- Opowiadanie: Arvil218 - Prawo By Być Prawdziwym

Prawo By Być Prawdziwym

Dyżurni:

ocha, bohdan, domek

Oceny

Prawo By Być Prawdziwym

 

 

Gwałtowne szarpnięcie jest niemal bolesne, a światło pochodni, dosyć nikłe, jest jak 

uderzenie obuchem. Świat staje się dla niego jeszcze mniej wyraźny niż wcześniej, kiedy widział 

uszami i dotykiem. Tylko rozmazane kształty, dwie ludzkie sylwetki, jakieś pomieszczenie, 

przedmioty poustawiane przy ścianach. Ktoś coś mówi, ale dociera do niego tylko pogłos odbijający 

się między ścianami.

Czuje, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu, zdecydowanie, ale nie brutalnie. Na razie.

Zmusza go, żeby usiadł pod ścianą na czymś wilgotnym, ale zdecydowanie nie na kamieniu –

bardziej miękkim, uginającym się. Ów człowiek potrząsa nim, zniecierpliwiony, ale Joesein nie 

wie, o co mu chodzi. Nadmiar bodźców jest tak bardzo natarczywy, że aż bolesny. Po długiej 

izolacji Joesein znów widzi, słyszy, a dźwięki docierają do niego nachalnie, nietłumione przez grubą 

warstwę płótna. Czuje na twarzy podmuch wywoływany gwałtownymi ruchami mężczyzn.

Dopiero kiedy po raz kolejny natrętna postać powtarza swoje pytanie, Joesein zaczyna 

wreszcie rozumieć, co się z nim dzieje i gdzie się znajduje.

Schwytali go w zamku, może jakiś kwadrans temu, a może kilka godzin. Zarzucili mu 

worek na głowę, związali ręce i poprowadzili go gdzieś, w długą wędrówkę pełną schodów, stopni, 

niezrozumiałych dźwięków i nieustannej ciemności.

Mimo to domyślał się, dokąd go prowadzili. Spodziewał się tego od wczoraj, kiedy 

to wszystko się wydarzyło. Nie mógł zostać w domu, bo to przykułoby uwagę. Nie mógł tak 

po prostu opuścić kilku dni pracy, to byłoby podejrzane, niezawodnie. Nie miał jednak dokąd 

uciekać, ani gdzie się schować. Zrobił zatem wszystko tak samo, jak co dzień. Wystawił mleko dla 

skręćwierków, ubrał się w swój najgrubszy – jedyny – płaszcz i wyszedł na zewnątrz, w mgłę. Był 

koszmarnie naiwny, jeśli spojrzeć na to z właściwej strony. Teraz chciało mu się prawie śmiać z 

własnej głupoty. Bał się, że przyjdą do niego, kiedy będzie w domu, wyważą drzwi, a on nie będzie 

miał szans, by uciec. Nie przed Złotymi. Nie przyszli. „Być może i obroniły mnie Skręćwierki, kto 

wie?”– głupota. Przeszedł spokojnie przez Miasto. „Może i to jest ich zasługą?” Były wszędzie, 

czasem złośliwe i mściwe, a czasem skore do pomocy. Joesein zawdzięczał im naprawdę sporo, i z 

wzajemnością. Liczył na ich poczucie obowiązku. Dlaczego nie miałyby mu pomagać i tym razem?

 „Co będzie, to będzie, jak zawsze, ale skoro jestem tutaj, to znaczy, że odpuścił” – myślał jeszcze 

kilka godzin temu, coraz bardziej spokojny.

Trzeba było uciekać, nie iść do zamku, zrobić cokolwiek. A nie liczyć na szczęście i zasrane 

Skręćwierki, nieszczęsny głupcze.

Najpierw dywany pod stopami, gwar, rozmowy, śmiechy, ktoś go szturcha – wyższy zamek, 

ale tylko przez chwilę. Zatrzymują się na moment, trzask drzwi, znowu schody, drewniane, wąskie i 

strome. Potyka się kilka razy, ale zawsze udaje im się go podtrzymać. Znowu trzask drzwi. Później 

kamienna posadzka, przekleństwa – wszystko milknie, kiedy przechodzą obok nich. Zapachy tak 

silne, że wyczuwalne nawet dla niego. Kuchnia? Nie kryją się z tym, że mają kolejnego. Po co? 

Czemu mieliby go ukrywać? Nawet jeśli kogokolwiek to obejdzie, nikt nie będzie dopytywał o to, co 

się z nim stało.

A potem w dół, ciągle w dół, po wilgotnych, śliskich stopniach. Coraz zimniej, tak, że 

zaczynają przenikać go dreszcze. Powietrze staje się ciężkie, ale nie od zapachów i gorąca, jak 

wyżej. Zatęchłe, stare.

Rozmawiają ze sobą, strażnicy, ale on nie rozróżnia słów. Nie wie nawet, kim są. Złoci 

Najwyższego Lorda? Może jakieś zwykle zbiry ser Osmunda? Bez znaczenia.

Potem po płaskim, ale ciągle pochyłość. Im głębiej, tym większy obejmuje go strach. Czemu 

tak głęboko? Pod zamkiem, pod więzieniem, pod wszystkimi użytkowanymi salami? Kilka razy coś 

zachrzęściło pod stopami rozkruszone jego ciężarem. Korytarze coraz węższe i ciaśniejsze, ale ciągle 

dalej. Nie chce wiedzieć, co znajduje się na końcu drogi.

Cios nie jest silny, ale ostatecznie przywraca go do przytomności.

– Czy mówiłeś komukolwiek o tym, co widziałeś w komnatach lorda Osmunda?

– Nie wiem, o czym mówisz – charczy.

– Wiesz. Powiedziałeś komuś o tym, co widziałeś w komnatach lorda Osmunda?

Wiedział, o co pytają. To wspomnienie ciągle wzbudzało w nim obrzydzenie. Robił to, 

co zawsze – rozpalał ogień w kominkach, zabierał brudne ubrania, jak co dzień, pod nieobecność 

wielkich lordów w wielkich komnatach. Jedną z ostatnich były pokoje lorda Osmunda. Nie sprzątnął 

ich ostatecznie i pewnie nie będzie miał już okazji. Kiedy wszedł, pierwszą osobą, którą zobaczył,

był ser Osmund, odwrócony do niego plecami i całkowicie nagi. Drugą – inny mężczyzna, którego 

tamten brał od tyłu, tak samo, jak robią to psy. Joesein chciał wyjść i zapomnieć o wszystkim. 

Cofnął się o krok, bezgłośnie. Mimo to zauważyli go. Ser Osmund tylko na chwilę odwrócił głowę, 

posłał mu przelotne spojrzenie i zaraz potem wrócił do przerwanego rytuału. Tego jednak było aż 

nadto. Joesein nie spodziewał się, że wyjdzie z zamku żywy.

– Czy powiedziałeś o tym komuś?

Coraz bardziej natarczywie.

– Nie.

Cios ręki okrytej skórzaną rękawicą obala go na ziemię.

– Czy powiedziałeś komukolwiek o tym, co widziałeś?

– Nie, mówię prawdę, przy…

Tym razem kilka ciosów. Joesein czuje na języku metaliczny posmak krwi, ból napływa 

falami z uderzonych miejsc, promieniuje, atakując z niestrudzoną cierpliwością.

– Czy powiedziałeś komukolwiek o tym, co…

– Nie, do jasnej cholery! Nikomu, nigdy, po co!? To przecież samobójstwo! Gdybym chciał 

się zabić, znalazłbym lepszy sposób! Siedziałem cicho, przysięgam na wszystkich bogów! – krzyczy 

tak szybko, że niemal niezrozumiale, chcąc zdążyć przed kolejnymi ciosami. Jego następne słowa, 

coraz bardziej przeraźliwe, zamieniają się we wrzask, kiedy spadają następne ciosy.

– Czy powiedziałeś komukolwiek o tym, co widziałeś?

– Nie! Tak! Czekajcie, powiem wam!

Zmiana strategii zapewni mu chwilę odpoczynku. Wie, że potem będzie tylko gorzej, ale go 

to nie obchodzi.

Wierzchem dłoni ociera spływającą z czoła krew. Wypluwa na posadzkę gęstą ślinę

przemieszaną z krwią i robi , jak gdyby chcąc się upewnić, czy na pewno pozwolą mu mówić. 

Dopiero po chwil kontynuuje:

– Gadałem o tym w karczmie po piwie… – Chwila przerwy. – Później rozpowiedziałem to 

pośród służby… – Jeszcze chwila, aż w końcu zaczynają go popędzać szturchnięciami i obelgami. –

…na koniec biegałem po mieście, zaczepiając każdego i mówiąc mu, że ser Osmund jest…

Słowa zamieniają się w jęk, ale tym razem cisza nie następuje tak szybko. Joesein podnosi 

w końcu głowę, powoli, nie wiedząc, czego się spodziewać. Jego głos nie jest już pełen strachu ani 

złości, tylko absolutnej bezradności.

– Co mam wam powiedzieć? Kiedy mówię, że nie, nie chcecie mi wierzyć… A kiedy 

odpowiadam, że tak, bijecie mnie i chcecie wiedzieć, komu jeszcze… Proszę, uwierzcie mi – mówi 

niemal płaczliwie.

Nie odpowiadają, a Joeseina przejmuje znów strach, nie przed nieznanym, tylko przed tym, 

co się stanie z całą pewnością. Wcześniej bał się śmierci i ciemności. Teraz lękiem napawają go 

jedynie te ostatnie godziny, które mu zostały, pełne bólu, wrzasków i chłodnej beznamiętności 

Złotych.

Nie biją, gdzie popadnie, celują uważnie, żeby go przedwcześnie nie uszkodzić. Raz mroczy 

go na chwilę, kiedy uderza głową o kamienną posadzkę pokrytą lekkim wodnym nalotem. Czekają, 

aż wróci do siebie. A potem pytają dalej.

Przerywają tylko raz, na tak długo, że Joesein zaczyna się niepokoić, co tym razem szykują. 

Dopiero po chwili uświadamia sobie, co się stało. On też to usłyszał.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!

Wysoki, wwiercający się w uszy dźwięk, który wcześniej utonął wśród ciosów, pytań i 

krzyków.

Ciągle trwający, modulowany, ale nieprzypominający odgłosu wydawanego przez jakiegokolwiek człowieka. 

Joesein wie, co to jest. Pamięta wszystkie opowieści o stworach żyjących pod zamkiem. O monstrach, które wynurzają 

się z ciemności raz za razem, rozszarpują twoje ciało wciąż od nowa pazurami, aż się wykrwawisz.

W końcu jesteś zbyt osłabiony, by uciekać. Wtedy zjadają ofiarę. Albo i nie.

– Mówiłem, żeby nie zostawiać tu ostatniego ciała. Szczękowrzaski nie porzucają łatwego 

miejsca żerowania. Skończmy z nim i wracajmy.

Złoci są wyraźnie zaniepokojeni. Odsuwają się od Joeseina, jeden z nich kładzie dłoń na 

rękojeści miecza, drugi sięga po swoją kuszę, naładowaną i gotową do strzału.

Joesein chce, żeby to zrobili. Niech go zostawią tutaj i uciekają w ciemnościach. Chce, żeby 

potwory dopadły ich z wrzaskiem i rozszarpały na kawałki. Pragnie ich śmierci. Chce, by cierpieli, 

tak samo jak on. Może nawet mógłby przeżyć… W ciemnościach, w labiryncie zapomnianych 

korytarzy wszyscy mieliby równe szanse…

– Powiedział wszystko, co wiedział. Nie jest wart naszego życia. Chodźmy! – powtarza jeden 

ze strażników.

Oczy Joeseina zapalają się niezdrowym blaskiem. W ciemnościach wszyscy byliby 

jednakowo martwi. Nie obchodzi go, co z nim będzie dalej. Chce tylko jednego: by teraz to oni 

poczuli strach, ból i bezradność, tak samo jak on. W ciemnościach wszyscy są zgubieni. Niczego 

bardziej nie pragnie, niż ich śmierci i cierpienia, za dowolną cenę. Nawet gdyby on sam miał 

cierpieć i zginąć.

Jeden ze Złotych dostrzega wyraz jego twarzy, trąca drugiego, ale jest już za późno. Może 

gdyby zorientowali się wcześniej, na co się w gruncie rzeczy zamierza… Gdyby.

Joesein zaciska ręce w pięści i skacze do przodu, nie chce jednak walczyć. Przeskakuje 

obok Złotegp stojącego nieco z tyłu, tego zadającego pytania i trzymającego pochodnię. Kiedy 

ten instynktownie sięga po miecz i zasłania twarz łokciem, Joesein wyrywa mu z zaciśniętej dłoni 

jedyne źródło światła i biegnie przed siebie, dzięki samemu zaskoczeniu pozostawiając ich kilka 

metrów za sobą. Wpada w korytarz i skręca w pierwszą lepszą odnogę, ślizgając się na podłodze od 

dawna nie przemierzanych przez nikogo tuneli. Uśmiecha się mściwie, słysząc odgłosy pogoni.

Sądzi, że udałoby mu się dotrzeć na powierzchnię, być może nawet zgubić Złotych. 

Wątpliwe, ale może… Jeśli nie chcieli zaryzykować śmierci w tunelach dla jakiegoś pechowca… 

może dałby radę ujść z życiem, ukryć się gdzieś i przeżyć, przynajmniej przez jakiś czas. Ale Joesein 

nie zamierza nawet próbować. Chce żyć, ale jeszcze bardziej chce śmierci Złotych, nienawidzi ich 

teraz całym sobą. Dlatego biegnie w dół, ku wrzeszczącym potworom, mrocznym sekretom, które 

nie powinny nigdy zostać ukryte, ku sercu ciemności. A oni podążają za nim.

Wie, że stanowi doskonały cel. Nawet lawirując między korytarzami, jest doskonale 

widoczny, jeśli nie on sam, to roztaczana przez pochodnię poświata. Wie, że go doganiają. Nie mają 

wyboru, nie powinni pozwolić mu uciec po tym, co mu zrobili. Przynajmniej dopóki wiedzą, dokąd 

biec. Ale Joesein nie zamierza dawać im żadnej szansy.

Chwyta pochodnię tuż przy samym końcu, poniżej zaznaczonego wilgotnym śladem potu. 

Cofa ramię, mimowolnie zwalniając.

Płonąca żagiew leci długim łukiem przez korytarz, znacząc swój ślad ognistym ogonem 

komety. Płonąca smoła syczy, dławiona przez wodę znajdującą się w zagłębieniu korytarza. 

Przebiegając obok, Joesein dławi butem konające jęzory ognia. Chce mieć pewność.

Drewno ze stukotem odbija się od posadzki, pozostawiając za sobą leciutki poblask, jak 

dogasający węgielek. To jednak zbyt mało, zarówno by dogonić jego, jak i by znaleźć drogę 

powrotną. Śmieje się głośno śmiechem szaleńca, który właśnie zrobił całemu światu okrutny żart

zrozumiały tylko dla niego. Rusza naprzód, badając drogę przed sobą płonącymi z bólu dłońmi. 

Jakaś jego część gdzieś na dnie umysłu wije się, jęcząc i pochlipując, na myśl o tym wszystkim,

co go czeka, jednak takie cierpienie to niewielka cena za zemstę. Joesein przez chwilę jest niemal 

szczęśliwy!

Bo w ciemnościach wszyscy są jednakowo martwi.

Poczucie tryumfu szybko jednak zamienia się w strach. W mroku tak gęstym, że Joesein 

czuje się całkowicie ślepy, może czaić się wszystko, rzeczy dużo gorsze od dwójki Złotych.

Pogłos w korytarzu. Jakiś krzyk, całkowicie zdeformowany. Gdzie? Z przodu czy za nim?

Gdzieś z tyłu słychać krzyki, niektóre przypominają w brzmieniu ludzką mowę. Inne nie.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!

Nie są sami.

Opuszkami palców Joesein wyczuwa chropowatości ściany. Powolne kroki, nie gwałtowne, 

żeby nie potknąć się na pierwszej lepszej nierówności. Mimo że chce się biec.

Pustka pod palcami. Koniec korytarza czy odnoga? Twardy mur przed twarzą. Zwarta ściana, 

w obie strony. Znowu w dół, wzdłuż ściany.

Gwałtowne tupanie, szybkie, z kościanym pogłosem, nieludzkie. Niedalekie.

Powietrze pod stopą. Upada i stacza się po schodach, ze stopnia na stopień. Wyciąga ręce 

przed siebie, chcąc złagodzić upadek. Ból jest tak wielki, że Joesein zapomina na chwilę, gdzie jest i 

co tu robi.

Warstewka zimnej wody pod dłońmi. Płynie. Joesein słyszy szmer. Nie szmer, łomot 

wodospadu. Ktoś dyszy w ciemności za nim, szybkim, niemal bolesnym oddechem, zbyt głośnym. 

Skądś kapie woda, uderza o kamień. Czuje na twarzy rozpryskujące się krople.

Kap. Kap. Łup. Łup. Łup.

Znowu tupot. Blisko. Wycie. Blisko. Ktoś coś mówi, on sam porusza ustami. Echo 

wykrzykuje szyderczo jego słowa, wszechobecne.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Coś wyje gdzieś w korytarzach.

Ryk wodospadu. Krople wody. Łup. Łup. Woda na twarzy, smak krwi w ustach. Zewsząd 

otaczają go ściany, są wszędzie. Zaraz go zmiażdżą, jest tak ciasno. Nie chce dźwięków. Nie chce 

tego słyszeć.

– Proszę… już koniec…. Nie powiedziałem… Proszę, niech to się skończy! – Krzyk 

przechodzi w szloch.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!

Echo. Wodospad. Kroki. Łup. Łup. Tupot. Nie tak daleko.

Ludzkie głosy. Blisko, niemal na schodach.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Tuż za plecami.

Podrywa się do biegu. Przed siebie, nieważne gdzie, byle dalej. Rozchlapuje wodę, coraz 

głębszą.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Za uchem.

Woda sięga mu do kolan, pasa. Ogląda się za siebie. Czy ten stwór ciągle tam jest? Joesein 

musi się cofnąć. Musi zawrócić, ten korytarz jest zalany, a on nie umie…

Ból na plecach jak po uderzeniu pejczem. Szczęki potwora zaciskają się na jego boku, 

ześlizgują się po żebrach. Nie ma czasu, żeby czuć ból. Musi biec dalej. Brnie w wodzie po pierś. 

Porosty czepiają się jego nóg, niemal się przewraca. Do przodu.

Powiew powietrza na twarzy.

Wyprzedziło go, jest gdzieś przed nim, szykując się do skoku. Teraz nie wydaje już żadnych 

odgłosów. Nie jest to wcale lepsze. Teraz może bez ostrzeżenia skoczyć i przegryźć mu gardło.

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Za jego plecami. Trzy ostre sztylety wbijają mu się w bark. 

Kłapnięcie szczęki przy uchu. Coś uderza go, zbijając z nóg. Przez chwilę szpony i zęby są 

wszędzie, nie pozwalają mu się wynurzyć i zaczerpnąć powietrza.

Wyszarpuje się gwałtownym wierzgnięciem. Uderza nogami, płynie pod wodą, choć jego 

płuca gwałtownymi spazmami domagają się tlenu. Boi się podnieść głowę. Woli utonąć, niż znowu 

znaleźć się w szponach Szczękowrzaska. Uderza nogami, koszmarnie powoli poruszając się do 

przodu. Glony szarpią go za nogi i ręce. Pod brzuchem wyczuwa ich oślizgłe macki.

Odbija się od podłogi. Droga do góry jest zaskakująco krótka, ale i tak wydaje mu się 

wiecznością.

Wypuszcza resztki tlenu, kiedy uderza głową o sklepienie. Oczy wychodzą mu na wierzch, 

ból staje się nie do zniesienia. Zapełnić czymś płuca, choćby wodą, inaczej oszaleje. Młóci wodę 

rękami, ale wydaje mu się, że kręci się w kółko. Powoli opada na dół, ku wiecznie spragnionym 

nowego pożywienia wodorostom. On też tego chce, pragnie tylko, żeby cierpienie się skończyło.

Nagle dłoń wychodzi ponad powierzchnię wody! Joesein zmusza się do ostatecznego 

wysiłku. Pierwszy oddech jest bolesny, ale on nigdy nie cieszył się z czegokolwiek bardziej niż z 

tego bólu. Oddycha!

Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Stłumione, odleglejsze. Może zrezygnują z łupu? Albo i nie. 

Mogą tu być za chwilę.

Joesein podrywa się do biegu, wybiega z wody, ale zaraz potem wpada na twardą, kamienną 

ścianę.

Zapada w letarg, stan półsnu-półobecności, zgubiony, bez szans na przeżycie. że to koniec, i 

niemal już się z tym pogodził. Bez jedzenia, bez wody pitnej. Bez znaczenia. Za jakiś czas i tak go 

dopadną Szczękowrzaski. Sam, poraniony, bez broni. W ciemności, gdzie – według nieuczciwych 

zasad – tylko on jest ślepy, zagubiony.

Mimo to wstaje. Idzie dalej, bez celu, w niewiadomym sobie kierunku. Dopiero po chwili to 

sobie uświadamia. Skoro woda w korytarzu skończyła się nagle i nie płynęła, wyjaśnienie jest tylko 

jedno.

Znów idzie do góry.

Joesein nie czuje jednak przypływu euforii. Być może jest po prostu zbyt zmęczony i obolały, 

a może podświadomie wie, że to ostatecznie nic nie znaczy. Ciągle jest sam, mając za jedynego 

przewodnika swój słuch i dotyk.

Dopiero teraz naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo wszystko go boli. Przy każdym 

kroku czuje krew zasychającą na jego plecach i na nowo otwierające się rany. Pamięta ciągle ciosy

zadane przez Złotych. Długotrwała ucieczka wyssała z niego resztkę sił.

Jeszcze jeden krok do przodu… jeszcze tylko jeden, a potem odpocznę… Jeszcze ostatni, ale 

zaraz odpocznę. Już tylko dla zasady…

Mimo to stawia kolejne kroki. Cokolwiek powiedział wcześniej i cokolwiek nim kierowało, 

Joesein zdaje sobie nagle sprawę z tego, że wcale nie chce umierać. Złoci są mu teraz całkowicie 

obojętni, nawet ser Osmund. Chce tylko wyjść na światło dzienne.

Posuwa się powoli, krok za krokiem, nie odrywając stóp od ziemi, co chwila spodziewając 

się uderzenia. Z początku potyka się o własne nogi, ale później udaje mu się już po prostu iść, prawie 

jak po ścieżce.

Bolą go opuszki palców pozdzierane do krwi. Ciągłe chropowatości i zadziory działają jak 

tarka. Mimo to wyczuwa zmiany pod palcami. Ściany stają się coraz bardziej suche, mniej oślizgłe. 

Rozwidlenia trafiają się coraz rzadziej, a może po prostu ich nie dostrzega.

Zmiana materii pod palcami jest dla niego jak błysk, tak kolosalna i kontrastująca ze ścianą,

że Joesein zatrzymuje się w miejscu. Delikatnie, ledwo muskając kamień palcami, odnajduje 

krawędzie narośli.

Jest to płaskorzeźba, a może coś innego. Nie większe niż dwadzieścia cali, gładkie, ślizgają 

się po tym palce. Płaszczyzna poryta krawędziami. Z innego rodzaju kamienia, nie tak zimnego i 

jakby… bardziej miękkiego. Trudno mu samemu to określić. Jak gdyby czerwona plama na czarnym 

tle.

Joesein rusza dalej, pozostawiając za sobą znalezisko. Nie jest ważne – wcześniej mieszkali 

tutaj ludzie. Gówno mi to teraz pomaga, myśli ze znużeniem. Dopóki nie natrafia na drugie, takie 

samo. Kiedy przykłada obie dłonie, ignorując ból poparzeń, i idzie wzdłuż ściany, odkrywa, że 

płaskorzeźby są rozmieszczone regularnie, według jakiegoś porządku. Stanowią swojego rodzaju 

szlak, którym chcąc nie chcąc musi podążać.

W ciemności zaczynają się omamy wywołane zmęczeniem i strachem. Joesein widzi kontury 

postaci przemykające gdzieś przed nim. Niebędące niczym więcej niż cieniem cienia, jaśniejszymi 

odbiciami, jak gdyby odciśniętymi w mroku. Trudno je określić. Raz przypominają mu mężczyznę z 

mieczem w dłoni, a innym razem dziecko podbiegające tak blisko, że niemal widzi jego twarz. Kiedy 

próbuje je złapać, jego dłonie przenikają tylko pustkę. Otaczają go, pojawiając się na skraju pola 

widzenia. Zaraz potem znikają, zanim udaje mu się zogniskować wzrok. Nie boi się ich. Są… ciepłe, 

kasztanowe, przynajmniej tak je odbiera. Dobrze jest nazywać odczucia kolorami, kiedy wszystko 

jest jednakowo ciemne.

Kolejna zjawa zatrzymuje się przed nim. Joesein widzi ją, tym razem kobietę. Porusza 

ustami, choć Joesein niczego nie słyszy. Uśmiecha się głupio, nie wiedząc, jak zareagować.

Pochyla się ku niemu, ale jej twarz zmienia wyraz. Nie jest już piękna, staje się przerażająca, 

potworna, choć Joesein nie wie, na czym polega zmiana. Odskakuje, ale jej rozczapierzone ręce 

znikają tuż przed jego twarzą.

Znów wraca strach, zastąpiony wcześniej przez spokój. Krążą wokół, białe, śnieżne. Joesein 

drży, nie tylko ze strachu. Widzi różne rzeczy, przerażające go mimo swojej cykliczności. Złoci, 

on sam skuty łańcuchami, wynędzniały do granic możliwości, twarz – przerażająca, pozbawiona 

wszelkich ludzkich aspektów. Zna ją, choć nie wie skąd. Wolał być ślepy.

Zaczyna biec, trzymając się muru, mijając kolejne znaki. Nie jest w stanie zostawić ich z 

tyłu. Są wokół niego, nie dotykają go, ale są w zasięgu ręki. Wirują, sprawiając, że traci poczucie 

własnego jestestwa. Joesein gubi się gdzieś między własnymi wizjami. Jego ciało biegnie, 

przebijając się przez mleczną, białą mgłę, która wyciąga za nim swoje macki, ciągnąc do tyłu.

Wszystko kończy się tak nagle i szybko, że niemal boleśnie. Uderzenie. Drewniane, 

przepróchniałe drzwi ustępują pod jego ciężarem, zapadają się do środka, mimo że po prostu w

nie wbiegł. Spada ze schodów, a mętne światło oślepia go jeszcze bardzie niż ciemność. Zatęchłe 

powietrze ustępuje miejsca rześkości, wrażeniu chłodu.

Joesein myśli, że znalazł się na zewnątrz, jednak po chwili orientuje się, że trafił do sali - 

potężnej i tak wysokiej, że nie widzi wyraźnie sklepienia. Sala nie jest pusta i zapomniana. Wręcz 

przeciwnie – potężna przestrzeń podzielona kolumnami została niemal całkowicie zapełniona

najróżniejszymi przedmiotami. Obok Joeseina znajdują się worki z białym piaskiem, gdzieś dalej 

stoją skrzynie pełne zbroi, ciemnych i pokrytych znajomymi emblematami, dalej widzi dziesiątki 

hełmów z byczymi rogami i osłonami na twarz w nienaturalnych, upiornych kształtach. Kilkanaście 

metrów dalej stoi potężna maszyna, ni to dźwig, ni rampa. Wysoko, prawie dwadzieścia stóp ponad 

nim kończy się ramię, a z niego zwisa wielki, płócienny wzór, lekko fosforyzujący, pokryty jakimś 

proszkiem, a może to tylko złudzenie…?

Joesein przez chwilę czuje się jak za kulisami jakiegoś mrocznego, monstrualnego, 

porzuconego teatru. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że nie myli się tak bardzo. Jest za 

kulisami teatru. Gdzieś tam są nawet płaszcze i broń Złotych, wcale nie tak bardzo reprezentacyjne 

jak w rzeczywistości, stoją tu potężne mechanizmy przypominające z daleka gigantyczne węże i 

olbrzymy.

Cofa się o kilka kroków uderzony świadomością tego, co właśnie widzi. Wszystko wskakuje 

nagle na swoje miejsce. Spalone wioski, potwory, demony pojawiające się codziennie po zmierzchu 

i dopadające każdego poza miastem. Jak gdyby ktoś… przygotował przedstawienie dla nich 

wszystkich.

– Po co, do jasnej cholery? – mruczy pod nosem. – To nie ma sensu.

– Nie?

Głos dobiega spod jednego z filarów, a jego właściciel jest ukryty w cieniu. Dopiero po 

chwili Joesein orientuje się, że postać, którą wziął za grę barw i przypadkowych przedmiotów, jest 

żyjącym człowiekiem.

Cały spręża się w sobie i skacze do najbliższego pudła wyładowanego bronią. Wyszarpuje 

miecz, niedługi, ale wystarczający, by odbić ciosy większej broni. Jak dotąd wszystko, co spotkał 

pod ziemią, starało się go zabić. Nie ufa niczemu, nawet jeśli wygląda to jak człowiek.

– Kim jesteś? – woła w głąb ciemności, starając się wypatrzeć właściciela głosu.

Tym razem jest przygotowany. Nie da się zastraszyć, zaskoczyć. Uderzy pierwszy.

– Zgadnij.

Wyłania się z ciemności, bliżej niż Joesein mógł podejrzewać. W dłoni trzyma obnażony 

miecz. Długi i cienki tak bardzo, że wydaje się wręcz kruchy.

Kolejny potwór z labiryntu, upiór, myśli Joesein. Umknąłem już tylu – temu też nie dam się 

pokonać. Zaciska dłoń na rękojeści i postępuje chwiejnym krokiem naprzód. Jest już tak bardzo 

zmęczony…

Postać staje przed nim, jednak nie uderza. Joesein nie widzi twarzy, wie jednak, że jest 

obserwowany przez kogoś starszego i potężniejszego od siebie. Postać trzyma miecz opuszczony 

na dół, oparty o posadzkę. Nie zdążyłaby go użyć. Joesein zaciska palce na rękojeści swojej nowej 

broni.

– Joesein Tatteryl. Dawno nikt tutaj nie przyszedł. Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś ominął to 

miejsce.

– Skąd wiesz, jak się nazywam?

– Niedobre pytanie. Na twoim miejscu chciałbym wiedzieć, skąd wiem, że zaraz pchniesz –

mówi w tym samym momencie, w którym Joesein prostuje ramię

Uderza, a obcy odsuwa się w ostatniej chwili, tak że ostrze Joeseina mija go o cal. Joesein 

traci równowagę pociągnięty siłą ciosu, jednak jego przeciwnik nie wykorzystuje okazji do 

zakończenia walki. Po prostu patrzy.

– Najlepsi szermierze to ci nieobliczalni, o oczach niemówiących, co za chwilę zrobią. 

Zabójczy, bo nigdy nie zdołasz przewidzieć ich ciosu. Ty w swojej desperacji mógłbyś być tak samo 

groźny…

Wydaje się być całkowicie spokojny, wyzuty ze wszelkich uczuć. 

Odtrąca go ręką, nie unosząc nawet miecza. Odsuwa się przed kolejnym ciosem.

– Ja jestem niepokonany, bo wiem co ty zrobisz – mówi tym samym spokojnym, 

monotonnym głosem, odbijając kolejne ciosy Joeseina.

– Kim jesteś? – pyta ponownie Joesein, opuszczając broń.

Boi się, już nie kolejnego wyzwania, tylko walki z góry skazanej na porażkę. Nie tyle 

śmierci, co końca wszystkiego po całym wysiłku, na który się zdobył.

– Nie domyślasz się nawet, co to za miejsce. Powiem ci, zanim zginiesz. Jestem imaginacją. 

Twoją.

– Nie…

– Wiem, słyszę. Wyjaśnię ci, bo okazja do rozmowy trafia mi się raz na… długi czas. Jak 

tutaj dotarłeś? I od kiedy są tutaj Złoci ze swoim panem?

– Zaprowa…

– Tak, tak. Wybacz, nie będę ci przerywał. Mów do końca.

– Doszedłem po symbolach na ścianie. Od kilku lat, może dziesięciu.

– Nie miałeś światła… Jak na ironię, dopiero kierując się dotykiem, znalazłeś drogę… Mów. 

Sam sobie odpowiesz na wszystkie pytania.

– Jak? Nie wiem, co…

– Niech będzie. Zaczęło się porwaniami, znikały całe wioski, a całe połacie ziemi stawały 

się jałowe i nie rodziły plonów. Pojawiły się nocne demony spod znaku białej, sześcioramiennej 

gwiazdy. Nigdzie nie było bezpiecznie, a nawet w mieście codziennie znikali ludzie. Czy tak?

– A potem pojawili się Złoci i odbudowali Miasto, ostatni przyczółek. Ale jaki to ma związek 

z tobą, tym wszystkim tutaj? Co to ma z tym wspólnego?

– Wszystko. Wiarę. Osaczyli was ludzie. Ludzie was zabijali i straszyli. Ale wy widzieliście 

demony, nocne mary i upiory. Zaczynasz pojmować? Wasz strach ich umocnił, ale przede wszystkim 

zrobiła to wasza wiara.

– To wszystko nieprawda? Gra?

Kręci głową, jak gdyby przygnębiony.

– Gra? Nie. Szczękowrzaski nie są grą. Demony nie są grą. Ja też, już nie, ani Skręćwierki . 

Wasza wiara utrzymuje nas przy życiu, nadaje kształt. Widzisz to wszystko? Sami jesteście 

stwórcami swojego nieszczęścia.

– Ale jeśli… Skoro to wszystko istnieje, to jak możemy w to nie wierzyć?

– Może możecie. Może nie. Jesteśmy, bo nam na to pozwalacie, płaczemy, zabijamy, 

istniejemy, ponieważ w nas wierzycie. Złoci rządzą miastem i bronią was przed Potworami Nocy, 

jednocześnie wyniszczając was równie skutecznie, jak zrobiłyby to demony. Ale w gruncie rzeczy to 

wy bronicie się przed samymi sobą – i sami siebie niszczycie.

– Czemu mi o tym mówisz? Żeby mieć rozrywkę, zanim zginę? – mówi ze złością Joesein.

Uderza, ale tym razem już nie tak panicznie, bez przekonania. Ostrze ześlizguje się po 

klindze tamtego.

– Tak… i nie. Może dlatego, że się boję? Skręćwierki, wasze dobre duszki, które pokazały 

ci płaskorzeźby, albo wasze demony, będą istniały. Ale ja? Nikt już nie pamięta o Niepokonanym 

Szermierzu, nikt w niego nie wierzy. Jestem strażnikiem, ale znikam. Niebawem całkowicie się 

rozpłynę albo ktoś mnie zabije, kiedy nie zobaczę jego ciosu wcześniej. Taki nasz los, waszych 

wyobrażeń.

Zapada cisza, a Joesein nie wie, co ma powiedzieć czy zrobić. Odkłada na bok krótki miecz, 

nagle ciężki i nieporęczny.

– Idź – mówi nagle Szermierz zmienionym głosem.

– Co?

Wzdycha, ale powtarza, ochrypłym głosem wydobywającym się z niewidocznych ust. Nawet 

teraz Joesein nie wie, jak wygląda tamten, nie widzi go, mimo że stoją twarzą w twarz. Jego wzrok 

prześlizguje się po miejscu, w którym powinny znajdować się usta, oczy, nos, jakby nie był w stanie 

zarejestrować fragmentu świata.

– Pokażę ci drogę do wyjścia. Zaniosę cię tam, jeśli będę musiał. Żyj ze swoją wiedzą i zrób 

z nią, co uważasz za stosowne. Zakończysz zniewolenie Miasta? Unicestwisz nas, tych dobrych i 

tych złych, czy pozwolisz nam istnieć?

Chwyta Joeseina za przegub, podtrzymuje drugim ramieniem i powoli prowadzi w głąb 

komnaty, między setkami kostiumów i makiet, teraz już będących rzeczywistością. Joesein czuje, jak 

powoli zamykają mu się oczy. Nie ma już siły, nawet prowadzony przez Szermierza.

– Zastanów się, co z nami zrobisz, Joeseinie Tatteryl. Pozwolisz nam żyć? Czy odbierzesz je 

nam? Prawo, by być prawdziwym? – szepcze mu do ucha Szermierz.

Są to ostatnie słowa, które zapamiętuje.

***

Joesein zakłada swój najcieplejszy – jedyny – płaszcz i rozgląda się po swojej skromnej 

izdebce, zastanawiając się, czy nie powinien wziąć czegoś jeszcze.

Rany zadane mu kilka dni temu nie były głębokie i goiły się szybko. Ataki Szczękowrzasków 

opierały się na liczbie, nie na sile pojedynczego ciosu. Pewnie do końca życia zostaną mu długie 

blizny, jednak zranienia nie były głębsze niż na jedną czwartą cala. Nie ropiały i zabliźniały się 

dobrze. Joesein sądził że za nie więcej niż dwa tygodnie wróci do pełni sił.

Był bezpieczny – nikt nie szukał ofiar Labiryntu. Nie pracował już na zamku, a obecne, nowe 

zajęcie wystarczało, by się utrzymać, przynajmniej na razie. Mimo to Joesein wiedział, że będzie 

musiał ułożyć sobie wszystko od nowa. Co jednak mógł stracić, skoro w poprzednim życiu nie miał 

niczego?

Wszystko wróciłoby do normy – w Mieście bardzo szybko wszystko zamieniało się w rutynę. 

Jednak po raz pierwszy od dziesięciu lat Joesein czuł się… Nie potrafił tego określić, jednak to nie 

była rutyna.

Mleko dla Skręćwierków, przypomina sobie. Napełnia miskę do pełna, chociaż sobie samemu 

nie nalałby takiej porcji. Ostrożnie, trzymając ją w obu dłoniach, nie chcąc uronić ani kropli, 

podchodzi do drzwi, by wystawić ją za próg. Dopiero wtedy uświadamia sobie, co robi.

– Nasza wiara, to, co robimy, i to, jak myślimy – szepcze, cofając się o kilka kroków.

Wzdycha cicho i opuszcza głowę. Zatrzymuje się połowie drogi między stołem a drzwiami

i stoi tak długo, pogrążony w myślach. W końcu na ułamek sekundy kąciki jego ust unoszą się do 

góry.

Wypuszcza z siebie powietrze i zdecydowanym krokiem podchodzi do drzwi. Otwiera je 

jedną ręką, ustawia na zewnątrz drewnianą miskę pełną mleka i zamyka je dokładnie. Waha się 

jeszcze ułamek sekundy, po czym odwraca się plecami od swojej chylącej się ku ziemi lepianki. 

Oddala się żwawym krokiem, opatulony szczelnie płaszczem, chcąc uchronić się przed zimnem 

wciskającym się pod każdy łach. Znika szybko w mlecznobiałej mgle unoszącej się nad Miastem.

Koniec

Komentarze

Zastanawiałam się, dlaczego opowiadanie nie ma żadnego komentarza, ale tych poszatkowanych wersów nie da się czytać.

Inna sprawa, że ktoś mógłby o tym napisać…

Babska logika rządzi!

 Ano nie da się, a ponieważ Autor nie zagląda tu od grudnia 2015 roku, więc chyba już tak zostanie. :(

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Nowa Fantastyka