- Opowiadanie: HappyHippie - Pogrzeb?

Pogrzeb?

Opowiadanie zamieniające nieco tradycyjne relacje człowiek-obcy, gdzie to człowiek patrzy oniemiały na zielone ludzki wytaczające się z UFO aby biednego człowieka zdezintegrować dla czystej zabawy.

Dyżurni:

joseheim, beryl, vyzart

Oceny

Pogrzeb?

W pomieszczeniu panował dotkliwy chłód. Każdy oddech zamieniał się w parę wędrującą nad ciało znajdujące się na stole sekcyjnym. Trzech zziębniętych gości uniwersytetu zaczynało mieć dość prosektorium. Gospodarze, profesor będący szefem wydziału medycznego oraz jego asystent, przestrzegali wcześniej gości żeby zabrali cieplejsze odzienie ale ci zlekceważyli ostrzeżenie. Dwaj zakonnicy i przewodniczący rady miasta płacili teraz cenę za niedocenienie nowoczesnej techniki, marznąc w wilgotnym powietrzu przesyconym zapachem amoniaku, chemikaliów do konserwacji zwłok i jeszcze jedną, odrażającą nutą.

Chemia i chłód nie potrafiły całkowicie powstrzymać rozkładu, więc podziemia były naznaczone charakterystycznym fetorem. Mieszanina nieprzyjemnych woni potęgowała efekt wywierający na gościach sam wygląd prosektorium. Nowoczesne, wyłożone ceramicznymi taflami pomieszczenia chłodzone były potężnymi maszynami, których szum zlewał się z buczeniem elektryczny lamp rozjaśniających ascetyczne wnętrza. Wamilski ośrodek był pionierem w stosowaniu takiego typu oświetlenia. Pozwalała na to eksperymentalna elektrownia wodna korzystająca z mocnego nurtu Wa’ami. Wszystko w promieniu tysięcy stóp kipiało nowoczesnością – i było przy tym niewiarygodnie drogie.

Cały kompleks stanowił symbol naukowej i gospodarczej potęgi Republiki, dystansując wszystkie ośrodki na kontynencie. Ani Dominium Kinewar, ani miasta Wolnych Ziem, których uniwersytety wiodły dotąd naukowy prym, nie mogły się równać z nareńskim patronatem. Na ironię zakrawa przy tym fakt, że jeszcze dwa pokolenia temu Wamilar było jednym z Wolnych Miast. Metropolia nad Wa’ami przyłączyła się dobrowolnie do Republiki Naren, zachowując jednak szeroką autonomię. Połączenie wyszło na dobre obu stronom. Państwo zyskało cenne połączenia gospodarcze z Wolnymi Ziemiami a szlaki handlowe krzyżujące się w mieście przyczyniły się do jego rozkwitu, co pozwoliło wybić się tutejszemu uniwersytetowi.

W podziemiach instytutu medycznego świetność Republiki robiła jednak wrażenie nie tyle olśniewające co upiorne. Nawet profesor Lanara czasem czuł się tutaj niepewnie. Nie lubił przebywać sam w prosektorium. Zimne wnętrza drażniące nozdrza zapachem chemikaliów i rozkładu przytłaczały go swoją bezosobowością. Nie otaczający go martwi ale właśnie sterylna architektura i obce, elektryczne światło w jakiś sposób odzierały śmierć ze świętości, zastępując sacrum nieustannym szumem urządzeń i niewzruszonymi regułami naukowej metodologii. Lanara, przywykły do zgłębiania tajemnic ludzkiego ciała w sposób najbardziej dosłowny czasem jeszcze dziwnie się czuł przeprowadzając sekcje w tych doskonałych technicznie warunkach. Stworzone zaledwie kilkanaście miesięcy temu prosektorium zbyt różniło się od poprzedniego miejsca pracy – zwykłej, cuchnącej szopy wstydliwie chowającej się w przycmentarnych zabudowaniach. Uczonemu, który przeniósł się z ciasnej izby do olbrzymiego gmachu, brakowało w tej pustej przestrzeni czegoś nienamacalnego, jakiejś więzi ze zmarłym człowiekiem, dlatego też zawsze starał się przeprowadzać badania w możliwie dużym towarzystwie studentów, stażystów bądź kolegów naukowców, niekoniecznie medyków – słowem, wszystkich zainteresowanych tajemnicami ludzkiego ciała. Lanara lubił zwłaszcza towarzystwo zoologów, którzy dzielili się swoimi spostrzeżeniami na temat analogii w budowie ludzi i zwierząt.

Profesor rad był, że teraz też ma towarzystwo,choć profesje gości nieco dezorientowały naukowca. Polityka widziano tutaj ostatni raz podczas uroczystego otwarcia, Zakonu nigdy. Z drugiej strony niecodzienne zebranie pasowało do niecodziennego obiektu badawczego.

Medycy ubrani w jasnoszare, ocieplane tuniki i takiegoż koloru proste spodnie wtapiali się w kolorystykę prosektorium. W przeciwieństwie do nich radny w zielonej todze wyglądał jak papuga na cmentarzu. Nieco mniej rażąco prezentowali się zakonnicy w szatach czarnych jak ich przenikliwe oczy. Lanara czuł mimowolny podziw dla gości, nawet jeśli nie darzył Zakonu ani polityków wielką sympatią. Mało kto wytrzymywał w kostnicy dłużej niż kilka minut będąc tu po raz pierwszy. W szczególności personel niemedyczny miał z tym problem. Przewodniczący rady miejskiej zaskakiwał profesora swoim opanowaniem. Uczony nie przypuszczałby, że ten salonowy klakier zdoła nie zwymiotować na sam widok zwłok. Szczęśliwie więc ceramiczna posadzka nie będzie musiała demonstrować łatwości, z jaką daje się ją zmywać.

Zakonnicy, dość zaawansowani wiekiem według norm swej profesji, bez wątpienia byli przyzwyczajeni do o wiele bardziej makabrycznych widoków. Niemniej wątpliwe by mogli się przygotować na bluźnierczo nowoczesne wnętrza prosektorium spędziwszy prawie całe życie na pograniczu do bólu tradycjonalistycznego Dominium i barbarzyńskich Martwych Ziem. Wprawdzie nie byli w stanie całkowicie ukryć dezaprobaty dla tutejszego sposobu traktowania zmarłych, nawet pomimo całej swojej powściągliwości, ale i tak zachowywali się nadspodziewanie dyplomatycznie.

– Palce mają po trzy stawy i są zakończone paznokciami, tak jak u ludzi, ale na tym podobieństwa się kończą. Budowa dłoni jest zupełnie inna. – perorował podekscytowany asystent profesora. Młody, kernański doktorant przenosząc się do Walimar dwa lata temu na staż swoich marzeń nawet w najśmielszych snach nie mógł przypuszczać, że spotka go takie doświadczenie.

– Śródręcze jest bardzo sztywne, praktycznie nie da się zgiąć w żaden sposób. Palców zresztą jest tylko pięć, z czego jeden jest przeciwstawny. Jak widać, odstaje na bok i w dodatku jest o wiele krótszy od reszty. Za to chyba silniejszy. – Sinaw trzymał prawą dłoń denata w smukłych palcach. Płócienna rękawiczka nasączona woskowymi żywicami chroniła sześciopalczastą dłoń przed bezpośrednim kontaktem z ciałem.

Powietrze lekko zadygotało kiedy młodszy z zakonników z czymś skojarzył budowę ręki martwego. Starszy potwierdził krótką wibracją. Obaj nie wyglądali na zadowolonych. Lanara domyślił się o czym myśleli zakonnicy. Po chwili namysłu odpowiedział na niezadane pytanie.

– Jest więcej analogii pomiędzy tym tutaj a pomiotami. Przebadałem, na ile mogłem, jego budowę wewnętrzną. Jego czaszka ma budowę dość podobną do czaszki Harwi, chociaż twarzoczaszka jest większa. Mózg jest podobnych rozmiarów jak ludzki, ale ma zdecydowanie bardziej kolisty kształt. Nie stwierdziłem komory rezonacyjnej. Wątpię, czy potrafił z siebie wydobyć szerszą gamę dźwięków. Ani słyszeć w pełnym zakresie. Żuchwa ma dziwną budową, jest trochę zbyt szeroka jak na bestię, tym bardziej też jak na człowieka.

Nabrawszy powietrza, podjął dalej:

– Jego oczy wyglądają bardzo podobnie do Harwi. – Lanara odchylił powiekę, z której krańca wyrastały włoski. Oczy zmarłego nie przypominało w żaden sposób połyskujących czernią ludzkich narządów. Drobne źrenice okalane były przez idealnie okrągłe struktury złożona z promieniście ułożonych, szarych włókien, te z kolei otoczone były bielą poprzecinaną drobnymi naczynkami. Wyłupiasty kształt i niewielki rozmiar oczu wskazywały, że narządy nie były soczewkowate, ale koliste. Kąciki oczu były ułożone w prawie prostej linii względem siebie nadając masywnej twarzy obcego wyglądu. Efekt pogłębiał przez wydatny nos karykaturalnej wręcz wielkości – przynajmniej jak na ludzkie standardy. Denat posiadał narośle na bokach głowy. Najprawdopodobniej małżowiny uszne, jak u niektórych gatunków zwierząt, z tą różnicą, że były ułożone wzdłuż głowy, zamiast odstawać. Obcości fizjonomii dopełniała jasna karnacja i wyraźnie zaznaczone wargi. Całościowo patrząc, nie sposób było jednak odmówić twarzy zmarłego pewnej harmonijności, nawet jeśli każdy element z osobna wydawał się być obcy.

– Jak profesor zbadał czaszkę, skoro jej nie otwarto? – spytał polityk. Profesor skierował twarz w stronę radnego i puścił w jego szczękę wiązkę wysokiego dźwięku.

– Słyszę, że brakuje przewodniczącemu jednego zęba, u góry po lewej. Gdzie pan go stracił? – Lanara odpowiedział pytaniem na pytanie, z satysfakcją obserwując zaokrąglające się oczy mężczyzny. Zakonnicy patrzyli na ten mały pokaz niewzruszeni. Jako wojownicy sami musieli dbać o swoje bezpieczeństwo na Martwych Ziemiach. Z dala od lekarzy wprawili się w sondowaniu ciała nadsłowiem.

– Rozbitek ma czerwoną krew. – nie czekając na odpowiedź polityka Lanara zwrócił się do zakonników.

Sinaw z początku był zdezorientowany nawiązaniem do bestii, ale szybko pojął, o czym mówi jego pryncypał. Nagłe oświecenie zawibrowało falą podszytej strachem konsternacji. Do tej pory asystent nie łączył zwłok z Harwi. Ich opisy zresztą znał jedynie z książek. Ku zdziwieniu profesora przewodniczący rady również nie okazał się dobry w kryciu się ze swoimi odczuciami. Polityk zmartwiał identycznie jak młody naukowiec. Lanara miał do czynienia z politykami wyższego szczebla i praktycznie wszyscy byli niemal tak powściągliwi, jak zakonnicy. Lustrując polityka, medyk doszedł do wniosku, że mianowanie tego człowieka przez Wielką Radę Republiki na przedstawiciela Wamilar było mądrym posunięciem politycznym. W przewodniczącym można było czytać jak w otwartej księdze. Nie istniała możliwość, żeby Mak’naal cokolwiek zataił przed władzami Naren. Na tę myśl Lanara mimowolnie roześmiał się a starszy zakonnik lekko kiwnął profesorowi. Wyglądało na to, że domyślał się prawdziwego powodu ubawu naukowca. Inteligenty facet. Lanara zaczynał go lubić.

– Jak widzicie, ciało jest owłosione. – stary badacz podjął po chwili. – Wprawdzie to jakaś szczątkowa forma sierści, ale jednak rzuca skojarzenie z pomiotami. Zwłaszcza włosy na głowie.

– Takich zębów nie widziałem jeszcze nigdzie. – medyk ciągnął, rozchylając sine wargi denata. – Ani ludzkie, ani Harwi. Nie jestem zoologiem, ale obstawiam, że tak wyglądają zęby wszystkożercy.

– Mówisz o nim jak o zwierzęciu. – skomentował młodszy z zakonników.

– Cóż, człowiekiem to on nie jest. Bestią jednak też nie. Opierając się na budowie anatomicznej można byłoby stwierdzić, że jest czymś pomiędzy.

– Pomiędzy stworzeniem boskim a diabelskim?

– Można to tak ująć, upraszczając sprawę. Ale byłoby to zbyt duże uproszczenie. Fakt, ten… osobnik wykazuje sporo cech zbliżających go do Harwi, ale jest też trochę podobieństw względem ludzi. Część cech jest w ogóle niespotykana. Tak szczerze mówiąc to nie wiem, z czym mamy do czynienia. Wątpię, żeby to… – Lanara zawiesił głos szukając odpowiedniego słowa. – Żeby ta istota była faktycznie powiązana z nami bądź z potworami. Czy w ogóle z naszym światem. Myślę, że to coś zupełnie innego.

Młodszy zakonnik ledwo stłamsił w sobie wybuch złości. Szybko się uspokoił, ale fala irytacji zdążyła już odbić się echem od ścian. Słynna porywczość zakonników, kipiąca pod taflą pozornego spokoju. Uczestnicy oględzin kurtuazyjnie udali, że niczego nie usłyszeli. Po chwili zakonnik podjął spokojnym głosem:

– Przecież wskazał profesor szereg podobieństw do bestii. Też to widzę. Choćby czerwona krew. Tylko bestie mają czerwoną krew. Jak dla mnie to potwór. Nie widzę w tym czymś wiele ludzkiego, a co można uznać za ludzkie, to parodia człowieczeństwa. Jakby Zazdrosny chciał zmienić bestię w człowieka, ale się poddał.

– Nie tylko Harwi mają czerwoną krew. Udokumentowano jeszcze kilka innych gatunków.

– Na przykład?

– Praktycznie wszystkie gatunki czułkonogów.

– Robaki?! – zakonnik wybuchł śmiechem. – To by nawet miało sens. Wszystkie czerwonokrwiste poczwary są siebie warte. Zdeptać wszystkie.

– Czułkonogi to nie robaki… – stary naukowiec mimowolnie zaoponował, choć zdawał sobie sprawę, że wchodzenie w szczegóły klasyfikacji nie ma sensu. Plastyczna wyobraźnia podsunęła medykowi wizję zakonników wytaczających krucjatę przeciwko insektoidalnym stworzeniom wielkości najdalej półtorej stopy, czmychających w panice przed ścigającymi je wojownikami. Lanara nie mógł się powstrzymać przed śmiechem. Starszy zakonnik chyba znów odgadł, co wyobraźnia podpowiedziała naukowcowi i również pozwolił sobie na wyraz rozbawienia. Radny i asystenta popatrzyli po sobie w konsternacji. Śmiech był ostatnią rzeczą, której mogli się spodziewać.

– Mówił profesor, że znalazł coś zupełnie niespotykanego w tej istocie. – odezwał się starszy z zakonników. – Co takiego?

– Jeśli chodzi o niego samego? Praktycznie nie da się go pokroić, mówiąc wprost.

– Proszę? – powiedzieli chórem obaj zakonnicy i polityk.

– Nie da się go pokroić. – powtórzył Lanara. – Próbowaliśmy skalpelami ostrzonymi przez pół dnia. I nic. No, prawie nic, po cięciach zostawały płytkie rany, ale nie udawało nam się rozciąć skóry. Sami zobaczcie. – medyk wskazał na bok denata. I zamarł. Na skórze prawie nie było śladu po usilnych próbach otworzenia ciała, jedynie ledwo dostrzegalne proste linie. Profesor odsunął się odruchowo od ciała, rzucając komentarz bardzo nieadekwatny do powagi swego stanowiska. Pozostali zignorowali bluzg równie kurtuazyjnie, jak uprzedni wybuch zakonnika. Sinaw sam klną w duchu, że nie zauważył wcześniej zniknięcia ran.

– Czytałem, że niektóre organizmy posiadają niesamowitą zdolność regeneracji, będąc zdolne nawet po śmierci leczyć zadane rany. Żyjące natomiast potrafią odtworzyć nawet całe odcięte części ciała. – opanowanym głosem rzekł starszy zakonnik, zaskakując wszystkich swoją wiedzą o współczesnej biologii. Rzeczowy ton wiadomości odniósł skutek, pozwalając naukowcom odzyskać rezon. Medycy patrzyli po sobie przez chwilę w niemym porozumieniu. Zwracając oczy na zakonnika, uśmiechnęli się z uznaniem.

– To prawda. Też słyszałem o tych badaniach. Prowadzonych, nawiasem mówiąc, przez mojego przyjaciela. Dziękuję za przypomnienie mi o tych doświadczeniach. – odrzekł profesor. Zakonnik odwzajemnił uśmiech. Lanara zaczynał naprawdę lubić tego człowieka.

– Cóż, ten organizm raczej prędko się nie zregeneruje… – rzucił cicho Mak’naal, patrząc na pokaźnych rozmiarów dziurę w torsie martwego mężczyzny. Fakt, poszczególne komórki mogły żyć jeszcze jakiś czas regenerując drobne rany, ale całościowo stworzenie była bezsprzecznie martwe. Żadna siła nie była w stanie tchnąć życia w ciało pozbawione jednej trzeciej objętości klatki piersiowej. Z samego środka piersi ziała olbrzymia dziura, której lejowaty kształt dochodził niemal do kręgosłupa. Makabryczny ubytek okalały kikuty żeber. Zgodne z relacjami świadków katastrofy w pierś mężczyzny wbił się pocisk, który następnie eksplodował.

– Jeżeli nie da się go pokroić to co go tak okaleczyło? I dlaczego nie ma jednego palca? – spytał młodszy zakonnik wskazując na lewą dłoń denata.

– Palec udało nam się odpiłować piłą do gwoździ. Pracując prawie cały dzień. – Sinaw bezwiednie namacał odciski na dłoniach, słysząc wyjaśnienia profesora. – Bez dłuta i młotka zresztą też się nie obeszło… Dodam jeszcze, że staraliśmy się oddzielić palec w stawie, z piłowaniem samej kości daliśmy sobie spokój.

Asystent ledwo się powstrzymał, żeby nie rzucić jakiegoś komentarza słysząc formę mnogą.

– Z czegokolwiek są jego kości, nie jest to nic z tej ziemi.

– Skóra okazała się na szczęście rozpuszczać w silnym kwasie. – ciągnął profesor. – Udało mi się przyjrzeć jej kolejnym warstwom pod mikroskopem. Przez cały przekrój skóry, i pewnie całego ciała, przechodzi nieregularna sieć jakichś drobnych włókien. Pojęcia nie mam, z czego zrobionych. Moim zdaniem to coś jakby mikroszkielet, na którym osadzone są komórki. Dałem rano palec chemikom. Może czegoś się dowiedzą. Ja nie mam zielonego pojęcia jak to się znalazło w ciele tego… mężczyzny. – profesor powstrzymał się przed użyciem określenia "człowieka". – Te włókna mogą się rozciągać w jakimś stopniu, ale rozerwanie albo przecięcie ich graniczy z cudem.

Zakonnicy słuchali medyka uważnie, przyswajając sobie z trudem trawiąc słowa. Niezrażony niedowierzaniem wibrującym w powietrzu Lanara chciał kontynuować, nabierał już powietrza przed kolejnym monologiem, kiedy wtrącił się starszy zakonnik.

– To jakim cudem wyparowała mu połowa klatki, jeśli te niemożliwie mocne nici faktycznie są obecne w całym ciele?

– Do tego zmierzałem. Według relacji świadków, denat żył po rozbiciu się jego, hm… pojazdu. Wyskoczył z niego cały i zdrowy. Widocznie wiedział co się święci, bo z miejsca zaczął uciekać. Pojazd wybuchnął akurat kiedy nasz pechowiec się odwrócił. Oberwał odłamkiem z wybuchu. Od impetu ponoć poleciał na kilkanaście stóp. Ludzie mówili, że jeszcze przez chwilę potem się ruszał. Póki odłamek nie eksplodował. Fragmenty wyciągaliśmy ładnych parę godzin. W środku jest pewnie jeszcze cała masa.

– Z czego są te odłamki? – spytał przewodniczący Rady Miasta.

– Jedność raczy wiedzieć. Jakiś stop czegoś nieznanego z nie wiadomo czym. Jeśli to w ogóle jakiś metal. Był tu jeden fizyk i zabrał wszystko. Podobno cały wydział fizyki pospołu z chemikami bawi się tym bez przerwy. Sinaw, wiesz może czy do czegoś doszli, młodzieńcze?

– Tak, że to nie ma prawa istnieć. – ze stoickim spokojem odpowiedział doktorant.

Profesor splótł ręce za plecami spoglądając w sufit.

– I to by nawet pasowało do całokształtu sprawy… Tak na marginesie, według świadków kilka odłamków trafiło w drzewa. Kilka zostało dosłownie ściętych.

– Jeżeli jakiś pocisk jest w stanie ściąć drzewo, to z człowieka, pomiotu czy zwierzęcia powinien zrobić sieczkę. – zaoponował starszy zakonnik.

– No właśnie, powinien. A ten tutaj – profesor wskazał palcem na ciało – jest względnie kompletny. Jak na okoliczności swojego zejścia.

– Bajania wieśniaków, jeśli coś rozwaliło drzewo to nie ma siły żeby ciało się nie rozsypało. – młodszemu nie udało się ukryć irytacji. Przy okazji dał też wyraz typowo zakonnej arogancji w stosunku do wszystkiego, co ludzkie a niezwiązane bezpośrednio z Zakonem. Bądź choćby z tradycyjnie poukładanym Dominium.

– Widziałem dwa powalone drzewa, bynajmniej nie sadzonki. Kilka innych mocno pooranych. A po samym aparacie, którym przybysz się rozbił, została dziura w ziemi głęboka na kilka stóp. – przewodniczący obcesowo przerwał zakonnikowi; rzecz nie do pomyślenia w Dominium. – Szczątki pojazdu znajdujemy w promieniu kilku mil. Jeden z odłamków zniszczył stodołę, mało nie zabijając kilku wieśniaków, jak raczył brat nazwać naszych obywateli. – polityk wtłoczył w słowa “wieśniaków” i “brat” tyle sarkazmu, ile nacisku w “obywateli”, dosłownie paraliżując bezczelnością nienawykłego do północnych zwyczajów zakonnika – Stodoła znajduje się ponad milę od miejsca wybuchu. – dodał już stosunkowo bezbarwnie, cały czas patrząc jednak zakonnikowi wyzywająco w oczy.

W sali zapadło na chwilę ciężkie milczenie zakłócane przez nieco nierównomierne buczenie lampy łukowej – znak, że niedługo będzie trzeba wymienić elektrody.

– Mil republikańskich czy morskich? – zapytał neutralnym tonem starszy z gości autonomii dla rozładowania powstałego napięcia. Doskonale wiedział, że w mieście nigdy nie stosowano iliańskich miar.

– Mil republikańskich. – odpowiedział profesor równie neutralnie. – Dziesięć tysięcy stóp każda. – dodał z belferskiego przyzwyczajenia. Po chwili podjął. – Mam coś, co was na pewno zainteresuje.

– Zapewniam, że jesteśmy zainteresowani cały czas. – starszy zakonnik chciał jeszcze coś dodać, ale zamilkł, widząc co medyk wyciąga z metalowej szafy i kładzie na stole obok właściciela przedmiotu.

Zakonnicy patrzyli przez chwilę na miecz ze zdziwieniem. Wymienili spojrzenia, ustalając kto ma sięgnąć po broń. Starszy wyraźnie odstąpił przywilej młodszemu koledze a ten zadowolony położył palce na dziwnie wyprofilowanej rękojeści. Wydawała się dziwnie ciepła, choć miecz leżał tu na pewno od kilku dwóch dni. Przy pierwszym dotknięciu wydała się gładka, ale przeciągając po niej palcem dało się wyczuć pod skórą jakąś dziwną fakturę. Zakonnik nie potrafił jej do niczego porównać, ale lata obycia z bronią mówiły mu, że miecz nie mógł się łatwo wyśliznąć z dłoni. Obserwowany przez wszystkich mężczyzna ujął ostrożnie trzon rozszerzający się ku dołowi. Broń nie leżała dobrze w dłoni. Zakonnik rzucił szybko okiem na dłoń martwego, dopasowując w wyobraźni kształt rękojeści do ręki właściciela. W jego palcach broń musiała leżeć idealnie. Złapał drugą dłonią pochwę i podniósł broń na wysokość oczu, odsuwając się od stołu. Miecz był lżejszy, niż mógł przypuszczać. Do wyciągnięcia ostrza potrzebne było jednak nieco siły.

Mężczyźni patrzyli uważnie na obnażoną klingę, w którym nie odbijał się żaden refleks nieco migotliwego światła lamp. Prosta głownia miecza była absolutnie czarna. Na jasnym tle wyglądała jak mroczna rana w samej przestrzeni. Zdumiony zakonnik zapomniał o szkoleniu z trzymania nadsłowia na wodzy, nikt jednak nie zwracał uwagi na wysoką wibrację płynącą z jego czaszki. Mężczyzna był doskonale obeznany ze wszystkimi rodzajami broni, nigdy jednak nie widział czegoś takiego. Miecz na pewno nie był dziełem Harwi, to mógł stwierdzić bez wątpienia – bestie nigdy nie mogłyby obrobić metalu w taki sposób. Jednak dziełem ludzkiej ręki również nie było. Długie na trzy stopy jednosieczne ostrze było idealnie proste. Nie zwężało się ani nie rozszerzało w żadnej części – w przeciwieństwie do wszelkich mieczy tworzonych w ludzkich kuźniach. Jedynie trójkątne zakończenie sztychu było nieco zaokrąglone na ostrej krawędzi.

Bronią ewidentnie można było wyprowadzać szybkie pchnięcia, jednak pozostawała przede wszystkim broń sieczną. Długa na stopę rękojeść płynnie przechodziła w ostrze. Zamiast jelca było jedynie niewielkie zgrubienie, brzeszczot zaczynał się wyostrzać dopiero półtora palca dalej. Zakonnik ocenił, że tam też powinien znajdować się balans.

Wątpliwe czy dało się tej broni używać do zastawy. Żadnego zbrocza, grani, głowicy, nasady, kosza, nic. Budowa broni była absurdalnie prosta. Niewątpliwe jednak w wykonaniu tkwiło jakieś zimne piękno. Ważący góra dwie porcje miecz był o jedną trzecią lżejszy nawet od szabli. Z czegokolwiek był wykonany, nie był to żaden znany stop. Głownia była wprawdzie zimniejsza od rękojeści, ale nie aż tak, jak można byłoby oczekiwać od stali. Co dziwniejsze, przy rozmiarach zmarłego miecz wydawał się nieproporcjonalnie krótki. Denat był pewnie o głowę wyższy od przeciętnego człowieka, tymczasem jego broń była krótsza od większości ludzkich kling. Zakonnik zaczynał się zastanawiać czy nie jest to przypadkiem jakieś ceremonialne ostrze. W walce wydawało się nieprzydatne. W otwartej walce w polu, zmitygował się po chwili. W starciu na ciasnym dystansie broń musiała być zabójcza. Zwłaszcza użyta z zaskoczenia. Zakonnik delikatnie dotknął ostrza palcem. Sekundę później oddalił dłoń, cicho sycząc przez zęby. Na białą posadzkę kapnęła kropla krwi, po chwili następne dwie znacząc błękitne kleksy. Nigdy wcześniej nie zetknął się z czymś tak nienaturalnie ostrym. Wojownik popatrzył na krawędź miecza, szukając jakichkolwiek oznak szlifowania, ale czerń klingi pozostawała niewzruszona nawet na sztychu.

– Diabelska broń… – skomentował cicho.

– Bo się przeciąłeś? – zakpił bezczelnie Mak’naal, zakonnik nie dał się jednak sprowokować. Spokojnie i rzeczowo wyjaśnił swoje spostrzeżenia na temat budowy broni i jej potencjalnej przydatności w walce. Wszystko podsumował z dozą ledwo ukrywanej awersji w głosie:

– Ten… mężczyzna, powinien mieć miecz przynajmniej o stopę, najlepiej dwie, dłuższy. Z jelcem. Bez tego nie nadaje się do honorowej walki. To jest broń podstępu, dobra dla pomiotów. – Zakończył akcentując ostatnie słowo. Nie baczył, że sam wykluczył możliwość stworzenia tego przedmiotu przez Harwi.

– To nie dowód, że to potwór. Cała nasza walka z Harwi również polega na podstępie. – Zaoponował starszy zakonnik niespodziewanie. Po chwili podjął słysząc ostrą reakcję oburzenia. – Oszukujemy własną naturę, sprzeciwiamy się ludzkim odruchom, żeby móc skutecznie walczyć z Harwi. Sami upodabniamy się do bestii, żeby móc chronić przed nimi naszych braci. Wiem, że to ci się nie podoba, kil’naaw. Mnie też nie. Nikomu z nas. Ale wiesz, że to prawda. Nie możesz zaprzeczyć, że potrafimy trwać w służbie jedynie sami stosując metody wroga.

– Nie jesteśmy bestiami! – młodszy zakonnik niemal wrzasnął, Lanara i Mak’naal odruchowo się cofnęli. Obaj świeccy dobrze wiedzieli, że zdenerwowany zakonnik to nieobliczalna maszyna do zabijania. Sinaw, widząc reakcję swojego pryncypała i radnego, również przezornie się odsunął.

– Nie, nie jesteśmy. – odpowiedział starszy mężczyzna spokojnie. – Jesteśmy jedynym co stoi pomiędzy sługami Zazdrosnego a ludem bożym. Bronimy dobra i niewinności. Ale samo dobro i niewinność nie pokona zła i mroku. Włóczni nie złamiesz chlebem. Żeby zniszczyć włócznię bestii sam potrzebujesz włóczni.

Młodszy zakonnik nie wydawał się przekonany, ale uspokoił się słysząc, do czego zmierza starszy brat. Ten milczał jeszcze przez chwilę po czym niespodziewanie zaczął recytować:

– Kiedy głos ludzki usłyszy cały świat, kiedy powietrze przetną żelazne pióra, kiedy mądrość połączy się w jedno, kiedy gwiazdy staną się bliskie, kiedy śmierć odstąpi od chorych, kiedy zazdrośni słudzy pierzchną, kiedy ludzie zawładną piorunami, światłem dnia i okruchami świata, wtedy z chmur zejdą niebieskie rydwany posłańców, aniołowie lotni przemówią między ludźmi, zaklinając mędrców by wykuli bramę w czeluści i uwolnili arkę nieśpiących, aby połączyć się ze stwórcami, by im dorównać i w swojej mocy wybrać drogę.

Lanara stał osłupiały słysząc fragment przepowiedni czasów przejścia, jednej z najświętszych części Księgi Stwórców. Co zakonnik chciał powiedzieć? Co on sugeruje? W milczeniu próbował dopasować do siebie fakty i zasłyszane plotki o dyskusjach toczących się wewnątrz Zakonu. Słowa starego zakonnika układały się w pewną całość, prowadziły jednak do bardzo przewrotnych wniosków. Zbyt przewrotnych by medyk je wyraźnie wyartykułował, nawet w myślach. Młodszy kolega mówcy rozwiał jednak wszystkie wątpliwości.

– Co ty… co ty mówisz, kil’naaw? – młodszy zakonnik zaczął niepewnie, nie wierząc co usłyszał. – Co ty chcesz powiedzieć? Że to anioł?! – niedowierzanie w słowach mężczyzny płynnie obróciło się w oburzenie.

– Księga mówi o rydwanach schodzących z chmur. A ten raczej runął, i to z niezłym impetem… – pomiędzy zakonników bezczelnie wciął się stażysta, prezentując bezpośredniość właściwą dzieciom Wolnych Ziem. Sinaw widocznie też szybko poskładał puzzle, dołączając w sceptycyzmie do młodszego zakonnika.

– Zejście z chmur to bardzo ogólne pojęcie. – zakonnik odparł pogodnie, aby spokojnie podjąć. – Telegrafy łączą już ze sobą całe prowincje i wciąż powstają nowe połączenia. Słyszałem, że wynalazcy pracują nad ulepszeniami, które zamiast pisków przekazywałyby głos. Zupełnie ludzki. Za pomocą elektryczności, jak się zdaje. Czy to nie ta sama siła, która napędza burze? W gwiazdy już od dawna ludzie patrzą przez teleskopy. Nad maszynami latającymi ktoś myśli, udało się już zbudować kilka działających szybowców, jeżeli jestem na bieżąco. Według teoretyków można zbudować nawet metalowe. A o postępie w medycynie sami moglibyście mi najlepiej opowiedzieć. – zakonnik wypunktował swoje przemyślenia, szokując świeckich swoją orientacją we współczesnej nauce. Technika była domeną Republiki i Wolnych Miast, nie Kinewarczyków i Zakonu. Nikt z zebranych nie spodziewał się takiej wiedzy po zakonniku wojującym z pomiotami na południowych kresach Dominium przez znakomitą większość swojego życia. Widocznie Nareńczycy będą musieli zweryfikować swoje dotychczasowe poglądy na zainteresowanie zakonników ograniczające się jakoby do nowinek ze świata metalurgii przekładających się na celniejsze karabiny.

– Bluźnisz, kil’naaw. – młodszy starał się opanować resztkami sił. – Ten martwy potwór miałby być posłańców bogów? Bo banda dziwaków z północy bawi się rzeczami, których nawet nie rozumie? Bo w bezczelności roi im się, że mogą opanować siły natury, bluźniąc przeciw bogom, bezczeszcząc zmarłych?!

– A kim ty jesteś, żeby to osądzać?! Nigdy nie widziałeś niczego poza Harwi i nie znasz niczego poza walką a chcesz się wypowiadać za cały Zakon.

Niedobrze, pomyślał Lanara. Bardzo niedobrze. Tragicznie. Pomijając nawet co młodszy z zakonników naprawdę myśli o północnych uczonych, właśnie padł mit jedności Zakonu, który zawsze starał się mówić jednym głosem. Przynajmniej oficjalnie. Jeżeli zakonnicy zapędzili się w sporze do otwartej kłótni przy świeckich to znaczyło, że sprawa jest dla nich o wiele ważniejsza niż medyk mógłby przypuszczać. To nie wróżyło dobrze. Lanara zdawał sobie sprawę, że doniosłość zdarzenia i waga tego ciała może wykraczać daleko poza mury uczelni, miasta czy nawet całego państwa, niosąc ze sobą wiatr zmian w postrzeganiu świata dookoła. Skoro jednak Zakon zainteresował się sprawą w stopniu doktrynalnym wręcz… Nie zanosiło się na zwykłą burzę. Wamilarski uniwersytet właśnie znalazł się w samym oku tornada – a Lanara, będący szefem naukowym wydziału medycyny, z tym tornadem będzie musiał stanąć twarzą w twarz.

– Jestem sługą bożym trzeźwym, żeby widzieć, że ten potwór to nie anioł a jego rydwan roztrzaskał się na kawałki. Nie tak bogowie się manifestują a Zazdrosny! Zresztą, martwi nie mówią. – zakonnik uniósł wciąż trzymany w ręku miecz i z całej siły zamachnął się na zwłoki chcąc odrąbać martwemu ramię dla podkreślenia swoich słów. Nikt nie miał wątpliwości, że cios rozpłatałoby ludzie ciało, prawdopodobnie amputując kończynę. Nic takiego jednak się nie stało. Ostrze praktycznie nie wgłębiło się w bladą skórę. Spod ostrza nieśmiało spłynęła jedynie kropla czerwonej krwi. Goście stali osłupiali nie potrafiąc uwierzyć własnym oczom. Lanara również się nie odzywał nie wiedząc jak odnieść się do wybuchu. Milczenie przerwał dopiero Sinaw, komentując beznamiętnie:

– Tak też próbowaliśmy.

 

 *  *  *

 

Lanara stał na niewielkim podeście, służącym latem do wygłaszania prelekcji na świeżym powietrzu. Niewzruszone dzisiejszą kłótnią budynki uniwersytetu zostały sto pięćdziesiąt kroków dalej. Obserwując słońce zachodzące nad lasem, opodal którego rozbił się dziwny przybysz, profesor rozmyślał nad możliwymi scenariuszami rozwoju sytuacji, żaden jednak mu się nie podobał. Zakon chciał położyć ręce na martwym. Niezależnie od tego, która frakcja wygra wewnętrzne przepychanki, los ciała wydawał się przesądzony. Zakon zawsze dostawał czego chciał. Popularna anegdota mówiła, że miarą niezależności danego władcy nie było to, czy potrafił odmówić zakonnikom, ale jak długo potrafi się wykręcać. Najtwardsi wytrzymywali księżyc, czasu na badania więc nie było wiele. Jakby mało było, że nikt nie miał pojęcia jak skutecznie zbadać ciało.

Na ironię Lanara znajdował największe szanse na zyskanie czasu w razie wygranej stronnictwo uosabiane przez młodszego zakonnika. Jeżeli zmarły zostanie uznany za dzieło Zazdrosnego, Zakon będzie dążyć do zniszczenia ciała i nie poczyta za zniewagę pokrojenie pomiotu. Być może nawet uda się namówić zakonników, aby pozwolili na pełną dowolność w analizowaniu budowy denata. Zakon, wbrew pozorom, działa bardzo racjonalnie i może do niego dotrzeć argumentacja uzasadniająca dalsze badania. Aby móc skutecznie walczyć z nowym typem potwora potrzebna jest wiedza o jego budowie. Natomiast w razie uznania rozbitka za posłańca bogów Zakon bezwzględnie nakaże niezwłoczny pochówek, skoro nawet zwykłe sekcje były dla zakonników świętokradztwem. Pomimo osobistej sympatii do oczytanego brata Lanara nie życzył mu powodzenia w zakonnej debacie.

Niezależnie od sporów medykowi niesamowite wydawało się, że zakonnik znajdował słowa przepowiedni we współczesnej nauce i potrafił tak umiejętnie dopasować do siebie wszystkie elementy. Rodziło to kilka ciekawych implikacji. Przede wszystkim sam odzierał ze świętości siebie i Księgę, której poświęcił życie. Przynajmniej ze świętości powszechnie rozumianej jako coś niepojętego, będącej domeną bytów nieporównywalnie potężniejszych niż ludzie. Nadprzyrodzonych mocy, które kształtują naturę.

Istotą nauki było dogłębne zrozumienie mechanizmów rządzących światem w każdym jego aspekcie, nie było w niej miejsca na tajemnice. Ani na pokorną wiarę, że coś się dzieje za sprawą sił, których człowiek nigdy nie zrozumie. Nauka dążyła do zrozumienia. Zrozumienie ostatecznie prowadziło do ujarzmienia i wykorzystania zjawiska wedle swej woli. Jeżeli przepowiednia faktycznie wskazywała, że to nauka jest właściwą odpowiedzią, to kim w takim razie byliby bogowie? I skąd się oni wzięli?

– …aby połączyć się ze stwórcami, by im dorównać i w swojej mocy wybrać drogę. – z namysłem powtórzył ostatni wers przepowiedni.

– Dorównać. – powtórzył jeszcze raz w powietrze.

Medyk był sam. Przewodniczący Rady Miasta udał się do ratusza zaraz po zakończeniu oględzin, zakonnicy ulotnili się bez słowa w sobie tylko znanym kierunku. Asystent profesora wprawdzie chciał iść z nim, żeby się w końcu przewietrzyć po niezliczonych godzinach spędzonych w zimnym, śmierdzącym prosektorium, ale jego ciało odmówiło posłuszeństwa. Siadł, niby na chwilę, w fotelu i z miejsca zasnął. Lanara nie miał serca go budzić. Sinaw był na nogach od samego początku całej afery, której pierwszym aktem był wybuch kilka mil od uczelni.

Stażysta został oddelegowany, żeby sprawdzić co się stało, kiedy okoliczni rolnicy wpadli na uczelnię, krzycząc w trwodze o dziwnej rzeczy, która spadła z nieba ciągnąc za sobą smugę dymu. Sinaw z miejsca zarządził przewiezienie ciała do prosektorium bez czekania na decyzję z uniwersytetu. Sam nadzorował całą operację, później wykonywał najbardziej żmudne prace podczas badań, wszystko bez słowa skargi. Lanara miał nos do chłopaka, kiedy przyjmował go pod swoje skrzydła. Z miesiąca na miesiąc utwierdzał się w przekonaniu, że młody kiedyś może objąć jego stanowisko.

Luźne dywagacje nad losem swojego potencjalnego następcy przerwało zaobserwowanie czegoś dziwnego na wieczornym niebie. Na tle chowającego się pomiędzy czubkami drzew słońca przemknęła niewyraźna fala podobna do rozgrzanego powietrza. Gdyby medyk nie patrzył wprost w słońce, pewnie by nawet nie zauważył. Załamanie pojawiło się zresztą jedynie na mrugnięcie powieką i Lanara był skłonny już uznać, że mu się przywidziało, kiedy na tle tarczy słonecznej znowu coś zafalowało. Zjawisko wyglądało jakby ktoś zawiesił w powietrzu słabą soczewkę z idealnie przezroczystego szkła, nachylając krawędź do obserwatora. Po chwili fala zaczęła się powiększać wznosząc się na niebie. W okamgnieniu zmieniała kształty, kolejno przechodził w okrąg, nieregularny trójkąt i rąb. Stopniowo straciła także i tę regularność. Po kilku uderzeniach serca załamanie przypominało obrys jakiegoś owada powiększonego do rozmiarów domu, stając się paradoksalnie niemal niezauważalne. Jedynie na miękkich krawędziach objawiało się lekkim zakrzywieniem obłoków. Profesor patrzył w górę przestraszony nie mając pojęcia, na co patrzy. Nagle skamieniał doznając olśnienia. To musiało krążyć nad miejscem katastrofy. A teraz wisiało niemal dokładnie nad medykiem.

Ciałem naukowca targnęła fala strachu, która zmroziła wnętrzności. Profesor stał nieruchomo, nie potrafił ruszyć choćby jednym palcem. Instynktowna próba wysondowania odległości była jedyną akcją, na którą mógł się zdobyć. Na nic się jednak nie zdała, jego głos nie napotkał żadnej przeszkody, zupełnie jakby niczego tam nie było. W każdym razie niczego materialnego.

Przez kilkadziesiąt sekund ciągnących się w nieskończoność kompletnie nic się nie działo. Profesorowi udało się odwrócić głowę w kierunku budynków. Kilka osób przechadzało się spokojnie pomiędzy drzewami okalającymi uniwersytet. Zdawały się zupełnie niczego nie widzieć, nie zwracali też uwagi na uczonego. Po chwili zniknęli w drzwiach wydziału a Lanara znów spojrzał w górę. Przerwawszy obserwację, nie mógł początkowo się zorientować, czy nad nim wciąż coś jest. Wodził wzrokiem po miejscach, gdzie powinny być lekko widoczne zakrzywienia, ale nie potrafił określić, czy faktycznie je dostrzegał, czy też próbował je sobie wmówić. Dopiero delikatnie zaginający się klucz ptaków przelatujące wysoko nad głową potwierdził, że zjawa nie rozpłynęła się całkiem w powietrzu.

Lanara zaczął się ostrożnie wycofywać, kiedy nagle pośrodku niewyraźnego konturu zapłonęło niezbyt jasne białe światło, z którego spadł na ziemię duch. Nowe zjawisko było nieco wyraźniejsze na tle lasu i trawy – choć gdyby spuścić z niego wzrok, trudno byłoby je ponownie dostrzec. Zjawa, początkowo znajdująca się nisko przy ziemi, urosła powoli przybierając niewyraźny kształt człowieka w todze. Zwid stanął nieruchomo a profesor próbował dosięgnąć go głosem.

Duch stanowił ledwo wyczuwalną przeszkodę dla dźwięku. Medykowi trudno było znaleźć odpowiednie porównanie, nigdy nie spotkał się z niczym podobnym. Konsystencją przypominał słup miękkiego pyłu wiszącego nieruchomo w powietrzu. Gdyby nie lata wprawy w badaniu ludzkich wnętrzności zmysłem nadsłowia Lanara zapewne w ogóle nie potrafiłby określić, że coś stoi naprzeciwko niego w odległości dwudziestu stóp.

Przerażony naukowiec chciał uciekać, ale nie potrafił poruszyć zaspawanych mięśni. Mógł jedynie stać, słuchać i patrzeć, zastanawiając się na krawędzi świadomości, czy wzniesione strachem fale nadsłowia nie drażniły ducha. Lanara czuł na sobie jego wzrok. To mu się przyglądało, taksowało wzrokiem. Nie potrafił określić, ile to trwało, ale zjawa w końcu się poruszyła. Dźwiękowy obraz pyłu zdawał się wirować w ruchu, niemal przyprawiając mężczyznę o zawał.

Duch wyraźnie szedł. Lanara widział ugięcia pędów trawy, słyszał szum kładących się źdźbeł. Duch zatrzymał się na wyciągnięcie ramienia. Był wyższy od medyka o ponad głowę. Lanara uświadomił sobie, że wzrost zjawy niemal idealnie korespondował z wymiarami rozbitka.

Zjawa lekko zafalowała, kiedy z jej boku wyrosła nieprzezroczysta ręka odziana w hebanowy pancerz przypominający metalową ochronę noszoną jeszcze czasem przez ciężkozbrojnych.

Lanara odskoczył jak dzikie zwierze widząc pięciopalczastą dłoń okutą w matową rękawicę. Duch wskazał na lewe udo profesora, gdzie spodnie były czymś ubrudzone. Lanara bezmyślnie przyglądał się przez chwilę ciemnej plamie na tkaninie. Po kilku uderzeniach serca zrozumiał. Zabrudzenie było zaschniętą krwią z odłupanego palec przybysza.

Naukowiec podniósł wzrok w miejsce, gdzie powinna znajdować się twarz ducha. Lanara chciał powiedzieć coś do zjawy, ale głos uwiązł mu w gardle, gdy duch znienacka ukazał swoje oblicze. W jedno uderzenie serca zwid stracił przezroczystość, ukazując togę z idealnie gładkiego, ciężkiego materiału. Na szarym ubiorze nie było żadnych zdobień ani widocznych szwów. Obszerny kaptur skrywał fizjonomię w mroku. Postać podniosła ręce do głowy i zdjęła kaptur, odsłaniając nienaturalnie ukształtowany hełm tego samego koloru co rękawice. Dziwna przyłbica idealnie okuwała całą głowę, zasłaniając twarz. W miejscu, gdzie powinny być oczy i nos znajdował się obły trójkąt wyglądający jak wypolerowany obsydian, w nieznany sposób pozbawiony jednak połysku.

W odróżnieniu od wierzchniego odzienia pancerz nieźle odbijał dźwięk, co sprawiało wrażenie, jakby głowa unosiła się w powietrzu. Profesor przyglądał się istocie ze strachem mieszającym się z kiełkującą fascynacją. Intuicja podpowiadała, że gdyby przybysz chciał zrobić krzywdę człowiekowi, prawdopodobnie już by to zrobił. Lanara zaczynał się nieco uspokajać, ale podźwięk odprężenia pierzchnął, gdy hełm przybysza zaczął się zmieniać. Z boków głowy wyskoczyły ciemne listwy, część maski okalająca wizjer odskoczyła w przód i powędrowała płynnym ruchem nad czoło. Jednocześnie dolna część rozpadła się na kilka fragmentów. Opadając do obojczyków złączyły się ponownie, tworząc kołnierz wokół otulonej pancerzem szyi. Po wszystkim sztaby wystające z boków schowały się z powrotem. Płynny ruch wszystkich części naraz trwał zaledwie dwie sekundy.

Lanara patrzył teraz w twarz postaci. Bez wątpienia kobiety, przedstawicielki tego samego rodzaju co rozbitek. Jej fizjonomia różniła się jednak od pobratymczej. Regularne rysy były delikatniejsze, mniej masywna twarz przypominała ludzką dzięki trójkątnemu obrysowi, relatywnie małej brodzie i trochę skośne ułożonym, dużym oczom. Skóra kobiety miała ciepły oliwkowy odcień. Gdyby nie wzrost, zbyt wyraźnie zaznaczone usta i budowa źrenic można by ją nawet wziąć na pierwszy rzut oka za człowieka.

Profesor mimowolnie starał się ocenić wiek istoty, idealnie gładka cera bez widocznych skaz sugerowała, że jest bardzo młoda. Naukowiec szybko porzucił jednak bezsensowne rozważania. Kobieta tymczasem wskazała palcem kolejno plamę na spodniach mężczyzny i budynek uniwersytetu, po czym wykonała naśladujący falę gest, wznosząc dłoń ku niebu. Przekaz był jasny.

Jakimś cudem doskonale wiedziała, gdzie znajduje się jej pobratymiec. Wiedziała, że Lanara miał z nim kontakt. I chciała go zabrać, skądkolwiek przybył. Zdumionemu profesorowi mimochodem przemknęło przez myśl, że problem przepychanek wewnątrz Zakonu właśnie został rozwiązany. Medyk skłonił się i odwrócił na pięcie, aby zrobić kilka kroków w stronę budynku. Obejrzał się przez ramię, żeby sprawdzić, czy kobieta idzie za nim. Szła. Napotykając jego wzrok, odkiwnęła mu głową. Profesor zauważył, że uniosła kąciki ust . Wyglądało na to, że się uśmiecha. Niebo za jej plecami zamigotało jeszcze dwa razy, wypluwając kolejne zjawy. Dziewczyna nałożyła kaptur, by na powrót stopić się z tłem podeszła do profesora. Mężczyzna nie wątpił, że przybyła trafiłaby do zmarłego bez większego problemu, skoro w jakiś sposób potrafiła wyczuć małą plamę krwi. Nie wyprzedzała go. Czekała, aż poprowadzi dalej. Lanara uznał to za uprzejmość z jej strony. Skinął ponownie głową i ruszył przed siebie na miękkich nogach, czując pulsujący w żyłach płynny ogień zamiast krwi. W człowieku wzbierało też jakieś dziwne wzruszenie. Nie bardzo potrafił określić, czy było ono efektem kontaktu z czymś tak egzotycznym, efektem niepewności jaki będzie przyszły rozwój wypadków, czy może też jego stan był odpowiedzią na poczucie robienia czegoś właściwego – pomaganiu przybyszom chcącym odzyskać doczesne szczątki swojego brata. Do przewijających się przez głowę obrazów dołączył jeden niepokojący. Oby dziewczyna nie miała za złe upiłowanie palca tamtemu biedakowi…

Profesor przeszedł przez drzwi wydziału i zatrzymał się kilka kroków za wejściem. Obejrzawszy zobaczył trzy zjawy pojawiające się w progu. W jasnym holu widmowi przybysze byli całkiem nieźle widoczni, kiedy się poruszali. Ich ciała dostrzegalnie zakrzywiały obraz wszystkiego, co znajdowało się za nimi. Krycie się tutaj wydawało się nie mieć większego sensu, więc przybysze przestali się maskować. Stanęli o krok, dwa od swojego przewodnika. Otuleni szarymi togami nie zdejmowali kapturów. Kobiecie towarzyszyły dwie postacie. Obie wyższe od niej, jedna o pół głowy, druga nieco mniej. Kolejni przybysze zapewne nie zdjęli masek, więc z kapturów ziała czarna nicość. Stojąca pośrodku kobieta patrzyła na człowieka nieludzkimi oczyma. Brązowe obwódki drobnych źrenic zdawały się jarzyć w cieniu kaptura.

Ciche towarzystwo sprawiało upiorne wrażenie. Wysocy, nieruchomi, milczący, prezentowali się jak posągi jakichś mrocznych istot. Zmieszany profesor znów podjął wędrówkę w kierunku prosektorium. Mijając szereg zamkniętych drzwi na pustym korytarzu Lanara dziękował w duszy bogom, że kondukt pogrzebowy przybył w wieczornych godzinach. Nawet nie chciał sobie wyobrażać sensacji i zgrozy, jakie wzbudziliby przybysze pojawiający się w środku dnia.

Lanara skręcił w odnogę korytarza wiodącą do podziemi. Schodząc na półpiętro mieszczące recepcję prosektorium, profesor zastanawiał się, jakim cudem nie słyszy kroków idących za nim gości. Z zamyślenia skutecznie wyrwał go hałas tłuczonego szkła i niemożliwie wysoki pisk. Irnen, młoda referentka, została widać po godzinach. Lanara, słysząc przerażenie dziewczyny, przeklął się w duchu, że nie poszedł przez zaplecze. Urzędniczka patrzyła prosto w twarz obcej kobiety, a ze strachu oczy zwęziły jej się do podłużnych szparek. Nadsłowie śmiertelnego przerażenia wibrowało w trzewiach czaszki profesora. Bogowie, dziewczyna zaalarmowała chyba cały uniwersytet.

– Spokojnie, Irnen.

Dziewczyna popatrzyła na szefa osłupiała. Pozbierała się w sobie, ale echa skrajnej konsternacji i niedowierzania wciąż balansowało na granicy paniki.

– Spokojnie, Irnen. – powtórzył łagodnym głosem. Jego słowa odniosły skutek, czaszka dziewczyna przestała miotać drażniące piski, referentka wciąż jednak patrzyła na przybyłych jak na stado Harwi. Dosięgając nadsłowiem ciała kobiety, Lanara nie wiedział co może powiedzieć, żeby dziewczyna nie zemdlała ze strachu. Serca dziewczyny biły jak oszalałe. Mężczyzna bał się, że zaraz wyskoczą jak dwa skowronki.

– Państwo do naszego pechowca z przedwczoraj. – podjął, siląc się na pogodną barwę głosu. – Myślę, że to rodzina zmarłego, bliższa lub dalsza. Państwo chcą go zabrać do domu, aby, jak mniemam, dokonać godnego pochówku. – wyjaśnił, robiąc krok w kierunku schodów.

– Przepraszam za brak uprzedzenia. – dodał pojednawczo, wskazując głową na roztrzaskany talerz taplający się na podłodze w pozostałościach gulaszu. – Zmiany w inwentarzu zaprotokołujemy później.

Irnen rozszerzyła oczy ze zdumienia, wodząc wzrokiem od szefa do przybyszów i z powrotem. Lanara, nie czekając dalej, ruszył raźnym krokiem w kierunku chłodni. Kątem oka złowił jeszcze drętwy ukłon urzędniczki skierowany ku gościom. Ot, kultura, dziewczyna wiedziała jak się zachować – profesor nie mógł powstrzymać uśmiechu. Oniemiała dziewczyna tymczasem obserwowała odkłaniającą się jej wysoką kobietę o dziwnej twarzy i nieludzkich oczach oraz czyniących tak samo gościach, których twarze ginęły w mroku kapturów. Kiedy cała czwórka udała się na dół, Irnen wciąż stała osłupiała, gapiąc się bezmyślnie za ostatnim z gości. Zaburczało jej w brzuchu. Popatrzyła pod nogi na swoją niedoszłą kolację, po czym padła zemdlona na krzesło.

Lanara szedł w chłodzie ciemnego korytarza, prowadząc gości do pomieszczenia oględzin. Po wejściu zapalił lampy i skierował się do lodówki, w której trzymano zwłoki rozbitka. Przystawił do drzwiczek wózek służący do przenoszenia ciał i otworzył chłodziarkę. Poczuł falę mrozu wydobywającą się z lodówki. Chwycił zimną rączkę i wysunął blat ze zmarłym. Kiedy ciało znalazło się na wózku przybysze zebrali się wokół. Widząc dziurę w klatce piersiowej, kobieta cicho syknęła wciągając powietrze przez zęby. Jeden z jej towarzyszy coś powiedział stłumionym głosem. Lanara uznał, że to przekleństwo. Kobieta westchnęła i skomentowała widok w swoim języku. Miała dość niski głos o niespotykanej barwie. W dźwięku brakowało czegoś tak ludzkiego, że Lanara nawet nie potrafił tego nazwać. Głos wydawał się płaski, choć zawierał w sobie jakąś dodatkową wibrację. Uczony poczytał sobie na plus, że udało mu się przewidzieć różnicę w ich sposobie emisji dźwięku. Brak komory rezonacyjnej u tych istot dawał o sobie znać.

Naukowca zaciekawiło, czy oni w ogóle słyszą wyższe tony. Puścił w twarz kobiety sondujące nadsłowie. Kobieta podniosła wzrok na badacza a medyk zanotował szybko trzy fakty.

Pierwszy – słyszą wysokie tony.

Drugi potwierdzał przypuszczenia Lanary względem konsekwencji sferycznego kształtu ich gałek ocznych – w przeciwieństwie do ludzi przybysze nie musieli ruszać całą głową, żeby na coś popatrzeć.

Trzeci mało nie zwalił profesora z nóg – obca nie miała pulsu.

Płytko pod skórą nie było wprawdzie większych tętnic, ale powinno dać się rozpoznać drobne szmery świadczących i rytmicznym kurczeniu się i rozszerzaniu drobnych naczyń. Lanara nie spodziewał się, że usłyszy znaczący ruch, ale powinien usłyszeć cokolwiek świadczącego o pracy układu krwionośnego. A tu nic. Jednostajne echo sugerowało, że jej ciało trwało w wewnętrznym bezruchu. Lanara oswoił się już do jakiegoś stopnia z myślą, że przebywa z istotami nie z tego świata. Ale brak tętna? To przeczyło całej mechanice życia. Człowieka, zwierzęcia czy potwora, nieważne. Nawet w roślinach pulsowały soki.

Kobieta, nie przejmując się brakiem pulsu, rzuciła coś do swoich towarzyszy rozkładających na stole sekcyjnym jakieś przedmioty. Lanara dopiero teraz zauważył, że zdjęli w międzyczasie płaszcze i hełmy. Obaj byli mężczyznami. Doskonale dopasowane pancerze w surowym stylu podkreślały mocną budowę obcych.

Niższy mężczyzna wykazywał uderzające podobieństwo do zmarłego. Medykowi ciężko było znaleźć jakieś znaczące różnice. Karnacja, kształt oczu, nosa, proporcje twarzy, włosy, wszystko identyczne jak u denata. Różnili się wprawdzie nieco rysami, ale Lanara wątpił, czy zorientowałby się, gdyby ktoś podmienił twarze tej dwójki. Może rodzina?

Wyższy mężczyzna odróżniał się od reszty. Lanarze przeszło przez myśl, że może to być jeszcze inny rodzaj. Okrągłą głowę przybysza opinała perfekcyjnie gładka, brązowa skóra. Pozbawiony włosów owal czaszki podkreślał obce rysy twarzy. Fizjonomia zbudowana była na tym samym planie, ale wyraźnie różniła się proporcjami. Nos było o wiele szerszy niż jego towarzyszy, usta pełniejsze, broda masywniejsza a tęczówki zdawałyby się tak ciemne, że zlewały się ze źrenicami.

Profesor zwrócił uwagę na płaszcze położone na blaszanej komodzie. Oba zostały złożone w identyczny sposób. Bez przesadnej dokładności, ale z wyraźnie rutyną, typową dla wojskowych. Medyk spostrzegł, że do lewego uda każdego z mężczyzn przymocowany był przedmiot przypominający duży pistolet. Miecze przytroczone na prawych bokach nie pozostawiały wątpliwości względem profesji gości. Lanara zerknął na zakapturzoną kobietę zastanawiający się, czy i ona chowa uzbrojenie pod togą.

Obok stołu sekcyjnego żołnierze położyli plecaki, z których wyciągali kolejne elementy. Montowali na stole jakąś platformę albo nosze na nóżkach układając w ramie płaskie płyty. Kiedy całość była gotowa, płyty stanowiły jednolitą, gładką taflę, na którą kobieta przeniosła ciało. Naukowiec zbaraniał, widząc jak dziewczyna dźwiga martwego bez wysiłku, on sam potrzebował do tego pomocy trzech ludzi. Lanara siadł ciężko na stojącym opodal zydlu, zastanawiając się, czy nie zwariował. 

Oni też chcą przeprowadzić sekcję? Szef wydziału obserwował przybyszy uważnie, próbując odgadnąć, co zamierzają. Kobieta przeszła dookoła sali, gasząc kolejno lampy, zanosiło się więc, że rozpoczną jakiś rytuał. Kiedy zgasła ostatnia lampa z dłoni obcej wyfrunęło kilka flar, które powędrowały pod sufit by oświetlić pomieszczenie jasnym, białym światłem. Naukowiec miał wrażenie, że w podziemiach nastał dzień. Zupełnie jakby sufit zastąpiło niebo słonecznego dnia. Tyle że słońca było cztery i unosiły się kilka stóp nad stołem. Badacz nawet nie próbował dociekać mechanizmów. Po prostu patrzył na miniaturowe gwiazdy, mrużąc oczy bez żadnej refleksji. Zdążył jedynie pomyśleć, że teraz już nic go nie zdziwi. Mylił się.

Nad ciałem zmarłego pojawiła się jasna zjawia, będąca kompletnym powieleniem rozbitka. Zawieszony w powietrzu duch rozjarzył się po chwili czerwonym blaskiem w miejscu wyrwy w klatce. Oraz w małym palcu lewej dłoni. Następnie odbicie się przeistoczyło. Zamiast lustrzanej kopii jarzącej się ostrzegawczo w miejscach uszkodzeń, zjawa zmieniła się w coś przypominającego szklany model ciała. Przezroczysta skóra, upstrzona ledwo widocznymi nitkami naczyń, ukazywała równie przezroczyste narządy wewnętrzne, przejrzyste kości, arterie krwionośne, mięśnie i inne wnętrzności. Każda część była jednocześnie doskonale widoczna i zarazem przezroczysta, jarząca się kolorem kontrastującym z sąsiednimi narządami. Profesor poderwał się z zafascynowany. Notował w pamięci szczegóły budowy. Szkielet, rozgałęzienia układu krwionośnego, nerwowego i jeszcze jakiegoś, niemającego ludzkiego odpowiednika. Dość chaotycznie pozwijane jelita, układ mięśni, narządy wewnętrzne. Wszelkie analogie I różnice. Budowa czaszki, podzielenie mózgu na dwie części, stwierdzony już brak komory rezonacyjnej, gałki oczne i masa innych szczegółów, wszystko wypalało się w umyśle oniemiałego medyka.

W środku jarzyła się plątanina czerwonych plam – narządy, które powinny się w tych miejscach znajdować. Przede wszystkim serce. Pojedyncze serce. Szereg elementów znajdujących się wciąż fizycznie w ciele zmarłego też jarzyło się czerwoną poświatą. Część kręgosłupa, żeber, jakiś duży narząd pod klatką piersiową, część rozgałęzień układów krwionośnych i nerwowych, płuca. Mały palec lewej dłoni. Wszystko drażniło oczy czerwienią. Przezroczysty obraz pokazywał jeszcze jakieś drobne przedmioty w klatce. Elementy zaznaczone były na szaro, lecz co chwilę pulsowały ostrzegawczo. Zapewne odłamki z wybuchu.

Lanara słyszał głos ciemnoskórego mężczyzny. Wyliczał zniszczenia, jak się zdawało. Tembr przybysza był nieludzko niski, obco wibrujący bas nadawał głosowi egzotyczną głębię. Cała trójka zaczęła o czymś żywo dyskutować. Człowiek nie miał pojęcia o czym, przysłuchiwał się jedynie ich językowi. Mówili szybko, więc trudno było rozróżnić słowa. Język, którym się posługiwali, w połączeniu właściwościami ich głosu, dawał dość surrealistyczne wrażenie jakby śpiewali bez melodii. Profesor nie potrafił tego inaczej nazwać. Mówili harmonijnymi i łagodnymi dźwiękami, co rusz wplatając w nie ostre, niemożliwe do powtórzenia głoski, które nadawały wypowiedziom jakiś szalony rytm podkreślany przez bogatą intonację.

Profesor zauważył jeszcze jedną rzecz. Przybysze odznaczali się niesamowicie ekspresywną mimiką. Mięśnie na twarzach obcych pracowały jak szalone, zmieniając konstelację fizjonomii dosłownie z sekundy na sekundę. Lanara znajdował w tym pewne prawidłowości. Ludzie wyrażali emocje głównie nadsłowiem, twarz była drugorzędnym środkiem wyrazu. Przybysze, pozbawieni szóstego zmysłu, polegali przede wszystkim na mimice, wspomagając się tonem głosu. Człowiek był prawie niezdolny do powiedzenia czegoś smutnego, barwiąc wesoło wypowiedź. Im zapewne z równym trudem przyszłoby przekazanie wesołej wiadomości ze smutkiem na twarzy.

Przybysze sporo też gestykulowali, choć tę kwestię można byłoby pominąć jako ściśle kulturową. Słynący z bezpośredniości mieszkańcy Wolnych Ziem wymachiwali dłoniami, jakby się od much odpędzali, podczas gdy dalej na południe ludzie zachowywali większą powściągliwość. Oficjele Dominium mogliby grać posągi.

Goście musieli dojść do konsensusu, gdyż rozmowa umilkła a każde z nich zajęło się czymś innym. Jasnoskóry dokładnie lustrował świecący obraz unoszący się nad ciałem, od czasu do czasu zaglądając uważnie do wyrwy w piersi. Kobieta jakby się wyłączyła. Wodziła tylko wzrokiem po ścianach, krążąc wolno po sali. Jej oczy spotkały na chwilę naukowca, ale mógłby przyrzec, że na niego nie patrzyła, tak jak nie patrzy się na pojedyncze drzewa, widząc las. Wyższy mężczyzna tymczasem wyjął z plecaka jakieś torby z ciemnoczerwonym płynem i położył je w… powietrzu nad głową zmarłego. Lanara przetarł oczy z niedowierzania. Torby po prostu sobie wisiały, jak gdyby nigdy nic. To nie mogła być jawa.

Niższy mężczyzna wyciągnął ze swojego plecaka coś w rodzaju przezroczystych masek, przypominających szklane płytki o zaokrąglonym profilu. Obaj goście założyli urządzenia na głowy a szybki zalśniły lekko. Zdawało się, że wyświetlały wokół oczu obce znaki, schematy i inne ikony, których profesor nie potrafił nazwać. Obraz unoszący się nad ciałem zniknął. Jasnoskóry mężczyzna otworzył walizkę z dziwnymi narzędzia i zacząć nimi grzebać w zwłokach. Narzędzia wydawały jakieś ciche piski, wibracje i szumy, kiedy gość działał w klatce piersiowej. Wyższy, stając po drugiej stronie stołu, chwycił nieprzypominające niczego urządzenie a przed oczami migały mu wciąż zmieniające się wzory. Lanara obserwował działania mężczyzn z tępą biernością, kiedy nagle do niego dotarło.

– Wysocy bogowie, bądźcie czujni i łaskawi, strzeżcie nas od Zazdrosnego i sług jego, litujcie się nad niedolą naszą i dajcie wytchnienie złamanym. – Lanara modlił się cicho. – To są medycy. To nie jest kondukt pogrzebowy. To akcja ratunkowa.

Profesor opadł z powrotem na taboret, mało nie tracąc przytomności. Mdliło go i zbierało się na płacz. To się nie dzieje. To niemożliwe. To nie ma prawa być. Lanara dyszał ciężko i starał się skupić uwagę na czymkolwiek innym. Udało mu się zogniskować wzrok na kobiecie. Patrzyła na niego, nieco przekrzywiając głowę pod kapturem. Musiała się domyślać, jakim szokiem była sytuacja dla starego naukowca.

– Spokojnie, Irnen. – powiedziała po ludzku, paraliżując człowieka. Wprawdzie “s” było stanowczo zbyt ostre, “o” i “e” dziwnie przeciągnięte, a “r” wypowiadała z wibracją, której żaden człowiek nie byłby w stanie powtórzyć, ale ogólnie rzecz biorąc dobrze naśladowała słowa profesor. Dziewczyna ewidentnie starał się uspokoić człowieka słowami, które wyciszyły przestraszoną referentkę. Lanara popatrzył na kobietę osłupiały, po czym uśmiechnął się do obcej. Kiwając głową ledwo przytomny.

– Irnen. – wskazał palcem na górę.

– Lanara. – przedstawił się, kładąc rękę na piersi.

– Katrin. – odpowiedziała, naśladując gest. Następnie wyciągnęła rękę w kierunku niższego mężczyzny. – Mark.

Lanara był pewien, że tego imienia nie będzie w stanie powtórzyć poprawnie. Mark zerknął na naukowca znad trupa i uśmiechnął się lekko, po czym wrócił do pracy.

– Simon. – przedstawiała ciemnoskórego, który nie zwrócił uwagi na wymianę uprzejmości pochłonięty swoim zajęciem. – Simon! – Kobieta powtórzyła głośniej, wzbudzając uśmiech na twarzy nieprzerywającego pracy Marka. Wysoki medyk drgnął lekko i skierował wzrok na Katrin. Ikony na jego masce się zatrzymały.

– Kei. – powiedział niskim, wibrującym głosem, modulując dźwięk wyżej na końcu sylaby. Lanara uznał, że w taki sposób zaznaczają pytanie.

– Neni. Labro – odpowiedziała z uśmiechem. Ciemnoskóry uniósł brwi i powiódł wzrokiem po zgromadzonych. Nie doczekawszy się żadnej reakcji, wzruszył ramionami i znów wtopił wzrok w urządzenie trzymane w rękach. Jego maska zaczęła z powrotem wyświetlać coraz to nowe układy znaków.

Lanara wyraźnie się uspokoił czując, że te istoty też są, na jakimś poziomie, ludzkie. Nawet pomimo wszystkich różnic fizycznych, ich dziwnego głosu, nieznanego języka, niemożliwych narzędzi i przeczącego naturze zadania, którego się podejmują. Profesorowi nagle zaczęło zbierać się na śmiech. Absurdalność sytuacji już dawno go przerosła, nie starał się dochodzić jak to wszystko możliwe, po prostu chciało mu się śmiać, kiedy zebrał do kupy pojawienie się zjaw, które dosłownie spadły z nieba, a z którymi teraz wymieniał uprzejmości w świetle przenośnych słońc.

Kobieta podeszła do stołu i zaczęła o coś wypytywać towarzyszy. Mężczyźni odpowiadali jej zdawkowo, wyraźnie zajęci. Dziewczyna zadawała kolejne pytanie, kiedy nagle urwała w połowie zdania. Odwróciła się w kierunku wejścia i znieruchomiała na chwilę, po czym podeszła do profesora i siadła obok niego na podłodze, wciąż patrząc w stronę drzwi. Lanara zerkał to na nią, to na wejście, zaciekawiony, o co jej chodzi. Po pół minucie się dowiedział. Zza wejścia powoli wyłonił się młody asystent profesora. Chłopak zatrzymał się w progu, mrużąc oczy, nie wiadomo czy bardziej od jasnego światła, czy ze strachu. Był blady i ledwo trzymał się na nogach.

– Witaj, młodzieńcze. Już wstałeś? – zagadnął profesor niemal pogodnie, uśmiechając się do podwładnego, który zastygł w miejscu, wodząc nieprzytomnym wzrokiem po całej sali. Sinaw zogniskował wzrok na szefie i chciał o coś zapytać, ale głos uwiązł mu w gardle.

– Jak zapewne zauważyłeś, po naszego najnowszego lokatora przybyli jego znajomi. Tak mi się wydaje, że próbują go wskrzesić. – Sinaw rozszerzył oczy w zdumieniu i odwrócił wzrok w kierunku stołu, przy którym pracowali niecodzienni medycy. Tamci zerknęli na niego i wymienili między sobą krótkie, porozumiewawcze spojrzenia, po czym wrócili do uprzednich zajęć. Doktorant chyba spostrzegł wtedy torby unoszące się w powietrzu, co ostatecznie go rozłożyło. Sinaw cofnął się o krok i ciężko klapnął na zimną posadzkę. Siedział teraz w takiej odległości od drzwi, że nie widział stołu sekcyjnego, obecnie operacyjnego. Wodził szaleńczym wzrokiem to na swojego pryncypała, to na siedzącą obok niego obcą kobietę, bombardując oboje podźwiękiem całej gamy skrajnie intensywnych przeżyć.

– Spokojnie. – powiedziała Katrin, patrząc w zaokrąglone jak spodki oczy młodego naukowca.

– Myślę, że tamci dwaj to nasi koledzy po fachu.– stwierdził profesor. – Chyba się nie obrażą, jeżeli rzucimy okiem, co robią?

Sinaw przekrzywił głowę jak zwierzątko. Wyglądało na to, że nie docierały do niego słowa szefa. Lanara zbierał się, żeby jeszcze coś powiedzieć, kiedy zza drzwi nieśmiało wychyliła się kobieca twarz.

– Irnen. – obca odgadła.

– Właśnie, Irnen, poznaj Katrin. – Lanara przekrzywił głowę w kierunku siedzącej obok niego. – Katrin, to jest Sinaw – dodał, zerkając na kobietę, po czym wskazał otwartą dłonią na swojego asystenta.

– To jest Sinaw? – spytała kobieta nieludzkim altem, przeciągając samogłoski. Lanara zreflektował się, że Katrin nie zna ich języka, więc pewnie nie rozróżniała imienia od formy gramatycznej.

– Sinaw. – powtórzył, aby rozwiać nieścisłości. Katrin kiwnęła głową.

– Awa, Sinaw. Awa, Irnen. Woi nekeer. – wyraźnie chciała być uprzejma.

– Nam również. – wydukał w odpowiedzi Sinaw i zaczął ociężale podnosić się z posadzki. Wszedł do sali pociągając za sobą Irnen, która skamieniała zaraz za wejściem.

– To jest Simon. – Katrin wskazała wyższego mężczyznę. Szybko łapie język, zreflektował Lanara. Simon zerknął na nowo przybyłych i puścił do nich oko.

– To jest Mark. – kobieta wskazała na kolegę pracującego swoimi narzędziami w ciele poszkodowanego. Medyk lekko uniósł głowę i pomachał jedynie dwoma palcami, gdyż cały czas trzymał w rękach narzędzia. Rzucił krótko do przybyłych:

– Awa, homi. – na tle charakterystycznego altu kobiety i basu wielkiego kolegi, głos Marka zdał się Lanarze w jakiś dziwny sposób nijaki.

Irnen patrzyła na ciało, medyków i lewitujące torby wyraźnie przestraszona. Sinaw, choć wyglądał gorzej od denata, wykazywał już pewne oznaki fascynacji. Lanara i kobieta podnieśli się, profesor stanął pomiędzy swoimi podwładnymi, Katrin obeszła stół i zatrzymała się przy głowie martwego. Medycy tymczasem chyba skończyli, czymkolwiek w istocie zajmowali się do tej pory. Mark odsunął się od stołu, ukazując wyrwę w klatce piersiowej pacjenta. Rana nie była już sczerniała, ale różowa. Medyk musiał usunąć spaleniznę i inne uszkodzenia, przygotowując grunt do kolejnego etapu działania. Simon włożył do wyrwy urządzenie, które do tej pory trzymał w rękach. Przedmiot zafalował, po czym wystrzeliły z niego różnej grubości rurki wbijając się w ciało.

Nad brzuchem pacjenta rozjarzył się trójwymiarowy obraz przedstawiający klatkę piersiową, schemat urządzenia i otaczających go układów organizmu. Irnin i Sinaw odruchowo cofnęli się o krok, patrząc zdumieni to na obraz, to na swojego szefa. Lanara zerknął na nich ze stoickim spokojem, po czym wrócił do obserwacji obcych. Młodzi popatrzyli po sobie zbici z tropu.

Obraz wyraźnie wyróżnił kilka nitek. Lanara domyślał się, że to górny fragment układu krwionośnego. Pomiędzy biologicznymi systemami a urządzeniem było kilka szarych połączeń. Profesor przyglądał się im dokładnie, porównując oba obrazy, schematyczny i fizyczne ciało ze wbijającymi się weń giętkimi rurkami. Niższy z medyków tymczasem znów zaczął coś majstrować. Po chwili jedno z szarych połączeń rozjarzyło się zielonym blaskiem. Potem kolejne. I jeszcze jedno. Im dłużej pracował, tym więcej połączeń wyświetlało się jako poprawne, jeżeli Lanara dobrze interpretował obraz. Profesor doszedł do wniosku, że podłączali tę rzecz do układów organizmu. Ciemnoskóry, nie czekając aż kolega skończy, przesunął jedną z toreb bliżej klatki piersiowej, uważając jednak żeby nie przeszkadzać mu w pracy. Naukowiec spostrzegł też dopiero teraz, że nieużywane narzędzia również wisiały w powietrzu. Lanara pokręcił jedynie głową. Simon tymczasem podłączał dwie rurki do latającej torby.

W końcu wszystko wydawało się gotowe. Obraz nie pokazywał żadnych szarych czy czerwonych elementów, chirurg chował część narzędzi do walizki, jego kolega podłączał do maszyny w klatce denata jeszcze jakieś mniejsze urządzenia, wyjęte przed chwilą z plecaka. Profesor próbował poukładać puzzle: jeśli to urządzenie było podłączone do układu krwionośnego, to musiało pełnić funkcję serca, tłoczącego krew pobraną z torby. Dobrze, przy wszystkim, co dziś zobaczył, sztuczne serce wydawało się dość naturalnym rozwiązaniem. Pozostawało jednak kilka innych kwestii.

Pierwsza – wszystko co żyje musi jeść i oddychać. Można założyć, że któreś z mniejszych urządzeń zapewniało dostawy powietrza i substancji odżywczych. Pozostawała jednak nieco ważniejsza kwestia. Ten facet jest martwy od dwóch dni! Zginął, kiedy wybuchło w nim coś, co mogło dosłownie powalić drzewo. Jakim niby cudem chcieli go przywrócić do żywych? Pechowiec leżał od kilku dni bez ducha w martwym zimnie. Cokolwiek w nim żyło, dawno jest już zamrożone na śmierć!

Chwila… Lanara teraz skojarzył, że kiedy Katrin przenosiła denata na stół, ciało rozbitka było zupełnie bezwładne, na co nie zwrócił uwagi wcześniej. Po takim czasie i w takiej temperaturze denat powinien być już sztywny, a on był wiotki, jakby dopiero co zmarł. Profesor nie zaobserwował również plam opadowych, przypomniał sobie za to rany, których przysporzono rozbitkowi wczoraj – nacięcia się zagoiły. Tknięty nadzieją mieszającą się z niepokojem spojrzał na ramię, które jeden z zakonników chciał odrąbać mieczem. Obaj medycy na szczęście nie nachylali się akurat nad ciałem, więc Lanara mógł poszukać wzrokiem śladu cięcia. Po dłuższej chwili znalazł jedynie lekkie, podłużne zaczerwienie. Bogowie, bądźcie miłościwi, on się leczy.

Lanara przypomniał sobie jeszcze brak pulsu u kobiety. Wszystko to zaczynało się łączyć w dość niepokojącą całość. Czyżby ciało, które uznawał do tej pory za absolutnie martwe, wcale nie było pozbawione życia? Czy to znaczyło, że on i jego koledzy chcieli pokroić żywą istotę jak barbarzyńcy? Wreszcie, czy to znaczyło, że ci medycy nie tyle chcieli dokonać cudu, ile po prostu starali się zawrócić pobratymca znad krawędzi, której jeszcze nie przekroczył?

Rozważania wprawiały profesora w coraz większe zakłopotanie. Nieludzcy medycy tymczasem czynili, jak się zdawało, ostatnie przygotowania przed głównym aktem przedstawienia. Podłączyli do sztucznego serca kolejną torebkę, tym razem mniejszą i wypełnioną czymś przezroczystym – rzecz jasna zawiesili ją w powietrzu tak jak pozostałe. Przestrzenny obraz zmieniał się, podzielił na dwa osobne. Jeden pokazywał schemat całego układu krwionośnego w zarysie ciała, drugi skupiał się jedynie na górnym odcinku, między sztucznym sercem a mózgiem. W powietrzu wyświetliły się jeszcze jakieś napisy, może liczby. Znaki ich alfabetu były absolutnie obce. Składały się praktycznie z samych prostych linii różnych długości, łączących się najczęściej prostopadle, czasem pod ostrymi kątami. W znakach nie było wiele zaokrągleń. Po chwili wpatrywania się litery coś naukowcowi zaczęły przypominać, ale nie mógł skojarzyć co. Dopiero napotykając oczy Katrin, znalazł odpowiedź.

Lanara widział już kiedyś coś podobnego w pewnej książce opisującej pozostałości ruin pozostawionych na obecnych terenach Dominium przez wycofujących się na południe Harwi. Lanara nie był w stanie określić, czy znaki były identyczne, ale skojarzenie wydawało mu się niepokojąco trafne. Przez umysł profesora przewinęły się kolejne powiązania. Praktycznie wszystkie istoty na ziemi były zbudowane według tego samego planu: sześć palców, dwa serca, dwie nerki, wspólne cechy szkieletu, analogiczne narządy wewnętrzne, niebieska krew i tak dalej. Praktycznie wszystkie poza Harwi, będącymi czerwonokrwistymi istotami z jednym sercem i niespotykaną nigdzie indziej budową. Lanara przeprowadził sekcję kilku potworów, więc doskonale znał różnice. Zakon przyjął wynika badań naukowców jako oczywiste potwierdzenie, że pomioty są stworzeniem Zazdrosnego, który zrodził je z własnego ciała. Przybysze nie byli zbudowani jak ludzi. Oczy, jedno serce, czerwona krew, budowa dłonie, szkielet, kształt czaszki, ślad owłosienia. Lanara zaczynał się zgadzać w duchu z młodszym zakonnikiem – i nie był z tego powodu szczęśliwy.

Dźwięczny alt kobiety wyrwał badacza z ponurych rozważań. Może i byli zbudowani podobnie do Harwi, ale bynajmniej nie zachowywali się jak potwory. Zwłaszcza Katrin wydawała się niezwykle kontaktową osobą, jakiegokolwiek pochodzenia by nie była. Lanara nie potrafił jej sobie wyobrazić jak sługę Zła. To nasunęło mu kolejne skojarzenie. Słowa starego zakonnika i własne przemyślenia przed pojawieniem się przybyszów. Przemyślenia na temat nauki i religii. Przepowiednię o znakach czasów przejścia, które zaczynały się wypełniać.

Według Księgi Stwórców Zazdrosny był upadłym bogiem, zdrajcą różniącym się od pozostałych bóstw jedynie żądzą władzy i zazdrością względem ludzi, najlepszego dzieła swoich pobratymców. W gniewie zapragnął zniszczyć rodzaj ludzki, rodząc w tym celu własne dzieci, krew z jego krwi, aby te zabiły dzieci prawych bogów. Lanara do tej pory uważał słowa Księgi za metafory. W końcu bogowie powinni być bytami nadnaturalnymi, nie mogliby więc mieć krwi i kości. Jednak jeśli potraktować teksty dosłownie… wniosek, który nasuwał się z tych spekulacji, był porażający. Jeżeli Harwi były faktycznie tak podobni do bogów, to istoty bardziej podobne do Harwi niż do ludzi powinny być…

Lanara spojrzał pod sufit, gdzie unosiły się kule dziennego światła. Przeniósł wzrok na gładką głowę majestatycznego Simona, którego twarz przesłaniała świecąca maska. Katrin, spokojnie mówiącą coś dźwięcznym głosem, brzmiącym jak śpiew. Marka, dokonującego cudów połączenia ciała z maszyną. Świetlisty obraz unoszący się nad ciałem, torby wiszące w powietrzu. Lanara przypomniał sobie niewidzialną rzecz, z której wyskoczyli jako niewidzialne zjawy. Czy oto stoją przed nim jego stwórcy? Bogowie, do których modlą się miliony ludzi?

Profesor poczuł, jak uginają się pod nim nogi. Cofnął się, usiadł z powrotem na zydlu. Zaczynał się zastanawiać, dlaczego jeszcze nie dostał udaru. Domniemani bogowie nie zwracali jednak na niego uwagi, zajęci przywracaniem do życia swojego towarzysza. Przestrzenny obraz sugerował, że krew już powoli toczyła się w żyłach zmarłego. "Toczyła się" było tutaj określeniem najbardziej na miejscu, obraz nie wskazywał w żaden sposób, aby krew pulsowała, on po prostu płynęła. Wyglądało na to, że mechaniczne serce nie działało dokładnie tak jak prawdziwe, nie biło a jedynie pompowało krew jednostajnym tempem. To by mogło wyjaśniać brak pulsu Katrin. Czyżby i ona kiedyś znajdowała się w takim stanie? Jeżeli tak, to cud zdawał się na wyciągnięcie ręki.

Wysocy medycy milczeli, obserwując wskazania obrazu, od czasu do czasu komentowali tylko coś cicho. Dało się wyczuć ich napięcie. Widocznie zrobili, co było w ich mocy, teraz mogli jedynie czekać.

Sinaw odwrócił się do swojego pryncypała.

– Na co czekają?

– Skoro serce już działa, a płuca pewnie zastąpili czymś, co… – Lanara nie zdążył dokończyć zdania. 

– Labre! Kerotem labre! Fesino! – głośny bas Simona odbił się echem od ścian.

Obraz wskazywał, że cześć mózgu rozbitka musiała wykazać jakąś aktywność. Przezroczysty rzut rozjarzył się bladym błękitem. Blask powoli przybierał na sile, rozlewał się niespiesznie, obejmując większe partie mózgu. Cokolwiek to konkretnie oznaczało, z zachowania przybyszów można było wnioskować, że ciało właśnie straciło status denata, a stało się pacjentem. Katrin szeroko się uśmiechała, odsłaniając rząd równych, białych zębów, Mark położył ręce na biodrach i żywo coś komentował, Simon wyraźnie się śmiał, podłączając do serca jeszcze jakieś urządzenie. Śmiech tych istot różnił się mocno od ludzkiego, był zdecydowanie gardłowy.

– To cud… – Sinaw szepnął z niedowierzaniem.

– Zdaje mi się, że oni znają się na cudach daleko lepiej, niż możemy sobie wyobrazić. – skomentowała lakonicznie, wciąż poruszony swoimi przemyśleniami.

Po eksplozji entuzjazmu goście ochłonęli nieco i wyglądało na to, że wkrótce zapewne będą chcieli opuścić prosektorium. Medycy czynili przygotowania, chowając do plecaków niepotrzebny już sprzęt, regulując coś przy sztucznym sercu i krzątając się przy drobnych sprawach. Katrin podeszła do profesora wykonując taki sam gest dłonią jak kiedy się spotkali, potwierdzając, że będą się zbierać. Przytrzymała przewodnika jeszcze chwilę wzrokiem, wyraźnie chcąc o coś spytać, jednak nie bardzo wiedziała jak. W końcu sięgnęła pod szare odzienie i odpięła coś od boku. Lanara spodziewał się, że Katrin była uzbrojona identycznie jak towarzysze, więc miecz w jej dłoni nie był zaskoczeniem. Kiwnął głową i odwrócił się na pięcie. Podszedł do szafki, w której trzymał rzeczy pacjenta – poszarpane ubranie, w którym go znaleziono oraz jego miecz. Otwierając metalowy mebel sięgnął odruchowo dłonią w miejsce, gdzie dzisiaj odłożył broń jednak trafił na pustkę. Lanara przeszukiwał szafkę wzrokiem, słysząc własne zdezorientowanie odbijające się od wnętrza regału. Zaskoczony brakiem podszedł do kolejnej szafy, zastanawiając się, czy w roztargnieniu faktycznie mógł odłożyć miecz gdzie indziej. W drugiej jednak również nie nie było ostrza. Lanara rozejrzał się bezradnie po sali czy przypadkiem broń gdzieś nie leży, ale w ascetycznym wnętrzu trudno było cokolwiek ukryć. Spytał jeszcze asystenta o miecz, ale on również był przekonany, że powinien znajdować się w szafie. Lanara spojrzał na Katrin i rozłożył teatralnie ręce, mając nadzieje, że ta zrozumie. Kobieta pojęła i kiwnęła głową na potwierdzenie. Broń widocznie nie była aż tak ważna, niemniej Lanara miał wrażenie, że jej twarz wyrażała rozczarowanie, na ile zdążył się zorientować w schematach bogatej mimiki jej rodzaju.

Medycy o boskich mocach nakryli ciało czymś wyglądającym jak cienka płachta płynnego metalu lśniącego srebrnym blaskiem. Niecodzienny koc sam się rozpruł nad klatką piersiową, robiąc miejsce na wystające z niej elementy, włącznie z tymi latającymi, po czym sam się scalił ciasno wokół przewodów. Sinaw i Irnen patrzyli na widowisko skonsternowani, Lanara przyjął pokaz niemal obojętnie, kierując się w stronę wyjścia. Rzucił tylko okiem za siebie. Medycy zakładali plecaki, Katrin przeglądała coś na przestrzennym obrazie, przesuwając niematerialne ikony dłońmi. Podwładni profesora stali pod ścianą gapiąc się na to wszystko jak pijane cielęta.

Założywszy togę Simon stanął u głowy pacjenta, Mark po drugiej stronie, podnieśli nosze i zaczęli kierować się do drzwi. Torby wiszące nad ciałem pozostały nieruchome względem noszy. Lanara wyszedł na korytarz, kierując się tym razem w stronę zaplecza, przez które do prosektorium wnoszono ciała. Ledwo zwrócił uwagę na jedną z kul światła, która sunęła nad jego głową. Profesor poczuł wzruszenie na myśl, że po raz pierwszy wyniesie z tego miejsca kogoś żywego. Przynajmniej w jakimś stopniu. Fakt, że pacjent nie był ani człowiekiem, ani nawet nie był do końca kompletny, ale przy zwyczajowym stanie ciał wynoszonych z prosektorium to i tak niesamowity postęp.

Lanara bardziej poczuł niż usłyszał, zrównującą się z nim Katrin. Medycy musieli iść za nimi, sądząc po sposobie rozchodzenia się echa kroków Irnen i doktoranta zamykających niecodzienny pochód. Wszyscy szli w milczeniu, nie wisiało jednak nad nimi żadne napięcie a jedynie ciche podźwięki niedowierzania młodych. Profesor zaczynał odczuwać przytłaczające go zmęczenie, nigdy w życiu nie przeżył takiej ilości wrażeń. Uspokojony, uświadamiał sobie, jak bardzo był wyczerpany. Docierało do niego również, że przemarzł do szpiku, z czego wcześniej nie zdawał sobie sprawy znieczulony adrenaliną.

Profesor skręcił w korytarz prowadzący prosto do obszernej sali, służącej za miejsce odbioru zwłok. Sala miała własne wyjście na tyły wydziału, gdzie dyskretnie przywożono ciała do sekcji, z dala od wzroku odwiedzających spoza uczelni. Nie było tutaj żadnych schodów, gdyż dziedziniec na tyłach budynku znajdował się poniżej poziomu podwórza przed frontem. Lanara słyszał niewyraźne głosy Irnen i asystenta, jednak będąc już za załomem korytarza nie mógł zrozumieć, o czym rozmawiali. Wszedł już do sali, kiedy usłyszał jakiś hałas dochodzący z głębi prosektorium. Zatrzymał się, przepuszczając przybyszów przodem nasłuchiwał, co to za rumor. Sinaw i Irnen zatrzymali się przy profesorze, również nasłuchując. Po chwili podeszła do nich Katrin. Pokazała na dłoni trzy palce, po chwili wyprostowała czwarty. Lanara spojrzał na nią, zastanawiając się, co miała na myśli. Odgadł po paru uderzeniach serca, kiedy zaczął odróżniać pojedyncze, spieszne kroki.

Ktoś biegał po prosektorium, wyraźnie się zbliżając do zaplecza. Lanara spojrzał na kobietę, szukając dodatkowych wskazówek, ale Katrin rozłożyła tylko ręce, naśladując jego gest. Irnen i Sinaw również nie mieli pojęcia, kto to mógł być. Lanara ruszył w głąb prosektorium, żeby sprawdzić co się dzieje, a Sinaw i Irnen postąpili za nim. Kątem oka dostrzegł jeszcze maskę Katrin nasuwającą jej się na twarz. Nie wróżyło to dobrze.

Ludzie poszli z powrotem w korytarz, zostawiaj za sobą światło obcych. Po chwili zza rogu wypadli trzej zakonnicy. Lanara rozpoznał jednego z nich, młodszego z braci, którzy dziś byli w prosektorium. Pozostałych dwóch pierwszy raz na oczy widział. Byli młodzi, zapewne nowicjusze niedopuszczeni do oficjalnej wizyty. Profesor spostrzegł w świetle płynącym z zaplecza, że cała trójka jest uzbrojona.

– Co to ma znaczyć?! – Lanara wybuchnął na widok karabinów.

– Gdzie oni są?! – zakonnik wrzasnął zamiast wyjaśnień, zatykając profesora bezczelnością. Nie czekając nawet chwili na odpowiedź krzyknął na nowicjuszy, aby szli na zaplecze. Młodzi zakonnicy nie ociągali się z wykonaniem polecenia, chociaż nie potrafili ukryć własnego strachu, odbijającego się echem od ścian. Pomimo niepokoju, ruszyli w stronę światła, celując w wejście do sali. Narwany zakonnik ruszył za nimi, odpychając brutalnie Irnen, która próbowała zastąpić mu drogę. Dziewczyna krzyknęła, padając na ścianę, co rozwścieczyło doktoranta. Asystent rzucił się na zakonnika, ale z miejsca oberwał kolbą w czoło i sam osunął się po ścianie zamroczony ciosem. Siadł oszołomiony obok koleżanki.

Zmartwiały Lanara poczuł jakiś szybki ruch obok siebie a ułamek sekundy później zakonnik leciał przez korytarz jak długi. Zatrzymał się dopiero na ścianie, którą jeszcze oka mgnienie temu miał kilka kroków za plecami. Jego broń z trzaskiem rozsypała się na części. Nowicjusze chcieli się odwrócić, jednak będąc nienawykli do walki w pomieszczeniach jedynie obili się karabinami. Zanim zdążyli opuścić je na tyle, żeby móc się swobodnie obrócić, coś dosłownie katapultowało ich w powietrze. Jeden zdążył jeszcze nacisnąć w locie spust, robiąc w podłodze sporą dziurę. Rykoszet na szczęście nie zrobił nikomu krzywdy, ale huk boleśnie zadzwonił w uszach.

Na jasnym tle wejścia do zaplecza profesor dostrzegł charakterystyczne zakrzywienie. Nowicjusze widocznie zostali ogłuszeni, dowodzący zakonnik tymczasem podnosił się z ziemi zaskakująco żwawo. Znieruchomiał na sekundę kiedy też dostrzegł sunącą na niego zjawę. Odzyskawszy władzę w mięśniach zaczął wyszarpywać rewolwer z kabury, ale spanikowany nie zdążył nawet naciągnąć kurka, kiedy duch wystrzelił jak pocisk. Dopadłszy człowieka zjawa brutalnie wytrąciła mu broń z ręki a jego samego rzuciła w bok korytarza jak szmacianą lalkę.

Profesor stwierdził ze zdziwieniem, że Katrin albo musiała mieć wyjątkową awersję do zbijania, albo być wyjątkową sadystką. Dysponując taką siłą i zwinnością mogłaby dosłownie zmiażdżyć człowieka jednym ciosem, zamiast tego bawiła się wojownikiem. Sadyzm nie pasował do Katrin więc stary medyk stwierdził, że dziewczyna musiała mieć jakiś cel w poniewieraniu napastnikiem nijak niemogącym nawiązać równorzędnej walki.

Lanara wyjrzał zza węgła żeby zobaczyć co z napastnikiem. W ciemności nie sposób było dostrzec szczegółów, ale słyszał, że mężczyzna próbował się podnieść. Co by nie powiedzieć o narwańcu profesor musiał przyznać mu niesamowitą wolę walki.

Z korytarza za plecami zakonnika dochodziły spieszne kroki. Naukowiec przypomniał sobie, że Katrin wskazywała na czterech intruzów. Niezły słuch. Zanim ostatni z nieproszonych gości zdążył wyłonić się zza zakrętu, zakonnik już się podniósł, widocznie gotowy do dalszej walki. Tym razem uzbroił się w broń białą, stwierdził Lanara sondując nadsłowiem przedmiot w ręku wojownika.

Chwilę później korytarz wypełniło światło. Materializująca się obok profesora zjawa wypuściła pod sufit znajomą flarę. Duch tracił przezroczystość, idąc powoli w stronę zakonnika. Katrin odrzuciła szary kaptur, aby pokazać płynnie chowający się hełm, spod którego wypłynęły kręcone, ciemnoczerwone włosy związane z tyłu. Zakonnik stanął jak wryty przed kobietą wpatrującą się w czarny miecz w jego dłoni. A więc to ty, złodzieju, pomyślał Lanara. O to chodziło kobiecie. Katrin sięgnęła pod płaszcz i wyciągnęła własne ostrze. Płynnie zakręciła mieczem w jakiś niemożliwy dla człowieka sposób. Na ten widok z czaszki zakonnika wyrwał się podźwięk strachu. Wojownik doskonale zdawał sobie sprawę, jak znikome ma szanse w starciu, wciąż jednak trzymał miecz przed sobą. Uparty głupiec.

Profesor spojrzał za siebie, sprawdzając nadsłowiem co z nowicjuszami. Obaj byli nieprzytomni, ale żyli. Mark klęczał obok doktoranta, chyba czymś go cucił. Simon musiał pilnować pacjenta. Lanara spojrzał ponownie na korytarz. Katrin stała cztery krok od zakonnika i wskazywała palcem na wycelowany w siebie miecz. Obróciła dłoń wnętrzem do góry i powiedział coś ostrym, gardłowym głosem. Władczy ton podkreślała wyprostowana postawa i tak górującej wzrostem kobiety. Niższy o głowę, poturbowany zakonnik wyglądał przy niej jak zbity pies, ani myślał jednak odpuścić.

– Oddajże jej to żelastwo! – krzyknął Lanara zirytowany.

– To potwór!

– Sam jesteś potwór, oddaj co nie twoje! – Profesor stracił cierpliwość i postąpił w kierunku zakonnika, akurat kiedy na drugim końca korytarza pojawił się kolejny. Przez korytarz przeszła wibracja zdumienia, kiedy stary zakonnik dojrzał swojego brata stojącego naprzeciwko mierzącej ponad siedem stóp kobiety o dziwnej twarzy i gospodarza wydziału obok niej. Lanara ucieszył się, że to nie kolejny młokos przybywa z odsieczą, martwił go jednak rewolwer w dłoni zakonnika. Katrin energicznie postąpiła w bok, zasłaniając przewodnika własnym ciałem na wypadek, gdyby nowy przybysz strzelił. Zaskoczony reakcją kobiety naukowiec nie wiedział, co ma zrobić. Tymczasem obca w ułamku sekundy przerzuciła miecz do drugiej dłoni i wyciągnęła własny pistolet, celując w starszego zakonnika.

– Spokojnie! Katrin, spokojnie! – Lanara wypadł zza pleców kobiety, machając rękami nad głową. – Spokojnie wszyscy! Odłóż broń, jeden z drugim, ona nie chce nikomu zrobić krzywdy! Opuść broń, bracie! – krzyczał profesor do zakonnika. Lanara stanął pomiędzy młodszym zakonnikiem a obcą, wyciągając otwarte dłonie na boki. Starszy zakonnik powoli zaczął opuszczać rewolwer, Katrin postąpiła tak samo. Nie schowała jednak pistoletu, dopóki zakonnik nie schował swojego do kabury. Młodszy zakonnik nie dawał jednak za wygraną.

– Bluźnierco, to bestia! – mężczyzna wciąż trzymał miecz przed sobą, niemal kalecząc profesora. Lanara spojrzał na niego i odpowiedział spokojnie, zbijając narwańca z tropu.

– Wręcz przeciwnie.

– Kil’naaw. – odezwał się starszy z zakonników, idący sprężystym krokiem ku bratu. – Oddaj miecz. Nie jest twój! – zakończył dobitnie.

– To potwór… – rezygnacja wkradła się w głos upartego typa.

– Gdyby to był potwór, dawno byłbyś martwy. Zresztą nie tylko ty. – Skomentował obojętnie profesor, ostentacyjnie zakładając ręce na piersiach i opierając się o ścianę. Po chwili wahania dodał cicho. – Oni mają więcej wspólnego z bogami niż my.

Lanara złowił zaciekawiony wzrok starego zakonnik, nie kontynuował jednak wypowiedzi. Młodszy patrzył na kobietę, która wcześniej rzucała nim, jakby był z waty. Musiał niechętnie przyznać rację gospodarzowi. Opuścił powoli miecz, odpiął pochwę od pasa i schował ostrze do środka. Wyciągnął broń przed siebie na otwartych dłoniach, głęboko pochylając głowę. Katrin schowała broń niespiesznym ruchem i podeszła do zakonnika, by odbierać własność rozbitka.

– Gratia. – rzekła krótko. Zerknęła na, profesora puszczając do niego oko. Kiwnęła też staremu zakonnikowi, na którym głos i aparycja kobiety zrobiły olbrzymie wrażenie. Lanara uśmiechnął się do zdębiałego zakonnika, kiedy Katrin odwróciła się na pięcie i ruszyła na zaplecze raźnym krokiem.

– Chodź, kil’naaw. – starszy zakonnik rzucił sucho do kolegi i podążył za profesorem starającym się dogonić długonogą kobietę. Wojownik ruszył powoli, starcie mocno dało mu się we znaki. Przechodząc obok pozostałości swojego karabinu mężczyzna ciężko westchnął, zastanawiając się, ile siły musiała mieć kobieta, żeby roztrzaskać tak dokumentnie jego najlepszą broń.

– Tu jesteście, nicponie. – starszy zatrzymał się przy poturbowanych, ale już przytomnych nowicjuszy. – Za słuchanie nie swojego mistrza jeszcze się policzymy. – dodał, kierując jednak wzrok za siebie.

Wchodząc na zaplecze zakonnicy zamarli uderzeni widokiem nieludzi oraz ich świateł, sprzętów, obrazów i przedmiotów lewitujących nad ciałem zawiniętym w żywe srebro. Pomieszczenie wypełniło nadsłowie strachu i skrajnej konsternacji. Szkolenie w powściągliwości nie pomogło zakonnikom ukryć odczuć.

Lanara otworzył wrota i wyszedł na zewnątrz, prowadząc za sobą cały korowód. Słońce zaszło już za horyzont. Pogodne niebo przywitało ciepłym powiewem wiatru pachnącego świeżo skoszoną trawą. Chłód i smród prosektorium został w końcu za plecami. Simon i Mark minęli profesora, niosąc ciało na środek dziedzińca w towarzystwie świateł unoszących się obok nich. Katrin postąpiła za nimi kilka kroków, po czym się zatrzymała i odwróciła do zgromadzonych. W blasku flar jej kręcone włosy o głębokim odcieniu miedzi połyskiwały paletą ciepłych refleksów. Uśmiechnęła się do profesora. Przenosząc wzrok na asystenta i referentkę, skinęła lekko.

Niebo nad dziedzińcem zafalowało i rozjarzyło się białą poświatą nad obcymi medykami trzymającymi nosze pomiędzy sobą. Unieśli się i zniknęli w świetle kilkanaście stóp nad ziemią. Flary podążyły za nimi, pogrążając dziedziniec w półmroku. Katrin stała jeszcze przez chwilę, patrząc na zgromadzonych.

– Gratia wade, Lanara. – kobieta skinęła jeszcze asystentowi i referentce, uśmiechając się na pożegnanie.

– Żegnaj, Katrin. Woi nekeer – odpowiedział Lanara za wszystkich.

– Mei et.

Katrin uśmiechnęła się ostatni raz, po czym odwróciła się i poszła na środek dziedzińca, skąd uniosła się w światło. Blask zniknął, chwilę później a powietrze zafalowało, zostawiając stojących ludzi w ciszy. Profesor wyciągnął zegarek i ze zdziwieniem stwierdził, że cała przygoda trwała niewiele ponad godzinę. Wydawało mu się, że wszystko to zabrało całą wieczność.

 

 

 *  *  *

 

Lanara siedział na werandzie za wydziałem do późnej nocy. Towarzyszyli mu jego asystent, urzędniczka i stary zakonnik. Naukowiec opowiadał o całym zajściu oraz wszystkich swoich spostrzeżeniach i przemyśleniach. Pozostali dodawali zaobserwowane przez siebie szczegóły, dyskutowali żywo, chociaż słaniali się na nogach ze zmęczenia. Okazało się, że pisk referentki faktycznie postawił na nogi wszystkich znajdujących się na terenie uniwersytetu – oraz w dość sporym promieniu od niego. To od niej Sinaw i kilku zaalarmowanych postronnych dowiedziało się kto wszedł do prosektorium. Zakonnicy dowiedzieli się o wizycie pośrednio. W końcu Sinaw oraz Irnen podziękowali za wieczór i się oddalili.

Lanara patrzył za nimi uśmiechnięty, przypominając sobie, gdzie poznał własną żonę. Zwrócił się do zakonnika pogodnie.

– Myślisz, ojcze, że już tak będą razem wszędzie chodzić?

– Kto wie. Mam na imię Man’nar. – odpowiedział zakonnik lakonicznie, uśmiechając się do profesora. Lanara ukłonił się, świadom jak rzadkim przywilejem było poznanie imienia któregoś ze sług Zakonu. Organizacja ta bynajmniej nie słynęła z promocji indywidualizmu.

– Myślisz, że kiedyś też będziemy potrafili to, co oni? – zapytał zakonnik.

Lanara zamyślił się, patrząc na wody Wa’ami, której nurt napędzał łopaty eksperymentalnej elektrowni zasilającej uniwersytet. W końcu odparł pogodnie:

– Myślę, że sporo wody jeszcze upłynie, nim się nauczymy.

Koniec

Komentarze

Przyjemna opowieść, ale mam wrażenie, że skrócenie dobrze by jej zrobiło. Zwłaszcza na początku – kiedy już zorientowałam się, że to człowiek jest “tym obcym”, a Ty dalej dodawałeś szczegóły. Może, gdybyś przy okazji przemycał więcej informacji o Twoich “ludziach”… Później akcja nieźle się rozkręca.

Warsztatowo tekst wygląda na niedopracowany – mnóstwo literówek, błędy w zapisie dialogów, czasami czegoś brakuje w zdaniu, gramatyka się sypie, interpunkcja szwankuje, powtórzenia…

olbrzymia rana o prawie idealnie sferycznym obrysie.

Wydaje mi się, że obrys rany powinien być dwumiarowy, a to wykluczałoby kształt sfery.

Z czegokolwiek był wykonany, nie był to żaden znany metal, o ile w ogóle to był metal. Głownia była wprawdzie zimniejsza od rękojeści ale nie aż tak, jak można byłoby tego oczekiwać od stali. Co dziwniejsze, patrząc na rozmiary zmarłego, miecz wydawał się być nieproporcjonalnie krótki, tym bardziej, że denat wydawał się być o głowę wyższy od przeciętnego człowieka, tymczasem jego broń była krótsza od większości ludzkich kling.

Powtórzenia. Ostatnie zdanie: w konstrukcjach tego typu nie wolno zmieniać podmiotu, bo wychodzi, że to miecz patrzył na rozmiary…

jeżeli jestem na bierząco.

Paskudny ortograf.

Kontur, z paraboidalnego, przechodził w bardziej okrągły, potem przeszedł w trójkąt z zaokrąglonymi czubkami by stopniowo stracić także i tą regularność.

Powtórzenia. Przecinek po “czubkami”. Tę regularność.

zdrajcą różniącym się od pozostałych bóstw jedynie swoją rządzą władzy i zazdrością

Ojj. Sprawdź w słowniku, co znaczy “rządzą”. Możesz się zdziwić.

To tylko przykłady.

Babska logika rządzi!

Autorze, nie można “deklasować” pomysłu wykonaniem. No nie można… Nikt Tobie tego wcześniej nie powiedział? Szkoda, żałuję bardzo.

@Finka – dziękuję serdecznie za uwagi. …te ortograficzne mnie samego zwalił z nóg. Mnie, Orograficznego nazistę. Zaimki będę mordował, powtórzenia też, tak samo jak zaimki.

@AdamKB – pozostaje mi jedynie przeprosić.

 

Jeżeli cokolwiek mogę powiedzieć w swojej obronie to jedynie tyle, że to mój pierwszy dłuższy tekst od lat, w dodatku powstał w ekspresowym tempie (niecały tydzień) a i na korektę nie miałem za wiele czasu… no i stąd takie paskudy.  Co rzecz jasna nie usprawiedliwia narażanie postronnych na urazy.

Bardzo fajny pomysł (przypomniał mi się jeden z odcinków “Czy boisz się ciemności?” :D). Tekst jednak nadal pozostaje niedopracowany. Może lepiej było poczekać z publikacją – robienie wszystkiego naraz (pisanie, zaraz po tym publikacja) nikomu nigdy nie wyszło na dobre.

F.S

Zgadzam się. Brak korekty to zło w czystej postaci. No ale… ambicja poniosła; tekst poprawię kiedy tylko znajdę nieco wolnego czasu.

Całkiem niezły pomysł został pogrzebany fatalnym wykonaniem, skutkiem czego lektury opowiadania nie mogę zaliczyć do przyjemności, bowiem zamiast skupić się na treści, bez przerwy potykałam się o różne niedoskonałości. Usterek jest takie mnóstwo, że, niestety, nie dałam rady wskazać wszystkiego, co powinno zostać poprawione.

Mam nadzieję, że kolejne opowiadania będą napisane staranniej i lepiej dopracowane.

 

Jestem zmuszona podzielić łapankę na dwie części, gdyż w jednym kawałku nie chce się zmieścić.

 

każdy od­dech za­mie­niał się w parę wę­dru­ją­cą nad ciało znaj­du­ją­cym się na stole sek­cyj­nym. – …każdy od­dech za­mie­niał się w parę, wę­dru­ją­cą nad ciało znaj­du­ją­ce się na stole sek­cyj­nym.

 

Che­mia jed­nak nie po­tra­fia cał­ko­wi­cie po­wstrzy­mać roz­kła­du… – Literówka.

 

po­tęż­ny­mi ma­szy­na­mi, którch szum… – Literówka.

 

był pio­nie­rem w sto­so­wa­niu ta­kie­go typu oświe­tle­nia, moż­li­we­go do za­sto­so­wa­nia tutaj… – Powtórzenie.

 

pro­sek­to­rium zbyt bar­dzo róż­ni­ło się od po­przed­nie­go miej­sca pracy… – Wystarczy: …pro­sek­to­rium bar­dzo róż­ni­ło się od po­przed­nie­go miej­sca pracy

 

nie­co­dzien­ne ze­bra­nie pa­so­wa­ło do nie­co­dzien­ne­go obiek­tu ba­daw­czy… – Literówka.

 

radny w zie­lo­nej todze todze wy­glą­dał tutaj jak pa­pu­ga na cmen­ta­rzu. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

nie da­rzył Za­ko­nu i po­li­ty­ków wiel­kią sym­pa­tią. – Literówka.

 

Pal­ców zresz­tą jest tylko pięć, z czego chwyt­ny jest tylko jeden, zresz­tą różni się od lu­dzie­go. – Czy powtórzenia są zamierzone? Literówka.

 

Sinaw trzy­mał prawą dłoń de­na­ta w swo­ich sze­ściu smy­kłych pal­cach… – Literówka.

 

Oboje nie wy­glą­da­li na za­do­wo­lo­nych. – Piszesz o zakonnikach, mężczyznach, więc: Obaj nie wy­glą­da­li na za­do­wo­lo­nych.

Oboje to mężczyzna i kobieta; oboje to także drewniane instrumenty dęte.

 

nie przy­po­mi­na­ło w żaden spo­sób po­ły­sku­ja­cych czer­nią… – Literówka.

 

Struk­tu­ry te z kolei oto­czo­ne były bielą po­prze­cia­ną drob­ny­mi na­czyn­ka­mi. – Literówka.

 

Wy­łu­pia­sty kształ i nie­wiel­ki roz­miar oczu wska­zy­wał… – Literówka.

 

Denat miał też dziw­ne na­ro­śla na bo­kach głowy… – Denat miał też dziw­ne na­ro­śle na bo­kach głowy

Narośl jest rodzaju żeńskiego.

 

Za­kon­ni­ny pa­trzy­li na ten mały pokaz nie­wzru­sze­ni. – Literówka.

 

Na tę myśl La­na­ra mi­mo­wol­nie po­słał po­dźwięk śmie­chu, które prze­stra­sze­ni męż­czyź­ni wzię­li za próbę uspo­ko­je­nia ich. – Literówka.

 

Słyn­na po­ryw­czość za­kon­ni­ków, ki­piąc pod taflą po­zor­ne­go spo­ko­ju.Słyn­na po­ryw­czość za­kon­ni­ków, ki­piąca pod taflą po­zor­ne­go spo­ko­ju.

 

Udo­ku­men­to­wa­no kilka ga­tun­ków też zwie­rząt ma­ją­cych taką. – Chyba: Udo­ku­men­to­wa­no kilka ga­tun­ków zwie­rząt, też ma­ją­cych taką.

 

prze­ciw­ko in­sek­to­idal­nym stwo­rze­niom wiel­ko­ści góra pół­to­ra stopy… – …prze­ciw­ko in­sek­to­idal­nym stwo­rze­niom, wiel­ko­ści góra pół­to­rej stopy

Stopa jest rodzaju żeńskiego.

 

Śmiech był chyba ostat­nią rze­czą ja­kiej kto­kol­wiek mógł się spo­dzie­wać w pro­sek­to­rium… – Śmiech był chyba ostat­nią rze­czą, której kto­kol­wiek mógł się spo­dzie­wać w pro­sek­to­rium

 

w pro­sek­to­rium na­sta­ła by cisza tak mar­twa… – …w pro­sek­to­rium na­sta­łaby cisza tak mar­twa

 

Pro­fe­sor, za­sko­czo­ny, od­su­nął się od­ru­cho­wo od ciała, rzu­ca­jąc przy tym bar­dzo nie­ade­kwat­nym do po­wa­gi jego sta­no­wi­ska ko­men­ta­rzem. – Raczej: Zaskoczony profesor od­su­nął się od­ru­cho­wo od ciała, rzu­ca­jąc przy tym bar­dzo nie­ade­kwat­ny do po­wa­gi swego sta­no­wi­ska ko­men­tarz.

 

Sinaw za­pew­ne fak­tycz­nie nie zwró­cił uwagi na sute prze­kleń­stwo… – Przekleństwo chyba nie może być sute.

 

Uby­tek miał le­jo­wa­ty kształ… – Literówka.

 

sta­ra­li­śmy się od­dzie­lić palec na sta­wie… – Raczej: …sta­ra­li­śmy się od­dzie­lić palec w sta­wie

 

ale ro­ze­rwa­nie ablo prze­cię­cie ich gra­ni­czy z cudem. – Literówka.

 

w sto­sun­ku do wszyst­kie­go co a ludz­kie a nie zwią­za­ne bez­po­śred­nio z Za­ko­nem… – Dwa grzybki w barszczyku.

 

choć­by z po­ukła­da­nym na za­kon­na modłę Do­mi­nium… – Literówka.

 

Młod­sze­mu przed­sta­wi­cie­lo­wi Za­ko­nu nie udało się ukryć iry­ta­cji. Przy oka­zji dał też wyraz ty­po­wo za­kon­nej aro­gan­cji w sto­sun­ku do wszyst­kie­go co a ludz­kie a nie zwią­za­ne bez­po­śred­nio z Za­ko­nem albo choć­by z po­ukła­da­nym na za­kon­na modłę Do­mi­nium, zresz­tą prak­tycz­nie przez za­kon­ni­ków rzą­dzo­nym. – Powtórzenia.

 

a ten za­do­wo­lo­ny po­ło­żył po­ło­żył palce na rę­ko­je­ści. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

Pod­eks­cy­to­wa­ny męż­czy­zna zła­pał drugą dło­nią za po­chwę… – Pod­eks­cy­to­wa­ny męż­czy­zna zła­pał drugą dło­nią po­chwę

 

Za­koń­czył, ak­cen­tu­jąc ostat­nie słowo, za­po­mi­na­jac… – Literówka.

 

Co za­kon­nik chcia po­wie­dzieć? – Literówka.

 

spra­wa jest dla nich o wiele waż­nie­szja niż medyk mógł­by przy­pusz­czać… – Literówka.

 

tra­fia­jąc ide­al­nie w śro­dek bi­cep­su. – …tra­fia­jąc ide­al­nie w śro­dek bi­cep­sa.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

wszy­sto bez słowa skar­gi. – Literówka.

 

Był skłon­ny już uznać, że mu się prze­wi­dzia­ło… – Był skłon­ny już uznać, że mu się przy­wi­dzia­ło

Sprawdź w słowniku znaczenie słów przewidziećprzywidzieć.

 

Do­pie­ro de­li­kat­nie za­gnia­ta­ją­cy się widok ma­łe­go stada pta­ków prze­la­tu­ją­ce wy­so­ko nad głową… – Do­pie­ro de­li­kat­nie za­gina­ją­cy się widok ma­łe­go stada pta­ków, prze­la­tu­ją­cych wy­so­ko nad głową

 

choć gdyby spu­ścić z niego wzrok cięż­ko by­ło­by go po­now­nie do­strzec. – …choć gdyby spu­ścić z niego wzrok, trudno by­ło­by go po­now­nie do­strzec.

 

Me­dy­ko­wi cięż­ko było zna­leźć od­po­wied­nie po­rów­na­nie… – Me­dy­ko­wi trudno było zna­leźć od­po­wied­nie po­rów­na­nie

 

To, co medyk od­bie­rał jako słup pyłu za­wi­ro­wa­ło nagle i za­czę­ło zbli­żać… – To, co medyk od­bie­rał jako słup pyłu, za­wi­ro­wa­ło nagle i za­czę­ło się zbli­żać

 

ugię­cia pędów trawy kła­dą­cej się pod kro­ka­mi zjawy, nie było jed­nak sły­chać żad­nych od­gło­sów mar­szu poza de­li­kat­nym szu­mem kła­dą­cych się źdźbeł. – Powtórzenie.

 

była ciem­na i ma­to­wa.W świe­tle… – Brak spacji po kropce.

 

pro­fe­so­ra, który dru­cho­wo po­dą­żył wzro­kiem za wska­za­niem ducha… – Literówka.

 

La­na­ra chlup­nął sobie na spodnie kil­ko­ma kro­pla­mi krwi, które po­zo­sta­ły w palcu. – Raczej: La­na­ra poplamił sobie spodnie kil­ko­ma kro­pla­mi krwi, które po­zo­sta­ły w palcu.

Nie wydaje mi się, by o kilku kroplach można powiedzieć, że chlupnęły.

 

do­sko­na­le po­chła­nia­ła dźwięk. Oce­nia­jąc samym dźwię­kiem… – Powtórzenie.

Czy można coś ocenić dźwiękiem?

 

płyt­ka na oczach wy­su­nę­ła się do przo­du wraz oka­la­ją­cą ją czę­ścią maski… – …do przodu, wraz z oka­la­ją­cą ją czę­ścią maski

 

Płyn­ny ruch wszyst­kich czę­ści na raz… – Płyn­ny ruch wszyst­kich czę­ści naraz

 

Pro­fe­sor za­uwa­żył, że unio­sła ką­ci­ki ust w górę. – Masło maślane. Czy mogła unieść kąciki ust w dół?

 

efek­tem nie­pew­no­ści jak bę­dzie przy­szły roz­wój wy­pad­ków… – …efek­tem nie­pew­no­ści, jaki bę­dzie przy­szły roz­wój wy­pad­ków

 

La­na­ra miał na­dzie­ję, że dziew­czy­na nie bę­dzie miała ma za złe… – Powtórzenie. Literówka.

 

Obej­rzał się za sie­bie żeby zo­ba­czyć trzy zjawy… – Masło maślane. Czy mógł obejrzeć się przed siebie?

Obej­rzał się, żeby zo­ba­czyć trzy zjawy… Lub: Spojrzał za sie­bie, żeby zo­ba­czyć trzy zjawy

 

Brą­zo­we ob­wód­ki cia­snych źre­nic zda­wa­ły się ja­rzyć w cie­niu kap­tu­ra. – Co to znaczy, że źrenice były ciasne?

 

to­wa­rzy­stwo spra­wia­ło wręc upior­ne wra­że­nie. – Literówka.

 

oczy zwę­zi­ły jej się ze stra­chu do po­dłuż­nych szpa­rek, spo­mię­dzy któ­rych ledwo uka­zy­wa­ła się czerń oczu. – Powtórzenie.

 

Spo­koj­nie, Irnen – po­wtó­rzył pro­fe­sor ła­god­nym gło­sem, sta­ra­jąc się uspo­ko­ić pod­wład­ną. – Powtórzenie.

 

dziew­czy­na prze­sta­ła mio­tać cien­ki pi­skiem… – Czym są cienki i na czym polega ich miotanie piskiem?

 

Kiedy cała czwór­ka ze­szła na dół… – Masło maślane. Czy można zejść na górę?

Może: Kiedy cała czwór­ka udała się na dół

 

pro­wa­dząc gości do po­miesz­cze­nia oglę­dzi­ny. – Literówka.

 

Pu­ścił w twarz ko­bie­ty są­du­ją­ce nad­sło­wie… – Pu­ścił w twarz ko­bie­ty sondu­ją­ce nad­sło­wie

 

Per­fek­cyj­nie gład­na skóra ob­ce­go… – Literówka.

 

ukła­da­li pro­sto­kąt­ne płyty, grube na kilka pa­zno­kie­ci. – …ukła­da­li pro­sto­kąt­ne płyty, grube na kilka pa­zno­k­ci.

 

ja­rzą­ca się ko­lo­rem kon­tra­stu­ją­cym z ko­lo­rem są­sied­nie­go ele­men­tem. – Powtórzenie.

Może: …ja­rzą­ca się ko­lo­rem kon­tra­stu­ją­cym z barwą są­sied­nie­go ele­men­tu.

 

któ­rzy zer­ka­li na niego wy­mie­nia­jąc się spoj­rze­nia­mi. – …któ­rzy zer­ka­li na niego, wy­mie­nia­jąc spoj­rze­nia­.

 

wsz­syt­ko to wy­pa­la­ło się w umy­śle onie­mia­łe­go me­dy­ka. – Literówka.

 

na­rzą­dy, jakie po­win­ny się w tym miej­scu znaj­do­wać. – …na­rzą­dy, które po­win­ny się w tym miej­scu znaj­do­wać.

 

Oraz wszyst­ko, co po­win­no się znaj­do­wać w małym palec lewej dłoni. – Nie rozumiem tego zdania; co powinno znajdować się w małym palec?

 

Mó­wi­li szyb­ko więc cięż­ko było roz­róż­nić słowa… – Mó­wi­li szyb­ko, więc trudno było roz­róż­nić słowa

 

im za­pew­ne rów­nie cięż­ko przy­szło­by prze­ka­za­nie we­so­łej wia­do­mo­ści ze smut­kiem na twa­rzy. – …im, za­pew­ne z równym trudem, przy­szło­by prze­ka­za­nie we­so­łej wia­do­mo­ści ze smut­kiem na twa­rzy.

 

choć kwe­stię można by­ło­by po­mi­nąć… – …choć kwe­stię można by­ło­by po­mi­nąć

 

roz­mo­wa umil­kła a każdy z nich zajął się czymś osob­no. – Ponieważ wśród gości jest kobieta, proponuję: …roz­mo­wa umil­kła,każdenich zajęło się czymś innym.

 

cho­wa­jąc się pod kap­tur w kilku płyn­nych ru­chach. – Może: …kilkoma płynnymi ruchami cho­wa­jąc się pod kap­turem.

 

potem górna część, wraz z maską, od­je­cha­ła w tył, opa­da­jąc potem wraz z bo­ka­mi. – Powtórzenia.

 

szyb­ki za­świe­ci­ły lekko, wy­świe­tla­jąc wokół oczu obce znaki… – Powtórzenie.

 

La­na­ra ob­ser­wo­wał dzia­ła­nia męż­czyzn z tempą bier­no­ścią… – La­na­ra ob­ser­wo­wał dzia­ła­nia męż­czyzn z tępą bier­no­ścią

 

Pro­fe­sor opadł z po­wro­tem na ta­bo­ret, ledwo nie tra­cąc przy­tom­no­ści. – Raczej: Pro­fe­sor opadł z po­wro­tem na ta­bo­ret, omal nie tra­cąc przy­tom­no­ści.

 

Mdli­ło go i zbie­ra­ło mu się na płacz. – Może: Miał mdłości i zbie­ra­ło mu się na płacz.

 

Dziew­czy­na ewi­dent­nie sta­rał się go uspo­ko­ić sło­wa­mi, które uspo­ko­iły urzęd­nicz­kę. – Literówka. Powtórzenie.

Może: Dziew­czy­na ewi­dent­nie sta­rała się go uspo­ko­ić sło­wa­mi, które ukoiły/ wyciszyły/ pokrzepiły urzęd­nicz­kę.

 

wska­zła na niego pal­cem. – Literówka.

 

po­wie­dział swoim ni­skim, wi­bru­ją­cym gło­sem… – Zbędny zaimek. Czy mógł mówić cudzym głosem?

 

po­de­szła do pro­fe­so­ra i sia­dła obok niego na ziemi… – Jestem przekonana, że: …po­de­szła do pro­fe­so­ra i sia­dła obok niego na podłodze

 

Sinaw zo­gni­sko­wał wzrok na swoim sze­fie… – Zbędny zaimek. Czy mógł patrzeć na cudzego szefa?

 

wy­glą­da­ły teraz nie­mal jak czar­ne spodki od fli­li­ża­nek. – Literówka.

 

do­strze­gła jed­nym okiem je­dy­nie znaną już sobie ko­bie­tę… – Powtórzenie.

Może: …do­strze­gła jednym okiem tylko znaną już sobie ko­bie­tę

 

wy­du­kał w od­po­wie­dzi Sinaw i za­czął ocię­ża­le pod­no­sić się z ziemi. – …wy­du­kał w od­po­wie­dzi Sinaw i za­czął ocię­ża­le pod­no­sić się z posadzki.

 

Katri wska­za­ła na wyż­sze­go męż­czy­znę.Katrin wska­za­ła wyż­sze­go męż­czy­znę.

 

Simon zer­k­nął na nowo przy­by­łą dwój­kę i pu­ścił im oko.Simon zer­k­nął na nowo przy­by­łą dwój­kę i pu­ścił do nich oko.

 

Irnen pa­trzy­ła na ciało, me­dy­ków i fru­wa­ją­ce torby wy­raź­nie prze­stra­szo­na. – Gdyby torby fruwały, pewnie by się przemieszczały.

Proponuję: Irnen, wyraźnie przestraszona,  pa­trzy­ła na ciało, me­dy­ków i wiszące w powietrzu torby…

 

La­na­ra od­wró­cił się do nich i po­pa­trzył na parę ze sto­ic­kim spo­ko­jem, po czym z po­wro­tem zwró­cił się w kie­run­ku stołu. Mło­dzi po­pa­trzy­li po sobie… – Powtórzenia.

Proponuję: La­na­ra obejrzał sięzerknął na parę ze sto­ic­kim spo­ko­jem, po czym zwró­cił się w kie­run­ku stołu/ wrócił do obserwacji stołu. Mło­dzi po­pa­trzy­li po sobie

 

frag­ment ukła­du krwio­no­śne­go. Po­mię­dzy bio­lo­gicz­ny­mi ukła­da­mi a sche­ma­tem… – Powtórzenie.

Może: …frag­ment systemu krwio­no­śne­go. Po­mię­dzy bio­lo­gicz­ny­mi ukła­da­mi a sche­ma­tem

 

pod­łą­cza­li rzecz do na­tu­ral­nych ukła­dów or­ga­ni­zmu. – …pod­łą­cza­li rzecz do na­tu­ral­nych ukła­dów or­ga­ni­zmu.

 

prze­su­nął jedną z la­ta­ją­cych toreb… – Raczej: …prze­su­nął jedną z lewitujących toreb

 

żeby nie prze­szka­dzać nu w pracy. – Literówka.

 

Skła­da­ły się prak­tycz­nie z sa­mych pro­stych linii róż­nych dłu­go­ści, łą­czą­cy­mi się ze sobą… – Skła­da­ły się prak­tycz­nie z sa­mych pro­stych linii róż­nych dłu­go­ści, łą­czą­cy­ch się ze sobą

 

W za­na­kach nie było wiele za­okrą­gleń. – Literówka.

 

poza Harwi, bę­dą­ce czer­wo­no­kr­wi­sty­mi isto­ta­mi z jed­nym ser­cem i nie­spo­ty­ka­nej ni­g­dzie in­dziej bu­do­wie. – …z jed­nym ser­cem, o nie­spo­ty­ka­nej ni­g­dzie in­dziej bu­do­wie. Lub: …z jed­nym ser­cem i nie­spo­ty­ka­ną ni­g­dzie in­dziej bu­do­wą.

 

Ka­trin, spo­koj­nie mó­wią­cą coś swoim dźwięcz­nym gło­sem… – Czy mogła mówić cudzym głosem?

 

Dało sie wy­czuć ich na­pię­cie. – Literówka.

 

Wi­docz­nie zro­bi­li co było w ich sta­nie, teraz mogli je­dy­nie cze­kać… – Raczej: Wi­docz­nie zro­bi­li, co było w ich mocy, teraz mogli je­dy­nie cze­kać

 

La­na­ra nie zdą­żył do­koń­czyć zda­nia prze­rwa­ne­go gło­śnym basem Si­mo­na obi­ja­ją­ce­go sie echem od ścian sali. – Ze zdania wynika, że Simon obijał się echem od ścian. ;-)

Proponuję: La­na­ra nie zdą­żył do­koń­czyć zda­nia, prze­rwanego gło­śnym basem Si­mo­na, odbi­ja­ją­cym się echem od ścian sali.

 

Zdaje mi się, że oni znają się na cu­dach da­le­ko le­piej, że mo­że­my sobie wy­obra­zić  – sko­men­to­wa­ła La­na­ra la­ko­nicz­nie… – Zdaje mi się, że oni znają się na cu­dach da­le­ko le­piej, niż mo­że­my sobie wy­obra­zić  – sko­men­to­wa­ł La­na­ra la­ko­nicz­nie

 

W dru­giej sza­fie jed­nak rów­nież nie nie było ostrza. – Dwa grzybki w barszczyku.

 

ale w asce­tycz­nym wnę­trzu cięż­ko było co­kol­wiek ukryć. – …ale w asce­tycz­nym wnę­trzu trudno było co­kol­wiek ukryć.

 

w sche­ma­tach bo­ga­tej mi­mi­ki jej ro­dzju. – Literówka.

 

Nie­co­dzien­ny koc sam się roz­pruł nad klat­ką pier­sio­wą męż­czy­zny… – Literówka.

 

po­pa­trzył jesz­cze na sale. – Literówka.

 

La­na­ra sły­szał nie­wy­raź­ne głosy Irnen i swo­je­go asy­sten­ta, nie mógł jed­nak do­sły­szeć o czym roz­ma­wia­li… – Powtórzenie. Zbędny zaimek.

Może: La­na­ra dochodziły nie­wy­raź­ne głosy Irnen i asy­sten­ta, nie mógł jed­nak do­sły­szeć o czym roz­ma­wia­li

 

La­na­ra wy­buchł na widok ka­ra­bi­nów w swoim bu­dyn­ku.La­na­ra wy­buchnął na widok ka­ra­bi­nów w swoim bu­dyn­ku.

 

No­wi­cju­sze od­wra­ca­li się za sie­bie, byli jed­nak nie­na­wy­kli do walki w po­miesz­cze­niach i obili się o sie­bie karabinami… – Masło maślane. Czy mogli odwracać się przed siebie? Powtórzenie.

 

Do­pa­dał­szy czło­wie­ka… – Literówka.

 

rzu­ci­ła w bok ko­ry­ta­rza jak szma­cia­na lalkę Pro­fe­sor stwier­dził… – Literówka.

 

W ciem­no­ści cięż­ko było do­strzec szcze­gó­ły, ale sły­chać było, że męż­czy­zna pró­bo­wał się pod­nieść. – Powtórzenie.

Może: W ciem­no­ści trudno było do­strzec szcze­gó­ły, ale odgłosy wskazywały, że męż­czy­zna pró­bo­wał się pod­nieść.

 

La­na­ra stwier­dził są­du­jąc nad­sło­wiem przed­miot w ręku wo­jow­ni­ka.…stwier­dził Lanara, sondując nad­sło­wiem przed­miot w ręku wo­jow­ni­ka.

 

Za­kon­nik pa­trzył na ko­bie­tę wryty w zie­mię, pod­czas gdy ona wpa­try­wa­ła się w czar­ny, pro­sty miecz w jego dłoni. – Ktoś może stać jak wryty, ale nie może patrzeć jak wryty. Powtórzenie.

Może: Za­kon­nik, jak wryty stał przed kobietą, pod­czas gdy ona wpa­try­wa­ła się w czar­ny, pro­sty miecz w jego dłoni.

 

La­na­ra spoj­rzał po­wro­tem na ko­ry­tarz.La­na­ra spojrzał ponownie na ko­ry­tarz.

 

go­spo­dza­rza wy­dzia­łu obok niej. – Literówka.

 

prze­rzu­ci­ła miecz do dru­giej dłoni i wy­cią­gę­ła wła­sny pi­sto­let… – Literówka.

 

Męż­czy­zna wciąż trzy­mał miecz przed sobą, nie­mal wa­dząc nim o pro­fe­so­ra. – Raczej: …nie­mal zawadzając nim o pro­fe­so­ra.

 

le­wi­tu­ją­ce nad po­grą­żo­nym  w zimej komie… – Literówka.

 

Uśmiech­nę­ła się do pro­fe­so­ra, potem prze­nio­sła wzrok na jego asy­sten­ta i re­fe­rent­kę, ki­wa­jąc im lekko. – Co im kiwała?

 

Cała trój­ka uno­sła się w górę aby znik­nąć w świe­tle kil­ka­na­ście stóp nad zie­mią. – Masło maślane. Czy mogli unieść się w dół? Literówka.

 

do­wie­dzia­ło się kto we­szedł do pro­sek­to­rium. – literówka.

 

Za­kon­ni­cy dwie­dzie­li się o wi­zy­cie po­śred­nio. – Literówka.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Pani z loży serdecznie dziękuję za całą pracę. Wiszę kratę tequili (bądź innego alkoholu – wedle preferencji ;)

Tekst przeredagowałem, mam nadzieję, że tym razem “na amen”. Swoją drogą zastanawiało mnie zawsze jak to się dzieje, że w cudzych tekstach potrafię z miejsca wyłapać tego typu błędy, podczas gdy pozostaję kompletnie ślepy czytając swoje… :/

 

Państwo teraz wybaczą, oddalę się poszukać tanto i napisać odpowiedni wiersz…

Czy próbujesz dać do zrozumienia, że to będzie Twój ostatni wiersz…?

HappyHippie, nie idź tą drogą!

Zostaw ostre narzędzia, siorbnij tequili, a potem napisz kolejne, porządne opowiadanie. Niech Pani Wena będzie z Tobą. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Fajne :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka