak szybko pozbierać się po trafieniu ładunkiem obezwładniającym. Ci, którzy to potrafili, należeli do najgorszych z najgorszych, do których wysyłano całe oddziały weteranów, a nie dwójkę nieopierzonych gówniarzy.

Krótko mówiąc, wywiad Przedszkola konkretnie spierdolił sprawę.

Dalsze rozważania przerwał szum kolejnego pocisku. Galareta jakby zebrała się w sobie, a potem jednym, spazmatycznym ruchem, plunęła zieloną kulką. Szarpnąłem się w tył, dziękując bogom za wrodzony refleks, jeden z bardzo nielicznych talentów danych mi przez naturę.

Kulka przemknęła centymetry ode mnie.

Klapnąłem ciężko na tyłku. Gwałtownym ruchem wyszarpnąłem pistolet z kieszeni, i tylko na konto cudu można zapisać fakt, że przy okazji niczego sobie nie odstrzeliłem. Niezdarnie wycelowałem i nacisnąłem spust.

Miałem zamiar potraktować bydlaka ładunkiem obezwładniającym, a jeśli zaszłaby potrzeba, nawet dziesięcioma kolejnymi.

Zapomniałem jednak przestawić tryb broni.

Lufa plunęła ogniem, nad głową galarety wykwitła ogromna dziura. Ostre odłamki rozsypały się dookoła, niczym miniaturowe szrapnele.

Niestety, cienka blacha, z której zbudowano ściany, nie stanowiła żadnej przeszkody dla zmodyfikowanej kuli. Sądząc po przeraźliwych wrzaskach, dobiegających z sąsiedniego sklepu, w kogoś najwidoczniej udało mi się trafić.

Przerażony, jak jeszcze nigdy w życiu, opuściłem lufę. Myśl, że właśnie zabiłem niewinną osobę, sparaliżował mój umysł.

Galareta tymczasem wstrząsnęła się gwałtownie, zrzucając z siebie metalowe odłamki. Znowu zebrała się w sobie, przygotowując kolejny strzał.

Nie mogła spudłować. Siedziałem bez ruchu, niczym cel na strzelnicy.

Jej atak przerwał wystrzelony ładunek obezwładniający. Galareta zadrżała gwałtownie, potem jeszcze raz, kiedy Nikita trafiła ponownie. Z bronią na wysokości twarzy, dokładnie celując, Nikita raz po raz naciskała spust, zbliżając się powoli w naszą stronę.

Galareta trzęsła się nieprzerwanie, traktowana natężeniem, które większość z nas pozbawiłoby już nie tyle przytomności, co zwyczajnie życia. Ona wciąż jednak podskakiwała, rażona kolejnymi ładunkami. Nikita wystrzeliła chyba z piętnaście razy, kiedy wreszcie podrygi galarety stały się wyraźnie słabsze. Widocznie, nawet ona miała swój próg odporności, i właśnie go przekraczała. Nikita też to spostrzegła. Na jej spoconej twarzy pojawił się nikły uśmiech, ale nie przerywała ataku.

Wtedy galareta drgnęła gwałtownie, wypuszczając w stronę dziewczyny zieloną kulkę.

Z takiej odległości nie mogła chybić.

Nikita krzyknęła krótko i poleciała w tył. Z hukiem uderzyła o metalową koszulkę, odbiła się, niczym szmaciana kukiełka, i upadła bez czucia między wieszaki. Ze zgrozą wpatrywałem się w krwawy rozbryzg na szarym metalu, poprzetykany małymi kawałkami posiekanych wnętrzności dziewczyny.

W tym momencie ktoś włączył alarm przeciwpożarowy. Świdrujący wrzask syreny wprawiał w obłęd i dopełnił obrazu chaosu.

Galareta znowu skupiła się mojej osobie. Zebrała się w sobie, przygotowując małą, zieloną niespodziankę, z dedykacją specjalnie dla mnie.

Ponownie ktoś jej przerwał.

Wielki, paskudnie wyglądający kształt, przemknął niczym błyskawica i rzucił się na galaretę.

– Nie ma żadnej, pierdolonej, trucizny! Pytałem tego gnoja przed kasami, tu nie ma szczurów!

Nie wierzyłem własnym oczom. Wielkolud chyba nawet nie zauważył bezgłowych zwłok ochroniarza, leżących w wejściu. Po prostu nad nimi przeszedł. Kompletnie nie zwracał uwagi na panikę, która ogarnęła ludzi w pobliżu. Może był zbyt wściekły, żeby zaprzątać głowę takimi duperelami? A może tona sterydów, które w życiu pochłonął, wypaliła w jego mózgu znacznie więcej styków, niż podejrzewałem?

– Gdzie ty, kurwa, jesteś, co? Gdzie…

W tym momencie spostrzegł swojego psa, który bezskutecznie próbował chwycić wielkimi zębami galaretowata substancję.

– Morderca, kurwa, co ty…

Nagle galareta rzuciła się w przód i po prostu wchłonęła ciało psa. Przez chwilę widać było niewyraźny kształt czworonoga, który zaraz po prostu zniknął, jakby nigdy nie istniał.

– Morderca! Coś ty, chuju… – wielkolud rzucił się pomścić psa, z wyciągniętym przed siebie, paskudnie wyglądającym, sprężynowcem.

Równie dobrze mógłby zaatakować czołg gołymi pięściami.

Dwie zielone kulki pozbawiły mężczyznę większej części kości udowej w prawej nodze, oraz całej głowy. Tatuaż na szyi pozostał jednak nietknięty. Ciało z łoskotem zwaliło się na podłogę.

Wtargnięcie wielkoluda i jego pupilka, choć dla nich niezbyt szczęśliwe, pozwoliło mi nieco wziąć się w garść.

Łkając bezgłośnie, uniosłem broń i najszybciej, jak potrafiłem, naciskałem spust. Galareta tez dawała z siebie wszystko, jej podrygi wyglądały jak przedziwny taniec, zielone kulki latały w powietrzu równie gęsto, co moje kule.

Przypominaliśmy dwoje najdziwniejszych rewolwerowców w historii, toczących ze sobą niemal groteskowy pojedynek.

Ściana wokół galarety pełna była już dziur, kiedy w końcu ją trafiłem. Mały gejzer zielonej substancji znacznie poprawił mi nastrój.

W tym momencie zniknęła moja lewa stopa, wraz z kostką. Krwawa mgiełka, pełna malutkich kawałeczków ciała i kości, otoczyła łydkę niczym zwiewny całun. Nie czułem bólu, jedynie przeraźliwy chłód.

Przemknęło mi przez myśl, że właściciel ciała wkrótce mocno się zdziwi.

Galaretę otaczały zielone kałuże, kolejne pociski wyrywały następne fragmenty jej półpłynnego ciała. Wreszcie dwie rzeczy zdarzyły się niemal równocześnie.

Następna kula trafiła widocznie w dziesiątkę, gdyż galareta niemal oderwała się od podłogi, znieruchomiała na moment, aż wreszcie z jej wnętrza wypłynął prawdziwy strumień zielonej papki.

Niestety, jej ostatnia wystrzelona zielona kulka, zmierzała prosto do celu. Wgryzła się w pierś, szatkując sporą część kręgosłupa i niemal całe serce.

Chyba jednak nie będzie czego oddawać chłopaczkowi, brzmiała moja ostatnia myśl.

 

 

Przez pierwsza godzinę, po opuszczeniu kapsuły, głównie wymiotowałem. Sądząc po odgłosach, Nikita zajęta była dokładnie tym samym. Jednocześnie czułem niewysłowioną ulgę. To była tylko symulacja. Nikogo nie zabiłem. Choć nasza ćwiczebna misja zakończyła się katastrofą, nikogo nie miałem na sumieniu.

Godzinę później, nafaszerowani lekami, lekko otumanieni, siedzieliśmy przed obliczem Nadzorcy. Wysoki, tyczkowaty mężczyzna przeglądał jakieś dokumenty, z pewnością przedstawiające przebieg wydarzeń, których byliśmy sprawcami. Z każdym kolejnym akapitem krzywił się coraz bardziej.

Nikita odzyskała ciało, co wyraźnie przypadło jej do gustu. Co chwilę ściskała dłońmi przedramiona, jakby upewniała się, że znowu jest sobą. Ja tez cieszyłem się z powrotu do dobrze mi znanych kształtów, ale już zdążyłem się z nimi przywitać.

Siedzieliśmy na niewygodnych krzesłach, nie odzywając się ani słowem. Kiedy skończyliśmy rzygać, próbowałem do niej zagadać, ale po krótkim „spierdalaj”, zaprzestałem dalszej próby nawiązania dialogu. Nic dziwnego, nasza mała wpadka raczej nie pomoże nam w karierach.

Mówiąc „mała”, mam na myśli Everest jako pagórek. Wiecie, o co chodzi.

Nadzorca skończył lekturę w momencie, kiedy zastanawiałem się, w jakiej branży mogę zacząć w cywilu. Może oczyszczalnia ścieków?

Nasz aktualny jeszcze szef postukał palcem w papiery i zapytał:

– Macie coś do powiedzenia? – ton wypowiedzi wręcz krzyczał, że dla naszego własnego dobra, nie powinniśmy pisnąć choćby słówka.

– Wywiad spieprzył sprawę. To nie był nasz obiekt, i z całą pewnością na skali nie zajmował dwójki. Co najmniej dziesiątka, a pewnie nawet więcej.

Nikita nie potrafiła wyczuć niektórych niuansów.

Nadzorca uśmiechnął się, i na ten widok chyba nawet do niej dotarło, że nie powinna się odzywać.

– Siedem trupów, dwanaście osób rannych, straty idące w setki tysięcy, a co najgorsze, zwłoki przybysza z kosmosu i nasza technologia leżące na wierzchu. Plus, oczywiście, wasza martwa dwójka. W obliczu tego, co powyższe, doprawdy niewielkie znaczenie ma fakt, że wasze dostosowanie do zastałej rzeczywistości oceniono na grubo poniżej normy.

Jeśli nie w oczyszczalni ścieków, to może cieć na cmentarzu?

– A wy chcecie mi teraz wmówić, że to wywiad dał ciała, tak?

Nikita widocznie nieco zmądrzała, bo siedziała cicho.

– Wywołaliście małą wojnę w pieprzonym sklepie, zapewniliście materiał na najbliższy miesiąc każdej stacji telewizyjnej w kraju, ale winny jest wywiad. Dobrze zrozumiałem wasz tok rozumowania?

Nikita widocznie nie uczyła się wystarczająco szybko, bo znowu się odezwała:

– Nie wszystko poszło po naszej myśli… – zaczęła mamrotać, ale Nadzorca przerwał jej podniesionym głosem:

– To była pierdolona katastrofa! I dokładnie wszystko nie poszło po waszej myśli! Dopuściliście do najgorszego scenariusza, przed którym was ostrzegano!

Opieprzał nas przez kolejny kwadrans. Nie ruszając się nawet o milimetr, słuchaliśmy tyrady, ze wzrokiem wbitym w podłogę.

Akurat kończyłem moją listę potencjalnego zatrudnienia, kiedy Nadzorca odchylił się na krześle i warknął:

– Oboje was czeka kilka miłych dni szczegółowej analizy waszej spektakularnej klęski. Oprócz tego dodatkowe ćwiczenia i miesiąc zajęć w dziale socjalnym. A teraz wynoście się stąd, zanim naprawdę się zdenerwuję.

Zgłupieliśmy. Tym razem to ja postąpiłem wbrew zdrowemu rozsądkowi.

– Ale jak? – wydukałem. – Nie wyrzuci nas pan?

Nadzorca patrzył na mnie nieruchomym wzrokiem. Wreszcie mrugnął i odezwał się, jakby nieco milszym głosem.

– Dzisiaj pierwszą próbę przeszło dwadzieścia siedem zespołów. Zajęliście szóste miejsce. Spieprzyliście, ale mogło być gorzej.

– Gorzej? – Zapytaliśmy równocześnie. Tutaj moja wyobraźnia okazała się zbyt ograniczona.

 Nadzorca uśmiechnął się zimno.

– Jeden z zespołów w niecały dzień doprowadził do wojny między dwoma krajami. Inny wysadził w powietrze całe miasto. Trzeci, i to są moi ulubieńcy, sprawił, że koalicja kilku wyjątkowo wrednych ras kosmitów, rozpieprzyła w drobny mak całą naszą planetę.

Zrobił krótka pauzę.

– Więc owszem, mogliście spisać się jeszcze gorzej. A teraz macie pięć sekund na zniknięcie mi z oczu.

Już przy drzwiach, przełamując strach, odważyłem się zapytać:

– Eeee… sir, czy następnym razem będziemy mieli innych partnerów?

Nadzorca zaśmiał się głośno.

– A niby dlaczego?

Położył dłoń na papierach leżących na biurku.

– Według naszych ekspertów, świetnie do siebie pasujecie.

Jego śmiech słyszałem nawet przez zamknięte drzwi.

 

Koniec

Komentarze

Mocno zainspirowane “Facetami w Czerni”, ale fajne. Przy niektórych momentach  nieźle się uśmiałem. Dobrze ci wychodzi narracja, błędów nie ma zbyt dużo np. zamiast “Zamknij tą … żaluzję” powinno być “Zamknij tę …żaluzję”.

Those who can imagine anything, can create the impossible - A. Turing

No faktycznie, szału nie robi, ale lektura lekka i przyjemna. I napisane w miarę przyzwoicie.

trajkotały wszystkie na raz

Naraz.

niech mnie szlag, jeśli jego zdjęcie nie wyświetlało się w Wikipedii po wpisaniu hasła „recydywista”.

Pierwszy dzień na Ziemi, a gościu zna Wikipedię?

Wyrżnął w ścianę zapełniona małymi półeczkami na buty.

Literówka.

mocno zdziwiony aktualnym stanem swojej fizjonomii.

Fizjonomia kojarzy się przede wszystkim z twarzą.

Babska logika rządzi!

Jedno mnie rozśmieszyło wbrew oczekiwaniom Autora. Skoro para protagonistów “przebywa duchem” w cudzych ciałach, skoro “stłumiła” oryginalną świadomość i osobowość, powinna najpierw co nieco “sczytać” z pamięci, żeby mieć pojęcie, gdzie co się znajduje w sklepie i jak się obsługuje kasę fiskalną. Też mi agenci, też mi kamuflaż… Pożądania opanować nie może, sierota po Bondzie… :-)

Aha, jeszcze to, że “inkarnacje” w sprzedawców to też fajansienie sprawy. Kto ma większą swobodę poruszania się, mniej zależy od klientów? Chyba ochroniarz, czy mi się tylko tak zdaje? :-)

Komedyjkom też przydaje się krztyna logiki.

Dzięki za przeczytanie i skomentowanie, błędy już poprawione.

 

Finklo,

do którego z bohaterów odnosi się stwierdzenie, że jest pierwszy raz na Ziemi?

 

 

A co do Ciebie, Adamie… :)

 

Na początku chciałem odpowiedzieć na Twoje zarzuty obszernym komentarzem, stwierdziłem jednak, że istnieje lepszy sposób. Specjalnie na tę okoliczność, w niedługim czasie, wrzucę do poczekalni kolejne opowiadanie z poznanymi już bohaterami, w którym odniosę się do postawionych zarzutów o brak logiki. Sądzę, że będzie to lepszy sposób, niż łopatologiczne usprawiedliwienie się w komentarzu :)

Musisz mi uwierzyć na słowo, że pytania, które zadałeś w swoim komentarzu, mi również przemknęły przez myśl, w trakcie tworzenia utworu. Zresztą, jest ich trochę więcej, niż wcześniej podałeś – np. dlaczego Nikita nie wezwała wsparcia, kiedy wszystko zaczęło się sypać? W którymś fragmencie sama przyznaje, że ma taką możliwość. Odpowiedzi na te pytania zostawiłem na kolejne części (z których, na razie, nie powstała nawet linijka tekstu:)).

Jasne, czytelnik opiera się na tym, co zawarte w opowiadaniu, i na podstawie tego ma jak najbardziej prawo podniesienia kwestii logiki, a raczej jej braku. Pewnie mogłem chociaż naszkicować zarys wyjaśnienia, no ale, podobno, uczymy się na błędach.

Standardowo – miał być krótki komentarz, a wyszło, jak zawsze:)

 

Niestandardowe komentarze nie są złe. :-)

Chcesz kontynuować? Bardzo dobrze, bo tekstów lekkich, rozrywkowych i czysto komediowych zawsze brakuje. Wyjaśnisz to i owo, obronisz protagonistów? Też bardzo dobrze. Już trzymam kciuki za powodzenie i za utrzymanie “poziomu zabawności”, a potem, jeśli się Tobie uda, z przyjemnością skomentuję wyłącznie pozytywnie.

Tak między nami, na ucho: jestem zdania, że kosztem dopisania kilku zdań można w powyższym tekście “załatać” obie nielogiczności, ale to odebrałoby Tobie impuls do stworzenia dalszego ciągu, więc nie łataj, bo chętnie pośmieję się z przygód Nikity i jej kolegi z Przedszkola.

Z Podstawówki, Liceum i Akademii też, jakby co do czego… :-)

Aha, żeby wszystko było jasne. Poza tymi dwoma punktami, śmieszącymi mnie wbrew Twoim zamiarom, reszta bawiła zgodnie z Twoimi zamiarami.

Powodzenia!

Dzięki!

No, to nie pozostaje mi nic innego, jak zakasać rękawy :)

Finklo,

do którego z bohaterów odnosi się stwierdzenie, że jest pierwszy raz na Ziemi?

Do tego, który wspomina o Wikipedii, do narratora.

Babska logika rządzi!

Aha, najwidoczniej więc niewystarczająco wyraźnie pokazałem, że narrator jest w miarę zwykłym człowiekiem (stąd może znać Wikipedię), pracującym w niezwykłym miejscu :)

Trochę literówek, masa leżącej i kwiczącej interpunkcji, ale – jak to powiedział Nadzorca – mogło być gorzej. W sumie przeczytałam bez większego bólu. Ogólnie – nawet, nawet :)

Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)

Fajnie napisane, nieźle się bawiłam. I cieszę się, że była to tylko akcja próbna.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Przeczytałam ostrzeżenie i przystępując do lektury nie spodziewałam się niczego innego, jak tylko rozrywki. Nie zawiodłam się. ;-)

Zige, dziękuję za fajne, lekkie opowiadanie, które mnie rozbawiło, tak jak sobie założyłeś. ;-)

 

ob­ci­słą blu­zecz­kę z wiel­kim ni­czym ka­nion w Ko­lo­ra­do… – …ob­ci­słą blu­zecz­kę z wiel­kim ni­czym Ka­nion Ko­lo­ra­do

Wielki Kanion Kolorado znajduje się w Arizonie.

 

Wi­docz­nie moja nie­kom­pe­ten­cja wi­docz­na była gołym okiem… – Czy to celowe powtórzenie?

 

Jedną z pierw­szych hi­sto­rii, jakie po­zna­łem w Przed­szko­lu… – Jedną z pierw­szych hi­sto­rii, które po­zna­łem w Przed­szko­lu

 

Be­stia, nie prze­ry­wa­jąc to­a­le­ty, nie spusz­cza­ła ze mnie ka­pra­we­go oczka. – Sikanie, nie jest robieniem toalety. ;-)

 

Dziew­czy­nie, ze zde­ner­wo­wa­nia, ręce trzę­sły się jak na­krę­ca­na na sprę­ży­nę za­baw­ka. – Jak na sprężynę nakręca się zabawki? ;-)

 

Sy­tu­acja sta­wa­ła się coraz gor­sza. Nasza misja roz­cho­dzi­ła się w szwach. Po­my­śla­łem, że trud­no wy­obra­zić sobie jej gor­szy prze­bieg. – Powtórzenie.

Może w pierwszym zdaniu: Sy­tu­acja sta­wa­ła się coraz trudniejsza.

 

Ochro­niarz na­ci­snął przy­cisk z boku obu­do­wy… – Może: Ochro­niarz uruchomił przy­cisk z boku obu­do­wy

 

tra­fi­ła ochro­nia­rza w głowę. W chwi­li ze­tknię­cia z cia­łem, z ci­chym pyk­nię­ciem znik­nę­ła, ni­czym woda w kon­tak­cie z roz­grza­ną pa­tel­nią. A uła­mek se­kun­dy póź­niej głowa chło­pa­ka eks­plo­do­wa­ła, jakby ktoś od­pa­lił, znaj­du­ją­cą się we­wnątrz niej, ol­brzy­mią pe­tar­dę. Ciało chwia­ło się przez mo­ment, a potem ru­nę­ło w tył, mię­dzy spie­szą­cych się ludzi na ko­ry­ta­rzu.

Pa­ni­ka eks­plo­do­wa­ła ni­czym bomba. Lu­dzie wrzesz­cze­li i ucie­ka­li w po­pło­chu. Roz­kaz, że­by­śmy nie zwra­ca­li na sie­bie uwagi, prze­stał mieć ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Ni­ki­ta krzy­cza­ła ja­kieś roz­ka­zy. – Trochę powtórzeń.

 

Ga­la­re­ta tez da­wa­ła z sie­bie wszyst­ko… – Literówka.

 

Ja tez cie­szy­łem się z po­wro­tu do do­brze mi zna­nych kształ­tów… – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki dziewczyny za komentarze.

 

regulatorzy,

proszę bardzo, cieszę się :)

i już zakasuję rękawy do poprawek!

Jeśli pomogłam, to bardzo się cieszę. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka