
Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
[To jest poczatek większej całości – jeśli się spodoba, dorzucę więcej]
PRELUDIUM
Grawenmerd i Stefa nie bali się jeszcze nigdy tak bardzo. Siedzieli zabarykadowani w chałupie i modlili się do przodków by odegnali trolle, łupiące ich obejście i mordujące sąsiadów. Słyszeli krzyki tych ostatnich, świadczące o ich zaciekłej, ale skazanej na niepowodzenie obronie. Nawet nie zdążyli ich lepiej poznać – osiedlili się tu dopiero 12 lat wcześniej, a teraz towarzyszyli modlitwą ich śmierci. Prosili nawet przodków by zaopiekowali się nimi w zaświatach, zapominając, że ludźmi powinni się opiekować ich protoplaści lub bogowie.
Tylko pochodząca z wojowniczego klanu Stefa wiedziała jak przetrwać atak stworów. W zabarykadowanej chacie tliło się gryzące kadzidło. Żadnemu trollowi nigdy nie przyszłoby do głowy, że ktoś mógłby się schować w takim smrodzie i jeszcze za zamkniętymi drzwiami. I tak miały kogo zjeść i co zabrać ze sobą.
Kowal jedną ręką tulił żonę, a drugą miał zaciśniętą na młocie. Wiedział, że nie dałby rady pokonać nawet jednego napastnika, ale nie potrafił wypuścić broni. Pocił się jak w łaźni i czekał. Nie wydawał z siebie dźwięku głośniejszego niż szept mantry.
Wreszcie jatka na zewnątrz ucichła. Niemal tak nagle jak się zaczęła. Włochate istoty odeszły w las by odpocząć. Małżeństwo podpełzło do okien. Z dziecinną ciekawością przyglądali się zniszczeniom. Zgodnie uznali, że najlepiej będzie jeśli z wyjściem zaczekają do rana. Zawsze mógł się zdarzyć jakiś maruder.
O świcie drżącymi rękami odsunęli skoble i ruszyli obejrzeć to co jeszcze wczoraj nazywało się karczmą „Na rozstajach” i chutorem rodziny myśliwego. Wszędzie walały się kawałki strzaskanych sprzętów i ludzkie szczątki. Było ich mniej niż ludzi przed rzezią. Wszystkie nosiły ślady zębów, a niektóre były nawet częściowo pożarte. Grawenmerd zwymiotował do złamanego paśnika dla koni. Jego żona widziała już kiedyś wnętrzności na wierzchu, wtedy była dzieckiem, więc teraz tylko łkała i wycierała kułakiem przekrwione oczy.
Mąż pozbierał się i powiedział „Musimy ich wszystkich pochować”
„Może ktoś przeżył?”
„Chyba nie, ale poszukamy. Obejdźmy cały teren”
I obeszli, lecz towarzyszyły im tylko kruki krążące coraz mniejszymi kołami. Czasami siadające na gałęziach i wypatrujące odpowiedniej chwili by dopaść do ciał.
Śmiertelną ciszę przerwał płaczliwy wrzask. Kowal mocniej ścisnął młot. Kowalowa schowała się za jego plecy z siekierką w ręce. To mogło być dziecko, albo zranione zwierze. Powoli zaczęli się skradać w tamtym kierunku. Po chwili drugi odgłos naprowadził ich na krzak dzikiej czereśni. Teraz już pewna, że to musi być dziecko, Stefa pobiegła naprzód. Tuż przy znalezisku zamarła jednak bez ruchu. Grawenmerd sam ruszył zobaczyć co tak zdziwiło żonę i dostrzegł leżące na trawie niemowlę. Tylko, że nie ludzkie. Trollowe. W pierwszym odruchu uniósł młot do ciosu, ale Stefa zasłoniła maleństwo.
„To tylko dziecko”
„No tak, w sumie… trollowy bachor.”
Rozległ się kolejny rozpaczliwy wrzask.
„Co z nim zrobimy?” zapytała
„Nie wiem, ty myśl co my zrobimy jak po niego wrócą”
„Trolle nie wracają po swoich, nie wiem czy po dzieci, ale pewnie też nie.”
„Dobra, jak mają wrócić to i tak wrócą. Tylko, że skoro nie pozwoliłaś mi go zabić to wymyśl co z nim zrobić. Jak go zostawimy to zdechnie”
„A jak oddamy ludziom to będą go trzymać w klatce do walk”
„Więc co?”
„Weźmy go do siebie”
„Oszalałaś kobieto, troll w domu, albo kuźni?”
„Wiesz pomyślałam… ja nie mogę mieć dzieci… może chociaż wychowamy tego malucha… może trolle nie muszą być dzikie i straszne tylko stają się takie żyjąc z innymi – już złymi kuzynami?”
„Nie wiem, co jeśli się mylisz?”
„Jeśli dorastając będzie się robił agresywny – oddamy go lub zabijemy, wtedy będziemy pewni, że zabijamy potwora, a nie dziecko”
„Dobrze, zobaczymy czy z trolla można zrobić krasnoluda”
I tak niemowlę zostało przyłączone do rodziny. Okazało się chłopczykiem więc nadano mu imię Burger – po dziadku Stefy. Oboje nie mieli pojęcia jak się nim opiekować, ale nie wyglądało na to by taki dzieciak w ogóle mógł być źle traktowany. Zajadał mięso i ser. Pił mleko. Wrzeszczał niezwykle rzadko – właściwie miał się lepiej, niż gdyby sfora go nie zostawiła.
Kiedy miał pięć lat zaczął pomagać przy pracach i wkrótce nosił drwa i dął kowalskimi miechami. Uczył się też mówić i słuchał opowieści „taty”. Nie był pojętny, ale na swój sposób się starał. Uważał się za krasnoluda dopóki znacznie nie przerósł przybranych rodziców. Powiedzieli mu, że jest trollem i że jeszcze urośnie. Nie za bardzo zrozumiał.
Karczmy nie odbudowano, jedynym sąsiadem był stary myśliwy, którego brata zabiły trolle podczas pamiętnej rejzy. Rozmawiał z krasnoludami, ale nie akceptował Burgera. Inni znajomi odwiedzali ich rzadko – raz na kilka lat i za każdym razem reakcją był strach lub zdziwienie. Przed klientami Grawenmerd raczej ukrywał wychowanka. Czasami młody jednak zapominał się i wyłaził. Raz nastraszył kupców, innym razem sama jego obecność odpędziła poborcę podatków, choć krasnal był gotów je uiścić. Kiedyś zatrzymał się w ich kuźni rycerz. Płacił dobrze za podkucie koni i naostrzenie mieczy. Kiedy jego orszak zobaczył 500 funtowego Burgera, wszyscy mieli chęć podwinąć ogon i uciec. Herbowy jednak uznał tylko, że kowal ma zacnego pomocnika i podał trollowi dłoń. Ten upewniony skinięciem krasnoluda uścisnął ją lekko. Słudzy mało nie wrośli w ziemię. Nie wiedzieli tego co ich pan. To był jeszcze szczeniak i nie dałby rady zabić doświadczonego wojaka.
KRAINY WYJŚCIA
Po kolejnych kilku latach, w okolicy zaczęło przybywać chałup. Ludzie są słabi i krótkoterminowi, ale jako całość są niesamowicie zaciekli. Wciąż wracają i robią to tak długo aż uda im się zostać, a wtedy ich dzieci i wnuki ruszają dalej. Grawenmerd uważał jednak, że nigdy nie osiągną nic wielkiego, gdyż walczą ze sobą pod byle pretekstem i zdradzają swych współrasowców za garść groszy. Nie on jednak miał zobaczyć prawdę swych słów.
Był w kasztelu po zakupy, gdy przez jego domostwo przetoczyła się ludzka wendetta. Przeciw jednemu z nowych sąsiadów dawni wrogowie najęli zbójów. Ci zabili swą ofiarę, zgwałcili jego córkę i rozbiegli się zrabować gospodarstwo. Przy okazji złapali Stefę i kazali jej oddać złoto.
Pech chciał, że w momencie gdy zamaskowany zbój szarpał krasnoludkę z kuźni wyszedł zainteresowany odgłosami jej przybrany syn. Trollowa krew starła się w nim z krasnoludzkim wychowaniem i przeważyła kiedy bandzior uderzył jego matkę.
Nie miał w rękach broni, ale sam był bronią. Kilkoma susami dopadł napastnika, schwycił go i jednym szaleńczym szarpnięciem urwał mu rękę. Instynkt kazał mu dobić wroga zębami, wskutek czego omal nie odgryzł zakapiorowi głowy. Zamglone oczy widziały wszystko na czerwono, wszystko co choćby odważyło się ruszyć.
Trzej najmniej spanikowani towarzysze zabitego natarli na trolla. Miecz rozciął mu ramię, ale on nieczuły na ból, uderzył wroga pięścią w klatę, przebijając mu płuca jego własnymi żebrami. Ataki pozostałych dwóch również nie unieszkodliwiły berserkera. Bandyci rzucili się do ucieczki, lecz na swoje nieszczęście w większości w jednym kierunku. Burger doganiał ich kolejno i zabijał kolejnego nim przebrzmiał wrzask jego poprzednika. Ocalało tylko dwóch, którzy pobiegli gdzie indziej.
Kiedy troll wrócił, ociekając posoką pomordowanych i swoją własną, w jego oczach nie było już szału. Zobaczył Stefę wciąż dygocącą ze strachu i w swej przepastnie tępej mózgownicy zrozumiał, że ona boi się jego. „Mama nie bać. Ja tylko zło ludzie gryźć.” Po tych słowach zachwiał się, słaby wskutek upływu krwi i zwiotczenia mięśni po berserku.
Być może krasnoludka wciąż kuliłaby się, lecz z chałupy obok wychynęła żona zamordowanego sąsiada i jej zgwałcona córka. Ta ostatnia widząc obraz rzezi, zakrzyknęła „Dobrze im tak!” po czym musiała zająć się swą zemdloną matką. Kowalowa oprzytomniała i nawet opatrzyła swego poranionego syna.
Wieczorem wrócił Grawenmerd. Sąsiedzi dziękowali mu, bojąc się wyrazić wdzięczność za ratunek dobytku jego wychowankowi. Stefa jednak, mimo zapewnień, że jego samego też ogarnęłaby furia gdyby ktoś ją uderzył, nie mogła się uspokoić. Toteż kiedy Burger przyszedł do niego nazajutrz ze słowami „Tata, ja pójść daleko to mama nie bać. Ja nie wracać.”, przychylił się do jego decyzji. Poprosił tylko, aby został parę dni, aż ojciec przygotuje mu na drogę kilka rzeczy.
Dostał torbę pełną jedzenia, glejt potwierdzający iż jest adoptowanym krasnoludem i pomocnikiem gotowym podjąć każdą godziwą pracę, bransoletę mającą go oddać pod opiekę przodków i zestaw narzędzi. Na koniec tata dał mu 50 funtowy młot, który już od jakiegoś czasu wykuwał dla niego z najlepszych stopów.
Burger wziął to wszystko, pociągnął nosem, dał się przytulić na do widzenia, po czym odszedł w szeroki zły świat.
Witam!
Wydaje mi się, że lepiej byłoby dialogi poprzedzać myślnikami, niż prowadzić je w cudzysłowach.
"Ziemia spłynęła krwią, sąsiedzi pomordowani, wnętrzności na wierzchu a wszystkiego dokonały złe trolle... A tu proszę - mały trollik, a dawaj weźmiegy go pod opiekę!" - mniej więcej tak wyobraziłem sobię tę scenę. Chodzi mi o fakt, że zabrakło mi tu emocji. Jakoś, szczególnie łatwo przyszło Twojej bohaterce podjęcie ważnej decyzji, jaką jest opieki nad potworem - i to jakim. Jego rodzina, dosłownie przed chwilą wymordowała okolicę. Niby kowal się wzbraniał, ale jakoś bez przekonania.
Z pewnością trzeba jeszcze popracować, ale to może być dobry materiał na dłuższą historię. Nie przejmuj się błędami, kto ich nie popełnia? Jeśli dasz tu kiedyś dalszy ciąg, to na pewno go przeczytam, bo pomysł jest ciekawy i mam nadzieję, że dobrze go rozwiniesz.
Pozdrawiam serdecznie.