- Opowiadanie: surfaceofthesun - Pocotenpośpiech?

Pocotenpośpiech?

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Pocotenpośpiech?

Plan dnia mężczyzny, który popijał kawę przy zagraconym biurku w rogu biura, był zawsze dokładnie zorganizowany. O szóstej rano wstawał i jadł trzy jajka na twardo; popijał je zimnym mlekiem i szedł do łazienki umyć zęby. Szczoteczkę zawsze trzymał w lewej ręce, mimo że był praworęczny – uważał, że w ten sposób mniej kaleczy dziąsła. Następnie wchodził pod prysznic, pilnując przy tym, żeby zakręcić wodę, kiedy namydlał ciało. O szóstej czterdzieści pięć wiązał buty, strzepywał niewidoczne pyłki z garnituru, sprawdzał, czy zamknął teczkę i po cichu – żeby nie obudzić córki ani żony – wychodził do pracy. Rzadko jeździł autem – najczęściej decydował się na spacer, chyba że bardzo padało – i po dwudziestu pięciu minutach wchodził do budynku redakcji. Pół godziny zajmowała mu prasówka – był dziennikarzem – a punktualnie o ósmej uzupełniał stronę internetową gazety o najbardziej aktualne newsy.

Jan – bo tak też się nazywał, a trzeba wiedzieć, że nie przepadał za zdrobnieniami – lubił o sobie myśleć, jako o człowieku, który poprzez swoje zorganizowanie jest człowiekiem szczęśliwym. Plan całego tygodnia zawsze ustalał z dużym wyprzedzeniem. Dzięki temu potrafił wygospodarować czas dla swojej rodziny – choć nie więcej niż szesnaście godzin w weekendy – i na drobne przyjemności dla samego siebie; wędkowanie, czy obejrzenie dobrego filmu w telewizji.

 

Jedyną wadą jego drobiazgowości – denerwował się, kiedy mówiono mu, że jest pedantyczny – był fakt, że nie mógł nią obdarzyć innych ludzi. Zalewała go krew na myśl o mężczyźnie, który pracował dwa piętra nad nim; zawsze spóźniony, popełniający błędy ortograficzne, a na dodatek gubiący się w rozkładzie strony, którą miał samodzielnie prowadzić. Pozostawało zagadką, w jaki sposób dostał tę pracę – jeszcze większą było to, w jaki sposób zdołał ją utrzymać.

 

Z zegarmistrzowską precyzją, dokładnie co miesiąc, mężczyzna, który zawsze się spóźniał przybiegał do mężczyzny, który zawsze był zorganizowany, błagając, żeby ten pomógł mu w napisaniu raportu, bo inaczej zostanie bez pracy – lubił wtedy przypominać, że ma troje dzieci na utrzymaniu. W takiej chwili Jan liczył do dziesięciu, cierpliwie tłumaczył swojemu współpracownikowi, dlaczego nie może tego zrobić, a potem szedł te dwa piętra wyżej i poprawiał wszystko , co było nie tak. Nie powodowały nim żadne altruistyczne pobudki – po prostu nienawidził spapranej roboty. Zajmowało mu to zazwyczaj koło dwudziestu pięciu minut, wliczając w to czterominutową przerwę na zamknięcie oczu i masowanie skroni – Jan doznawał prawdziwie fizycznego bólu patrząc na prowizorkę, którą miał przed sobą. Tego dnia poprawek było dużo więcej i spędził nad nimi aż czterdzieści trzy minuty i to bez żadnej pauzy. To zapoczątkowało łańcuch zdarzeń, który doprowadził do najbardziej tragicznego spóźnienia w jego życiu.

 

Wyszedł z pracy bardzo zdenerwowany – czy ludzie naprawdę nie potrafią docenić zalet właściwej organizacji swoich zajęć? Idąc do auta – rano tego dnia było istne oberwanie chmury, teraz zastąpione przez błękitne niebo i wiosenne słońce – nerwowo przebierał kluczykami pomiędzy palcami. Gdy był już przy samochodzie, wypadły mu z rąk lądując tuż przy kratce ściekowej. Z piersi Jana wydostało się westchnienie ulgi, a na twarzy pojawił się lekki i pierwszy tego dnia uśmiech. Pomyślał, że może jednak to nie będzie taki zły dzień.

Sześć godzin później przypomniał sobie ową myśl i płacząc, zaczął wyrywać sobie włosy z głowy. Nikt nie mógł go uspokoić.

 

Póki co, Jan spokojnie prowadził samochód, ufny w to , że bez problemu zdąży dojechać na czas. Gdy zatrzymał się na światłach był już w bardzo dobrym humorze, a w radiu leciała jego ulubiona piosenka – podkręcił głośność i zaczął beztrosko wybijać rytm na skórzanym obiciu kierownicy. Światło zmieniło się na żółte i niemal od razu po nim, na zielone. Jan obserwował, jak ruszają auta po jego lewej i prawej stronie – to, które było przed nim stało, jakby jego kierowca był zajęty zupełnie czymś innym. Zirytowany, wycofał nieco i wcisnął gaz w nadziei ominięcia marudera i zyskaniu kilku cennych minut.

Nie zdążył – czerwona lampa zapaliła się ponownie, gdy zrównał się z samochodem, który zatamował ruch. Gdy zobaczył powód przestoju, odchylił głowę i wyszeptał przekleństwa. Rzadko zdarzało się, żeby klął, ale widok kobiety pochłoniętej poprawianiem swojego makijażu wydał mu się nie tylko próżny, ale i wyjątkowo irytujący.

 

Spojrzał na zegarek. Było za piętnaście osiemnasta i szanse na wizytę w sklepie z zabawkami malały z każdą chwilą – nie lubił nie dotrzymywać słowa, a obiecał swojej córeczce, że kupi jej dziś łopatkę, wiaderko i sprzęt do robienia babek. Gdy rozbłysła zieleń – ruszył z piskiem opon.

 

Dotarł na minutę przed zamknięciem, praktycznie wciskając się w zamykane akurat drzwi. Pracownik sklepu – chudy, pryszczaty chłopak o bladej cerze i długich, przetłuszczonych włosach – spojrzał na niego zniecierpliwiony i wybąkał coś o zamkniętych kasach. Jan go nie słyszał. Minął półki z misiami, zabawkami dla chłopców i dziecięcymi ubrankami. Zatrzymał się przy żółtym stojaku z rysunkiem palmy i przyklęknął, biorąc do ręki dwa komplety opatrzone krzykliwymi napisami „Beach fun". Wahał się między tym w kolorze zielonym, a tym w kolorze bladego różu. Zajęło mu to prawie cztery i pół minuty, co sprawiło, że jego spóźnienie zaokrągliło się do całych trzydziestu minut. Nie mogąc się zdecydować – wybrał oba wiaderka wypełnione łopatkami, grabkami i babkami do piasku. Podszedł do kasy i zapłacił kartą – błąd pryszczatego chłopaka sprawił, że musiał dwa razy wbijać PIN.

 

Ponownie zasiadając za kierownicą auta był już spóźniony o niemal czterdzieści minut. Jechał teraz bardzo szybko i dwa razy przemknął przez skrzyżowania, gdy światła zmieniały się już na zielone dla samochodów jadących z przeciwnych kierunków. Tylko, że wtedy nie musiał się już wcale spieszyć. Miało się okazać, że jedyną szansą na ratunek byłoby, gdyby przyjechał najpóźniej pół godziny po czasie wyznaczonego spotkania.

 

Dojeżdżając na miejsce, zostawił auto na parkingu. Sięgnął na tylnie siedzenie po komplety „Beach fun" – był przekonany, że ta banalna nazwa to efekt kiepskiego zorganizowania czasu pracy i próba wymyślenia czegoś na ostnią chwilę – i dziarskim krokiem ruszył w stronę wydm. Mimo, że szedł w ich kierunku – nie mieszkał nad morzem. Tą nazwą określano piaskowe hałdy, które pozostawiono na opuszczonym placu budowy luksusowego apartamentowca.

 

Kiedy pięć lat wcześniej ogłoszono przetarg, wiele osób ostrzegało przed tym miejscem uważając je za przeklęte. Jan nigdy się nad tym nie zastanawiał i tak naprawdę mało go to obchodziło – nie lubił marnować cennych minut na bezcelowe gdybania.

Przez trzy lata budowy zginęło siedmiu robotników, czterech innych zostało rannych. Najgłośniejszym echem odbił się przypadek mężczyzny, który samotnie wyrabiał nadgodziny. Jedna z maszyn okazała się wadliwa – wkręciła mu ręce głęboko w tryby swojej machiny – i męczył się ponad dziesięć godzin, nim w końcu umarł. Klątwa – nawet, jeśli była tylko wymysłem zabobonnych starców, czy żądnych sensacji plotkarzy– zawisła nad apartamentowcem zbyt ciężką chmurą, by można ją było przegonić. Zaniechano budowy, pozostawiając, ku uciesze pokaźnej grupki dzieci, niemal wszystkie materiały. Największą popularnością cieszyły się właśnie owe wydmy. Ile to znaleziono już tam skarbów, na jakie góry się tam wspięto, ile labiryntów zostało w nich wykopanych. Wieżowiec nigdy nie powstał, ale dziecięca wyobraźnia zdołała z brudnego piachu wybudować najwspanialszy plac zabaw, jaki znały. Przekleństwo, które miało prześladować ten teren wypłowiało, jak koszule zostawione zbyt długo na słońcu.

 

Jan był mniej więcej w połowie drogi do wydm – mijał właśnie starą stróżówkę, koło której leżała zardzewiała taczka – kiedy poczuł nagłe ukłucie niepokoju. Zatrzymał się, wziął głęboki oddech i przyłożył rękę do serca. Wydawało mu się niemożliwe, żeby dostał zawału. Nie miał zdrętwiałych kończyn ani zawrotów głowy. A jednak coś… Coś było nie tak.

– Marysiu… – wyszeptał imię córki i przyspieszył kroku. Dzięki temu zyskał ponad dwie minuty i trzydzieści sekund, ale to i tak nie miało już żadnego znaczenia.

 

Zginęły tylko trzy osoby: Marysia, jej opiekunka – rodzice nigdy by nie puścili swojej córki samej na wydmy – i jej kolega, który mieszkał w bloku obok, i, jak mówiły wszystkie dzieci, miał najbardziej czadowy rower w płomienie, na całym świecie.

Deszcz, który tak obficie padał przez cały ranek, wsiąkł w piasek sprawiając, że ten było dużo cięższy niż w inne, cieplejsze i dużo weselsze dni. Zawalił się jeden z korytarzy labiryntu, który dziś miał prowadzić do tajemniczej komnaty czarnych elfów. Ściany nie wytrzymały, grzebiąc wszystkich pod tonami brudu. Zanim przyjechały karetki, policja i straż pożarna – a wszystkie zrobiły to niemal dokładnie po piętnastu minutach – Jan cierpliwie odkopywał z piasku zwłoki Marysi. Zdarł sobie prawie wszystkie paznokcie, a w palec wskazujący prawej ręki wbiło mu się pomarańczowe szkło z rozbitej butelki po tanim piwie – przecięło go niemal na pół, ale w ogóle tego nie poczuł. Żona przyjechała po dwudziestu sześciu minutach – musiała przebijać się przez korki w centrum miasta. Policjanci cierpliwie tłumaczyli , co się stało i poprosili o odwiezienie męża do domu – był pod wpływem silnych środków uspokajających. Wszyscy byli pod wrażeniem jej reakcji; nie płakała, przygryzła jedynie wargi i potakiwała od czasu do czasu, uważnie słuchając wyjaśnień.

 

Gdy przyjechała do domu, położyła Jana w sypialni, a sama poszła do łazienki. Przesunęła kolorowe kuleczki do kąpieli, które tak bardzo lubiła Marysia i usiadła na skraju wanny. Wpatrywała się w lustro przez osiemdziesiąt cztery minuty. W osiemdziesiątej piątej minucie wstała i zaczęła uderzać w nie czołem tak długo, aż rozsypało się na kawałki, a skóra na jej czole zamieniła się w wielką poszarpaną ranę pełną krwi, kości i poczucia winy.

 

W tym samym czasie Jan wpatrywał się w swój zegarek – słyszał hałasy z łazienki, ale nie zwracał na nie uwagi – i gorączkowo przeliczał, o której powinien był przyjechać na miejsce, żeby móc uratować Marysię.

 

 

Ich życie, jak można się było spodziewać, zmieniło się na zawsze. Żona spędzała czas wyłącznie przed telewizorem – nawet wtedy , kiedy był wyłączony. Przestała dbać o siebie – przetłuszczone włosy zamieniały się powoli w obrzydliwe kołtuny, a jej twarz zaczęła przypominać popękane fasady zrujnowanych budynków na obrzeżach miasta. Maszynki do depilacji kurzyły się gdzieś za zlewem, zestaw do makijażu już dawno wyrzuciła do kosza – usiłowała wmówić Janowi, że to był przypadek i że wkrótce kupi nowy.

Nigdy tego nie zrobiła i po sześciu tysiącach minut jej mąż przestał o to pytać. Widział, jak z czasem oddalała się od niego coraz bardziej – tak, jakby kolejne godziny były silnym, morskim prądem, który uniemożliwia jej powrót na bezpieczny brzeg.

 

Jan odczuł stratę zupełnie inaczej. Przekonany, że śmierć Marysi była owocem jego spóźnienia, zaczął przywiązywać do dokładnej organizacji dnia jeszcze większą wagę niż wcześniej. Po czterdziestu tysiącach minut od wypadku wszystko , co robił, było obliczone, co do sekundy

Mycie zębów – trzy minuty i siedemnaście sekund. Śniadanie – sześć minut i dwanaście sekund, a jeśli zamiast zimnego mleka pił gorącą kawę – sześć minut i pięćdziesiąt osiem sekund. Oglądanie telewizji – czterdzieści dwie minuty i cztery sekundy. Rozmowy z żoną – dwie minuty i trzydzieści sekund.

Przez jakiś czas od śmierci córki uprawiali seks – na pewno się nie kochali. Jan pilnował, żeby przed upływem ośmiu minut zmienić pozycję na taką, w której mógł być na górze. Dzięki temu mógł mieć na oku zegar i pilnować, żeby czas stosunku nie przekroczył dziesięciu minut i jedenastu sekund; nawet, jeśli żadne z nich zdążyło osiągnąć orgazmu.

 

Minął niemal rok od wypadku. Żona siedziała w kuchni wyglądając przez brudne, niemyte od bardzo dawna, szyby. Na stoliku leżały sterty talerzy, kubków i paczek po daniach jednorazowych – przestali jadać w tym pomieszczeniu i bałagan niespecjalnie im przeszkadzał. Nagle usłyszała wołanie Jana.

– Kochanie! Kochanie, gdzie jesteś? Mam to! W końcu wymyśliłem!.

Usłyszała za sobą kroki i odwróciła się gwałtownie, potrącając przy tym szklankę z niedopitą herbatą – roztrzaskała się na podłodze, a jej okruszki przylepiły się do czarno-białych kafelków.

– Co… masz? – powiedziała cichym i zmęczonym głosem.

– Wszystko obliczyłem! – Jan wyglądał na uradowanego i dumnego z siebie. Usiadł przy niej, rzucając na stół setki kartek zapisanych malutkimi cyferkami.

– Co to jest? – żona podniosła jedną z nich i usiłowała wyłowić sens z dziwnych, niemal nieczytelnych bazgrołów. Jan przysunął się do niej na krześle i złapał za ręce, trochę zbyt mocno. Skrzywiła się, ale nic nie powiedziała – on był zbyt przejęty, żeby zwrócić na to uwagę.

– W końcu wiem… Wyliczyłem wszystko od samego początku. Dokładnie, co do sekundy.

– O czym ty mówisz?

Jan przewrócił ze zniecierpliwieniem oczami i ścisnął jej ręce jeszcze mocniej. Tym razem syknęła z bólu i wydostała nadgarstki z nieprzyjemnego uchwytu.

– Jeśli będziemy się kochać przez trzynaście minut i czterdzieści dwie sekundy i poczniemy dziecko, i dopilnujemy, żeby poród nie przekroczył sześciu godzin, dwudziestu minut i pięciu sekund to… To pójdzie już z górki! – Jan energicznie podniósł się z fotela, aż ten zakołysał się i prawie przewrócił. Żona przygryzła paznokcie i pokręciła głową. Nie miała pojęcia o co mu chodzi.

– Jeszcze nie rozumiesz?! Obliczyłem całe życie drugiej Marysi – co do sekundy, wszystko tu jest! – sięgnął po kartki i przekładając je, pokazywał po kolei każdą z nich żonie, która słuchała go z coraz większym niedowarzeniem. – Jeśli dopilnujemy, zorganizujemy wszystko według mojego planu, to druga Marysia nigdy nie zginie, rozumiesz?! Nigdy!

W tym momencie uświadomiła sobie, co próbuje jej powiedzieć i w tej samej sekundzie – choć Jan z pewnością zwróciłby uwagę, że to właściwie była już druga sekunda – znienawidziła go całym sercem.

– Wynoś się. – Szepnęła.

– Co?

– Wynoś się. – Powtórzyła, tym razem nieco głośniej.

– Ale… Nie rozumiesz? Odzyskamy nasze życie, odzyskamy Marysię!

– Wynoś się, wynoś się, wynoś się, wynoś się, wynoś się! – Wrzasnęła i wstając, rzuciła się na niego bijąc mizernymi, wychudzonymi dłońmi, gdzie popadło.

Jan był tak zaskoczony, że nawet nie próbował się bronić. Stał tylko nieruchomo przez całe półtorej minuty wybuchu furii i mrugał nerwowo oczami, kiedy ciosy lądowały niebezpiecznie blisko twarzy.

Wyszedł z mieszkania bez słowa.

 

Przez jakiś czas sypiał na kanapie u znajomych, potem przeprowadził się do małej kawalerki przy ruchliwym skrzyżowaniu i bardzo blisko torów kolejowych. Zawsze o jedenastej pięćdziesiąt sześć zatykał uszy i patrzył, jak trzęsie się zawieszone na szafie, pęknięte wpół lustro – niemal tuż za ścianą przejeżdżał wtedy pociąg towarowy pędzący aż na kraniec Rosji. Przebolał już rozstanie z żoną – nigdy tego, co stało się z Marysią. Uciekając przed poczuciem winy, wpadał w coraz głębszą otchłań obsesyjnego szaleństwa.

 

Plan dnia organizował już według dziesiętnych części sekund, mając przy tym nadzieję, że wkrótce uda mu się zejść do setnych. Zamiast zeszytów – zaczął zapisywać wszystko na ścianach; ufał, że mając plan cały czas przed oczami, nigdy już się nie spóźni i nie popełni żadnego błędu.

 

W czwartkowy wieczór zapisał już całe drzwi szafy i z braku miejsca – próbował nakreślić cyfry na fakturze lustra. Właśnie wtedy, tuż przed ostatecznym osunięciem się w przepaść, studnię, z której nie mógłby się już wydostać – pojawiła się szansa.

Poczuł, że trochę trudniej mu się oddycha, tak jakby w mieszkaniu nagle zabrakło tlenu. Odchrząknął, ale wrażenie nie minęło. Wydawało mu się, że cyfry zaczynają odrywać się od ścian i pływać wokół niego. Przerażony, przysiadł na łóżku i zamknął oczy, powtarzając sobie w duszy, że to musi być sen.

– Spójrz na mnie. – Dobiegło do niego z miejsca, w którym wisiało lustro.

Poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Przecież w pokoju nie było nikogo oprócz niego. Zacisnął oczy jeszcze mocniej, tak jakby to mogło pomóc zwalczyć koszmar, który zakradał się do jego głowy.

– Nie kochasz mnie już… Tatusiu? – Tym razem głos jego córki zabrzmiał dużo mocniej niż wcześniej, gdy wydawał się dobiegać, jakby z… Spod ziemi?

Jan odważył się w końcu podnieść głowę. Spojrzał w kierunku lustra i zobaczył Marysię. Marysię z częściowo przegniłą skórą, zamkniętymi oczami i pożółkłymi, połamanymi kośćmi przebijającymi śmiertelnie bladą skórę.

– Córeczko… Jak… Jak to możliwe, kochanie. Boże, wybacz mi. – Osunął się na podłogę i jego ciałem raz po raz wstrząsał żałosny szloch.

Dziewczynka z lustra stała milcząc, dając mu czas – dziewięć minut i dziewięć sekund – żeby się uspokoił. Dopiero wtedy, odezwała się po raz drugi.

– Tata, jak bardzo mnie kochałeś? Jak bardzo mnie kochasz?

– Bardzo, kochanie. Najbardziej na świecie. Byłaś… Jesteś moim życiem. Zrobiłbym dla ciebie wszystko.

– Chciałbyś, żebym znowu żyła? Ja bardzo bym chciała. Tu, gdzie jestem… Tu jest tak zimno i ciemno. Nie mogę się ruszać i czasem czuję, jak coś po mnie chodzi. Jest mi źle i boję się.

Jan, coraz bardziej przerażony, wpatrywał się w zwłoki swojej córki przekonany, że oszalał. Zastanawiał się, czy stało się to przed piętnastoma minutami, czy może jeszcze parę sekund wcześniej. A może cztery minuty i siedemnaście sekund temu? Jego analityczny umysł nie był wstanie ogarnąć tego, co rozgrywało się przed jego oczami. Zebrał się w końcu na odwagę i zdołał wybełkotać.

– Córeczko, Marysiu… Jak, jak mogę ci pomóc?

Dziewczynka uśmiechnęła się, odsłaniając napuchnięte, sine dziąsła. Pomiędzy szczątkami zębów wiły się grube robaki.

– Możesz wrócić do tamtego dnia i przeżyć go na nowo. Tak, żebyśmy oboje mieli szansę.

– Tak… Bardzo tego chcę.

– Tutaj, w ciemności jest ze mną ktoś, kto obiecał, że pomoże nam stać się znowu rodziną. Nie wiem, kim jest, czasem tylko czuję jego oddech na swojej skórze. Obiecał ci pomóc, ale ma swoje warunki…

– Jakie? Powiedz, spełnię każdy z nich! – Jan, jakby zapomniał, że rozmawia z kimś, kto od dawna nie żyje. Myślał tylko o tym, żeby znowu żyć pełnią życia i spędzać z rodziną każdą wolną chwilę. Już niemal czuł namiastkę szczęścia i modlił się, żeby to , co ogląda, nie okazało się ułudą.

– Musisz przeżyć jeszcze raz dzień, w którym zginęłam. Musisz pójść do pracy, pomóc swojemu koledze, odwiedzić sklep z zabawkami i dopiero wtedy – po wykonaniu każdej z tych czynności – możesz spróbować mnie uratować.

– Dobrze… Dobrze! Jestem w stanie to zrobić.

– To nie wszystko. Musi zostać zachowana równowaga.

– Co masz na myśli… Marysiu?

– Tato… Chyba już wiesz… Życie za życie. Tamtego dnia zginęły trzy osoby. Jeśli chcesz, żebym żyła, musisz kogoś zabić.

Jan poczuł, jak robi mu się niedobrze. Poczuł kwaśny smak w ustach i przyłożył do nich rękę, jakby chcąc powstrzymać wymioty. Osunął się na podłogę, podrapał po łysej czaszce – przez ostatnie parę miesięcy wypadły mu wszystkie włosy – i pokiwał głową.

– Zrobię to. Jeśli nie ma innego wyjścia – zrobię to. Dla ciebie, córeczko. Dla mamy, dla nas.

– To nie wszystko. Nie będziesz wiedzieć, czy życie osoby, które zabrałeś przywróci mnie, czy kogoś innego.

Jan znów pokiwał głową, tym razem mocniej, jakby chcąc przekonać samego siebie, że jest w stanie to zrobić.

– Czyli muszę zabić trzy osoby.

– Tak… Dziękuję, tatusiu. Jutro obudzisz się w dzień wypadku. Jeśli ci się uda to popołudnie, wieczór i tysiące dni – spędzimy wszyscy razem. Tak bardzo bym tego chciała.

Jan spojrzał w lustro, ale dziewczynki już w nim nie było. Nie zastanawiał się, czy znajdzie w sobie siłę do tego, by zamordować niewinne osoby – doskonale wiedział, że jest w stanie to zrobić. Przez chwilę miał ochotę złapać za telefon i zadzwonić do żony. Myślał o tym przez trzy minuty i dwie sekundy – sekundę później już spał, wyczerpany przerażającym spotkaniem. Przerażającym, ale dającym mu tyle nadziei.

 

 

Pojechał do pracy autem – tego dnia było oberwanie chmury – i punktualnie o ósmej uzupełnił stronę internetową gazety o najbardziej aktualne newsy. Kiedy skończył – mógłby przysiąc, że wszyscy na niego patrzą.Dziewczyny, które minął idąc do sklepu po wodę, odwróciły się za nim i zaczęły coś do siebie szeptać.

Siedząc przy biurku, cały czas nerwowo tupał nogą. Musiało to zwrócić uwagę mężczyzny siedzącego z jego lewej strony – podszedł do niego i zapytał, czy wszystko w porządku. Jan trochę zbyt szybko odparł, że tak , jak najbardziej i pochylił się nad klawiaturą, jakby nagle przypomniał sobie, że musi napisać coś naprawdę ważnego.

 

Pocił się , jak w ukropie. Co chwila poprawiał krawat, który wbrew jego zabiegom – zaciskał się na szyi jeszcze mocniej, jak wąż, który nie ma zamiaru odpuścić swojej ofierze. Poprzedni wieczór wydawał mu się z każdą chwilą coraz bardziej surrealistyczny – Marysia nie żyje, nie żyje już od roku i nic, co zrobisz, nie przywróci jej życia.

– To bez sensu. – powiedział trochę głośniej niż zamierzał i wstał od biurka. Spojrzał na zegarek – była piętnasta pięćdziesiąt dziewięć. I właśnie wtedy zobaczył człowieka, który zawsze się spóźniał. Mógłby przysiąc, że w tym momencie temperatura jego ciała podniosła się o co najmniej kilka stopni. Zacisnął rękę na małym nożu, który schował w kieszeni; ostrze rozcięło skórę i zabarwiło się na czerwono. Jan powoli, niepewnym krokiem, ruszył w kierunku spóźnialskiego, który właśnie wchodził do toalety. Według własnych obserwacji – obliczył to na podstawie danych z kilku ostatnich godzin – w męskiej ubikacji, osoby przebywają pojedynczo nie dłużej, niż minutę i czterdzieści osiem sekund. Musiał się spieszyć. Rozejrzał się wokół siebie i pchnął czarne drzwi z namalowanym białym ludzikiem, któremu niskich lotów dowcipniś domalował ogromnego, dyndającego penisa.

 

Toaleta była wyjątkowo zadbana – szefostwo pokusiło się nawet o odświeżacz powietrza, który – jak Jan zdążył zauważyć – według reklamy miał uruchamiać się co pół godziny, a robił to , co trzydzieści jeden minut i sześć sekund. Rząd trzech kabin o bladozielonych drzwiach odbijał się w lustrze, pod którym umieszczono dwie umywalki. Ciszę przerwał odgłos spuszczanej wody. Jan doskonale wiedział, że opuszczenie toalety zajmuje mężczyznom przeciętnie dziesięć sekund – po czterech stał już przed drzwiami, za którymi musiał być jego kolega. Ręka drżała mu tak bardzo, że nie mógł utrzymać w niej noża – chwycił go mocno w obie ręce. Tak przygotowany odczekał jeszcze siedem sekund i kiedy tylko otworzyły się drzwi – zupełnym przypadkiem wbił ostrze dokładnie w serce mężczyzny, który już nigdy nie miał przejmować się tym, czy wyrzucą go z pracy.

 

Nie poczuł przy tym nudności, wyrzutów sumienia, czy zawrotów głowy – była tylko ulga mieszająca się z niedowierzaniem. Posadził trupa na klozecie i dla pewności wysunął mu stopy do przodu tak, żeby każdy, kto wejdzie do środka, wiedział, że ta kabina jest zajęta. Miał nadzieję zyskać dzięki temu choć parę minut – dobrze przecież wiedział, jakie mogą mieć wkrótce znaczenie. Miał nadzieję, że to, co zrobił miało jakiś sens. Jakby na jego życzenie, w lustrze pojawiła się na chwilę Marysia – niektóre z jej ran zasklepiły się, a pod zamkniętymi powiekami pojawił się ruch, tak, jakby jej oczy wracały do życia. Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała – zrobiła się przezroczysta, a dwie sekundy później znikła zupełnie.

Jan uśmiechnął się – nie robił tego od tak dawna, że niemal poczuł, jak mięśnie odpowiadające za podnoszenie kącików warg skrzypią z wysiłku.

Była szesnasta dwanaście.

 

Trzask rozbijanego reflektora utonął w hałasie warczących silników i odgłosów dodawania gazu.

– Co pan wyprawia, do cholery?! – kobieta, która wysiadła z białego kombi, wyglądała na rozsierdzoną.

– Prze… przepraszam. Zamyśliłem się, myślałem, że pani już rusza.

– Wzywam policję!

– Proszę, niech pani tego nie robi. Obiecuję, że od ręki zapłacę za wszystkie szkody.

Kobieta spojrzała na mężczyznę, który kulił się wewnątrz swojego zaniedbanego pojazdu. Wyglądał tak żałośnie, że cały jej gniew nagle gdzieś się ulotnił.

– Niech panu będzie. Proszę za mną wjechać do tamtej uliczki, wycenimy szkody i załatwimy to tak, żeby rozeszło się po kościach

Opony auta jadącego za kombi rozgniotły resztki reflektora w ponurej przepowiedni tego, co za chwilę miało się stać.

 

Jan kucnął przy masce i cmoknął głośno.

– Nie wygląda to dobrze. Naprawdę mi przykro.

Kobieta westchnęła zniecierpliwiona

– Proszę pana, na pewno oboje jesteśmy zajęci. Umówmy się na jakąś sumę i jedźmy w swoje strony.

Zdziwiła się, dlaczego ostatnie słowo zginęło w dziwnym bulgocie. Poczuła nagłą słabość i złapała się lusterka, żeby nie upaść. Na masce wylądowało kilka czerwonych kropli. Zaskoczona, przyjrzała się swojemu odbiciu i… spróbowała krzyknąć. Krew, która wylewała się przez rozcięte gardło skutecznie uniemożliwiła wydanie jakiegokolwiek głośnego dźwięku. W ciągu następnych sześciu sekund Jan wbił jej nóż pod żebra, w klatkę piersiową i szyję, dokładnie szesnaście razy. Pchnięć byłoby więcej, ale ostrze zablokowało się, gdy wyciągał je z miejsca, gdzie – według niego – powinno znajdować się płuco.

Zdziwił się, że poszło mu tak łatwo. Z tego, co zaobserwował, życie uciekło z niej w mniej niż dziesięć sekund i piętnaście setnych. Spojrzał na zegarek i odetchnął z ulgą – miał doskonały czas. Jeśli nie stanie się nic niespodziewanego, powinien bez problemu dojechać na wydmy o czasie. Strumyki krwi, spływające po masce białego samochodu zlały się w postać chudej dziewczynki o smutnym uśmiechu, a Jan spokojnie ruszył w kierunku sklepu z zabawkami.

 

 

Nie podskoczyła na dźwięk dzwoniącego telefonu. Medytacje, na które się zapisała, pozwoliły jej w końcu osiągnąć spokój i – na pewien sposób – pogodzić się z tym, co stało się z jej córką. Ścięła włosy na bardzo krótko – były zbyt skołtunione, żeby móc coś z nimi zrobić – i zaczęła uśmiechać się częściej niż do tej pory. Nie dalej, jak dwa tygodnie temu, kupiła sobie zieloną sukienkę w jasnoniebieskie kwiaty. Jeszcze nie odważyła się w niej wyjść, ale kiedy przymierzała ją przed lustrem – czuła, że może jednak nie jest taka brzydka, a życie ma jeszcze coś do zaoferowania. I tylko czasem, kiedy parzyła herbatę i odruchowo, zamiast jednej, wyciągała trzy szklanki – w jej serce wbijał się lodowaty smutek, a w zmarszczkach znikała cała uroda.

Podeszła do stolika, na którym stał telefon – przemknęło jej przez myśl, że może dzwoni Jan i chyba nawet miała taką nadzieję.

– Witam, czy rozmawiam z panią… – Głos w słuchawce zabrzmiał bardzo formalnie.

– Zgadza się, kto mówi?

– Czy ma pani kontakt z mężem?

– Ale.. Przepraszam, kto mówi? O co w ogóle chodzi? – usłyszała, jak pierwszy, przytłumiony głos naradza się z drugim. Gdyby był z nią Jan zwróciłby uwagę, że nikt nie odezwał się do niej już przez osiem sekund i powinna odłożyć słuchawkę.

– Proszę pani, mam złe wieści…

Matka Marysi wysłuchała, co policjant miał do powiedzenia, przytaknęła kilka razy i odłożyła słuchawkę. Poszła do łazienki i płacząc, wpatrywała się przez osiemdziesiąt cztery sekundy w lustro. W osiemdziesiątej piątej sekundzie wstała i wybiegła z mieszkania, a poły jej szlafroka rozwiewały się na boki, jakby była starym ptakiem, który próbuje zerwać się do ostatniego lotu.

 

 

Jan, trzymając się za udo, ostrożnie stawiał kroki w grząskiej ziemi. Nie spodziewał się po chuderlaku, który sprzedawał zabawki, takiej krzepy. Zaatakował go po trzech minutach i dwudziestu sekundach od wejścia do sklepu – zrobił to dopiero , kiedy znalazł oba komplety „Beach fun". Tak, jak poprzednio, wymierzył cios w gardło, ale zanim nóż dotarł do celu – chuderlak odepchnął rękę Jana i kopnął go boleśnie w goleń. Zatoczyli się obaj, ale to chłopak pierwszy odzyskał równowagę i powalił napastnika na ziemię. Podczas szarpaniny Jan kopnął w sporych rozmiarów półkę z samochodzikami. Ta zachybotała się przez dwie sekundy i w trzeciej runęła wprost na jego nogę, przygniatając również sprzedawcę. Ojciec martwej dziewczynki wyciągnął w końcu nóż z jego ręki i zatopił, aż po rękojeść, w uchu chłopca – ten nawet nie pisnął, umierając w tysięcznej części sekundy.

 

Wyszedł ze sklepu umazany krwią, w ręce niosąc zabawki na plażę. Ktoś krzyknął, jakieś dziecko zaczęło płakać – Jan tego nie słyszał, a może nie chciał słyszeć.

 

Mimo rwącego bólu – z każdą minuta przyspieszał. Wiedział – nie – podejrzewał, że zdąży. Podczas bójki w sklepie zepsuł mu się zegarek. Od tamtej chwili cierpliwie, sekunda po sekundzie, odmierzał czas w swojej głowie. Po prawie sześciuset sekundach od ostatniego zabójstwa, dotarł do wydmy. Właśnie tak ją zapamiętał – jako ponurą i ciemną kryptę kryjącą w sobie jego jedyne dziecko.

-Jestem, Marysiu! – Wykrzyknął na całe gardło. – Zdążyłem!

Rzucił się na ziemię i jak opętany zaczął szaleńczo kopać. Zdzierał sobie skórę z dłoni, grudki ziemi lądowały mu w buzi, ale nawet dusząc się – nie przerywał. Po dwunastu minutach i trzydziestu trzech sekundach strasznie rozbolały go ręce i musiał zwolnić. Czuł rosnące, nieprzyjemne pulsowanie w nodze, na którą spadła mu szafa.

 

W szesnastej minucie kopania dotarł do palców Marysi. Zamarł – nie poruszały się i miały niezdrowy, szarawy kolor. I nagle, spod górki piasku, dobiegł go szept.

– Tato… Jesteś… – w tym samym momencie dłoń jego córki drgnęła, jakby próbując złapać resztki życia.

– Tak! Jestem, jestem. Jestem…

Jan kopał jeszcze przez trzy minuty i zero sekund. Wtedy złapał Marysię w ramiona, poczuł ciepło jej delikatnego ciała i przytulił bardzo, bardzo mocno, a czas, jak nigdy wcześniej, przestał dla niego istnieć.

 

Minęły czterdzieści dwie minuty, zanim przyjechała policja. Zszokowani funkcjonariusze patrzyli, jak zapłakany i zbroczony krwią ojciec trzyma córkę w objęciach.

 

Nie chciał jej wypuścić, kiedy go poprosili ani, gdy wycelowali w niego broń. W końcu, starszy sierżant o smutnym spojrzeniu i przepitej, napuchniętej twarzy poprosił, żeby przyprowadzili tu jego żonę.

Wysiadła z radiowozu – mimo , że przyjechała z nimi, bała się wyjść – i powoli, jak najmniejszymi krokami zbliżyła się do Jana, otoczonego szczelnie kordonem policji. Wtedy, po raz pierwszy, od co najmniej dziesięciu minut – czyli momentu dotarcia służb na miejsce – Jan dojrzał kogoś, oprócz swojej córki.

– To… To Ty?

– Tak…

– Widzisz? Marysia żyje. Obiecałem, że wszystko będzie dobrze i… I tak jest. Chodź do nas. Chodź, nie bój się. Teraz już nigdy się nie rozstaniemy.

Żona uklękła przy nich i przytuliła oboje. Oddychała bardzo ciężko – z płaczu miała zatkany nos, flegma dostawała jej się do gardła i pomyślała, że to nie może dziać się naprawdę, że takie rzeczy nie dzieją się naprawdę! To była jej ostatnia myśl, na cztery sekundy przed tym, zanim zemdlała i osiem sekund po tym, jak policjanci wyrwali Jana z ich objęć.

 

Lekarz, który przyjechał, zrobił mu zastrzyk uspokajający, po którym niemal natychmiast zasnął. Osiemnaście godzin po ujrzeniu swojej córki w lustrze, Jan, nieświadomy już niczego, jechał – z eskortą w sile czterech uzbrojonych policjantów – do szpitala. W drugiej karetce jechała jego żona – gdzieś w podświadomości miała nadzieję, że to wszystko było tylko kolejnym złym snem.

 

Starszy policjant o smutnym spojrzeniu został tam, gdzie znaleziono Jana. Chciał osobiście dopilnować, żeby Marysia spoczęła w pokoju. Patrzył bez emocji, jak grabarz chowa pożółkłe kości dziecka z powrotem do trumny – skrzywił się tylko raz, kiedy czaszka uderzyła z głuchym łoskotem o przegniłe deski.

Tego dnia długo nie mógł zasnąć i leżąc samotnie w łóżku rozmyślał o tym, jak to byłoby mieć dzieci. Refleksje zajęły mu sto pięćdziesiąt dwie minuty, nim odpłynął gdzieś daleko. Następnego dnia, jak zwykle poszedł do pracy, która – jak się okazało wiele lat później – miała zostać jego jedyną rodziną, aż do końca życia.

 

 

Jan i jego żona spotkali się jeszcze tylko raz – na sali sądowej, gdzie skazano go na dwadzieścia pięć lat pozbawienia wolności bez możliwości przedterminowego zwolnienia. Przyjął ten wyrok skinieniem głowy. I uśmiechem – tak naprawdę, od czasu wykopania Marysi, nigdy nie przestał się uśmiechać.

Gdy zapytał go o to jakiś wyjątkowo dociekliwy dziennikarz, odparł:

– Ożywiłem moją córkę i spędziłem z nią wspaniałe, najcudowniejsze dwa tysiące siedemset sekund mojego życia. A czym, przy tysiącach, jest zwykłe dwadzieścia pięć?

 

Żona Jana już tego nie słyszała – wróciła do domu zaraz po ogłoszeniu wyroku. Wyciągnęła z szafy swoją sukienkę, w której czuła się nie do końca brzydka. Założyła ją na siebie i poszła zaparzyć herbatę. Wyszła z nią na balkon i zaczęła liczyć wszystkie smutne dni swojego życia; podzieliła je godziny, minuty, wreszcie na sekundy. Wtedy zrozumiała, że nigdy nie skończy bo z każdą minuta przybywa sześćdziesiąt – bardzo małych, ale uporczywie i już na zawsze kłujących – sekund żalu.

Postanowiła więc policzyć te dobre dni; podzieliła je tak , jak wcześniej te złe.

Skończyła po niecałych czterech minutach – właściwie to trzech minutach i dwudziestu sześciu sekundach. Wzięła łyk herbaty, odstawiła ją na spodeczek i białą chusteczką wytarła mokrą plamę ze stołu. Potem usiadła na barierce; poczuła chłodne powietrze i ciepłe promyki popołudniowego słońca. Pomachała dziecku, które szło po trawniku trącając długim, rozdwojonym patykiem soczyście zielony żywopłot.

 

Chłopiec odpowiedział jej tym samym i zatrzymał się wpół kroku. Rano bardzo padało i nie mógł zbudować fortecy – kiedy wyszło słońce, aż się roześmiał na myśl, że dzień nie jest do końca stracony. Wybiegł na podwórku z radosnym okrzykiem.

 

Dopiero teraz przypomniał sobie, że dzisiaj są urodziny jego mamy i nie powinien się spóźnić. Spojrzał na zegarek – była siedemnasta trzydzieści, przyjęcie zaczynało się dopiero o osiemnastej piętnaście. Przygryzł język i szybko policzył, że ma jeszcze czterdzieści pięć – no, może czterdzieści – minut zabawy. Wziął zamach, rzucił patyk w stronę śmietnika i pobiegł w kierunku wydm.

Zostało mu dwadzieścia minut i tylko sześć sekund.

Koniec

Komentarze

Nowa Fantastyka