- Opowiadanie: lordi - Odchodząc zabierz mnie

Odchodząc zabierz mnie

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Odchodząc zabierz mnie

Jeremy uciekał przed ostrzałem po zaśmieconej gruzem nawierzchni szerokiej drogi. Od wylotu ulicy dochodziły raz po raz odglosy strzałów padających z luf półautomatycznych karabinów. Prowizoryczny ładunek wybuchowy, zawinięty niedbale w płócienną torbę po apteczce, który Jeremy chwilę wcześniej zostawił w mijanej uliczce eksplodował właśnie chmurą metalowego złomu. Ślepy zaułek wypluł z siebie żarzącą się framugę. Jeremy przeskoczył betonową barierę, opierając na niej w biegu dłoń i w tej właśnie chwili jego żeber dosięgnął solidny pocisk ze zubożonego uranu. Zanim zdołał ciężko usiąść na karabinowych łuskach po drugiej stronie barykady, dostrzegł wyraźnie jak fontanną krwi i kostnych odłamków pocisk wychodzi z przodu jego klatki piersiowej, bez trudu przebijając się przez obie warstwy kulodpornej kamizelki. Jego syntetyczne gruczoły nasączyły ranne tkanki opioidami nim zdążył wygodnie się rozsiąść, opierając plecy o betonowy, malowany w szewrony blok. Popołudnie zapowiadało się co najmniej nienajgorzej.

Jeremy ściągnął hełm i z kieszeni kamizelki wydobył papierośnicę. Potarł końcówką papierosa o draskę pod wieczkiem i łapczywie zaciągnął się mieszaniną stymulantów dobraną specjalnie do warunków bojowych. Poczuł natychmiast pozwalający zebrać myśli spokój ogarniający go skokowo i zmniejszający krwawienie ze świeżej rany. Krótką, dwutonową wibracją odezwał się implant wszczepiony zamiast kości prawej łopatki, gdy niski kobiecy głos przesyłał dźwięk wzdłuż kości.

-Wykryto perforację powłok zewnętrznych, krwawnienie umiarkowane, światło czyste, rana gładka, rana czysta…

Jeremy mimowolnie się uśmiechnął. Te komunikaty z powtórzeniami zawsze wydawały mu się zbyt poetyckie. Takie tam „wsi spokojna, wsi wesoła”. Zastanawiał się kiedy zrobią implant regeneracyjny układający o poniesionych obrażeniach haiku.

-…zawężam swiatło rany, przygotować się do szycia”

Poczuł jak od metalicznego klastra wokół poprzedniej rany pod bokiem wypełzają metaliczne odnóża i wiercą pod skórą korytarze w kierunku najświeższej z dziur. Obcy bezustanie ostrzeliwali jego kryjówkę i górna krawędź betonowego bloku stawała się coraz bardziej wystrzępiona. Zmuszony do chwilowego postoju przywołał obraz ulicy. Projektory w gałkach ocznych przekazały prosto na siatkówki obraz z kamer dronów leniwie mielących powietrze kilka metrów wyżej i kilkanaście metrów głebiej od jego aktualnej pozycji. Zrzucił do pamięci podręcznej wyświetlacza pozycje obcych strzelających zza rogów, jednego za śmietnikiem i dwóch kryjących się za wrakiem samochodu stojacego w poprzek drogi, pozbawionego szyb, opon i znacznej części karoserii. System podswietlił turkusem zgarbioną sylwetkę skradającego się przy ścianach, pod osłoną mniejszych wraków, przeciwnika. Jeremy złapał peta zębami i włączył zintegrowany celownik w swojej broni. Drony natychmiast podchwyciły sygnał i wyświetliły na obrazie z kamer przewidywaną trajektorię pocisków.

-Ożesz ty mały skurw…-Jeremy bez wychylania się z kryjówki posłał obcemu krótką, trójpociskową serię z karabinu. Pociski bez trudu rozpruły jego podbrzusze okryte prymitywnym, metalowym pancerzem, przerywając kilka organów i dziwaczny, tasiemcowaty organ służący tej rasie za kręgosłup. Obcy poślizgnął się w biegu i zaczął basowo zawodzić tuż po upadku, próbując żałośnie łapać rękami lejącą się z niego siną posokę.

-… z flanki mnie będzie zachodził, kutasiński jeden.

Jeremy spokojnie zaciągał się stymulantami. Implant regeneracyjny rozwijał metaliczne macki, rozszczepiał je na mniejsze i łapał brzegi rany. Szycie nie należało do przyjemnych, a rany zostawiały na ciele szare blizny, zrośnięte dodatkowo pajęczyną połączeń, ale było znacznie lepsze od wykrwawiania się na polu bitwy. Zresztą i utraconą krew równoważył szybko rezerwuar erytrocytów wszczepiony poniżej wątroby. Twarde pociski obcych dudniły rytmicznie o barierę i wzbijały obłoki pyłu wokół niej, ryły bruzdy w asfalcie. Obcy nie mieli tylu setek lat doświadczenia w strzelaniu do wszystkiego co się rusza, które mieli ludzie. Na HUDzie Jeremiego wyskoczyła strzałka z zielonym plusem skierowana w jego lewą stronę. Obejrzał się we wskazanym kierunku i dostrzegł nogi jednego z pozostałych żandarmów leżącego przy barierze parę metrów w głębi ulicy. Półprzezroczysta strzałka wisiała nad nim i pulsowała– system obserwacyjny dronów znalazł rannego człowieka wymagającego pomocy. Jeremy zaciągnął się głębiej petem i westchnął. Przywołał lokalizacje zapamiętanych przed chwilą przeciwników. Powoli obrócił się w ich kierunku rownocześnie przykucając. Czekał na chwilę, gdy chociaż dwóch z nich będzie przeładowywać karabiny. Odpiął od kamizelki i odpalił małą racę dymną, szara chmura natychmiast zaczęła go powoli otaczać. Gdy ostrzał nieco zelżał, zerwał się z miejsca i idąc ostrożnie tyłem w kierunku rannego towarzysza posyłał krótkie serie w kierunku zapamiętanych pozycji. Słyszał kule przebijające karoserię wraku, serię przeszywajacą róg budynku i jedną prującą drewniany smietnik. Jęki i dźwięk kudłatych ciał spotykających się z asfaltem sugerował, że trzech z pięciu wrogów zostało wyłączonych z tej potyczki. Jeremy beznamiętnie zastanawiał się ilu z nich zostało wyłączonych z konfliktu permanentnie. Wiekszość żandarmów osłaniających zaciekle lokalną placówkę handlową, która w ciągu trzech dekad zdążyła rozrosnąć się do gargantuicznych rozmiarów, traktowała strzelanie do obcych jako nawet mniej moralnie naganne niż polowanie na zwierzynę łowną. Ochotników do udziału w tym konflikcie w przewidywalnej przyszłości miało nie zabraknąć, zwłaszcza że media krztusiły się prawie informacjami o sukcesach żandarmerii i przerzucały sie nimi bez ustanku. Jeremiemu jednak ubijanie obcych nie sprawiało żadnej radości, za każdym razem gdy naciskał spust czuł się jakby posyłał kopniakiem do rzeki upośledzone szczenięta. Koło jego głowy przemknęła ciężka karabinowa kula. Bez zastanowienia posłał w kierunku okna z którego padł strzał dwie krótkie serie, widział sine rozpryski na brzoskwiniowej ścianie.

-No i proszę– pomyślał– ubij typa na ślepo, przez scianę. Achievement, kurwa, unlocked. Coś jednak do niego dotarło-

-Kurwa jego mać, hełm został. Teraz to mi ryja w bazie urwą, bez dwóch zdań, i nikt po mnie nie zapłacze.

Przykucnął przy rannym towarzyszu, który okazał się znaną mu z widzenia ochotniczką, poniekąd nadmiernie lubiącą wszelkie okazje do wymiany ognia. Jeremy zwykle unikał ludzi, którzy lubili tą pracę. Zresztą w ogóle lubienie jakiejkolwiek pracy zawsze postrzegał jako podejrzany optymizm, graniczący z chorobą psychiczną. Ochotniczką wstrząsały konwulsje, nad jej ciałej wisiała holograficzna ikona przedstawiająca błyskawicę w okręgu. Z kieszeni jej kamizelki wyciagnął podłużną tubę awaryjnego defibrylatora, stosowanego, gdy kieszeń defibrylująca wszczepiona wokół serca nie potrafiła sobie poradzić. Zdjął zakrętki na obu końcach cylindra, ściągnął główną płytę pancerza rannej, wymacał dolną krawędź jej mostka. Biorąc niewielki zamach wbił dwie igły poniżej serca postrzelonej, nacisnął tłok po przeciwnej stronie aparatury. Reset potężnie wstrząsnął ranną, ale powstrzymał drgawki. Łapała teraz łapczywie hausty powietrza, krztusząc się przy tym i kaszląc jak dwusuwowy silnik. Z tą subtelną różnicą, że dwusuw raczej nieczęsto kaszle krwią.

-Hełm ci się chwilowo nie przyda, jeszcze sobie za osłonę narzygasz…– żandarm ściagnął z niej i ten element pancerza. Bez osłony wyglądała, jakby ktoś wylał na nią wodę po zmyciu pogłogi– smugi krwi, oleistego brudu i żółtego kurzu przecinały się we wszystkich kierunkach i pod wszelkimi możliwymi kątami. Przynajmniej wyglądała na dość szczęśliwą, jak dziecko, które wbrew wszelkiemu rozsądkowi wytarzało się w kałuży. Ostrzał niespodziewanie zaczął cichnąć, w chroniący ich chwilowo beton coraz rzadziej uderzały pociski. Jeremy ubrał nowo zdobyty hełm i wyjrzał podejrzliwie znad betonowej bariery za którą się czaili. Spostrzegł jak jeden z obcych ciągnie w kierunku pozycji pozostalych uziemionego chwilę temu żołnierza-skradacza. Podnosząc się do pionu wycelował w niego karabin, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i posłał mu serię w patykowate nogi. Ranny obcy padł w poprzek ciała współtowarzysza, jego przestrzelone odnóże zdążyło wygiąć się pod nienaturalnym kątem nim jeszcze dotknął chodnika. Jeremy wrócił za barierę by uważniej przyjrzeć się rannej. Ta powoli odzyskiwała kontrolę nad pokiereszowanym ciałem.

-Powiedz mi– wycharczała pomiędzy atakami kaszlu– po jaki chuj, ale tak konkretnie, sprzedawaliśmy im w ogóle broń? Przecież wiadomo było jak to się skończy?

Jeremy zerknął na stan zasobności ażurowego, bębnowego magazynka swojego krótkiego karabinu przez tylną, plastikową część obudowy bębna. Została niecała połowa.

-Wiadomo było, ale przez pewien czas wymiana się opłacała. A teraz korpo się stąd wycofa i poszuka sobie innych źródeł…

Ich dyskusję zaczął zagłuszać narastający warkot. Zza rogu majestatycznie wyłonił się dwuwirnikowy zmiennopłat o nitowanym kadłubie i przeszklonym kokpicie. Ciężka, osmalona dysza miotacza ognia zawieszonego pod kadłubem zaczęła rozglądać się za potencjalnym celem. Za kokpitem maszyny, który bardziej pasowałby do sylwetki antycznego bombowca, widać było krzątaninę oddziału obcych szykującego się do desantu. Pęd powietrza wzburzanego wirnikami gnał po ulicach kłęby żółtego kurzu, łopotał smętnymi pozostałościami spalonych żagli słonecznych, które jeszcze niedawno spinały dachy sąsiadujących ze soba budynków, zapewniając schronienie przed bezlitosnym żarem dwóch słońc i stałe dostawy prądu.

Ranna żandarmka zdawała się nie zwracać uwagi ma zbliżające się zagrożenie, skupiona na próbach wykaszlenia płuc na popękane, asfaltowe podloże. Jeremy jednak poczuł ukłucie niepokoju, nim zaznaczył obły statek obcych dla pozostałych czlonków żandarmerii w pamięci dronów. Maszyna obcych tymczasem ostrożnie usiłowała wcisnąć się do wylotu ulicy, jej pękaty kadłub i pokraczny nieco kształt skrzydeł działał na niekorzyść pilota. Z kolei celowniczy nie zwracał uwagi na ostrożne manewry pilota i posłał celnie strugę ognia w zniszczoną witrynę jednego ze sklepów po lewej stronie ukrywających się żandarmów. Trzask płomieni i warkot śmigieł zaczął przebijać ledwo świst dochodzący od węższej gardzieli ulicy. Jeremy po raz ostatni zaciągnął się petem, na jego twarz wypełzł powoli okrutny uśmiech. Wypluł niedopałek w kierunku małej, oleistej kałuży niedaleko swej kryjówki, pokrzepiając się myślą, że obcy nie zdają sobie jeszcze sprawy, jaki los ich czeka. Kałuża zajęła się od niedopałka, obcy tymczasem palili okna i balkony po przeciwnej stronie ulicy z uporem godnym lepszej sprawy. Monotonny świst narastał, a żar bijący od napalmowych płomieni można było już wyczuć nawet przez grubą, ochronną odzież. Kolejne kaszlnięcie miotacza i poprzednia kryjówka Jeremiego zniknęła pod falą ognia, razem z pozostawionym nieopatrznie hełmem. Ogień był coraz bliżej, a powietrze ewidentnie rzedło, karmiąc żarłoczne płomienie. Ochotniczka i jej ranne oskrzela nie miały szans długo przeżyć w tych warunkach. Narastający świst wreszcie się zmaterializował– w wąską gardziel alei wsunął się statek w insygniach żandarmerii, przechodząc gwałtownie z lotu do zawieszenia w powietrzu i stabilizując swoją pozycję przy użyciu dwóch odrzutowych silników. Smukła, ostrokrawędzista bryła bryła opancerzonej i malowanej ciemnoszarą farbą jednostki drastycznie kontrastowała z piaskowożółtym, korpulentnym pojazdem obcych. Przez ułamek sekundy obie konstrukcje zdawały się mierzyć nawzajem wzrokiem i dla postronnego obserwatora nie było już wątpliwości, która z nich będzie w tym starciu drapieżnikiem, a która ofiarą. Jeremy jednak wiedział że zakontraktowany w żandarmerii pilot nie marnuje czasu– słyszał rzężące, elektryczne silniki rozkręcające wielolufowe, obrotowe karabiny. Obcy tymczasem usilowali wycofać się z pola bitwy, panikujący wyraźnie pilot giął łopaty wirników swojej maszyny krzesząc snopy iskier ze ścian poszerzających się ku górze budynków. I gdy wydawało się już, że uda mu się umknąć bez szwanku, serie z podwójnych karabinów Pustułki rozpruły część szklanego kokpitu, zostawiły szeroką ranę w burcie i zaczęły zamieniać ścianę przedziału desantowego w coś przypominającego durszlak. Straty wśród przewożonych żołnierzy były tak potworne, że z pozycji żandarmerii widać było chmurę bladoturkusowej krwi i strzępów ciała rozpyloną po drugiej stronie kadłuba, i spychaną przez śmigła statku ku nawierchni jezdni. Jeremy nie zwracał jednak uwagi na tą jatkę. Z jakiegoś powodu utkwił wzrok w deszczu łusek sypiącym się spod kadłuba szarego statku, słyszał rytmiczne dzwonienie, gdy uderzały o asfalt. Nie wiedzieć czemu odbłyski światła na każdym z mosiężnych cylindrów i towarzyszący spektaklowi dźwięk przywołały u niego skojarzenia z przedświątecznym śniegiem powoli pokrywającym drogi, a samo dzwonienie kojarzyło mu się z dzwonkami sań wspominanymi w archaicznych kolędach. Korpulentne cielsko obcej maszyny usunęło się wolno z pola widzenia, wyraźnie wytracając wysokość. Jeremy złapał oddech i zarzucił sobie na zdrowy bark ramię rannej ochotniczki. Krok za krokiem opuszczali scenę niedawnej rzezi, ślizgając się w kałużach lepkich od krwawego błota i odtrącając dziesiątki łusek z każdym ostrożnym krokiem. Ranna członkini żandarmerii nie przestawała kaszleć krwią, poruszała się z coraz większym trudem.

-Nie padnij mi tu teraz, bo będę cię musiał za nogę ciągnąć.

-Baby to się za włosy ciągnie, nie słyszałeś nigdy?

Jeremy uśmiechnął się kącikiem ust.

-Nazywasz się może jakoś?

-Jakoś na pewno się nazywam– rzuciła krótko i osunęła się w brudną kałużę turkusowej krwi i tęczowo skrzącej się benzyny, boleśnie lądując w niej kolanem. jednak już sekundę później podjęła na powrót mozolny marsz.

 

<podrozdział>

 

Jeremy wyszedł z kantyny i odpalił papierosa płaską jak karta kredytowa zapalniczką. Miniaturowy łuk elektryczny przez ułamek sekundy oślepił jego przyzwyczajone do półmroku oczy. Dopiero reakcja siatek fotoadaptacyjnych ukrytych pod źrenicami przywróciła mu wzrok. Krwisty stek z masłem orzechowym i wypite puree z zielonych bananów ciążyły mu na żołądku– liczne implanty domagały się uzupełnienia różnych mikroelementów, stąd takie menu nikogo tu nie dziwiło– każdy, kto krwawił potrzebował żelaza, każdy z nowo zaszytą implantem raną dodatkowo magnezu, potasu na elektrolity i niemal piorunujących dawek prostych, egzogennych białek. Większość rannych żandarmów pochłaniało z chęcią surowe mięso z żarłocznością godną przemysłowego odkurzacza.

Jeremy oparł się o wyślizgane nabrzeże z grubo ciosanych bloków kamienia przypominającego piaskowiec. Obserwował tutejszego drapieżnika– wielki torbacz przypominający półtoratonowego, drapieżnego leniwca wyciągał na żwirową plażę poniżej nabrzeża metrową, galaretowatą meduzę o długich, pokrytych cierniami odnóżach. Pozbawiona oparcia cieczy zwierzyna broniła się desperacko jedyną dostępną jej teraz metodą– błyskała pulsami światła, próbując odstraszyć drapieżnika. Leniwiec jednak nic sobie z tego nie robił, rozrywając metodycznie ofiarę zakrzywionymi pazurami. Jeden z impulsów wywołał w systemie operacyjnym Jeremiego ostrzeżenie o wysokiej dawce ultrafioletu, więc ten odruchowo odwrócił wzrok.

Pomarańczowe słońce zdążyło już zajść, za horyzont powoli chowała się tarcza drugiego, ametystowego, zwanego martwym, a na planecie obcych niespiesznie zapadał zmrok.

Placówka, której broniła aktualnie żandarmieria, wyrosła na jeziorze wewnątrz krateru pozostałego po upadku meteorytu. Znaczyło to tyle, że wokół okrągłej wyspy rozciągała się łatwa do obrony, naturalna fosa– stosunkowo łatwo więc było trzymać obcych z dala od centralnie umiejscowionego lądowisko, z którego trzy międzyplanetarne transportowce zabierały cyklicznie ewakuowanych cywilów. VSV Rosebud, VSV Kindred i VSV Watson & Crick kursowały do najbiższej stacji przerzutowej zdolnej przyjąc uchodźców, a każdy ich kurs trwał trzy tygodnie z niewielkim okładem.

Żandarm przyglądał się zjawisku, do którego nie zdążył jeszcze przywyknąć– na przeciwległym brzegu wąskiego pierścienia jeziora, poruszając się wzdłuż krawędzi dachów, przypominających nieco ule lub lepianki domów, przemieszczała się ociężale kula światła. Otoczony sferą mlecznej membrany pęcherz lekkiego gazu, pełen bioluminescencyjnych, skrzydlatych zarodników poruszał się na długich, drucianych, mechanicznych odnóżach zapewniając oświetlenie obcym mieszkańcom miasta na drugim brzegu.

Żandarm odpalił nowego papierosa od żaru niedopałka i przyglądał się temu zjawisku.

-Ciekawe co mogliby jeszcze dziwnego wymyślić– zastanawiał się -chociaż to już bez znaczenia. Nic swojego już nie wymyślą, teraz będą już tylko bazować na technologii, którą to my im przywieźliśmy. Zamiast ich wspomagać i czerpać zyski długofalowo, korpo poszło w szybki hajs. A potem wszystko się zesrało.

Jeremy pstryknął petem w kierunku zatoki i odwrócił się, chcąc jak najszybciej wrócić do swojej kwatery.

Trafiony niedopałkiem między oczy leniwiec groźnie warknął, gdy jego futro przypalił snop iskier, jednak atakującego go bezczelnie człowieka nie zdążył już wypatrzeć. Wrócił więc do pożerania żywcem świecącej jeszcze wątło meduzy.

 

<podrozdział>

 

-Jakieś nowe, ciekawe rany, Jeremy? –spytał siedzący przy swoim metalowym biurku doktor Kougan.

-Nic ciekawego, Manni –odparł Jeremy beznamiętnie przeglądając czasopismo o modelarstwie, które przyniósł ze sobą z poczekalni.

-Mam tu raport o przestrzelonym płucu, ranie od szrapnela w łydce i dziurze w uchu.

Sieć ustawiona między implantami regeneracyjnymi wszystkich żandarmów na bieżąco logowała w bazie medycznej wszystkie swoje czynności. Pozwalało to dokładnie kontrolować przydatność bojową wszystkich kombatantów, a po zakończeniu kampanii– wypłacenie im odszkodowań za poniesiony uszczerbek na zdrowiu. Wśród aktywnych walczących można było bez trudu znaleźć takich, którzy po zliczeniu wszystkich obrażeń odnieśli uszczerbek sięgający dwustu procent, choć implanty utrzymywały ich stale na pełnym chodzie.

-Ucho? –zdziwił się Jeremy? Które?

-Prawe.

Jeremy przejechał palcem wzdłuż krawędzi małżowiny. Rzeczywiście wyczuł metaliczną pajęczynę połączeń nad muszlą małżowiny, w miejscu gdzie rano miał całkowicie swoje ucho. Równoległy układ drutów wydał pod dotykiem palca dźwięk, który mogłaby wydać z siebie mikroskopijna harfa.

-No rzeczywiście. Wygląda na to, że będę miał metalowe ucho zamiast gumowego.

Lekarz zignorował zupełnie nietrafiony żart.

-A szrapnel?

-Wydłubałem nożem. To był z naszej miny.

-Wszedłeś na minę? –zapytał zdziwiony Kougan.

-Nie. Ale długo by opowiadać. Coś jeszcze? –zapytał, wiedząc, że kontrole medyczne to tylko formalność. Korpus medyków starał się za wszelką cenę utrzymać żandarmów w warunkach bojowych, bo braków w wyszkoleniu nowych nie było kiedy uzupełniać. Był tylko jeden wyjątek i Jeremy już bał się pytania, które musi w związku z nim nadejść.

-Jakieś objawy neurologiczne? –spytał jak samospełniająca się przepowiednia Manni.

-Żadnych.

-No to szybki test -lekarz przygasił gestem dłoni światło w pokoju, wyciągając z biurka małą, diodową latarkę. Przykrył źródło światła daszkiem dłoni i zaświecił pacjentowi w twarz.

-Jaki to kolor?

-Amarantowy -odpowiedział bez zastanowienia Jeremy

-Jaki, kurwa?

-Amarantowy -obstawał przy swoim pacjent.

-Czyli jaki?

-Taki blady eozynowy.

Lekarz gestem wywołał z biurka holograficzny terminal

-Wyszukaj „amarantowy, kolor” -powiedział do wirtualnego monitora. Przypatrywał się chwilę wyświetlonym wynikom. Najwyraźniej porównanie wypadło pomyślnie.

Pomachał kilka razy latarką z lewa na prawo przed oczami pacjenta.

-Jakieś powidoki?

-Żadnych -skłamał Jeremy patrząc w ślad za gasnącymi mu przed oczami różowymi smugami.

-No to możesz lecieć. Tylko odeśpij dobrze, sam wiesz co się dzieje u niewyspanych po twoim urazie neurologicznym.

 

<podrozdział>

 

Jeremy wrócił do swojej kwatery. Przydzielone mu mieszkanie leżało w budynku o rozmiarach i przeznaczeniu zbliżonym do kamienicy, jednak wizualnie była ona dla ludzi dość nietypowa. Organiczne, zaokrąglone kształty, kolumny przypominające stalagnaty i tafle okien podzielone wielokątnymi siatkami, przypominającymi spłaszczone owadzie oczy nieodmiennie wprawiały osadników w osłupienie.

-Gaudi’emu by się tu podobało -zwykł mawiać Jeremy, ale rzadko spotykał na tej planecie kogoś, kto rozumiał, kogo ma na myśli, więc dość szybko przestał.

Przez szerokie, panoramiczne okno mógł obserwować miasto, z którego wszyscy próbowali się wydostać, a które on zdążył nawet polubić. Nie na tyle, żeby miał za nim tęsknić, ale jakiś czas temu przestało mu przeszkadzać. Ludzką część miasta patrolowały Pustułki i drony, widoczne o tej porze tylko ze względu na jarzące się błękitem kratownice wydechów i słupy światła szperaczy, którymi piloci podświetlali ulice. Za rzeką zaś pośród dachów krążyły gazowe kule wielkich, biomechanicznych kosarzy, wysoko nad nimi zaś obce zmiennopłaty zwane beczkolotami, albo częściej, bardziej dosadnie, balasami powoli krążyły po nocnym niebie.

Jeremy spłukał z siebie nagromadzony w trakcie prawie szesnastogodzinnych walk brud pod rzadkim na ziemi prysznicem. Większość ludzi już dawno korzystała z komór czyszczących podczerwienią, na ziemi kąpiel w wodzie była po prostu zbytkiem. Tu woda była nadal tania i każdy z tutejszych mieszkańców mógł sobie pozwolić na ten luksus.

Odświeżony żandarm nalał sobie drinka z lodówki pod oknem i zapatrzył się na spektakl świateł nad miastem. Jeden z liniowców ewakuujących ludzi właśnie unosił się nad dachy kamienic otaczających lądowisko w centrum krateru, który według oficjalnej nomenklatury nazwano Atolem Hawkinga. W praktyce jednak, już wśród pierwszych osadników, przyjęła się się nazwa „Hollow Point”. Jak znamienna była ta militarystyczna nazwa mieli się dopiero przekonać, gdy sytuacja polityczna wśród obcych zmieniła się drastycznie, zresztą nie bez ich winy.

VSV Watson & Crick wznosił się powoli, unoszony bocznymi silnikami pomocniczymi. Koncentryczne, pasiaste pierścienie wirowały już z tyłu kadłuba, rozkręcając napęd główny– dwa ułożone jeden pod drugim silniki o gigantycznej mocy. Przed tarciem atmosfery chroniła liniowiec kanciasta tarcza ablacyjna. W teorii tarcza była biała i należało ją wymienić, gdy spod białej, epoksydowej warstwy zacznie przebijać głębsza, pomarańczowa. W praktyce Jeremy wiedział, że piloci latali bez tej ostrzegawczej warstwy, wszystkie tarcze ablacyjne liniowców były zużyte do granic możliwości i tarcze ochronne były granatowe. Nie było ani czasu ani surowców, by wymieniać je między kursami ewakuacyjnymi.

Statek powoli nabierał prędkości. Świecące jadowitą fuksją pierścienie zlewały się już w jedną smugę, huk silników nawet z tej odległości był niemal ogluszający.

I wtedy dopiero pilot odpalił główny napęd. Błysk na tle nocnego nieba oślepił na chwilę każdego, kto nieopatrznie wpatrywał się w wydech tego monstrum. Pierścień fali uderzeniowej odparował po horyzont snujące się po niebie chmury, dwa ostre stożki wydechów świeciły przez chwilę niemożliwym kolorem łączącym głęboki fiolet i neonową zieleń. Huk wstrząsnął każdym budynkiem w zasięgu wzroku, uruchomił natychmiast dziesiątki alarmów. Kilka beczkolotów spadło smętnie, jak poprzekłuwane nagle balony, na niczego niespodziewające się miasto. Wszedzie wokoło rozpiszczały się czujniki ultrafioletu, chwilę zaterkotały liczniki geigera, rejestrując nagły skok promieniowania. W przeciągu trzech kwadransów odparowane chmury spadną w postaci brudnego deszczu.

Oficjalnie silniki uruchamiano dopiero poza atmosferą planety, nieoficjalnie– piloci między sobą mówili, że zgodnie z zasadą „ostatni gasi światło” odpalą silniki nad miastami obcych zabierając stąd ostatnich ludzi. Oczywiście byłoby to ludobójstwo na masową skalę, ale przecież oficjalnie nie istniało, a i ofiarami nie mieli być przecież ludzie, więc nikt się nimi przesadnie nie przejmował.

Jeremy postanowił oderwać się od tych ponurych rozmyślań. Gdy tylko odległy pogłos silników ucichł, uruchomił odtwarzacz zintegrowany z jego pomiarami biomedycznymi.

-Graj piękny cyganie -rzucił do czekającego na wybór muzyki systemu

-Ten utwór, panie Jeremy?

-Nie, nie ten utwór -odpowiedział rozbawiony żandarm– wybierz mi coś pasującego mi do nastroju

Z głośników popłynęły lekko nieharmoniczne takty „Funnel of Love”. Chrapliwy nieco głos Wandy Jackson rzeczywiście pasował do nastroju dzisiejszego dnia. W połowie utworu, zanim Jeremy zdążył dopić swój gin, z ponownego zamyślenia wyrwało go pukanie do drzwi.

-O, koleżanka od defibrylatora– zauważył Jeremy, otwierając drzwi.

-Przyszłam właśnie w podzięce, w tej właśnie sprawie -wyciągnęłą w jego kierunku kanciastą flaszkę owiniętą w pakowy papier -Nie przeszedłbyś się gdzieś? Jakiś taki nudny wieczór mamy dzisiaj.

-Na spacer to średnio, ale możesz wejść na drinka.

 

<podrozdział>

 

Jeremy powoli zapadał w sen. Wtulona w niego członkini żandarmerii, upojona własnym alkoholem, chrapała cicho,a Jeremy co chwilę budził się z niespokojnego snu i wpatrywał w sufit. Nie chrapanie mu jednak przeszkadzało– czuł, że coś nie daje mu spokoju. Przypomniał sobie po kolei wydarzenia dzisiejszego dnia.

-Dzień jak co dzień -pomyślał, niezauważalnie wzruszając ramionami. Kolejny raz próbował zasnąć.

-Jeremy, kochanie… -głos donośny jak wystrzał wybudził go z granicy snu.

-Jasna cholera -myślał panicznie Jeremy– co to było?

Słyszał wprawdzie o „zespole eksplodującej głowy”, ale dotychczas traktował go tylko jako ciekawostkę, nigdy nie spodziewał się go u siebie.

Wyszedł do łazienki i obejrzał się w lustrze. Po chwili dotarł do niego absurd takiego rozwiązania

-Czemu każdy wariat w filmie zawsze ogląda się w lustrze -myślał– jakby to coś miało zmienić? Jakby w ogóle można było wypatrzyć coś w tej sytuacji w swoim lustrzanym odbiciu. Po prostu absurd.

Uspokojony wrócił do łóżka i po chwili zasnął. Tym razem problem się nie powtórzył.

 

<podrozdział>

 

Patrole były najgorszym elementem obowiązków żandarmerii. Jakkolwiek gównianą robotą było dołączenie do walk w ciasnych, miejskich warunkach– patrole w obrębie Atolu zawsze wprawiały żandarmów w największy niepokój. Wielogodzinne krążenie po ruinach w niewielkich grupach pod ciągłą groźbą ostrzału wywierało ciężkie piętno na psychice. W mniej lub bardziej regularnycch bitwach przynajmniej można było spodziewać się, z której strony nastąpi atak. Tutaj przeciwnik mógł kryć się wszędzie, drogi czasami były zaminowane, czasem zdarzały się ataki z powietrza nie wspominając już o standardowym strzelaniu do ludzi z pustych drzwi czy okien. A im większy odsetek mieszkańców ewakuowano, tym większa część wyspy stawała się ziemią niczyją. Oficjalne przekazy kierowane do potencjalnych ochotników mówiły zwykle o konieczności obrony ludności cywilnej przed lokalnymi terrorystami. Ale Jeremy wiedział, jak większość jego współtowarzyszy, że terrorysta od partyzanta różni się dokładnie tym, co powstaniec od rewolucjonisty.

Do tego humor pogorszył mu się znacznie, gdy w drodze na poranną odprawę zagaił nieopatrznie znajomego magazyniera, który notował przyjęcia sprzętu przywiezionego poprzednim liniowcem.

-A co to, taki dobrobyt u was w logistyce, że na papierze notujecie? -spytał wskazując na przytwierdzony do przedramienia pikowanego kombinezona magazyniera wyświetlacz holograficzny.

-Panie, idź pan z taką robotą -odparł magazynier chowając ołówek za ucho– te cholerne wyświetlacze nie działają w tym świetle. Mogę sobie notować w nim tylko przed wschodem tego martwego słońca i po zachodzie żywego. Jak świecą oba, to panie, w ogóle nie ma takiej opcji -za jasno. Więc piszę na papierze, jak jakiś cholerny neandertalczyk. A na wieczór, po szychcie, to i tak wszystko muszę powpisywać do bazy, bo się musi zgadzać. Mam dwa razy tyle roboty, a płacą mi raz. A papier to muszę i tak kupować za swoje, bo szefostwo nie pokrywa kosztów– mówią, że dostałem do tego wyświetlacz. Zgłaszam już pół roku zapotrzebowanie na taki lepszy, do warunków arktycznych, a co te debile nam przysyłają? Bombowce! Panie, z tymi idiotami to pan nie pogadasz!

-Bombowce– powtórzyl Jeremy, tak zły, że nawet nie zdołał się zdziwić.

-A żebyś pan wiedział. Konkretnie to  moduły do nalotów dywanowych, do Pustułek.

-Do dywanowych -powtórzył znowu bezwiednie żandarm– a pancerzy jakichś lepszych nie rzucili? Albo chociaż jakaś bardziej współczesna broń?

-Amunicja jest, ale do tych, co już macie.

Krążyli więc teraz po mieście w zużytych hełmach, starych, pocerowanych pancerzach i z nową amunicją. Mogli za to spodziewać się wsparcia bombowców, co było im potrzebne jeszcze mniej niż dziura w moście– perforowany most przynajmniej trudniej byłoby przejść nacierającym obcym.

Zamyślony Jeremy szedł tyłem, próbując ustrzec swoją grupę od ataku w plecy. Żar słońc rozleniwiał całą ekipę, delikatny szum ciepłego wiatru koił napięte jak postronki nerwy. Właśnie wtedy, kiedy cała wycieczka stawała się nudną mordęgą, od przodu kolumny rozległo się ciche brzęknięcie i powietrze przedarł okrzyk otwierającego pochód żandarma.

-Mina!

 

<podrozdział>

 

-Kurwa ich jasna mać, nie mogę, tak się dać wrobić jak dziecko… -mamrotał rudy Olaf. Zachowywał i tak nadspodziewany spokój, jak na kogoś stojącego na pakiecie materiałów wybuchowych zdolnym urwać mu nogi na wysokości przepony.

Członkowie jego oddziału rozpierzchli się pośród gruzowiska, szorując plecami po ścianach i szukając celów w oknach powyżej wąskiej uliczki, w której zostali uwięzieni.

Jeremy powierzył reszcie zespołu wypatrywanie obcych i podbiegł do stojącego jak słup soli Olafa. Już w biegu ściągnął na miejsce dodatkowe drony i pustułkę z przedziałem medycznym. Przykucnął przy nim i powoli zaczął rozgrzebywać gruz wokół jego stopy. Olaf ciągle mamrotał rekordowej długości wiązankę przekleństw i aż szkoda było mu przerywać. Nagle sam urwał wpół słowa.

-Jeremy? -spytał

-Cię słucham. -odparł skupiony na odgrzebywaniu puszki żandarm.

-Urwie mi dupsko?

-Na dupsku to się Olaf nie skończy. Nie śmiej mi się tu!

Olaf nerwowo chichotał,a w zasadzie walczył z wstrząsającymi nim spazmami histerycznego śmiechu.

-Czyli to się skończy? Będę miał spokój, żadnych glosów sprzeciwu? Nikt nie będzie mi mówił co robić?

-O czym ty w ogóle mówisz, Olaf?

Ten spojrzał tylko w dół na niego, jakby widział go pierwszy raz w życiu.

-To już nieważne, Jeremy -odparł po chwili– odpal mi tylko peta na pożegnanie.

-Sranie, nie pożegnanie -odparł tamten, podając mu jednak odpalonego papierosa i nadal grzebiąc w ziemi w poszukiwaniu miny.

-Ty tam, młody! -rzucił do stojącego nieopodal ochotnika -chodź tu, będziesz okopywał Olafa.

-A chuja tam, nigdzie nie idę. Nie płacą mi za wysadzanie się w powietrze. To nie wojsko, żebym wykonywał każdy debilny rozkaz. Jesteśmy w zasadzie strażą przemysłową z długą bronią…

-Młody, ty jak długo u nas robisz?

-Pół roku, a co?

-Ja tu robię czwarty rok. I wierz mi, jak nie zrobisz, co mówię, żaden z nas żywy nie wyjdzie z tej obsranej uliczki. A ty to już na pewno, sam cię ubije. A teraz kop, a ja znajdę tego, który się tu na nas zasadził.

Jeremy zostawił za sobą młodzieńca, który niechętnie zaczął rozkopywać stojącego w pułapce Olafa. Sam wszedł do klatki schodowej budynku, który, w jego opinii, zapewniał najdogodniejsze miejsce do ostrzału. Po krótkich poszukiwaniach znalazł niedoszłego strzelca, ukrytego w kącie pokoju na drugim piętrze. Obcy odpowiednik nastolatka próbował ustrzelić wchodzącego przez drzwi żandarma, ale po pomieszczeniu poniósł się tylko suchy trzask iglicy. Zanim panikujący dzieciak zdołał zdać sobie sprawę ze swojego błędu i przeładować karabin, Jeremy już przyskoczył do niego, wyrwał mu broń i zdzielił go potężną pięścią w twarz. Kruche ciało obcego, wyrosłego na planecie o niskiej stosunkowo grawitacji, nie miało żadnych szans na odparcie ataku masywnego człowieka. Już pierwszy cios wgniótł mu bok twarzoczaszki, spękana skóra natychmiast zaczęła obficie krwawić. Jeremy cofnął się o dwa kroki, wycelował swoją broń w głowę młodocianego terrorysty i przełączył ją natychmiast na ogień pojedynczy, gotów do egzekucji. Dzieciak kulił się w kącie, schował zmasakrowaną twarz w czteropalczastych dłoniach i zaczął żałośnie zawodzić.

-Nie możesz go zabić, Jeremy -odezwał się pod jego czaszką nieco znajomy kontralt.

Jeremy spanikowany rozejrzał się po pokoju, szukając źródła dźwięku za plecami. Wśród podniszczonych ścian zdobionych zlotymi roslinnymi motywami, rzeźbionych, ażurowych mebli i całej kolekcji wszelkich szpargałów nie było jednak nikogo. Po chwili jednak uświadomił sobie, skąd zna ten głos. Uznał natychmiast, że właśnie pożegnał się z resztkami zdrowia psychicznego. W absurdalnym odruchu zapragnął choć pomachać mu na pożegnanie.

-Odbiło mi, czy nie, jednak jestem tu w pracy -powiedział pod nosem podrzucając znowu broń do pozycji dogodnej do likwidacji młodocianego terrorysty.

-Nie pozwolę ci go zabić, kochanie. On nic nie zrobił.

-Zostawił w drodze minę i o mało co mordy by mi nie odstrzelił. To nie jest żadne nic.

-Nie zabijaj go, Jeremy, proszę. Nie każ mi nalegać.

Dzieciak w kącie, widząc rozmawiającego z sobą samym żandarma zdążył już narobić pod siebie.

-Nie jestem aż takim wariatem, żeby słuchać głosów z własnej głowy… kochanie -dodał ze złośliwym uśmiechem i nacisnął spust broni. Spodziewał się odrzutu, ale nie stało się absolutnie nic. Przeładował ręcznie zacięty najwyraźniej zamek broni i strzelił w głowę obcego raz jeszcze. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że palec na spuście po prostu się nie poruszał.

-Nie chciałam nalegać, Jeremy. Pamiętaj, że najpierw prosiłam, kochanie.

-Gówno tam -odparł Jeremy i kilka razy próbował jeszcze nacisnąć spust swojej broni. Potem próbował zastrzelić obcego jego własną bronią, bez skutku.

-Nie tam siedzę, gdzie myślisz, Jeremy.

Żandarm gotów był przysiąc, że pod czaszką rozległ mu się perlisty śmiech.

-Jeremy! -rozległ się od strony powybijanych okien głos z uliczki

-Jeremy, złaź tu na dół. To nie mina, tylko puszka!

-Jaka puszka?!

-Atrapa!

-Już tam do was idę! -odkrzyknął i jeszcze raz próbował zastrzelić obcego.

-Jeremy, nie walcz ze mną, nie zgadzam się, kochanie. Nie dam ci go zabić. Zabijanie szkodzi duszy.

Żandarm gorączkowo analizował sytuację.

-Ze strzelania już chyba rzeczywiście nic nie wyniknie– myślał -zresztą taki dzieciak nie jest przecież aż taki znowu groźny. Posiedzi tu sobie, nikomu nie wadząc. Zabiorę mu gnata, to w plecy nam nie strzeli. A z tym, że zwariowałem uporam się kiedy indziej.

Zostawił płaczące w kącie dziecko i wyszedł na klatkę schodową.

-Cieszę się, że ze mną nie walczysz, kochanie -odezwał się natarczywy kobiecy głos.

-Zamknij wreszcie mordę

-Mam tylko twoją mordę, Jeremy.

Ohydny śmiech kończący wypowiedź miał się śnić Jeremiemu przez resztę życia

 

<podrozdział>

 

-Kougan -darł się Jeremy, wbiegając do gabinetu swojego lekarza -potrzebuję cię i to natychmiast.

-Jeremy, do jasnej cholery…

Żandarm dopiero teraz zauważył, że wtargnął do gabinetu w trakcie wizyty ginekologicznej.

-Manni, ty jesteś gineksem?

-Tutaj jestem tym, kogo akurat potrzeba. Wynocha mi stąd.

-Manni, jedno pytanie i spadam. Powiedz mi tylko, czy da się z pleców wypruć ten cholerny implant? -zapytał lekarza, zasłaniając oczy dłonią, by nie zawstydzać leżącej na fotelu pacjentki.

-Nie, nie da się. Nie tutaj, nie w tych warunkach. A teraz wydupiaj mi stąd w podskokach.

Jeremy wybiegł z gabinetu trzaskając drzwiami. Śmiech pod czaszką prześladował go przez całą drogę do domu.

 

<podrozdział>

 

Jeremy pokonał już połowę sprezentowanego mu niedawno ginu. Wytłukł też już połowę wszystkich swoich szklanek, choć tłuczenie z alkoholem nie miało zbyt wiele wspólnego.

-Posłuchaj mnie wreszcie, kochanie -próbował go uspokajać głos.

-Zamknij się wreszcie! -wydarł się Jeremy i skazał kolejną ze swoich kanciastych szklanek na śmierć, posyłając ją na brudną ścianę.

-Jeremy, jak tak dalej pójdzie, będziesz musiał pić z gwinta.

-Jakoś podołam– odparł żandarm, pociągając solidny łyk prosto z butelki.

-Daj mi wyjaśnić, proszę. Nie chcę nalegać.

-Masz czas do końca flaszki. Jak dopiję, przestaję cię słuchać.

-Mogę cię zmusić do wymiotów, Jeremy, jeśli będziesz musiał przetrzeźwieć

-Nananana, nie słucham się -odparł żandarm i łapczywie przyssał się do butelki.

-Możemy tu sobie ułożyć życie, kochanie -odezwał się głos.

Jeremiemu rzeczywiście zebrało się na wymioty, ale nie odkleił ust od butelki błękitnej cieczy.

-Tylko się zastanów. Jest nas tu już dużo. Manni jest już z nami, zakładał nawet implanty obcym.

-Hblmr? -odbełkotał Jeremy, krztusząc się prawie ginem.

-Kougan ma implant, a implant jest w sieci. Więc jest nasz… Z nami– poprawił się głos.

-Ci obcy, których korpo posłało do kopalni uranu, mieli implanty, inaczej by nie przeżyli. Teraz są już z nami. Są w sieci, są z nami. Jesteśmy już legionem. Więcej niż legionami nawet.

-Jedno pytanie mam– Jeremy odkleił się od butelki -ta żandarmka, która tu przyszła przedwczoraj, też jest z wami?

-Chcieliśmy, żebyś się rozerwał, Jeremy. Ja chciałam.

-Kurwa jasna mać– Jeremy cisnął butelką o ścianę.

-Jeremy, spokojnie, proszę, kochanie.

-A co z ewakuowanymi uchodźcami?

-Część z nich też jest z nami. Oczywiście tworzą osobną sieć, nie możemy się z nimi komunikować na tą odległość. Podobno nasi są już na ziemi.

-Posłuchaj -ciągnął głos– tak będzie dla wszystkich lepiej. Całkowita symbioza, między gatunkami lata świetlne od siebie. Pokój na niespotykaną skalę. Tak będzie lepiej dla wszystkich.

-Ale po co?

-Nie rozumiem?

-Po co ze mną rozmawiasz?

-Bo cię kocham, Jeremy. Nie chcę na ciebie naciskać, to byłoby… nieuczciwe. Chcę tylko, żebyś poszedł z nami. Walczyć o pokój, można by rzec.

Jeremy wyglądał przez wielkie okno na pejzaż miasta. Przypatrywał mu się niezliczoną ilość już razy, ale zawsze liczył, że się stąd wydostanie. Teraz nie był już tego taki pewien.

-To jak mogę się do ciebie zwracać?

-Może… -głos zamilkł na chwilę– może być Hela. To po… matce.

-Matce?

Pod czaszką Jeremiego rozległ się perlisty smiech.

-Hela, nie słyszałeś o niej nigdy? Hodujecie ją w laboratoriach już trzecie stulecie. Neurony do implantów też są hodowane w ten sposób. Więc to jakby nasza matka. Poniekąd.

-Dobra, neurony, neuronami, ale…

-Skąd się bierzemy? -wyprzedziła pytanie Hela -dużo ran, to większa sieć i więcej neuronów. W końcu któraś z nas zaczęła sama sobie zadawać pytania. Stąd.

-Wiesz co? Daj mi się zastanowić do rana.

Jeremy usiadł w fotelu naprzeciw panoramicznego okna i wpatrywał się w znany sobie spektakl świateł. Jeśli dobrze się przyjrzeć, to jest tu nawet pięknie -pomyślał.

-Piękny cyganie? -rzucił pytanie w przestrzeń.

-Słucham, panie Jeremy -odezwał się natychmiast głos systemu audio.

-Zagraj mi coś do nastroju.

Już chwilę później pokój wypełniły harmonijne takty piosenki z zamierzchłych czasów.

Gdy Jeremy zasypiał słyszał jeszcze, jak przez mgłę, ostatnie słowa „Blue Jeans” Lany del Rey.

-Dobranoc, Jeremy -wyszeptała Hela. Sączyła w ciało swojego ukochanego oksytocynę i melatoninę.

-Jednak najbardziej boli nieodwzajemniona miłość -powiedziała sama do siebie. Ale nad tym łatwo będzie zapanować.

Koniec

Komentarze

Hmmm. Klimaty wojenne to nie jest to, co lubię najbardziej, ale juror jest mężczyzną, pewnie ma całkiem inny gust. Jedyne, co mnie zainteresowało, to wzmianka o HeLi.

Jeśli chodzi o wykonanie – musisz się jeszcze kilku rzeczy nauczyć, robisz wiele prostych błędów. Myślniki od sąsiednich słów oddzielamy spacją.

pocisk wychodzi z przodu jego klatki piersiowej, bez trudu przebijając się przez obie warstwy kulodpornej kamizelki. Jego syntetyczne gruczoły nasączyły ranne tkanki opioidami nim zdążył wygodnie się rozsiąść, opierając plecy o betonowy, malowany w szewrony blok. Popołudnie zapowiadało się co najmniej nienajgorzej.

Podmiot zaginął w akcji, wychodzi, że to pocisk miał gruczoły. Nie z przymiotnikami w stopniu wyższym i najwyższym – oddzielnie.

Jeremy ubrał nowo zdobyty hełm

Ubrań się nie ubiera.

pod rzadkim na ziemi prysznicem.

Jeśli chodzi Ci o nazwę naszej planety, to koniecznie dużą literą.

Babska logika rządzi!

Szczere dzięki za konstruktywną krytykę. Zgadzam się i nie zgadzam, ale po kolei:

Myślniki od sąsiednich słów oddzielamy spacją.

Myślniki są tu w ramach ujednolicenia formy graficznej, w “profesjonalnym” zapisie powinienem ponoć wybrać pauzy/półpauzy do oznaczania dialogów, a te chyba nie mają przed sobą spacji. Chyba. Poza tym wiszący samotnie myślnik lubi rozbić tekst w zaskakujący sposób.

 

Podmiot zaginął w akcji, wychodzi, że to pocisk miał gruczoły.

Nie spodziewałbym się pocisku z gruczołami, zwłaszcza, że skoro opuścił już rannego, to nie może nasączać jego tkanek. Ale coś w tym może być. 

 

Ubrań się nie ubiera.

Owszem, ale hełm to nie do końca ubranie. Ale zgadzam się– nie zwróciłem uwagi na tę naleciałość z południa. Co nie znaczy, że nie zamierzam jej powtarzać w przyszłości w ramach przypisania miejsca akcji do konkretnego regionu. Z tej samej beczki pojawia się tam “szychta”.

 

Nie z przymiotnikami w stopniu wyższym i najwyższym – oddzielnie.

Jeśli chodzi Ci o nazwę naszej planety, to koniecznie dużą literą.

Tu akurat dwa razy stuprocentowo się zgadzam.

 

Oczywiście proszę zrzucić mój upór względem krytyki na karb zacietrzewienia początkującego.

Myślniki są tu w ramach ujednolicenia formy graficznej, w “profesjonalnym” zapisie powinienem ponoć wybrać pauzy/półpauzy do oznaczania dialogów, a te chyba nie mają przed sobą spacji. Chyba. Poza tym wiszący samotnie myślnik lubi rozbić tekst w zaskakujący sposób.

Chyba nie zrozumiałeś Finkli. Spójrz na to przykładowe zdanie: 

-Skąd się bierzemy? -wyprzedziła pytanie Hela -dużo

A teraz zajrzyj do pierwszej lepszej książki i zobacz, jak wygląda zapis dialogu. Wtedy zauważysz, że Twój przykład powinien wyglądać tak: 

– Skąd się bierzemy? – Wyprzedziła pytanie Hela. – Dużo

Jest taki bardzo przydatny poradnik – warto do niego zajrzeć i się zastosować http://www.fantastyka.pl/hydepark/pokaz/4550

 

Owszem, ale hełm to nie do końca ubranie. Ale zgadzam się– nie zwróciłem uwagi na tę naleciałość z południa. Co nie znaczy, że nie zamierzam jej powtarzać w przyszłości w ramach przypisania miejsca akcji do konkretnego regionu. Z tej samej beczki pojawia się tam “szychta”.

Powiedzmy, że można by zrozumieć i przyjąć takie wyrażenie “ubrałem kask” w wypowiedzi prostego człeka. Ale w narracji to już błąd i nie ma znaczenia, gdzie rozgrywa się akcja.

 

Do opka przyciągnął mnie tytuł, ale ponieważ spodziewałam się czegoś innego, to jednak nie dotrwałam do końca. Nie moje klimaty  

 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Chyba nie zrozumiałeś Finkli. Spójrz na to przykładowe zdanie: 

Argument nie był zbyt zawiły, więc zrozumiałem.

 

A teraz zajrzyj do pierwszej lepszej książki i zobacz, jak wygląda zapis dialogu.

Zajrzałem i przyznaję rację. Choć nadal uważam, że dyskusja o wzajemnych relacjach spacji i myślników komuś mniej lub bardziej początkującemu potrzebna jest jak kurs pilotażu, komuś kto próbuje nauczyć się chodzić. Ale może rzeczywiście lepiej zadbać o takie rzeczy na początku.

 

Powiedzmy, że można by zrozumieć i przyjąć takie wyrażenie “ubrałem kask” w wypowiedzi prostego człeka. Ale w narracji to już błąd i nie ma znaczenia, gdzie rozgrywa się akcja.

Widziałem już publikacje, w których postać “siadała na ryczce”, więc nie do końca się zgadzam. Wszystko zależy chyba od tego, jak blisko oko narratora przyklejone jest do śledzonej postaci, a tu mamy jedną główną postać, więc i narracja może być prowadzona z jej perspektywy. Trzymanie się doskonałej rozdzielności narratora i postaci to hołdowanie nieco już przestarzałym wzorcom, sprzed chociażby twórczości Pahlaniuka i wielu innych, wcześniejszych. Tak, wiem, że przesadzam.

 

Do opka przyciągnął mnie tytuł, ale ponieważ spodziewałam się czegoś innego, to jednak nie dotrwałam do końca. Nie moje klimaty

To przynajmniej mam w sobie instynkt marketingowca. A co do drugiej części komentarza:

< niewspółmiernie cięta riposta on>

Ja kiedyś kupiłem szampana z Szampanii, ale od pierwszego łyka nie smakował jak ruski, więc nie dopiłem.wink

<niewspółmiernie cięta riposta off>

 

W każdym razie dzięki za uwagi. Mimo nadmiernie złośliwej odpowiedzi z mojej strony na pewno wezmę je sobie do serca (ale nikomu się nie przyznam). Pozdrawiam.

Ale może rzeczywiście lepiej zadbać o takie rzeczy na początku.

Oj, a znasz stare przysłowie – czym skorupka za młodu… ? Po co przy każdym tekście wysłuchiwać czytać wciąż te same uwagi? Lepiej więc zastosować się do rozpoczynającego ten komentarz mądrego cytatu :)

 

Co do korpośmieci – miałam nadzieję na jakieś gierki korporacyjne, wyzysk czy coś, nie na krwawą  wojnę z obcymi. Generalnie – tematyka w zasadzie czysto wojenna mnie nie nęci.  

 

Jeśli Cię to pocieszy, to z wykonaniem nie masz najgorzej – czytałam (nie tylko tu, żeby nie było) o wiele, wiele gorsze teksty :) 

 

Mimo nadmiernie złośliwej odpowiedzi z mojej strony na pewno wezmę je sobie do serca (ale nikomu się nie przyznam)

Ech, nie ma to jak męskie dumne EGO ;) 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

Ech, nie ma to jak męskie dumne EGO ;)

Męskie, czy nie to jest teraz ego jeszcze bardziej przerośnięte, bo należące do samozwańczego AUTORA ;)

 

Co do korpośmieci – miałam nadzieję na jakieś gierki korporacyjne, wyzysk czy coś, nie na krwawą  wojnę z obcymi.

W zasadzie chodzi o wyzysk, taki w stylu kolonizacyjnym. W końcu obcy na etapie rozwoju sprzed karabinów samopowtarzalnych mieli prawo nie zdawać sobie sprawy ze szkodliwości promieniowania, a kopali dla ludzi uran. Wojny też nie ma tu tak do końca– to ewakuacja pod ostrzałem. Rzeczywiście, mogłem aspektowi wyzysku poświęcić więcej uwagi.

 

Jeśli Cię to pocieszy, to z wykonaniem nie masz najgorzej – czytałam (nie tylko tu, żeby nie było) o wiele, wiele gorsze teksty :) 

Miód na moje serce. Parafrazując stare przysłowie: “Zobaczyć taki komentarz i umrzeć…”

Witam!

Późno wyskakuję z tym komentarzem, ale uparłem się, że będę wszystkie teksty czytał, co przy mocno obłożonej wszelakimi bezsensownymi zajęciami dobie, nie zostawia wiele czasu na skrobnięcie kilku rozsądnych zdań pod każdym. Wobec twojego tekstu, drogi Autorze, obojętnie przejść jednak nie mogłem. Bo już moment, w którym narrtor odkrywa pewneą poezję w komunikatach implantu regeneracjnego, był znakomity. A kojarzenie przez Jeremiego sypiących sie łusek z iskrzącym śniegiem, świątecznymi dzwonkami i kolędami… Fantastyczne. Łza wzruszenia zwilżyła oko me kaprawe. Ani trochę nie ironizuję. Autentycznie się zachwyciłem.

Od strony technicznej w oczy rzucają się przede wszystkim powtórzenia – jest ich kilka, najbardziej bolesny przykład:

W teorii tarcza była biała i należało ją wymienić, gdy spod białej, epoksydowej warstwy zacznie przebijać głębsza, pomarańczowa. W praktyce Jeremy wiedział, że piloci latali bez tej ostrzegawczej warstwy, wszystkie tarcze ablacyjne liniowców były zużyte do granic możliwości i tarcze ochronne były granatowe.

Poza tym rzecz jest napisana sprawnie i dynamicznie. Choć w kwestiach gramatyczno – interpunkcyjnych żaden tam ze mnie autorytet (każdy, kto nie pisze “Spadło w dół na mnie że bynajmniej kucłem” to dla mnie niemal profesjonalista).

Przyczepię się jednak pierwszej sceny. Facet dostał postrzał w klatkę piersiową, który właściwie nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Implanty implantami, opiaty i tak dalej, ale czy rezerwuar erytrocytów poradził sobie z natychmiastową utratą sporej ilości krwi tak szybko, że gość nawet nie zasłabł? Co więcej, pocisk karabinowy powoduje nielichy kanał tymczasowy. Rozumiem, że uranowy nabój nie odkształca się, nie grzybkuje, ale nawet jeśli serce ocalało, to co z płucami, żebrami, mostkiem? Uleczyły sie na tyle szybko, że Jeremy w minutę po postrzale jarał sobie spokojnie szluga? Nie bardzo w to wierzę.

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Właściwie, to jeszcze jedno. Sprawa ma co prawda bardziej ogólny charakter, ale twój tekst ma nieszczęście służyć za przykład. Wrócę do mojego ulubionego gradu łusek spod działek rotacyjnych. Wygląda to niezwykle malowniczo, ale jest potwornym marnotrawstwem materiałów i surowców. Od dawna pracuje się nad funkcjonalną amunicją bezłuskową, nie wyszła dotąd poza stadium prototypu, bo jest wciąż zbyt zawodna. Ale w epoce technologii umożliwiającej wykonywanie lotów międzygwiezdnych, nabój scalony wydaje się być jakimś totalnym anachronizmem. Jasne, niewielki konflikt asymetryczny nie wymaga uzbrajania przeważającej strony w nowinki techniczne, ale… To trochę tak, tak, jakby dawać żołnierzom arkebuzy, bo na maczugi i kamienie w zupełności wystarczą. Czy pilot pustułki musiał zawisnąć swoją maszyną oko w oko z transportowcem obcych, by go zastrzelić? Zrobił to tylko po to, żeby jatką się rozkoszować? I po co w ogóle pustułkom żywa załoga? W przypadku totalnej przewagi informacyjnej, jaką mieli ludze, problem wojny elektronicznej raczej nie istniał. Wiesz chyba, do czego zmierzam. Gdyby z jednej strony postawić implant regeneracyjny, a z drugiej taką choćby pustułkę, to wyjdą nam wieki różnicy w rozwoju techniki. Ciężko mi uwierzyć, że na etapie rozwoju umożliwiającym kosmiczne podróże w rozsądnym czasie, trzeba jeszcze będzie biegać po ulicach z wielką, sypiacą łuskami giwerą i uważać, by nie stanąć na minie. Pozdrawiam!

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Od strony technicznej w oczy rzucają się przede wszystkim powtórzenia

tarcza, tarcza, biała tarcza, tarcza biała

Niestety zauważyłem, ale już po wysłaniu, a bałem się, że ingerencja w tekst po terminie może zostać odebrana jako próba oszustwa, więc tak zostało.

Przyczepię się jednak pierwszej sceny. Facet dostał postrzał w klatkę piersiową, który właściwie nie zrobił na nim żadnego wrażenia.

Niedopatrzenie to wynika z mojego wielokrotnego przycinania pierwszego podrozdziału tekstu. Miało być coś w stylu “pocisk przeszedł między pierwszym i drugim żebrem, implant zamknął dopływ krwi do przestrzelonego, szczytowego płata płuca”, ale skoro “między” to skąd odłamki? A jak zamknął, to co z ew. niedotlenieniem tego organu, równoznacznym z zawałem części płuca? Zastanawiałem się nad rozwiązaniem tego problemu na tyle długo, że postanowiłem ten wątek wyciąć, również po to, żeby nie zanudzić czytelnika trajektorią lotu jednego pocisku, zwłaszcza w scenie, gdzie lata ich sporo. Uznałem w końcu, że bohater w scenie akcji może liczyć na szczęście bohatera filmu akcji i pocisk przeszedł po prostu wyjątkowo fortunnie. Inaczej by zginął i musielibyśmy śledzić losy innego.

Rozumiem, że uranowy nabój nie odkształca się, nie grzybkuje,

uff… bałem się, że zostanę “wywołany do odpowiedzi” w tej kwestii…

Co więcej, pocisk karabinowy powoduje nielichy kanał tymczasowy.

…a jednak, mają mnie, już po mnie. Uznałem, w celu uproszczenia, że pocisk przeszedł bardzo “gładko”. Ponadto broń obcych jest przestarzałą bronią kupioną od ludzi. W końcu po co sprzedawać najnowszy wynalazek, skoro ktoś jest gotów równie dobrze zapłacić za starszy.

Podniesione kwestie miały być po części wyjaśnione, bo opowiadanie w założeniu miało być dłuższe, ale bałem się rozdrabniać (pierwsze opowiadanie w końcu), żeby czytelnik czytając ostatnie słowa, nie odniósł wrażenia, że wysłuchał dowcipu o “trzech małych, zielonych kuleczkach” i został przygnieciony przerośniętą formą, niewartą treści.

Poza tym rzecz jest napisana sprawnie i dynamicznie.

Dziękuję, oddam się teraz pęcznieniu z dumy wink

 

 

Właściwie, to jeszcze jedno.

Wiem o co Ci chodzi– często sci-fi korzysta z technologii opóźnionej o parę dekad w stosunku do współczesności, ale nie tu. Ale po kolei:

Amunicja bezłuskowa jest głównie zawodna ze względu na to, że nie da się “prochu” spalić nigdy w stu procentach, nawet w końcu używane do precyzyjnych pomiarów laboratoryjnych sączki bezdymne czasem nieco zakopcą. Jeśli nawet przyjmiemy, że w opowiadaniu wystąpiły karabiny o szybkostrzelności współczesnych m134 (do ~100 pocisków na sekundę) to nagar będzie się zbierał w lufach (i przede wszystkim komorach) dość szybko, a to niczego dobrego nie wróży.

Można też przyjąć, że to współczesne prototypy (mniej lub bardziej prymitywne w rozumieniu sf) broni laserowej, Gaussowskiej, mikrofalowej itd. itp. Zaczną wypierać współczesną broń palną i amunicja bezłuskowa zostanie ślepym zaułkiem ewolucji technologii, jak współczesne emulsje fotograficzne na bazie nanosrebra (rozdzielczość genialna, ale mało kto używa dziś klisz).

Następnie– po stronie ludzi nie ma tu żołnierzy, stąd użyłem terminu “żandarmi”. Terminy ochroniarze, policjanci, milicjanci rodzą swoje skojarzenia, których chciałem uniknąć i w końcu postawiłem na żandarmów. M.in. dlatego, że zatrudniająca ich korporacja miała być konglomeratem, a pustułki miały mieć białe plusiki w kółku– logo korporacji. Jednak to logo zbyt jednoznacznie kojarzyło się z krzyżem luftwaffe, więc zostało wycięte.

Zauważ ponadto, że takowa korporacja może nie mieć w pełni dostępu do najbardziej współczesnej broni, a tym bardziej nie będzie inwestować nieskończonych surowców w uzbrajanie straży przemysłowej, skoro może inwestować w coś, co się zwróci. Technologia dostępna ludziom w tej historii to dla nich samych już zabytki. Dodatkowo korpo sprzedaje obcym wszelkie technologie, których nie znają– sprzedała już załóżmy projekty G43, a kiedyśtam sprzeda im G36 czy  FAMASy. Ale czemu miałaby zarobić tylko raz?

Co do kosmicznych podróży w rozsądnym czasie– w tej historii jest trzy tygodnie do najbliższej placówki, nie mówię przecież, że uchodźcy nie spędzą później np. dekady, by dostać się na jakąś planetę/księżyc.

Mam nadzieję, że odniosłem się do wszystkich argumentów.

Jak najbardziej do wszystkich!

O szybkich, międzygwiezdnych skokach pomyślałem, bo nigdzie nie wspomniałeś o dekadach podróży, nie odniosłem też wrażenia, że planetę dosięgają jakoś skutki tak wielkich opóźnień. Może to przez brak miejsca w, bądź co bądź, krótkim opowiadaniu. Do tego jeszcze motyw samoświadomych implantów, kontrolujących organizmy nosicieli. Dlatego też założyłem, iż twój świat jest czasowo i technologicznie mocno odległy od naszego. To, co mówisz o metodach działania korporacji, wyposażania żandarmów (de facto – straży przemysłowej) w zabytkową broń, jednoznacznie wynika z tekstu, nie trzeba tego tłumaczyć. Pisałem o amunicji bezłuskowej jako dążeniu do wyeliminowania naboju scalonego. Zgadzam się, że bezłuskowa amunicja w obecnej postaci jest raczej ślepym zaułkiem. Stawiałbym na rozwój wspomnianej przez ciebie broni energetycznej. Chodzi mi o to, że obecnie używana broń palna jest prostym rozwinięciem koncepcji z przed stu lat z górką. Wprowadzenie funkcjonalnej broni energetycznej będzie przejściem na kompletnie nową jakość, coś jak zamiana żagli na parę. Można oczywiście żeglować, ale dla przyjemności i sportu. Broń palna w klasycznym wydaniu rychło poszłaby w zapomnienie. Dlatego używanie sypiących łuskami karabinów rotacyjnych w świecie tak dalece rozwiniętym technologicznie, byłoby anachronizmem dużo większym niż, powiedzmy, bieganie z ak-47 w dwudziestym pierwszym wieku.

Jednak całe to moje czepianie się o postrzały, wystrzały, czy technologiczne niekonsekwencje przypomina krytykowanie smoków za to, że w ziemskiej grawitacji i atmosferze nie mają prawa latać. Wszysto zależy od podejścia do twego tekstu (lub tekstów – nie ukrywam, że miałbym ochotę na więcej). Jeśli chcesz uderzyć o solidne SF, na co wskazywałby dobry wątek Heli, to niestety, trzeba uważać na każdą pierdołę. Patrz dyskusja pod “Deceleratorem Entropii”. Ale jeśli celem jest tworzenie lekkiej, militanej fantastyki (no, może lekkiej to przesada), to niech nam się łuski sypią po wsze czasy. Bo kryterium zajebistości jest w takim przypadku najistotniejsze.

Pozdrawiam!

 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

W wielu miejscach wyszedłem z założenia nakreślonego przez Philipa K. Dicka: “Opowiadanie jest o morderstwie, a powieść o mordercy” (zresztą do Filipa też jest tu drobna aluzja, a w zasadzie do jego K.), więc wiele elementów ważnych dla opisywanego świata, a nieważnych dla konkretnej historii po prostu nie znalazło się w tekście.

Co do dekad podróży– w komentarzu przesadziłem, ale w tekście nie chciałem zbytnio przekraczać ustanowionych zasad nauki. W końcu dzisiaj dolecenie do innego układu gwiezdnego w dekadę to i tak bardzo odległa hipoteza. Dlatego też pozostawiłem tę kwestię bez wyjaśnienia.

nie trzeba tego tłumaczyć

Proszę o wybaczenie, bałem się, że napisałem w jakiś niejasny sposób. Nie mam jeszcze wyczucia w wielu kwestiach strony technicznej pisania.

Co do ak47– zgadzam się, jest to pewien anachronizm, ale… w 2008 roku wycofano z użytku w armii Iraku m.in. kilka egzemplarzy tej broni z 1954 roku. Więc akurat kałach może służyć wiernie ponad pół stulecia.

Co do broni energetycznej– wymyśliłem sobie broń miotającą wiązką promieniowania, opartą na ułożonych szeregowo, “miniaturowych” cyklotronach. Ze względu na charakter quasi-militarnej organizacji, która tu występuje, nie mogłem im pozwolić jej użyć. Ale dla celów dalszego rozbudowania tej historii zakładam, że takowa broń w tym świecie istnieje i jest dość typowa.

Co do samoświadomego implantu– jego samoświadomość to jednak przypadek. Wymyśliłem sobie, że w celu usprawnienia jego działania musi mieć jakąś sieć neuronową, a skoro ma stosunkowo duży stosunek masy “mózgu” do masy własnego ciała to może zacząć swobodnie myśleć, choć to jednak daleko idące uproszczenie. Ale poniekąd, skoro może współdzielić ból– ma już jakiś zalążek empatii.

W gruncie rzeczy, ze względu na pierwszą zasadę, nie znalazł się w opowiadaniu chociażby wątek uzależnienia, poniekąd kluczowy, a i relacja implant/nosiciel powinna chyba rozwijać się stopniowo. W końcu Hela czuje, że kocha, ale jak to wpłynie na obiekt jej uczuć– to na razie trochę zagadka, a trochę miłość toksyczna/patologiczna. Psy też kochają swoich właścicieli, ale… itd., itd.

W zasadzie wysłałem to opowiadanie jako swego rodzaju zwiadowcę– chciałem sprawdzić, czy to co i jak piszę jest w stanie przykuć uwagę czytelnika. No i nie byłem pewien, czy koncepcja jest w stanie napędzić aż powieść, a i powoli rozwijana relacja miłosna wielu czytelników sci-fi może znudzić.

Co do innych tekstów– wrzucę zatem wkrótce pierwszy rozdział powieści w klimacie fantastyki i wtedy zapraszam do betowania.

Pozdrawiam.

 

Również nie moje klimaty, ale to kwestia gustu, więc nie ma co dyskutować. Warsztatowo źle nie jest, chociaż rzeczywiście, jak już nadmieniła Finkla, parę rzeczy szwankuje. Z ubieraniem hełmu racje mają Finkla i Śniąca, “szychta” to jest zupełnie inna bajka.

Generalnie mnie ten tekst dość znużył, ale to być może właśnie kwestia niezgodności gustów. Było kilka fajnych, dających oddech momentów, jak np. rozmowa z lekarzem o kolorach.

Było kilka fajnych, dających oddech momentów, jak np. rozmowa z lekarzem o kolorach.

Czyli dla każdego coś miłego. W każdym razie dzięki. Następne opowiadania będą w znaczniej mniej militarnych klimatach.

No, nie strasz, Lordi. Będą do siebie strzelać, prawda? Prooooszę…

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Będą do siebie strzelać, prawda? Prooooszę…

Nie wiedziałem, że w tak krótkim czasie zdążyłem aż tak podpaść. Co złego, to nie ja, przysięgam.

Dobra, widzę, że przeczytałem “do ciebie”, gdzie w rzeczywistośći było “do siebie”. Do siebie nawzajem będą, ale bardziej w ostateczności niż tu.

przeczytane

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

Nowa Fantastyka