
Gwałtowne szarpnięcie jest niemal bolesne, a światło pochodni, dosyć nikłe, jest jak
uderzenie obuchem. Świat staje się dla niego jeszcze mniej wyraźny niż wcześniej, kiedy widział
uszami i dotykiem. Tylko rozmazane kształty, dwie ludzkie sylwetki, jakieś pomieszczenie,
przedmioty poustawiane przy ścianach. Ktoś coś mówi, ale dociera do niego tylko pogłos odbijający
się między ścianami.
Czuje, że ktoś kładzie mu rękę na ramieniu, zdecydowanie, ale nie brutalnie. Na razie.
Zmusza go, żeby usiadł pod ścianą na czymś wilgotnym, ale zdecydowanie nie na kamieniu –
bardziej miękkim, uginającym się. Ów człowiek potrząsa nim, zniecierpliwiony, ale Joesein nie
wie, o co mu chodzi. Nadmiar bodźców jest tak bardzo natarczywy, że aż bolesny. Po długiej
izolacji Joesein znów widzi, słyszy, a dźwięki docierają do niego nachalnie, nietłumione przez grubą
warstwę płótna. Czuje na twarzy podmuch wywoływany gwałtownymi ruchami mężczyzn.
Dopiero kiedy po raz kolejny natrętna postać powtarza swoje pytanie, Joesein zaczyna
wreszcie rozumieć, co się z nim dzieje i gdzie się znajduje.
Schwytali go w zamku, może jakiś kwadrans temu, a może kilka godzin. Zarzucili mu
worek na głowę, związali ręce i poprowadzili go gdzieś, w długą wędrówkę pełną schodów, stopni,
niezrozumiałych dźwięków i nieustannej ciemności.
Mimo to domyślał się, dokąd go prowadzili. Spodziewał się tego od wczoraj, kiedy
to wszystko się wydarzyło. Nie mógł zostać w domu, bo to przykułoby uwagę. Nie mógł tak
po prostu opuścić kilku dni pracy, to byłoby podejrzane, niezawodnie. Nie miał jednak dokąd
uciekać, ani gdzie się schować. Zrobił zatem wszystko tak samo, jak co dzień. Wystawił mleko dla
skręćwierków, ubrał się w swój najgrubszy – jedyny – płaszcz i wyszedł na zewnątrz, w mgłę. Był
koszmarnie naiwny, jeśli spojrzeć na to z właściwej strony. Teraz chciało mu się prawie śmiać z
własnej głupoty. Bał się, że przyjdą do niego, kiedy będzie w domu, wyważą drzwi, a on nie będzie
miał szans, by uciec. Nie przed Złotymi. Nie przyszli. „Być może i obroniły mnie Skręćwierki, kto
wie?”– głupota. Przeszedł spokojnie przez Miasto. „Może i to jest ich zasługą?” Były wszędzie,
czasem złośliwe i mściwe, a czasem skore do pomocy. Joesein zawdzięczał im naprawdę sporo, i z
wzajemnością. Liczył na ich poczucie obowiązku. Dlaczego nie miałyby mu pomagać i tym razem?
„Co będzie, to będzie, jak zawsze, ale skoro jestem tutaj, to znaczy, że odpuścił” – myślał jeszcze
kilka godzin temu, coraz bardziej spokojny.
Trzeba było uciekać, nie iść do zamku, zrobić cokolwiek. A nie liczyć na szczęście i zasrane
Skręćwierki, nieszczęsny głupcze.
Najpierw dywany pod stopami, gwar, rozmowy, śmiechy, ktoś go szturcha – wyższy zamek,
ale tylko przez chwilę. Zatrzymują się na moment, trzask drzwi, znowu schody, drewniane, wąskie i
strome. Potyka się kilka razy, ale zawsze udaje im się go podtrzymać. Znowu trzask drzwi. Później
kamienna posadzka, przekleństwa – wszystko milknie, kiedy przechodzą obok nich. Zapachy tak
silne, że wyczuwalne nawet dla niego. Kuchnia? Nie kryją się z tym, że mają kolejnego. Po co?
Czemu mieliby go ukrywać? Nawet jeśli kogokolwiek to obejdzie, nikt nie będzie dopytywał o to, co
się z nim stało.
A potem w dół, ciągle w dół, po wilgotnych, śliskich stopniach. Coraz zimniej, tak, że
zaczynają przenikać go dreszcze. Powietrze staje się ciężkie, ale nie od zapachów i gorąca, jak
wyżej. Zatęchłe, stare.
Rozmawiają ze sobą, strażnicy, ale on nie rozróżnia słów. Nie wie nawet, kim są. Złoci
Najwyższego Lorda? Może jakieś zwykle zbiry ser Osmunda? Bez znaczenia.
Potem po płaskim, ale ciągle pochyłość. Im głębiej, tym większy obejmuje go strach. Czemu
tak głęboko? Pod zamkiem, pod więzieniem, pod wszystkimi użytkowanymi salami? Kilka razy coś
zachrzęściło pod stopami rozkruszone jego ciężarem. Korytarze coraz węższe i ciaśniejsze, ale ciągle
dalej. Nie chce wiedzieć, co znajduje się na końcu drogi.
Cios nie jest silny, ale ostatecznie przywraca go do przytomności.
– Czy mówiłeś komukolwiek o tym, co widziałeś w komnatach lorda Osmunda?
– Nie wiem, o czym mówisz – charczy.
– Wiesz. Powiedziałeś komuś o tym, co widziałeś w komnatach lorda Osmunda?
Wiedział, o co pytają. To wspomnienie ciągle wzbudzało w nim obrzydzenie. Robił to,
co zawsze – rozpalał ogień w kominkach, zabierał brudne ubrania, jak co dzień, pod nieobecność
wielkich lordów w wielkich komnatach. Jedną z ostatnich były pokoje lorda Osmunda. Nie sprzątnął
ich ostatecznie i pewnie nie będzie miał już okazji. Kiedy wszedł, pierwszą osobą, którą zobaczył,
był ser Osmund, odwrócony do niego plecami i całkowicie nagi. Drugą – inny mężczyzna, którego
tamten brał od tyłu, tak samo, jak robią to psy. Joesein chciał wyjść i zapomnieć o wszystkim.
Cofnął się o krok, bezgłośnie. Mimo to zauważyli go. Ser Osmund tylko na chwilę odwrócił głowę,
posłał mu przelotne spojrzenie i zaraz potem wrócił do przerwanego rytuału. Tego jednak było aż
nadto. Joesein nie spodziewał się, że wyjdzie z zamku żywy.
– Czy powiedziałeś o tym komuś?
Coraz bardziej natarczywie.
– Nie.
Cios ręki okrytej skórzaną rękawicą obala go na ziemię.
– Czy powiedziałeś komukolwiek o tym, co widziałeś?
– Nie, mówię prawdę, przy…
Tym razem kilka ciosów. Joesein czuje na języku metaliczny posmak krwi, ból napływa
falami z uderzonych miejsc, promieniuje, atakując z niestrudzoną cierpliwością.
– Czy powiedziałeś komukolwiek o tym, co…
– Nie, do jasnej cholery! Nikomu, nigdy, po co!? To przecież samobójstwo! Gdybym chciał
się zabić, znalazłbym lepszy sposób! Siedziałem cicho, przysięgam na wszystkich bogów! – krzyczy
tak szybko, że niemal niezrozumiale, chcąc zdążyć przed kolejnymi ciosami. Jego następne słowa,
coraz bardziej przeraźliwe, zamieniają się we wrzask, kiedy spadają następne ciosy.
– Czy powiedziałeś komukolwiek o tym, co widziałeś?
– Nie! Tak! Czekajcie, powiem wam!
Zmiana strategii zapewni mu chwilę odpoczynku. Wie, że potem będzie tylko gorzej, ale go
to nie obchodzi.
Wierzchem dłoni ociera spływającą z czoła krew. Wypluwa na posadzkę gęstą ślinę
przemieszaną z krwią i robi , jak gdyby chcąc się upewnić, czy na pewno pozwolą mu mówić.
Dopiero po chwil kontynuuje:
– Gadałem o tym w karczmie po piwie… – Chwila przerwy. – Później rozpowiedziałem to
pośród służby… – Jeszcze chwila, aż w końcu zaczynają go popędzać szturchnięciami i obelgami. –
…na koniec biegałem po mieście, zaczepiając każdego i mówiąc mu, że ser Osmund jest…
Słowa zamieniają się w jęk, ale tym razem cisza nie następuje tak szybko. Joesein podnosi
w końcu głowę, powoli, nie wiedząc, czego się spodziewać. Jego głos nie jest już pełen strachu ani
złości, tylko absolutnej bezradności.
– Co mam wam powiedzieć? Kiedy mówię, że nie, nie chcecie mi wierzyć… A kiedy
odpowiadam, że tak, bijecie mnie i chcecie wiedzieć, komu jeszcze… Proszę, uwierzcie mi – mówi
niemal płaczliwie.
Nie odpowiadają, a Joeseina przejmuje znów strach, nie przed nieznanym, tylko przed tym,
co się stanie z całą pewnością. Wcześniej bał się śmierci i ciemności. Teraz lękiem napawają go
jedynie te ostatnie godziny, które mu zostały, pełne bólu, wrzasków i chłodnej beznamiętności
Złotych.
Nie biją, gdzie popadnie, celują uważnie, żeby go przedwcześnie nie uszkodzić. Raz mroczy
go na chwilę, kiedy uderza głową o kamienną posadzkę pokrytą lekkim wodnym nalotem. Czekają,
aż wróci do siebie. A potem pytają dalej.
Przerywają tylko raz, na tak długo, że Joesein zaczyna się niepokoić, co tym razem szykują.
Dopiero po chwili uświadamia sobie, co się stało. On też to usłyszał.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!
Wysoki, wwiercający się w uszy dźwięk, który wcześniej utonął wśród ciosów, pytań i
krzyków.
Ciągle trwający, modulowany, ale nieprzypominający odgłosu wydawanego przez jakiegokolwiek człowieka.
Joesein wie, co to jest. Pamięta wszystkie opowieści o stworach żyjących pod zamkiem. O monstrach, które wynurzają
się z ciemności raz za razem, rozszarpują twoje ciało wciąż od nowa pazurami, aż się wykrwawisz.
W końcu jesteś zbyt osłabiony, by uciekać. Wtedy zjadają ofiarę. Albo i nie.
– Mówiłem, żeby nie zostawiać tu ostatniego ciała. Szczękowrzaski nie porzucają łatwego
miejsca żerowania. Skończmy z nim i wracajmy.
Złoci są wyraźnie zaniepokojeni. Odsuwają się od Joeseina, jeden z nich kładzie dłoń na
rękojeści miecza, drugi sięga po swoją kuszę, naładowaną i gotową do strzału.
Joesein chce, żeby to zrobili. Niech go zostawią tutaj i uciekają w ciemnościach. Chce, żeby
potwory dopadły ich z wrzaskiem i rozszarpały na kawałki. Pragnie ich śmierci. Chce, by cierpieli,
tak samo jak on. Może nawet mógłby przeżyć… W ciemnościach, w labiryncie zapomnianych
korytarzy wszyscy mieliby równe szanse…
– Powiedział wszystko, co wiedział. Nie jest wart naszego życia. Chodźmy! – powtarza jeden
ze strażników.
Oczy Joeseina zapalają się niezdrowym blaskiem. W ciemnościach wszyscy byliby
jednakowo martwi. Nie obchodzi go, co z nim będzie dalej. Chce tylko jednego: by teraz to oni
poczuli strach, ból i bezradność, tak samo jak on. W ciemnościach wszyscy są zgubieni. Niczego
bardziej nie pragnie, niż ich śmierci i cierpienia, za dowolną cenę. Nawet gdyby on sam miał
cierpieć i zginąć.
Jeden ze Złotych dostrzega wyraz jego twarzy, trąca drugiego, ale jest już za późno. Może
gdyby zorientowali się wcześniej, na co się w gruncie rzeczy zamierza… Gdyby.
Joesein zaciska ręce w pięści i skacze do przodu, nie chce jednak walczyć. Przeskakuje
obok Złotegp stojącego nieco z tyłu, tego zadającego pytania i trzymającego pochodnię. Kiedy
ten instynktownie sięga po miecz i zasłania twarz łokciem, Joesein wyrywa mu z zaciśniętej dłoni
jedyne źródło światła i biegnie przed siebie, dzięki samemu zaskoczeniu pozostawiając ich kilka
metrów za sobą. Wpada w korytarz i skręca w pierwszą lepszą odnogę, ślizgając się na podłodze od
dawna nie przemierzanych przez nikogo tuneli. Uśmiecha się mściwie, słysząc odgłosy pogoni.
Sądzi, że udałoby mu się dotrzeć na powierzchnię, być może nawet zgubić Złotych.
Wątpliwe, ale może… Jeśli nie chcieli zaryzykować śmierci w tunelach dla jakiegoś pechowca…
może dałby radę ujść z życiem, ukryć się gdzieś i przeżyć, przynajmniej przez jakiś czas. Ale Joesein
nie zamierza nawet próbować. Chce żyć, ale jeszcze bardziej chce śmierci Złotych, nienawidzi ich
teraz całym sobą. Dlatego biegnie w dół, ku wrzeszczącym potworom, mrocznym sekretom, które
nie powinny nigdy zostać ukryte, ku sercu ciemności. A oni podążają za nim.
Wie, że stanowi doskonały cel. Nawet lawirując między korytarzami, jest doskonale
widoczny, jeśli nie on sam, to roztaczana przez pochodnię poświata. Wie, że go doganiają. Nie mają
wyboru, nie powinni pozwolić mu uciec po tym, co mu zrobili. Przynajmniej dopóki wiedzą, dokąd
biec. Ale Joesein nie zamierza dawać im żadnej szansy.
Chwyta pochodnię tuż przy samym końcu, poniżej zaznaczonego wilgotnym śladem potu.
Cofa ramię, mimowolnie zwalniając.
Płonąca żagiew leci długim łukiem przez korytarz, znacząc swój ślad ognistym ogonem
komety. Płonąca smoła syczy, dławiona przez wodę znajdującą się w zagłębieniu korytarza.
Przebiegając obok, Joesein dławi butem konające jęzory ognia. Chce mieć pewność.
Drewno ze stukotem odbija się od posadzki, pozostawiając za sobą leciutki poblask, jak
dogasający węgielek. To jednak zbyt mało, zarówno by dogonić jego, jak i by znaleźć drogę
powrotną. Śmieje się głośno śmiechem szaleńca, który właśnie zrobił całemu światu okrutny żart
zrozumiały tylko dla niego. Rusza naprzód, badając drogę przed sobą płonącymi z bólu dłońmi.
Jakaś jego część gdzieś na dnie umysłu wije się, jęcząc i pochlipując, na myśl o tym wszystkim,
co go czeka, jednak takie cierpienie to niewielka cena za zemstę. Joesein przez chwilę jest niemal
szczęśliwy!
Bo w ciemnościach wszyscy są jednakowo martwi.
Poczucie tryumfu szybko jednak zamienia się w strach. W mroku tak gęstym, że Joesein
czuje się całkowicie ślepy, może czaić się wszystko, rzeczy dużo gorsze od dwójki Złotych.
Pogłos w korytarzu. Jakiś krzyk, całkowicie zdeformowany. Gdzie? Z przodu czy za nim?
Gdzieś z tyłu słychać krzyki, niektóre przypominają w brzmieniu ludzką mowę. Inne nie.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!
Nie są sami.
Opuszkami palców Joesein wyczuwa chropowatości ściany. Powolne kroki, nie gwałtowne,
żeby nie potknąć się na pierwszej lepszej nierówności. Mimo że chce się biec.
Pustka pod palcami. Koniec korytarza czy odnoga? Twardy mur przed twarzą. Zwarta ściana,
w obie strony. Znowu w dół, wzdłuż ściany.
Gwałtowne tupanie, szybkie, z kościanym pogłosem, nieludzkie. Niedalekie.
Powietrze pod stopą. Upada i stacza się po schodach, ze stopnia na stopień. Wyciąga ręce
przed siebie, chcąc złagodzić upadek. Ból jest tak wielki, że Joesein zapomina na chwilę, gdzie jest i
co tu robi.
Warstewka zimnej wody pod dłońmi. Płynie. Joesein słyszy szmer. Nie szmer, łomot
wodospadu. Ktoś dyszy w ciemności za nim, szybkim, niemal bolesnym oddechem, zbyt głośnym.
Skądś kapie woda, uderza o kamień. Czuje na twarzy rozpryskujące się krople.
Kap. Kap. Łup. Łup. Łup.
Znowu tupot. Blisko. Wycie. Blisko. Ktoś coś mówi, on sam porusza ustami. Echo
wykrzykuje szyderczo jego słowa, wszechobecne.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Coś wyje gdzieś w korytarzach.
Ryk wodospadu. Krople wody. Łup. Łup. Woda na twarzy, smak krwi w ustach. Zewsząd
otaczają go ściany, są wszędzie. Zaraz go zmiażdżą, jest tak ciasno. Nie chce dźwięków. Nie chce
tego słyszeć.
– Proszę… już koniec…. Nie powiedziałem… Proszę, niech to się skończy! – Krzyk
przechodzi w szloch.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk!
Echo. Wodospad. Kroki. Łup. Łup. Tupot. Nie tak daleko.
Ludzkie głosy. Blisko, niemal na schodach.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Tuż za plecami.
Podrywa się do biegu. Przed siebie, nieważne gdzie, byle dalej. Rozchlapuje wodę, coraz
głębszą.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Za uchem.
Woda sięga mu do kolan, pasa. Ogląda się za siebie. Czy ten stwór ciągle tam jest? Joesein
musi się cofnąć. Musi zawrócić, ten korytarz jest zalany, a on nie umie…
Ból na plecach jak po uderzeniu pejczem. Szczęki potwora zaciskają się na jego boku,
ześlizgują się po żebrach. Nie ma czasu, żeby czuć ból. Musi biec dalej. Brnie w wodzie po pierś.
Porosty czepiają się jego nóg, niemal się przewraca. Do przodu.
Powiew powietrza na twarzy.
Wyprzedziło go, jest gdzieś przed nim, szykując się do skoku. Teraz nie wydaje już żadnych
odgłosów. Nie jest to wcale lepsze. Teraz może bez ostrzeżenia skoczyć i przegryźć mu gardło.
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Za jego plecami. Trzy ostre sztylety wbijają mu się w bark.
Kłapnięcie szczęki przy uchu. Coś uderza go, zbijając z nóg. Przez chwilę szpony i zęby są
wszędzie, nie pozwalają mu się wynurzyć i zaczerpnąć powietrza.
Wyszarpuje się gwałtownym wierzgnięciem. Uderza nogami, płynie pod wodą, choć jego
płuca gwałtownymi spazmami domagają się tlenu. Boi się podnieść głowę. Woli utonąć, niż znowu
znaleźć się w szponach Szczękowrzaska. Uderza nogami, koszmarnie powoli poruszając się do
przodu. Glony szarpią go za nogi i ręce. Pod brzuchem wyczuwa ich oślizgłe macki.
Odbija się od podłogi. Droga do góry jest zaskakująco krótka, ale i tak wydaje mu się
wiecznością.
Wypuszcza resztki tlenu, kiedy uderza głową o sklepienie. Oczy wychodzą mu na wierzch,
ból staje się nie do zniesienia. Zapełnić czymś płuca, choćby wodą, inaczej oszaleje. Młóci wodę
rękami, ale wydaje mu się, że kręci się w kółko. Powoli opada na dół, ku wiecznie spragnionym
nowego pożywienia wodorostom. On też tego chce, pragnie tylko, żeby cierpienie się skończyło.
Nagle dłoń wychodzi ponad powierzchnię wody! Joesein zmusza się do ostatecznego
wysiłku. Pierwszy oddech jest bolesny, ale on nigdy nie cieszył się z czegokolwiek bardziej niż z
tego bólu. Oddycha!
Aaaauuuuiiiiiiiiiiiiiiiiiiikkkk! Stłumione, odleglejsze. Może zrezygnują z łupu? Albo i nie.
Mogą tu być za chwilę.
Joesein podrywa się do biegu, wybiega z wody, ale zaraz potem wpada na twardą, kamienną
ścianę.
Zapada w letarg, stan półsnu-półobecności, zgubiony, bez szans na przeżycie. że to koniec, i
niemal już się z tym pogodził. Bez jedzenia, bez wody pitnej. Bez znaczenia. Za jakiś czas i tak go
dopadną Szczękowrzaski. Sam, poraniony, bez broni. W ciemności, gdzie – według nieuczciwych
zasad – tylko on jest ślepy, zagubiony.
Mimo to wstaje. Idzie dalej, bez celu, w niewiadomym sobie kierunku. Dopiero po chwili to
sobie uświadamia. Skoro woda w korytarzu skończyła się nagle i nie płynęła, wyjaśnienie jest tylko
jedno.
Znów idzie do góry.
Joesein nie czuje jednak przypływu euforii. Być może jest po prostu zbyt zmęczony i obolały,
a może podświadomie wie, że to ostatecznie nic nie znaczy. Ciągle jest sam, mając za jedynego
przewodnika swój słuch i dotyk.
Dopiero teraz naprawdę zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo wszystko go boli. Przy każdym
kroku czuje krew zasychającą na jego plecach i na nowo otwierające się rany. Pamięta ciągle ciosy
zadane przez Złotych. Długotrwała ucieczka wyssała z niego resztkę sił.
Jeszcze jeden krok do przodu… jeszcze tylko jeden, a potem odpocznę… Jeszcze ostatni, ale
zaraz odpocznę. Już tylko dla zasady…
Mimo to stawia kolejne kroki. Cokolwiek powiedział wcześniej i cokolwiek nim kierowało,
Joesein zdaje sobie nagle sprawę z tego, że wcale nie chce umierać. Złoci są mu teraz całkowicie
obojętni, nawet ser Osmund. Chce tylko wyjść na światło dzienne.
Posuwa się powoli, krok za krokiem, nie odrywając stóp od ziemi, co chwila spodziewając
się uderzenia. Z początku potyka się o własne nogi, ale później udaje mu się już po prostu iść, prawie
jak po ścieżce.
Bolą go opuszki palców pozdzierane do krwi. Ciągłe chropowatości i zadziory działają jak
tarka. Mimo to wyczuwa zmiany pod palcami. Ściany stają się coraz bardziej suche, mniej oślizgłe.
Rozwidlenia trafiają się coraz rzadziej, a może po prostu ich nie dostrzega.
Zmiana materii pod palcami jest dla niego jak błysk, tak kolosalna i kontrastująca ze ścianą,
że Joesein zatrzymuje się w miejscu. Delikatnie, ledwo muskając kamień palcami, odnajduje
krawędzie narośli.
Jest to płaskorzeźba, a może coś innego. Nie większe niż dwadzieścia cali, gładkie, ślizgają
się po tym palce. Płaszczyzna poryta krawędziami. Z innego rodzaju kamienia, nie tak zimnego i
jakby… bardziej miękkiego. Trudno mu samemu to określić. Jak gdyby czerwona plama na czarnym
tle.
Joesein rusza dalej, pozostawiając za sobą znalezisko. Nie jest ważne – wcześniej mieszkali
tutaj ludzie. Gówno mi to teraz pomaga, myśli ze znużeniem. Dopóki nie natrafia na drugie, takie
samo. Kiedy przykłada obie dłonie, ignorując ból poparzeń, i idzie wzdłuż ściany, odkrywa, że
płaskorzeźby są rozmieszczone regularnie, według jakiegoś porządku. Stanowią swojego rodzaju
szlak, którym chcąc nie chcąc musi podążać.
W ciemności zaczynają się omamy wywołane zmęczeniem i strachem. Joesein widzi kontury
postaci przemykające gdzieś przed nim. Niebędące niczym więcej niż cieniem cienia, jaśniejszymi
odbiciami, jak gdyby odciśniętymi w mroku. Trudno je określić. Raz przypominają mu mężczyznę z
mieczem w dłoni, a innym razem dziecko podbiegające tak blisko, że niemal widzi jego twarz. Kiedy
próbuje je złapać, jego dłonie przenikają tylko pustkę. Otaczają go, pojawiając się na skraju pola
widzenia. Zaraz potem znikają, zanim udaje mu się zogniskować wzrok. Nie boi się ich. Są… ciepłe,
kasztanowe, przynajmniej tak je odbiera. Dobrze jest nazywać odczucia kolorami, kiedy wszystko
jest jednakowo ciemne.
Kolejna zjawa zatrzymuje się przed nim. Joesein widzi ją, tym razem kobietę. Porusza
ustami, choć Joesein niczego nie słyszy. Uśmiecha się głupio, nie wiedząc, jak zareagować.
Pochyla się ku niemu, ale jej twarz zmienia wyraz. Nie jest już piękna, staje się przerażająca,
potworna, choć Joesein nie wie, na czym polega zmiana. Odskakuje, ale jej rozczapierzone ręce
znikają tuż przed jego twarzą.
Znów wraca strach, zastąpiony wcześniej przez spokój. Krążą wokół, białe, śnieżne. Joesein
drży, nie tylko ze strachu. Widzi różne rzeczy, przerażające go mimo swojej cykliczności. Złoci,
on sam skuty łańcuchami, wynędzniały do granic możliwości, twarz – przerażająca, pozbawiona
wszelkich ludzkich aspektów. Zna ją, choć nie wie skąd. Wolał być ślepy.
Zaczyna biec, trzymając się muru, mijając kolejne znaki. Nie jest w stanie zostawić ich z
tyłu. Są wokół niego, nie dotykają go, ale są w zasięgu ręki. Wirują, sprawiając, że traci poczucie
własnego jestestwa. Joesein gubi się gdzieś między własnymi wizjami. Jego ciało biegnie,
przebijając się przez mleczną, białą mgłę, która wyciąga za nim swoje macki, ciągnąc do tyłu.
Wszystko kończy się tak nagle i szybko, że niemal boleśnie. Uderzenie. Drewniane,
przepróchniałe drzwi ustępują pod jego ciężarem, zapadają się do środka, mimo że po prostu w
nie wbiegł. Spada ze schodów, a mętne światło oślepia go jeszcze bardzie niż ciemność. Zatęchłe
powietrze ustępuje miejsca rześkości, wrażeniu chłodu.
Joesein myśli, że znalazł się na zewnątrz, jednak po chwili orientuje się, że trafił do sali -
potężnej i tak wysokiej, że nie widzi wyraźnie sklepienia. Sala nie jest pusta i zapomniana. Wręcz
przeciwnie – potężna przestrzeń podzielona kolumnami została niemal całkowicie zapełniona
najróżniejszymi przedmiotami. Obok Joeseina znajdują się worki z białym piaskiem, gdzieś dalej
stoją skrzynie pełne zbroi, ciemnych i pokrytych znajomymi emblematami, dalej widzi dziesiątki
hełmów z byczymi rogami i osłonami na twarz w nienaturalnych, upiornych kształtach. Kilkanaście
metrów dalej stoi potężna maszyna, ni to dźwig, ni rampa. Wysoko, prawie dwadzieścia stóp ponad
nim kończy się ramię, a z niego zwisa wielki, płócienny wzór, lekko fosforyzujący, pokryty jakimś
proszkiem, a może to tylko złudzenie…?
Joesein przez chwilę czuje się jak za kulisami jakiegoś mrocznego, monstrualnego,
porzuconego teatru. Dopiero po chwili zdaje sobie sprawę, że nie myli się tak bardzo. Jest za
kulisami teatru. Gdzieś tam są nawet płaszcze i broń Złotych, wcale nie tak bardzo reprezentacyjne
jak w rzeczywistości, stoją tu potężne mechanizmy przypominające z daleka gigantyczne węże i
olbrzymy.
Cofa się o kilka kroków uderzony świadomością tego, co właśnie widzi. Wszystko wskakuje
nagle na swoje miejsce. Spalone wioski, potwory, demony pojawiające się codziennie po zmierzchu
i dopadające każdego poza miastem. Jak gdyby ktoś… przygotował przedstawienie dla nich
wszystkich.
– Po co, do jasnej cholery? – mruczy pod nosem. – To nie ma sensu.
– Nie?
Głos dobiega spod jednego z filarów, a jego właściciel jest ukryty w cieniu. Dopiero po
chwili Joesein orientuje się, że postać, którą wziął za grę barw i przypadkowych przedmiotów, jest
żyjącym człowiekiem.
Cały spręża się w sobie i skacze do najbliższego pudła wyładowanego bronią. Wyszarpuje
miecz, niedługi, ale wystarczający, by odbić ciosy większej broni. Jak dotąd wszystko, co spotkał
pod ziemią, starało się go zabić. Nie ufa niczemu, nawet jeśli wygląda to jak człowiek.
– Kim jesteś? – woła w głąb ciemności, starając się wypatrzeć właściciela głosu.
Tym razem jest przygotowany. Nie da się zastraszyć, zaskoczyć. Uderzy pierwszy.
– Zgadnij.
Wyłania się z ciemności, bliżej niż Joesein mógł podejrzewać. W dłoni trzyma obnażony
miecz. Długi i cienki tak bardzo, że wydaje się wręcz kruchy.
Kolejny potwór z labiryntu, upiór, myśli Joesein. Umknąłem już tylu – temu też nie dam się
pokonać. Zaciska dłoń na rękojeści i postępuje chwiejnym krokiem naprzód. Jest już tak bardzo
zmęczony…
Postać staje przed nim, jednak nie uderza. Joesein nie widzi twarzy, wie jednak, że jest
obserwowany przez kogoś starszego i potężniejszego od siebie. Postać trzyma miecz opuszczony
na dół, oparty o posadzkę. Nie zdążyłaby go użyć. Joesein zaciska palce na rękojeści swojej nowej
broni.
– Joesein Tatteryl. Dawno nikt tutaj nie przyszedł. Lepiej byłoby dla ciebie, gdybyś ominął to
miejsce.
– Skąd wiesz, jak się nazywam?
– Niedobre pytanie. Na twoim miejscu chciałbym wiedzieć, skąd wiem, że zaraz pchniesz –
mówi w tym samym momencie, w którym Joesein prostuje ramię
Uderza, a obcy odsuwa się w ostatniej chwili, tak że ostrze Joeseina mija go o cal. Joesein
traci równowagę pociągnięty siłą ciosu, jednak jego przeciwnik nie wykorzystuje okazji do
zakończenia walki. Po prostu patrzy.
– Najlepsi szermierze to ci nieobliczalni, o oczach niemówiących, co za chwilę zrobią.
Zabójczy, bo nigdy nie zdołasz przewidzieć ich ciosu. Ty w swojej desperacji mógłbyś być tak samo
groźny…
Wydaje się być całkowicie spokojny, wyzuty ze wszelkich uczuć.
Odtrąca go ręką, nie unosząc nawet miecza. Odsuwa się przed kolejnym ciosem.
– Ja jestem niepokonany, bo wiem co ty zrobisz – mówi tym samym spokojnym,
monotonnym głosem, odbijając kolejne ciosy Joeseina.
– Kim jesteś? – pyta ponownie Joesein, opuszczając broń.
Boi się, już nie kolejnego wyzwania, tylko walki z góry skazanej na porażkę. Nie tyle
śmierci, co końca wszystkiego po całym wysiłku, na który się zdobył.
– Nie domyślasz się nawet, co to za miejsce. Powiem ci, zanim zginiesz. Jestem imaginacją.
Twoją.
– Nie…
– Wiem, słyszę. Wyjaśnię ci, bo okazja do rozmowy trafia mi się raz na… długi czas. Jak
tutaj dotarłeś? I od kiedy są tutaj Złoci ze swoim panem?
– Zaprowa…
– Tak, tak. Wybacz, nie będę ci przerywał. Mów do końca.
– Doszedłem po symbolach na ścianie. Od kilku lat, może dziesięciu.
– Nie miałeś światła… Jak na ironię, dopiero kierując się dotykiem, znalazłeś drogę… Mów.
Sam sobie odpowiesz na wszystkie pytania.
– Jak? Nie wiem, co…
– Niech będzie. Zaczęło się porwaniami, znikały całe wioski, a całe połacie ziemi stawały
się jałowe i nie rodziły plonów. Pojawiły się nocne demony spod znaku białej, sześcioramiennej
gwiazdy. Nigdzie nie było bezpiecznie, a nawet w mieście codziennie znikali ludzie. Czy tak?
– A potem pojawili się Złoci i odbudowali Miasto, ostatni przyczółek. Ale jaki to ma związek
z tobą, tym wszystkim tutaj? Co to ma z tym wspólnego?
– Wszystko. Wiarę. Osaczyli was ludzie. Ludzie was zabijali i straszyli. Ale wy widzieliście
demony, nocne mary i upiory. Zaczynasz pojmować? Wasz strach ich umocnił, ale przede wszystkim
zrobiła to wasza wiara.
– To wszystko nieprawda? Gra?
Kręci głową, jak gdyby przygnębiony.
– Gra? Nie. Szczękowrzaski nie są grą. Demony nie są grą. Ja też, już nie, ani Skręćwierki .
Wasza wiara utrzymuje nas przy życiu, nadaje kształt. Widzisz to wszystko? Sami jesteście
stwórcami swojego nieszczęścia.
– Ale jeśli… Skoro to wszystko istnieje, to jak możemy w to nie wierzyć?
– Może możecie. Może nie. Jesteśmy, bo nam na to pozwalacie, płaczemy, zabijamy,
istniejemy, ponieważ w nas wierzycie. Złoci rządzą miastem i bronią was przed Potworami Nocy,
jednocześnie wyniszczając was równie skutecznie, jak zrobiłyby to demony. Ale w gruncie rzeczy to
wy bronicie się przed samymi sobą – i sami siebie niszczycie.
– Czemu mi o tym mówisz? Żeby mieć rozrywkę, zanim zginę? – mówi ze złością Joesein.
Uderza, ale tym razem już nie tak panicznie, bez przekonania. Ostrze ześlizguje się po
klindze tamtego.
– Tak… i nie. Może dlatego, że się boję? Skręćwierki, wasze dobre duszki, które pokazały
ci płaskorzeźby, albo wasze demony, będą istniały. Ale ja? Nikt już nie pamięta o Niepokonanym
Szermierzu, nikt w niego nie wierzy. Jestem strażnikiem, ale znikam. Niebawem całkowicie się
rozpłynę albo ktoś mnie zabije, kiedy nie zobaczę jego ciosu wcześniej. Taki nasz los, waszych
wyobrażeń.
Zapada cisza, a Joesein nie wie, co ma powiedzieć czy zrobić. Odkłada na bok krótki miecz,
nagle ciężki i nieporęczny.
– Idź – mówi nagle Szermierz zmienionym głosem.
– Co?
Wzdycha, ale powtarza, ochrypłym głosem wydobywającym się z niewidocznych ust. Nawet
teraz Joesein nie wie, jak wygląda tamten, nie widzi go, mimo że stoją twarzą w twarz. Jego wzrok
prześlizguje się po miejscu, w którym powinny znajdować się usta, oczy, nos, jakby nie był w stanie
zarejestrować fragmentu świata.
– Pokażę ci drogę do wyjścia. Zaniosę cię tam, jeśli będę musiał. Żyj ze swoją wiedzą i zrób
z nią, co uważasz za stosowne. Zakończysz zniewolenie Miasta? Unicestwisz nas, tych dobrych i
tych złych, czy pozwolisz nam istnieć?
Chwyta Joeseina za przegub, podtrzymuje drugim ramieniem i powoli prowadzi w głąb
komnaty, między setkami kostiumów i makiet, teraz już będących rzeczywistością. Joesein czuje, jak
powoli zamykają mu się oczy. Nie ma już siły, nawet prowadzony przez Szermierza.
– Zastanów się, co z nami zrobisz, Joeseinie Tatteryl. Pozwolisz nam żyć? Czy odbierzesz je
nam? Prawo, by być prawdziwym? – szepcze mu do ucha Szermierz.
Są to ostatnie słowa, które zapamiętuje.
***
Joesein zakłada swój najcieplejszy – jedyny – płaszcz i rozgląda się po swojej skromnej
izdebce, zastanawiając się, czy nie powinien wziąć czegoś jeszcze.
Rany zadane mu kilka dni temu nie były głębokie i goiły się szybko. Ataki Szczękowrzasków
opierały się na liczbie, nie na sile pojedynczego ciosu. Pewnie do końca życia zostaną mu długie
blizny, jednak zranienia nie były głębsze niż na jedną czwartą cala. Nie ropiały i zabliźniały się
dobrze. Joesein sądził że za nie więcej niż dwa tygodnie wróci do pełni sił.
Był bezpieczny – nikt nie szukał ofiar Labiryntu. Nie pracował już na zamku, a obecne, nowe
zajęcie wystarczało, by się utrzymać, przynajmniej na razie. Mimo to Joesein wiedział, że będzie
musiał ułożyć sobie wszystko od nowa. Co jednak mógł stracić, skoro w poprzednim życiu nie miał
niczego?
Wszystko wróciłoby do normy – w Mieście bardzo szybko wszystko zamieniało się w rutynę.
Jednak po raz pierwszy od dziesięciu lat Joesein czuł się… Nie potrafił tego określić, jednak to nie
była rutyna.
Mleko dla Skręćwierków, przypomina sobie. Napełnia miskę do pełna, chociaż sobie samemu
nie nalałby takiej porcji. Ostrożnie, trzymając ją w obu dłoniach, nie chcąc uronić ani kropli,
podchodzi do drzwi, by wystawić ją za próg. Dopiero wtedy uświadamia sobie, co robi.
– Nasza wiara, to, co robimy, i to, jak myślimy – szepcze, cofając się o kilka kroków.
Wzdycha cicho i opuszcza głowę. Zatrzymuje się połowie drogi między stołem a drzwiami
i stoi tak długo, pogrążony w myślach. W końcu na ułamek sekundy kąciki jego ust unoszą się do
góry.
Wypuszcza z siebie powietrze i zdecydowanym krokiem podchodzi do drzwi. Otwiera je
jedną ręką, ustawia na zewnątrz drewnianą miskę pełną mleka i zamyka je dokładnie. Waha się
jeszcze ułamek sekundy, po czym odwraca się plecami od swojej chylącej się ku ziemi lepianki.
Oddala się żwawym krokiem, opatulony szczelnie płaszczem, chcąc uchronić się przed zimnem
wciskającym się pod każdy łach. Znika szybko w mlecznobiałej mgle unoszącej się nad Miastem.
Zastanawiałam się, dlaczego opowiadanie nie ma żadnego komentarza, ale tych poszatkowanych wersów nie da się czytać.
Inna sprawa, że ktoś mógłby o tym napisać…
Babska logika rządzi!
Ano nie da się, a ponieważ Autor nie zagląda tu od grudnia 2015 roku, więc chyba już tak zostanie. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.