Dzielny rycerz galopował leśnym traktem.
Ściślej rzecz ujmując, w galop bezpośrednio zaangażowany był jego nieustraszony, kary rumak. Rzeczony rycerz zaś, odparzał sobie tyłek w kulbace i klął nudę na czym świat stoi. Już od trzech dni tłukł się wyboistą drogą, pośród bezkresnych ostępów i nic nie zapowiadało rychłej zmiany tego stanu rzeczy. Suchy prowiant, woda i – co najstraszniejsze – gorzałka były na wyczerpaniu. A smoka ni widu, ni słychu.
Sam las, jak to las, ani specjalnie gęsty, ani mroczny, a już z całą pewnością nie baśniowy. Ot, buczyny przechodziły w grądy, grądy ustępowały dąbrowom, te z kolei zmieniały się w olsy. Czasem trafiała się szeroka, trawiasta polanka, gdzie można było rozpalić skromne ognisko i racząc się resztkami suszonej wołowiny oraz ostatnimi łykami okowity, przeklinać w czambuł dzień, w którym zdecydowało się ruszyć po przygodę.
Bo jedynymi zagrożeniami, jakie czyhały na naszego szlachetnego wędrowca, były odparzenia, wszelkiego rodzaju otarcia, biegunka i hemoroidy. Ewentualnie jakaś akcja dywersyjno – sabotażowa, której podjęcie zaczynał rozważać dzielny wierzchowiec wojaka, coraz bardziej rozczarowany pracą w warunkach urągających godności, bądź co bądź, szlachcica. Co do potworów zaś, to należało się liczyć tylko z komarami, wściekłą wiewiórką, niewyspanym borsukiem, tudzież zmutowanym bimbrownikiem.
– Dosyć tego – podjął męską decyzję bohater, gdy smocza kupa, ewidentny i niezaprzeczalny przejaw bestialskiej obecności, okazała się być jeno zwykłym, orydynarnym gniazdem szerszeni.
– Zawracamy do Międzyworów. Jak się pośpieszymy, trafimy akurat na dożynki.
“My” oznaczało zmuszenie wierzcowca do szybszego biegu. Ale rumak nie oponował, podobnie jak jego pan ciesząc się na myśl o czekającej ich wyżerce, wypitce i pochędóżce. I to w atmosferze kulturalno – oświatowej imprezy.
Wnet wyszło na to, iż nawet podróżując prostym i jasno wytyczonym szlakiem, można zgubić drogę. Las skończył się, nagle i bez ostrzeżenia. W jednej chwili szerokolistne klony rzucały zbawczy cień na zroszone potem karki podróżnych, by już w kolejnej ustąpić pola… Polom. Jak okiem sięgnąć, ścierniska jeżyły się złociście na pofalowanym gruncie moreny dennej, słomiane snopki dumnie sięgały w niebo. Należytego, kolorowego kontrastu nadawały zielone plamy wyki, konopii oraz impresjonistyczne chlapnięcia uprawnego łubinu.
Na ten sielankowy obraz pochwalny folwarcznego feudalizmu, jako jedynie słusznego ustroju gospodarczego, spoglądał obszarpany strach na wróble. Workowata twarz kukły wyrażała stoicką rezerwę, właściwą niespełnionym filozofom i doświadczonym menelom.
Poczekajcie trochę – zdawał się mówić – Przyjdzie rewolucyja i wyrówna. Jak nazywał się ten facet, co zeszłej niedzieli trenował na mnie sztychy postawioną na sztorc kosą? Szelma? Srela? Mela?
– Motyla noga – zaklął szpetnie dzielny rycerz – chybaśmy się zgubili.
Niestrudzony wierzchowiec, gdyby mógł, wzruszyłby ramionami. Jego wbudowany system naprowadzania pozwalał mu na bezbłędne poruszanie się między boksem stajni, korytem z wodą, pastwiskiem i zagrodą arabskich klaczy. Cała reszta należała do gościa, który nadwyrężał mu kręgosłup.
Jeździec natomiast, miał problem. Nie chodziło o to, że znalazł się nagle w miejscu, którego nie rozpoznawał, do tego był przyzwyczajony, zwłaszcza po czwartkowych obiadach w królewskim klubie miłośników nauki i kultury. Prawdziwą zagwozdkę stanowił fakt, że trakt się rozwidlał.
Jedna droga prowadziła w lewo.
Druga w prawo.
Dokąd pójść? W którą stronę podążyć? Oto pytanie, co spędzało sen z powiek umysłów zdecydowanie tęższych, niż nasiąknięty testosteronem rozum naszego bohatera. Na szczęście, jeśli chodzi o wysiłek intelektualny i zdolności poznawcze, dzielni książęta od zawsze cieszyli się dziką kartą, przyznawaną im przez Władców Wszechświata. Okazało się bowiem, że na rozstajach, wśród wysokiej trawy i soczystego zielska, pod nieczytelnym drogowskazem siedzi dziad.
Dziad, jak to dziad, stary, brudny, zarośnięty jak zaniedbany żywopłot, ubrany był w rozchełstaną koszulę, dziurawe portki i szubę, będącą absolutnym mistrzostwem patchworku. Bezzębnymi dziąsłami próbował zmemłać złośliwie twardą marchewkę.
– Słuchaj, obmierzły dziadu – przyjaźnie zagaił rycerz. – Jeśliś zaiste nieodłącznym elementem miejscowego folkloru, znasz się również na lokalnej geografii. W którą zatem stronę udać się powinienem?
Dziad łypnął kaprawymi oczyskami, charknął, zamlaskał, pierdnął. Dopiero kilka brzęczących miedziaków nakłoniło go do bardziej artykułowanej wypowiedzi.
– Cny rycerzu – zaczął starczym, rozwibrowanym falsetem – gdy drogą na prawo podążysz, wnet do zamku Schwarzfurzeloch trafisz. Lecz jeśli lewą stronę wybierzesz…
Dziad dramatycznie zawiesił głos.
– To będziesz, stary, pojebany! – Dokończył, zanosząc się kaszlem i opluwając koszulę kawałkami marchewki.
Książę zadumał się, zagryzł długo i pieczołowicie hodowanego wąsa. W Schwarzfurzeloch już byłem – pomyślał. Królewna tam brzydka, jak zad emerytowanej instruktorki prostytucji. I równie cnotliwa. Król natomiast…
Niegdyś sam był błędnym, poszukującym przygód i dobrych dynastycznych koneksji królewiczem. Ale pewnego razu spadł był z gzymsu wieży, w której siedziała piękna, złotowłosa księżniczka, uwięziona z bliżej nieznanych powodów przez wielkiego, złego ogra. W wyniku upadku utracił chwilowo zdolność sprawnego poruszania się, walki, a tym bardziej ucieczki. Skrzętnie wykorzystał to ogr, który, jak się okazało, od rachitycznych, wychudzonych, egzaltowanych dziewcząt wolał wdzięki muskularnych, opalonych, pełnych energii i witalności poszukiwaczy przygód. Po tym wydarzeniu królewicz, a obecnie król, zapałał zimną nienawiścią do jakichkolwiek przejawów awanturniczej działalności. Tak, jak i jej przedstawicieli.
Nie, to nie jest dobry kierunek, zdecydował nasz bohater. Pojadę w lewo. Niebezpieczeństwo jakieś, wedle słów dziada, tam się czai. Zagrożenie. Pojebany będę, jeśli w tę stronę pojadę, Ha, brzmi to, jak zapowiedź nielichej przygody. W ogóle dziad marnuje się na tych rozstajach, jako przewodnik turystyczny pracować winien.
Takie oto myśli przemknęły przez nieskalaną lateralnym rozumowaniem głowę rycerza.
Jak postanowił, tak uczynił. I nie trzeba było nawet łyknąć zbyt wiele kurzu z piaszczystej, wiejskiej drogi, by dziadowska przepowiednia zaczęła się ziszczać. Z całą gwałtownością kasandrycznego fatalizmu.
Oto bowiem nieopodal traktu, w konopiach pod rozłożystą gruszą, wylegiwał się smok. Promienie sierpniowego słońca ogrzewały ohydne, gadzio – ptasie cielsko, podczas gdy siedem rogatych łbów kołysało się rytmicznie na wężowych szyjach, ani chybi w takt jakiejś diabelskiej, nieludzkiej melodii. Z siedmiu paskudnych pysków bestii ulatywały kłęby sinego, dziwnie śmierdzącego dymu.
Dzielny książę zadziałał instynktownie. Włączył się program, zapisany gdzieś głęboko, na aminokwasach pamięci genetycznej. Tej samej, która mówi pszczołom jak przedstawić koleżankom drogę do kwietnej łąki, tudzież każe pająkom tkać sieci o kształcie i wzorze… Pajęczyny właśnie, a nie, na przykład, łowickiej makatki. Bohater zeskoczył więc z osłupiałego ze zdziwienia konia, dobył szerokiego, ciężkiego miecza – pamiątki po dziadku z Cimmerii i w pełnym biegu, niemożliwym, nieprawdopodobnym wręcz cięciem odrąbał smokowi sześć głów.
– No co ty, stary – pysk siódmej głowy wyrażał bezbrzeżne zdumienie – Pojebany jesteś?!