- Opowiadanie: poskart - Opowieść o komnacie życzeń (POWIEŚĆ - prolog)

Opowieść o komnacie życzeń (POWIEŚĆ - prolog)

Au­to­rze! To opo­wia­da­nie ma sta­tus ar­chi­wal­ne­go tek­stu ze sta­rej stro­ny. Aby przy­wró­cić go do głów­ne­go spisu, wy­star­czy do­ko­nać edy­cji. Do tego czasu moż­li­wość ko­men­to­wa­nia bę­dzie wy­łą­czo­na.

Oceny

Opowieść o komnacie życzeń (POWIEŚĆ - prolog)

Pro­log

 

Ma­gi­strat biegł. Biegł i sta­rał się mimo nie­zwy­kłe­go, wszech­ogar­nia­ją­ce­go zmę­cze­nia wy­si­lić mię­śnie do jesz­cze szyb­sze­go biegu. Był ma­giem, miał rzu­cać czary a nie ści­gać zmorę ko­ry­ta­rza­mi dawno upa­dłej twier­dzy. Nie­ste­ty teraz zaj­mo­wał się tą drugą rze­czą. Tu­po­ta­nie z gór­nych pię­ter coraz bar­dziej się na­si­la­ło. Młody, za­le­d­wie trzy­dzie­sto­dwu­let­ni mag nie wie­dział, co ono zwia­stu­je. Był jed­nak pe­wien, że nic przy­jem­ne­go. Zmora – twór bę­dą­cy po­zo­sta­ło­ścią po duszy, przy­po­mi­na­ją­cy pół-ma­te­rial­ną mgłę, znik­nę­ła za za­ło­mem wil­got­ne­go, ciem­ne­go ko­ry­ta­rza. Ma­gi­strat, nie zwa­ża­jąc na ból w klat­ce pier­sio­wej, przy­spie­szył tak, że omal nie prze­wró­cił się na za­krę­cie. Zjawa z szyb­ko­ścią ga­lo­pu­ją­ce­go konia prze­mie­rza­ła wąski ko­ry­tarz, z każdą chwi­lą będąc coraz dalej od dy­szą­ce­go cza­ro­dzie­ja.

-Dość! – stęk­nął Ma­gi­strat i wy­do­był zza pasa swoją smu­kłą, drew­nia­ną różdż­kę. Wy­ce­lo­wał nią w mgli­ste­go ucie­ki­nie­ra i wy­krzy­czał for­mu­łę za­klę­cia. Z różdż­ki za­dy­mi­ło się i jasny pro­mień ni­czym bły­ska­wi­ca po­ra­ził le­wi­tu­ją­ce wi­dzia­dło spra­wia­jąc, że szyb­ko roz­pły­nę­ło się ono w ota­cza­ją­cym wszyst­ko pół­mro­ku. Mag wsparł się o ścia­nę od­dy­cha­jąc cięż­ko.

-Dwa… dwa… – mówił do sie­bie usi­łu­jąc zła­pać od­dech – …dwa­dzie­ścia pięć lat nauki, grze­ba­nia się w cho­ler­nych księ­gach, żeby teraz uga­niać się po ka­ta­kum­bach w po­szu­ki­wa­niu nie­ist­nie­ją­ce­go skar­bu… Ech! – mruk­nął otrze­pu­jąc za­py­lo­ną po po­ści­gu czer­wo­no-zie­lo­ną szatę i nieco po­wol­nym w tej sy­tu­acji kro­kiem ru­szył w miej­sce, gdzie przed chwi­lą znik­nę­ło wi­dzia­dło. Po­chy­lił się i pod­niósł le­żą­cy na ziemi srebr­ny klucz. Jego wą­skie wargi wy­krzy­wił gry­mas, który można by na­zwać uśmie­chem. Otarł klucz o pod­nisz­czo­ną szatę i wrzu­cił do wi­szą­cej przy pasku, małej skó­rza­nej to­reb­ki. Głu­che ude­rze­nia z gór­ne­go pię­tra cy­ta­de­li na­si­li­ły się. Prze­sta­ły przy­po­mi­nać tu­pa­nie. Były teraz czymś co można by przy­rów­nać do grzmo­tu burzy. I stały się wy­raź­niej­sze. Ma­gi­strat nie chciał cze­kać. Był młody lecz bar­dzo roz­sąd­ny… nie miał naj­mniej­sze­go za­mia­ru sie­dzieć w tym wil­got­nym ko­ry­ta­rzu i cze­kać na to coś, co wy­da­wa­ło tak prze­ra­ża­ją­cy hałas. Ro­zej­rzał się szyb­ko i po­mknął przed sie­bie, cały czas mając w pa­mię­ci stare plany cy­ta­de­li, które stu­dio­wał od ty­go­dni. W na­zbyt do­brym, jak na spę­dza­ją­ce­go ponad po­ło­wę życia w pra­cow­ni, maga tem­pie prze­był długi, wąski ko­ry­tarz i mi­ja­jąc sześć za­krę­tów w wi­ją­cym się ko­ry­ta­rzu, do­tarł do scho­dów. Bez za­sta­no­wie­nia po­biegł na górę. Stare, skrzy­pią­ce deski zda­wa­ły się gro­zić za­ła­ma­niem w każ­dej chwi­li. Cza­ro­dziej nie miał czasu na my­śle­nie o ta­kich bła­host­kach jak nie­bez­pie­czeń­stwo. Szyb­ko zna­lazł się w spo­rej, owal­nej kom­na­cie, któ­rej ka­mien­ne ścia­na ziała trze­ma wy­rwa­mi. Z pew­no­ścią jesz­cze kil­ka­set lat temu były w nich drzwi, teraz jed­nak po­zo­sta­wa­ło to bez zna­cze­nia. Huk stał się nie tyle gło­śniej­szy, co o wiele bliż­szy. Ma­gi­strat już chciał wejść w „drzwi” po swo­jej pra­wej stro­nie, lecz jego uwagę zwró­cił le­żą­cy na ka­mien­nej po­sadz­ce mały me­da­lik. Nie był wła­ści­wie ni­czym cie­ka­wym dla maga, ju­bi­le­ra ani nawet hi­sto­ry­ka. Ot, taki sobie ka­wa­łek mie­dzia­ne­go bubla, ja­kich setki na kon­ty­nen­cie. Zwró­cił jed­nak uwagę cza­ro­dzie­ja, po­nie­waż przy każ­dym tąp­nię­ciu me­da­lik de­li­kat­nie pod­ska­ki­wał. Ma­gi­strat chciał się upew­nić, czy wzre­ok go nie mami, więc ro­zej­rzał się po owal­nej kom­na­cie.

„Łup”

Teraz ude­rze­nia nie­mal dały się od­czuć przez skórę. Były coraz bliż­sze a wszyst­ko wokół drża­ło, gdy ten ogłu­sza­ją­cy w swej mocy dźwięk wdzie­rał się do po­miesz­cze­nia. Na czoło cza­ro­dzie­ja wy­stą­pi­ła de­li­kat­na, pra­wie nie­zau­wa­żal­na kro­pla potu.

„Łup”

Druga kro­pla sło­nej wody wy­da­lo­nej ze stra­chu przez or­ga­nizm do­łą­czy­ła do swej po­przed­nicz­ki a już po chwi­li po­ja­wi­ła się i trze­cia, czwar­ta i dzie­sią­ta. Razem stwo­rzy­ły mi­nia­tu­ro­wy stru­mień pełen dro­go­cen­nych krysz­tał­ków soli, spły­wa­jąc zgod­nie z ziem­skim przy­cią­ga­niem do oczu zde­ner­wo­wa­ne­go Ma­gi­stra­ta. Pie­kły oczy, po­wo­do­wa­ły mru­ga­nie i de­kon­cen­tro­wa­ły. A sku­pie­nie, było dla cza­ro­dzie­ja naj­waż­niej­sze.

„Łup”

Dźwięk stał się na­ma­cal­ny, po­dob­nie jak strach osa­cza­ne­go tka­cza za­klęć. A trze­ba przy­znać, że ma­go­wie w całej swej po­tę­dze i ob­co­wa­niu z si­ła­mi tak po­tęż­ny­mi, że zwy­kły śmier­tel­nik nie mógł ich sobie nawet wy­obra­zić, boją się na­praw­dę nie­wie­lu rze­czy. Bar­dzo nie­wie­lu.

„Łup”

Ma­gi­strat od­wró­cił się na pię­cie z za­mia­rem jak naj­szyb­szej, pa­nicz­nej uciecz­ki, byle tylko ra­to­wać życie, byle do wyj­ścia. Wtedy jed­nak zmro­ził go prze­ra­ża­ją­cy ryk. Ryk, przy­po­mi­na­ją­cy wycie wielu dzie­sią­tek gar­deł. Wrzask istot ob­dzie­ra­nych ze skóry i sko­wyt pa­lo­nych żyw­cem nie­win­nych. Jesz­cze jeden ryk… i ko­lej­ny. Palce męż­czy­zny zbie­la­ły od kur­czo­we­go za­ci­ska­nia się na de­li­kat­nej różdż­ce. Na­stą­pi­ła chwi­la ciszy. Jedna z dłuż­szych chwil ciszy w całym, do­tych­cza­so­wym życiu Ma­gi­stra­ta, mimo iż trwa­ła tylko kilka umy­ka­ją­cych se­kund. A po tej krót­kiej chwi­li dało się sły­szeć od­głos to­wa­rzy­szą­cy zwa­le­niu po­tęż­nej ścia­ny i ob­ró­ce­niu w perzy­nę ca­łe­go po­wsta­łe­go gruzu. Wszyst­ko to o krok od ple­ców mło­de­go maga. Bled­ną­cy z każdą chwi­lą męż­czy­zna od­wró­cił się naj­wol­niej jak tylko po­tra­fił. Jego oczy po­ra­zi­ło czy­ste, skon­den­so­wa­ne prze­ra­że­nie. Nie­ca­łe dwa metry od niego stał mie­rzą­cy około dwa i pół metra, mię­si­sty, cuch­ną­cy twór w któ­re­go oczo­do­łach bły­ska­ły zimne, bla­do­nie­bie­skie ogni­ki. Jego głowa była w rze­czy­wi­sto­ści nagą czasz­ką ja­kie­goś dziw­ne­go stwo­rze­nia, gdyż wy­sta­wa­ły z niej rogi i dłu­gie, wę­żo­we kły. Ciało ocie­ka­ło krwią i było mie­sza­ni­ną na­gich, nie­ko­niecz­nie ludz­kich mię­śni i kości. Ja­kieś pul­su­ją­ce ele­men­ty or­ga­nów zda­wa­ły się wy­sta­wać przez szpa­ry tło­cząc krew i po­dob­ne jej soki, z któ­rych część wy­pły­wa­ła na ze­wnątrz jakby na­wil­ża­jąc mon­strum od ze­wnątrz.

-Go.. go… golem…? – za­py­tał sam sie­bie cza­ro­dziej kur­cząc się w sobie i co­fa­jąc mi­mo­wol­nie. Nie mógł po­zwo­lić stwo­rze­niu na ruch. Gdy tylko opa­no­wał zmy­sły, z pręd­ko­ścią ob­ser­wo­wa­ną u po­łu­dnio­wych pu­styn­nych węży wy­in­kan­to­wał jedno z naj­prost­szych za­klęć i mach­nął różdż­ką. W kłę­bie kurzu z ni­co­ści wy­ro­sła po­tęż­na ścia­na. Do­kład­nie mię­dzy ma­giem a go­le­mem. Ma­gi­strat ode­tchnął i po­pu­kał w ścia­nę jakby spraw­dza­jąc jej twar­dość.

-Lity gra­nit… – rzekł sam do sie­bie a w jego gło­sie po­brzmie­wa­ła duma z tego pro­ste­go po­my­słu. Ko­ry­ta­rzem po­waż­nie za­trzę­sło gdy ma­gicz­ny twór ude­rzył w stwo­rzo­ną ścia­nę. Mag stał nie­po­ru­szo­ny.

-A wal sobie ile wle­zie, ty tępa kupo mię­cha i maeny… – stwier­dził i być może stał­by tam jesz­cze jakiś czas na­pa­wa­jąc się swoją po­my­sło­wo­ścią, gdyby nie za­uwa­żył drob­ne­go pęk­nię­cia w tafli gra­ni­tu. Pęk­nię­cia, które z ko­lej­nym ude­rze­niem be­stii prze­obra­zi­ło się w dziu­rę a po na­stęp­nym w po­kaź­ną wyrwę z któ­rej wy­cho­dzi­ła na wpół ko­ścia­na, na wpół mię­si­sta łapa po­szu­ku­ją­ca za­wzię­cie cze­goś co mo­gła­by po­chwy­cić w ostre pa­zu­ry.

-Cho­le­ra! – wrza­snął mag i roz­po­czął pa­nicz­ny bieg w kie­run­ku prze­ciw­nym do po­two­ra.

-To był naj­praw­dziw­szy ko­ścia­ny golem…– my­ślał Ma­gi­strat roz­pacz­li­wie wy­pa­tru­jąc ko­lej­ne­go skrę­tu w ciem­nym, za­gru­zo­wa­nym ko­ry­ta­rzu dawno upa­dłej twier­dzy. – cho­ler­ny ko­ścia­ny golem! Kto… i jak?! – za­da­wał sobie py­ta­nia po­ty­ka­jąc się o kości zwy­cię­żo­nych i z tru­dem prze­ska­ku­jąc ko­lej­ne prze­szko­dy – Jak to cho­ler­stwo w ogóle cho­dzi?! – za­trzy­mał się nagle przed wiel­ką, nad­je­dzo­ną przez czas pła­sko­rzeź­bę przed­sta­wia­ją­cą po­kry­te ru­na­mi mar­twe­go ję­zy­ka słoń­ce.

-To tu… – uświa­do­mił sobie wcho­dząc w sze­ro­ki na trzech ro­słych mężów ko­ry­tarz na końcu któ­re­go znaj­do­wa­ła się ma­lut­ka, nie­zwy­kle wąska klat­ka scho­do­wa.

Aaghrrr­rt­ghhhh!!!

Ryk prze­szył ko­ry­tarz po­prze­dza­jąc rumor wa­lą­cej się, gra­ni­to­wej ścia­ny. Cza­ro­dziej stęk­nął i syk­nął kil­ku­krot­nie gdy zwal­niał za­klę­cie ją two­rzą­ce by ura­to­wać choć cząst­kę tej ener­gii którą wło­żył w jej two­rze­nie. Zda­wał sobie spra­wę, że jeśli bę­dzie mu­siał się skon­fron­to­wać z go­le­mem, to każdy hor maeny bę­dzie mu po­trzeb­ny.

„Łup”

„Łup”

Dud­nie­nie po­nio­sło się ko­ry­ta­rza­mi opusz­czo­nej twier­dzy. Męż­czy­zna ni­czym sza­le­niec wpadł na stro­me scho­dy i co sił biegł w kie­run­ku ich szczy­tu. Spi­ral­na klat­ka scho­do­wa spra­wia­ła, że cały świat za­czy­nał wi­ro­wać.

Agrr­rhhh­hiiiikkk­khhhh!

Jęk do­cho­dził nie­mal spod jego stóp. Był jed­nak jed­no­staj­ny… czyli… – mag uśmiech­nął się jakby wy­grał głów­ną wy­gra­ną w gno­mie lo­te­rii For­tu­ny – był jed­no­staj­ny, więc się nie prze­miesz­czał. Scho­dy oka­za­ły się za cia­sne dla masz­ka­ro­na.

-Jest! Jest! Jest! – wy­krzy­czał mag wy­ko­nu­jąc przy tym gest szczę­ścia jed­ne­go z po­low­skich mi­ni­strów, dość po­wszech­nie znany na pół­no­cy i już spo­koj­nie ru­szył sze­ro­kim ko­ry­ta­rzem. Przez uszko­dzo­ny dach wpa­da­ły pro­mie­nie świa­tła, har­mo­nij­nie współ­gra­jąc z po­bo­jo­wi­skiem jakie prze­sta­wia­ły ko­ry­ta­rze cy­ta­de­li po an­tycz­nej bi­twie mię­dzy An­tor­czy­ka­mi a Se­tra­mi. Męż­czy­zna po­błą­dziw­szy chwi­lę w la­bi­ryn­cie za­gru­zo­wa­nych po­miesz­czeń do­tarł w końcu do spo­re­go holu, w końcu któ­re­go po­win­no znaj­do­wać się wej­ście do kom­na­ty ge­ne­ra­ła Tu­wer­ta­na – stryj­skie­go przy­wód­cy, który padł w bi­twie o Sło­necz­ną Twier­dzę. Ale się nie znaj­do­wa­ło. Miast po­tęż­nych, zło­tych wrót le­ża­ła ster­ta ka­mie­ni i worów z mąką, któ­rych obroń­cy użyli w ostat­niej fazie ob­lę­że­nia do bu­do­wy szań­ców. Wej­ście było cał­ko­wi­cie za­gru­zo­wa­ne… od środ­ka. Mag wes­tchnął i zre­zy­gno­wa­ny uniósł różdż­kę.

-To bę­dzie dłu­gie po­po­łu­dnie – szep­nął i za­klę­ciem wy­rwał z gru­zo­wi­ska ster­tę ka­mie­ni po czym od­rzu­cił je na prze­ciw­le­głą ścia­nę. Póź­niej po­wtó­rzył czyn­ność. Mógł oczy­wi­ście wy­wa­rzyć ca­łość jed­nym, moc­nym za­klę­ciem. Ma­gi­strat był zdol­nym ma­giem, któ­re­mu prze­po­wia­da­no wiel­ką mi­strzow­ską ka­rie­rę i znał od­po­wied­nie ku temu czary. Pro­blem tkwił w tym że były to czary z dzie­dzi­ny ognia a on miał na­dzie­ję uj­rzeć jesz­cze coś we­wnątrz, gdy już tam wej­dzie. Dla­te­go też, de­li­kat­nie, ster­ta po ster­cie, wy­szar­py­wał gruz z przej­ścia mę­cząc się jak prze­cięt­ny ro­bot­nik przy bu­do­wie. Do­pie­ro po trzech dłu­gich go­dzi­nach udało mu się od­gru­zo­wać przej­ście na tyle, by mógł się nim prze­ci­snąć. Był zmę­czo­ny. Nie tyle dłu­gim mar­szem, gdy mu­siał po­zo­sta­wić konia przed wej­ściem na gór­ską ścież­kę, nie tyle po­go­nią za zja­wa­mi i za­ba­wą w eg­zor­cy­zmo­wa­nie co tak dużą utra­tą ener­gii przy oczysz­cza­niu przej­ścia. Nie­dba­le za­tknął wąską różdż­kę za pasem i ze spo­ko­jem, dość wolno prze­ci­snął się do środ­ka. Było tu ciem­no… i strasz­nie dusz­no. Za­pach za­tę­chłych wo­lu­mi­nów z pra­cow­ni wy­da­wał się przy całym ogro­mie tu­tej­sze­go kurzu i śmier­ci mor­ską bryzą. Mag sku­pił wolę wy­gi­na­jąc palce w cha­rak­te­ry­stycz­nym ukła­dzie i wy­wo­łał małą, pło­ną­cą kulę roz­świe­tla­ją­cą po­miesz­cze­nie jak słaba po­chod­nia. W jej ską­pym bla­sku za­uwa­żył je­dy­nie wi­szą­cy nad sobą ży­ran­dol. Męż­czy­zna po­dra­pał gęste ciem­ne włosy wpa­tru­jąc się w wi­szą­cy przed­miot. Hi­sto­ry­cy ze Szkla­nej Wieży będą mu­sie­li uko­rzyć łyse głowy i wy­pluć twier­dze­nie, że ży­ran­do­le wy­na­la­zły elfy do­pie­ro pół­to­ra wieku temu… Twier­dza była ponad dwu­krot­nie star­sza a bitwa miała miej­sce nie mniej niż dwie­ście lat temu. Wy­ko­nał ko­lej­ny gest a świe­ce na ży­ran­do­lu i kilku świecz­ni­kach wokół roz­ja­rzy­ły się oświe­tla­jąc kom­na­tę do­sta­tecz­nie, by za­cząć ją eks­plo­ato­wać. Kom­na­ta nie była zbyt duża, w prze­szło­ści mu­sia­ła być nie­zmier­nie pięk­na… teraz jed­nak wszę­dzie za­le­ga­ły pro­chy, gruz i kości. Wa­pien­na biel kość­ca wy­zie­ra­ła spod strzę­pów ka­płań­skich tog i wy­śmie­ni­tych kol­czug. Śmierć po­zo­sta­wi­ła obroń­ców zwi­nię­tych w gro­te­sko­wych po­zach, po­ścią­ga­nych w po­zy­cje pło­do­we lub trzy­ma­ją­cych szty­let mię­dzy ko­ść­mi. Ma­gi­strat w lot pojął co się wy­da­rzy­ło. Obroń­cy mu­sie­li za­mu­ro­wać się tu wraz z pla­na­mi wo­jen­ny­mi i resz­tą taj­nych do­ku­men­tów. Więk­szość chyba po­peł­ni­ła sa­mo­bój­stwo zanim głód po­zba­wił ich ro­zu­mu. Resz­ta mu­siał konać długo, bez po­kar­mu i wody z tlącą się na­dzie­ją w wy­schnię­tych oczach. Smut­ne. Woj­ska które miały iść im na ra­tu­nek, zo­sta­ły wy­cię­te przez kra­sno­ludz­kich sprzy­mie­rzeń­ców An­tor­czy­ków całe dni zanim w ogóle za­czę­ło się ob­lę­że­nie. Mimo tej de­spe­rac­kiej próby ra­to­wa­nia pla­nów i tak prze­gra­li wojnę. I zo­sta­li star­ci z map. Mag po­wo­li prze­mie­rzał kom­na­tę uważ­nie przy­glą­da­jąc się każ­dym szcząt­kom z osob­na. W końcu zna­lazł te któ­rych szu­kał odkąd prze­kro­czył wrota Cy­ta­de­li. Zna­lazł to, po co tu przy­był.

-Tu­wer­tan… – szep­nął mag i po­chy­lił się nad le­żą­cy­mi w kącie szcząt­ka­mi wiel­kie­go stra­te­ga. Jego skroń chro­nił wspa­nia­ły szy­szak. Na tym, co kie­dyś było jego dumną pier­sią spo­czy­wa­ła kol­czu­ga z ma­te­ria­łu, któ­re­go Ma­gi­strat nie znał. W ko­ścia­nej pra­wi­cy dzier­żył miecz z jel­cem sty­li­zo­wa­nym na słoń­ce. Ten wspa­nia­ły ekwi­pu­nek wart był co naj­mniej kilka wio­sek… może nawet mały zamek. Ma­gi­strat wy­zna­wał jed­nak bogów pół­no­cy, któ­rzy ka­ra­li okra­da­nie zmar­łych. Poza tym przy­był tu po coś in­ne­go. Na szyi mar­twe­go ge­ne­ra­ła wi­siał wspa­nia­le zdo­bio­ny i nie­zwy­kle pre­cy­zyj­nie wy­ko­na­ny me­da­lion w kształ­cie słoń­ca. Ma­gi­strat bez na­my­słu ścią­gnął go z tru­chła i przy­bli­żył do jed­nej ze świec. Wi­sior ten od­bi­jał pło­mień świe­cy w tak nie­zwy­kły spo­sób, że zda­wał się błysz­czeć świa­tłem rów­nym sło­necz­ne­mu. Wy­ko­na­ny z dziw­ne­go stopu me­ta­li miał po­wierzch­nię tak gład­ką mimo lat, że z pew­no­ścią mógł­by ry­wa­li­zo­wać z do­sko­na­ły­mi szkla­ny­mi ku­la­mi za po­mo­cą któ­rych co lepsi ma­go­wie spo­glą­da­li w naj­dal­sze końce krain. Na sło­necz­nej tar­czy znaj­do­wa­ła się prze­dziw­na, umiesz­czo­na w środ­ku wska­zów­ka bę­dą­ca do­kład­ną kopią an­tycz­nej strza­ły o ko­lo­rze czar­niej­szym niż bez­gwiezd­na noc. Była nie­ru­cho­ma. Cza­ro­dziej uśmiech­nął się i po­ca­ło­wał na­szyj­nik.

-Na­resz­cie – szep­nął z na­masz­cze­niem jak gor­li­wy wy­znaw­ca, po­ra­żo­ny bli­sko­ścią bó­stwa i za­wie­sił cudo na szyi. Tuż obok srebr­ne­go me­da­lio­nu o bar­dzo po­dob­nym wy­ko­na­niu, przed­sta­wia­ją­ce­go trzy pół­księ­ży­ce róż­nej wiel­ko­ści umiesz­czo­ne ma­le­ją­co jakby jeden w dru­gim. Nagle do uszu męż­czy­zny do­szedł dźwięk kro­ków i tupot ogrom­nych, nie­zbyt sy­me­trycz­nych stóp. Stóp wy­da­ją­cych z każ­dym swym dud­nią­cym kro­kiem nie­zdro­we, ob­le­śne mla­śnię­cie.

-Cho­ler­ny golem! – za­klął cza­ro­dziej do­by­wa­jąc różdż­ki jak broni. Bo w isto­cie nią była. Przy­mknął oczy i sta­rał jak naj­szyb­ciej tylko mógł prze­cze­sy­wał pa­mięć w po­szu­ki­wa­niu naj­bar­dziej de­struk­tyw­nych za­klęć jakie tylko znał. Mi­nę­ła chwi­la nie­po­ko­ją­cej ciszy. Coś za­drża­ło po­wo­du­jąc ogłu­sza­ją­cy rumor i zda­wa­ło się że jakaś nie­po­wstrzy­ma­na siła od­wa­la za­sy­pa­ne wej­ście do kom­na­ty z mocą kil­ku­dzie­się­ciu ro­słych męż­czyzn. Albo nawet ogrów. Nawał gruzu top­niał w oczach. Mag pró­bo­wał bez­sku­tecz­nie opa­no­wać drże­nie rąk, które mogło łatwo zbu­rzyć mi­ster­ne za­klę­cie. Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach z gru­zo­wi­ska zo­sta­ło za­le­d­wie kilka ka­mie­ni. W do­cho­dzą­cym od holu świe­tle widać było ohyd­ną po­stać ko­ścia­ne­go go­le­ma i sto­ją­ce­go obok niego, odzia­ne­go na czar­no męż­czy­znę w sile wieku. Ma­gi­strat otarł wil­got­ne czoło i szyb­ko wy­tarł pot o za­cze­sa­ne gład­ko w kucyk, kru­czo­czar­ne włosy.

-Cho­ler­ne bydle. – po­wie­dział już dość opa­no­wa­nym gło­sem ce­lu­jąc jed­no­cze­śnie różdż­ką w go­le­ma. Mąż w czer­ni od­rzu­cił lekki płaszcz na bok uka­zu­jąc srebr­ny pas maga i złote wstaw­ki na ide­al­nie do­pa­so­wa­nej sza­cie. W dłoni trzy­mał srebr­ną różdż­kę za­koń­czo­ną kulą ze skrzy­dła­mi ja­kie­goś dra­pież­ne­go ptaka. Mu­sia­ła być dużo droż­sza od różdż­ki Ma­gi­stra­ta. I dużo bar­dziej śmier­cio­no­śna.

-Po­zna­łeś już Ja­cu­sia…? – ra­czej stwier­dził niż za­py­tał przy­bysz uka­zu­jąc rząd rów­nych, wy­pie­lę­gno­wa­nych zębów. Rzad­kość w dzi­siej­szym świe­cie. Jego głos przej­mo­wał zim­nem i suchą obo­jęt­no­ścią pro­fe­sjo­na­li­sty dla któ­re­go każde ko­lej­ne, choć­by nie wiem jak nie zwy­kłe zda­rze­nie i tak na­tych­miast sta­wa­ło się ru­ty­ną.

-Na­zwa­łeś to… to cho­ler­ne bydle ma na imię „Jacuś”? – rzu­cił nieco po­de­ner­wo­wa­ny Ma­gi­strat. No­wo­przy­by­ły mag de­li­kat­nie się uśmiech­nął.

-To bydle, jak je okre­śli­łeś mój drogi ko­le­go po fachu, to do­sko­na­le wy­ko­na­ny ko­ścia­ny golem – mag od­cze­kał dając wy­brzmieć wy­raź­nie za­ak­cen­to­wa­nej na­zwie „ko­ścia­ny golem” – silny, bo nie chwa­ląc się wpra­wi­łem mu mię­śnie trola i ogra… szyb­ki bo… ach, – mach­nął ręką – i tak byś nie zro­zu­miał, nie twoja bran­ża ży­wio­łacz­ku. W każ­dym razie, jak już pew­nie mia­łeś się oka­zję prze­ko­nać jest, daruj ten lap­sus ję­zy­ko­wy przy­ja­cie­lu – nie­za­trzy­my­wal­ny, jak okre­śli­ła tą oso­bli­wą kom­pi­la­cję zdol­no­ści moja na­sto­let­nia uczen­ni­ca… – mó­wiąc, mag ani o mi­li­metr nie zmie­nił swo­jej po­sta­wy – Wspo­mi­na­łem, że ro­bi­łem go nie­ca­łe dwa lata…? Zresz­tą, ten fakt rów­nież wy­da­je się po­zba­wio­nym zna­cze­nia w na­szej dys­ku­sji… – mru­gnął – no… mo­no­lo­gu, dys­ku­sja jak się orien­tu­jesz wy­nik­nie gdy tylko się do niej włą­czysz. – Ma­gi­strat otwo­rzył usta z za­mia­rem do­łą­cze­nia do jed­no­oso­bo­wej kon­wer­sa­cji, stru­mień słów le­ją­cy się z ust maga w czer­ni wy­prze­dził go jed­nak – I po­zwo­lę sobie jesz­cze dodać, uprze­dza­jąc jakże zbęd­ne py­ta­nia, że mój oso­bi­sty golem jest ra­czej nie­ko­he­rent­ny z two­imi dzie­dzi­na­mi de­struk­cyj­nych mocy. Wiesz, do­da­ję to wy­łącz­nie w tro­sce o twoje zdro­wie, któ­re­go uszczer­bek mogła by spo­wo­do­wać jakże po­wszech­na w wa­szej ro­dzi­nie Wład­ców Ży­wio­łów igno­ran­cja i eg­zem­pli­fi­ko­wa­ny brak kom­pe­ten­cji w dzie­dzi­nie tak wraż­li­wej jak ne­kro­man­cja.

-Ale mogę spraw­dzić, czy ty je­steś ko­he­rent­ny z moimi de­struk­cyj­ny­mi cza­ra­mi. – mruk­nął Ma­gi­strat mie­rząc wzro­kiem ne­kro­man­tę i jego pu­pi­la – Zrób jesz­cze krok a wyślę was obu do cho­ler­ne­go Ta­ka­ba­zis! – wrza­snął jakby dając upust swo­jej agre­sji – Ty cho­ler­ny ne­kro­man­to!

Męż­czy­zna w czar­nej sza­cie spu­ścił wzrok i po­krę­cił zre­zy­gno­wa­ny głową.

-Czy w wszy­scy w tej Twier­dzy Ży­wio­łów macie tak mały zasób słow­nic­twa, czy zwy­czaj­nie for­tu­na mnie do­ce­ni­ła rzu­ca­jąc na roz­chwia­ne drogi mo­je­go ży­wo­ta ta­kie­go im­per­ty­nen­ta? – ne­kro­man­ta prze­wró­cił oczy­ma jakby w od­po­wie­dzi na nieme py­ta­nie prze­ciw­ni­ka – Je­stem tu od paru chwil, a ty cią­gle sto­su­jesz różne formy słowa „cho­le­ra”… Jak ma­wiał mój kra­sno­ludz­ki part­ner w in­te­re­sach, niech mu zie­mia lekką bę­dzie : „Kląć, to trze­ba umić”, tako więc za­le­cam pod­szko­lić nieco tą dzie­dzi­nę wie­dzy. – uśmiech­nął się bez­czel­nie i Ma­gi­strat za­uwa­żył, że po­tra­fi zro­bić to tak by na jego twa­rzy nie po­ja­wi­ła się nawet naj­mniej­sza zmarszcz­ka – Jeśli twoja moc jest taka jak twoja mowa to le­piej zro­bisz, gdy za­miesz­kasz na roli.

Ma­gi­strat zmie­rzył wzro­kiem prze­ciw­ni­ka uspo­ka­ja­jąc ura­żo­ną dumę.

-Cze­go chcesz?

-Na­resz­cie do­szli­śmy do chwi­li w któ­rej czcza ga­da­ni­na się koń­czy! – ne­kro­man­ta ode­tchnął te­atral­nie – Nasze spo­tka­nie przed­sta­wię ci jako ciąg wza­jem­nych im­pli­ka­cji, tak żebyś zro­zu­miał. Otóż, od­da­jesz mi amu­le­ty ja idę w swoją stro­nę, ty w swoją. Opie­rasz się, rzu­casz za­klę­cia­mi, kom­pli­ku­jesz, wtedy Jacuś cię roz­szar­pu­je, ja za­bie­ram amu­le­ty i idę w swoją stro­nę. A! – dodał znów te­atral­nie – żeby nie było wąt­pli­wo­ści, po uda­nie do­ko­na­nym za­bie­gu roz­szar­pa­nia ty gi­niesz i nie od­cho­dzisz w swoją stro­nę.

Ma­gi­strat szyb­ko mach­nął różdż­ką osła­nia­jąc się ro­dza­jem pola ochron­ne­go. Ne­kro­man­ta po­gro­ził pal­cem krzy­wiąc się lekko.

-Ka­pi­tu­ła się o tym dowie! – rzu­cił młody mag. Ne­kro­man­ta tylko się ro­ze­śmiał.

-Ka­pi­tu­ła to nie­udol­ne, racz­ku­ją­ce dziec­ko, któ­re­mu w każ­dej chwi­li można za­brać za­baw­ki, mó­wiąc in­te­li­gent­nym slan­giem. Po­zwo­lę sobie uzu­peł­nić, że ko­ły­skę i dach nad głową także.

Ma­go­wie za­mil­kli na chwi­lę i wpa­try­wa­li się w sie­bie przez dłuż­szą chwi­lę. W końcu czar­no odzia­ny męż­czy­zna zer­k­nął na ocie­ka­ją­ce­go ślu­zem i krwią go­le­ma nie prze­krzy­wia­jąc głowy i po­le­cił krót­ko:

-Za­bij!

Stwór wark­nął prze­cią­gle i ru­szył w kie­run­ku Ma­gi­stra­ta. Cza­ro­dziej chciał się uchy­lić. Nie zdą­żył. Ko­ścia­ny golem w cza­sie od­po­wia­da­ją­cym mru­gnię­ciu oka do­padł doń i ude­rzył po­tęż­ną łapą, wkła­da­jąc w to całą swoją ma­gicz­ną siłę. To, że udało się mu prze­żyć, Ma­gi­strat za­wdzię­czał je­dy­nie sil­ne­mu za­klę­ciu ochron­ne­mu, które rzu­cił na sie­bie kilka chwil wcze­śniej. Tar­cza Var­di­ra­mu­sa mimo mi­ja­ją­cych wie­ków, była jed­nym z naj­sku­tecz­niej­szych za­klęć de­fen­syw­nych na kon­ty­nen­cie. Jej pod­sta­wo­wą za­le­tą był nie­zwy­kle krót­ki czas na­kła­da­nia. Mag od­kaszl­nął i usi­ło­wał się pod­nieść ze strzę­pów kości oraz gruzu przy prze­ciw­le­głej ścia­nie na którą rzu­ci­ło go mor­der­cze ude­rze­nie. Cza­ro­dziej po­czuł za­wro­ty głowy spo­wo­do­wa­ne siłą ude­rze­nia. Nie zdą­żył nawet ro­ze­znać się w sy­tu­acji, gdy golem już nad nim stał go­tu­jąc się do ko­lej­ne­go ude­rze­nia. Ma­gi­strat, naj­szyb­ciej jak to tylko było moż­li­we, wy­cią­gnął przed sie­bie de­li­kat­ną różdż­kę i wrza­snął na całe gar­dło:

-Li­qu­idium!

Nagle, nie­wia­do­mo skąd, ze­rwał się ogrom­ny po­dmuch po­wie­trza i rzu­cił go­le­mem wprost w wi­szą­cy na ka­mien­nej ścia­nie go­be­lin na któ­rym le­gen­dar­ny kowal Vic­tus wy­ku­wał miecz dla an­tycz­ne­go króla. Wiel­ki, ma­gicz­ny stwór z im­pe­tem grzmot­nął o ścia­nę, po­tęż­nie na­ru­sza­jąc jej kon­struk­cję. Mag był wy­czer­pa­ny. Z każ­dym za­klę­ciem sta­wał się coraz bliż­szy wy­czer­pa­nia many z or­ga­ni­zmu a co za tym idzie utra­ty przy­tom­no­ści. Gdy golem po­wstał, oczom Ma­gi­stra­ta uka­zał się mały punkt w ścia­nie, przez który wpa­da­ło świa­tło. To była jego je­dy­na szan­sa. Zer­k­nął jesz­cze na ne­kro­man­tę –głu­piec – po­my­ślał – mógł­by mnie teraz z ła­two­ścią roz­bro­ić, jeśli nie dobić a próż­nie przy­glą­da się z sa­tys­fak­cją jak jego golem usi­łu­je mnie tra­fić. Golem wbił swój wzrok w chwiej­nie sto­ją­ce­go na no­gach maga i za­czął biec. Ma­gi­strat nie cze­kał. Z tru­dem wy­rzu­cił z sie­bie for­mu­łę ja­kie­goś za­klę­cia, które spra­wi­ło, że jego lewa ręka ob­ro­sła twar­dą, ka­mien­ną sko­ru­pą. Po­dob­nie głowa i tors. Ko­ścia­ny stwór wy­le­ciał w po­wie­trze chcąc z pew­no­ścią wy­lą­do­wać na osła­bio­nym cza­ro­dzie­ju. Ale wła­śnie w tym mo­men­cie mag sko­czył przed sie­bie prze­la­tu­jąc o włos pod roz­pę­dzo­nym go­le­mem. Twór mrocz­nej magii upadł, ale na­tych­miast się pod­niósł. Mag biegł już jed­nak do pęk­nię­tej ścia­ny. Ko­ścia­ny golem szyb­ko zlo­ka­li­zo­wał ofia­rę i ru­szył do niej naj­krót­szą trasą, tra­tu­jąc po dro­dze stoły i szkie­le­ty. Ma­gi­strat jed­nak był już przy szcze­li­nie i ka­mien­ną ręką wy­bi­jał w nim coraz więk­szą dziu­rę. Po­twór znaj­do­wał się już tylko dwa kroki od maga, ten zaś z coraz więk­szą za­pal­czy­wo­ścią po­sze­rzał otwór. Jesz­cze jedno ude­rze­nie… i jesz­cze jedno. Go­to­we. Jed­nak stwór z kości był już za nim i skła­dał się do ude­rze­nia. Ma­gi­strat, na tyle szyb­ko na ile po­zwo­li­ły mu zmę­czo­ne mię­śnie, sko­czył w wąską wyrwę wprost w pro­mie­nie ośle­pia­ją­ce­go, na­wy­kłe do pół­mro­ku cy­ta­de­li oczy, słoń­ca. Ta krót­ka chwi­la wy­da­wa­ła się wiecz­no­ścią. Mag od­ry­wał się od sta­rej, ka­mien­nej po­sadz­ki i po­wo­li, cal po calu, stopa po sto­pie zni­kał w wy­bi­tej dziu­rze. Był już w po­ło­wie na ze­wnątrz, gdy po­tęż­na, szpo­nia­sta łapa go­le­ma mknę­ła w jego kie­run­ku. Już nie­mal cały znik­nął w ja­sno­ści dnia, kiedy prze­szy­ło go to ukłu­cie okrut­ne­go bólu w pra­wej łydce. Był już jed­nak na ze­wnątrz. Świa­tło po­łu­dnio­we­go słoń­ca ośle­pi­ło go na krót­ką chwi­lę. Chwi­la jed­nak w sy­tu­acji gdy spada się z dużej wy­so­ko­ści jest ogro­mem czasu. Gdy od­zy­skał wzrok ka­mie­ni­ste pod­ło­że do­li­ny zbli­ża­ło się z za­bój­czą pręd­ko­ścią. Zmru­żył oczy i go­rącz­ko­wo sta­rał się sku­pić całą po­zo­sta­łą mu ener­gię na jed­nym, je­dy­nym za­klę­ciu. Li­czy­ła się każda ucie­ka­ją­ca se­kun­da, każda chwi­la zbli­ża­ją­ca go do twar­dej śmier­ci. Do ska­li­ste­go pod­ło­ża zo­sta­ło mu za­le­d­wie kil­ka­dzie­siąt stóp. Pęd po­wie­trza wci­skał język do gar­dła, dła­wiąc go i po­ma­ga­jąc śmier­ci w tym nie­rów­nym ha­zar­dzie. Wy­ce­lo­wał w sie­bie różdż­ką i z na­dzie­ją, że zdoła do­kład­nie wy­po­wie­dzieć for­mu­łę rzu­cił za­klę­cie.

-Su­za­har El– Schep­ta­lat!

Błysk. Cała za­war­tość żo­łąd­ka cof­nę­ła mu się do gar­dła re­agu­jąc na nagłe prze­cią­że­nie… a może na bli­ską śmierć. Ale nie… jesz­cze nie tym razem. Tym razem to on wy­grał. Udało mu się, le­wi­to­wał nie­ca­łe sześć stóp nad wiesz­czą­cy­mi jego ko­niec ska­ła­mi. Z tru­dem opadł na zie­mię i wsa­dził różdż­kę za pas trzę­są­cy­mi się ze zmę­cze­nia i stra­chu dłoń­mi. Ledwo stał na no­gach gdy dresz­cze ma­gicz­ne­go wy­czer­pa­nia wstrzą­sa­ły jego cia­łem. Zer­k­nął w górę. Basz­ta pra­sta­rej cy­ta­de­li z któ­rej wy­sko­czył zda­wa­ła się się­gać nieba z tej per­spek­ty­wy. Przy­siadł na ziemi i po­świę­cił uwagę łydce. Krwa­wi­ła ob­fi­cie z rany po go­le­mim szpo­nie. Skrzy­wił się z bólu. Mu­sia­ła być pełna naj­roz­ma­it­sze­go pa­skudz­twa… ne­kro­man­ci prze­cież ro­bi­li swoje za­baw­ki z tru­pów. Nie mógł jed­nak nic po­ra­dzić na za­ka­że­nie. Po­rwał szatę, po czym uci­snął nią ranę. Jego skąpa wie­dza ana­to­micz­na po­zwa­la­ła mu stwier­dzić spory uby­tek mię­śnia w łydce. Był pe­wien, że bie­ga­czem już ra­czej nie bę­dzie. Pro­wi­zo­rycz­na opa­ska uci­sko­wa mo­men­tal­nie prze­sią­kła krwią, która prze­kro­czy­ła tą szma­cia­ną tamę i za­czę­ła spły­wać na ka­mie­ni­ste pod­ło­że two­rząc małe ka­łu­że w za­głę­bie­niach. Mag zła­pał dwa wi­szą­ce na szyi amu­le­ty i spoj­rzał na nie raz jesz­cze. W świe­tle słoń­ca były jesz­cze pięk­niej­sze.

-Na­resz­cie… kom­na­ta ży­czeń bę­dzie moja. – szep­nął do sie­bie z ra­do­ścią i znów zmie­rzył ranę wzro­kiem. Krew pły­nę­ła po nodze jak mały gór­ski po­to­czek. To nie był dobry znak. Znał tylko jeden spo­sób. Wy­cią­gnął różdż­kę drżą­cą dło­nią i przy­sta­wiw­szy ją do rany wy­po­wie­dział in­kan­ta­cję.

-Fi­re­ni­kus ite­ri­pio­no­rat.

Różdż­ka try­snę­ła stru­mie­niem ognia ogar­nia­jąc pło­mie­niem całą nogę cza­ro­dzie­ja. Ból był nie do znie­sie­nia, ale ma­gi­strat nie krzy­czał. Nie był tak dziel­ny. Zdą­żył stra­cić przy­tom­ność.

Koniec

Komentarze

Pro­log do cze­goś na­bie­ra­ją­ce­go po­wo­li roz­mia­rów po­wie­ści. Jeśli się spodo­ba, wrzu­cę kilka na­stęp­nych roz­dzia­łów.

Wrzu­caj spo­koj­nie. :)

Nowa Fantastyka