Mezra, rok 4500 po Kataklizmie, który odmienił świat.
Głuchy grzmot przeszył powietrze. Kilkoro zgromadzonych Artoran odwróciło się nerwowo. Najstarszy z nich, wsparty na lasce, cofnął się niezgrabnie.
– Już tu jest… Wszystko stracone! – krzyknął przerażony. – Ratujmy się, głupcy! Nie wyjdziemy stąd żywi!
– Cicho kapłanie! – zagłuszył go dowódca straży. – Wszyscy w gotowości! Tar, nie Tar, nie odbierze nam Maski!
Pięciu niewysokich żołnierzy stanęło za nim, nastawiając włócznie. Hałas wzmagał się, ktoś się zbliżał.
Znajdowali się w niewielkiej komnacie, miejscu spoczynku jakże ważnego artefaktu. Pomieszczenie miało kształt okręgu, a otaczały je ściany z piaskowcowych cegieł. Podłogę stanowiły kamienne płyty, zaś sufit, wydrążone, wiekowe drzewo, zwężające się ku górze, zakończone małym świetlikiem. Pod ścianami, w małych zniczach płonęły wiecznie wesołe płomyki; na środku stał ołtarz, z wyrzeźbioną, kamienną twarzą, na której spoczywała sama Maska Dobrobytu.
Potężne drzwi zadrżały. Jakaś nieznana siła napierała na nie coraz mocniej. Mali wojownicy nerwowo ściskali broń. Dowódca marszczył brwi, czekając na atak; kapłan skrył się za ołtarzem.
W końcu drzwi ustąpiły, komnatę zalała spieniona fala, a w wejściu pojawił się Tar. Jego prawie dwumetrowa postać górowała nad Artoranami, mniejszymi niemal o połowę. Mężczyzna był dobrze zbudowany, barczysty. Na sobie miał pancerz, przypominający metaliczną skórę, pokrywający całe ciało, do szyi. Na nim przerzuconą rzadką kolczugę i kilka ciężkich płyt okrywających ramiona oraz tors. Jej gabaryty powaliłyby niejednego człowieka, lecz on należał do rasy Tarów. Potężnych, długowiecznych władców żywiołów; ten konkretny panował nad Wodą.
Gdy wszedł do komnaty, zalegająca tam ciecz ucichła, przyjmując postać nieruchomego lustra; nawet kroki przybysza jej nie zmąciły.
Na głowie miał hełm metamorficzny, zdjęty wyglądał jak maska, założony otaczał większość głowy. W ciemnych szparach kasku, skrzyły się błękitne oczy. Czarne, poplątane włosy spadały swobodnie na plecy i ramiona.
Mężczyzna stał przez chwilę nieruchomo, po czym rzekł:
– Oddajcie mi moją własność, a pozwolę wam żyć, robaczki.
– Nigdy! – Krzyknął dowódca i zaatakował. Za nim natarło kilku innych.
– Żebyście mieli tyle rozumu, co odwagi – westchnął wojownik, po czym odsunął się gwałtownie i dobył miecza.
Jeden szybki cios czarnego ostrza i dowódca Artoran leżał martwy na podłodze. Pozostali w panice rzucili się do ucieczki; mężczyzna na to nie zważał. Zdjął osłonę głowy i podszedł powoli do ołtarza. Zacisnął palce na prastarej Masce i gwałtownym szarpnięciem zdjął ją z kamiennego postumentu. Z lekkim tylko zdziwieniem spostrzegł, że rzeźba przedstawiała jego własną twarz. Teraz jednak nie miało to znaczenia. Westchnął ciężko i już miał wychodzić, gdy nagle zatrzymał go głos:
– Stoisz po złej stronie…
Zaintrygowany odwrócił się i ujrzał starego kapłana, leżącego w kałuży; gdy fala zalała komnatę, musiała go przewrócić. Leżał teraz niezgrabnie, nie mając na tyle sił, by się podnieść; najstarszy mieszkaniec wioski.
– Co powiedziałeś starcze? – rzucił drwiąco Tar.
– Stoisz po złej stronie – wysapał – powinieneś stać z nami, nie naprzeciw nas.
– Wiesz kim jestem, starcze?
– Wiem – odparł z bólem – pamiętam dobre czasy, gdy byłeś wśród nas – błogosławione czasy. Później odszedłeś, lecz nadal możesz wrócić, przyjmiemy cię…
Wojownik przykucnął przy nim.
– Nie przyjacielu, zbyt wiele się dokonało. Wkrótce wszystko się zmieni, ale ty tego nie doczekasz – rzekł spokojnie, po czym uśmiechnął się szaleńczo.
Następnie wstał, wyprostował się i zaczął iść do wyjścia.
– Nie masz prawa niszczyć naszego świata! – krzyknął kapłan.
Mężczyzna nie zatrzymał się, rzucił tylko przez ramię:
– Tylko ja je mam, sam go zbudowałem.
W tym momencie, jego oczy zmieniły barwę; błękit zapłonął czerwienią. Mężczyzna wyszedł, a kapłan został sam, wśród bólu i zniszczenia.
***
Gdy bratobójcza wojna Tarów dobiegła końca, a Artor pozostał zniszczony i splugawiony, ówcześni przywódcy Tarów i Artoran, podjęli decyzję o opuszczeniu swego domu. Za cel obrali wody Oceanu Południowego, zwane, przez ich mieszkańców, Gartelem. Ziemie te, odbudowane przez Asperian, budziły w sercach uciekinierów nadzieję na nowe życie w pokoju i harmonii. Doświadczeni przeszłością Tarowie, poprzysięgli już nigdy nie stawać przeciw sobie.
Jedną z pierwszych wysp które odkryli była Mezra. Prastary ląd, noszący ślady dawnego świata. Zamieszkiwali go starożytni Harganie.
Było to miejsce o tyle wyjątkowa, że powstały na niej pierwsze, nadmorskie miasta Artari czyli Artoran, którzy obrali wyspę za swoją niepisaną stolicę. Ori, bo taki przydomek zyskali na Gartelu Tarowie, poprzysięgli ich strzec i bronić.
Pośrodku wyspy istniał wielki, bezdenny kanion o płaskich ścianach, nazywany Otchłanią. Była ona źródłem wielu legend i przepowiedni, a mieszkańcy wyspy omijali jej brzegi.
Wkrótce jednak na nowe ziemie przybyli również Asperianie. W dawnych czasach byli szlachetni, lecz budowa Gartelu wypaczyła ich i obnażyła mrok, który od zawsze krył się w ich sercach. Pierwotnie, po ukończeniu swego dzieła chcieli objąć władzę na Artorze, lecz wojna Tarów pokrzyżowała te plany.
Ich przywódca, Skelendar, postanowił wyruszyć na południe i odebrać, ukształtowane przez Asperian ziemie. W akcie zemsty przeklął wyspę Artoran i uwolnił na niej plagę, która doszczętnie wyniszczyłaby na niej życie. Jedynym ratunkiem okazał się prastary artefakt zwany Maską Dobrobytu, który uchronił ląd przed działaniem destrukcyjnej siły i pozwolił jej mieszkańcom żyć w pokoju.
Maskę złożono w świątyni, w mieście nad morzem, a pieczę nad nią powierzono drużynie Tara Kaalana. Wojownicy ginęli i odchodzili, aż wkrótce pozostało ich dwóch: Polon i Mezrok – wierni przyjaciele. Przez wieki żyli i walczyli razem. Gdy w końcu Polon wyruszył na południe, na mroźną wyspę Celestis, Mezrok pozostał sam, aż w jego umyśle zaczęły kiełkować mroczne myśli.
W końcu ogarnięty poczuciem niezrozumienia i wewnętrznym gniewem, porzucił swój obowiązek i wyruszył w nieznane. Początkowo zamierzał odnaleźć przyjaciela i dołączyć do niego, lecz im bardziej zagłębiał się w świat, tym świat bardziej go pochłaniał. W końcu odnalazł mrok i z nim związał swój los.
***
Polon wyciskał ile się dało, ze średniego statku powietrznego. Potężne silniki jonowe grzały się niemiłosiernie, wydając z siebie buczący ryk. Astat z niepokojem spoglądał na lidera drużyny, gnanego wściekłością i smutkiem. Z twarzy kamienny, Polon – władca Ognia – wewnątrz płonął dzikim ogniem.
Nie było mu łatwo, gdy Pierwszy wśród Tarów wezwał go do siebie i rzekł:
– Mezra zaatakowana, plaga Asperian zaczyna działać, musisz odzyskać Maskę!
Nie chciał teraz o tym myśleć, lecz do uszu wciąż dobijało mu się jedno zdanie. Odpowiedź, którą tak znienawidził: „Ten, na którego cześć została nazwana.”
Płomień Sprawiedliwości – taki tytuł nosił dojrzały Tar Ognia. Znany ze swych czynów, z czasów Wielkich Wojen. Zawsze prawy, zawsze sprawiedliwy. Jeden z niewielu, którzy sprzeciwiali się Pierwszemu; nigdy nie splamił swojego honoru. Już teraz, dociskając gaz, grzejąc silniki, domyślał się, że przeznaczenie postawi go przed niemożliwym wyborem.
Wraz z nim lecieli Astat, Tar Mrozu i Karbon, władca Wiatru. Jego nowi żołnierze i przyjaciele.
W końcu lądowanie. Wśród spienionych fal, przy plaży, powitało ich zachmurzone niebo i zimny, północny wiatr.
– Zbiera się na burzę – zauważył Karbon – może weźmy coś od deszczu?
Pozostali spojrzeli na niego z dezaprobatą. Najmłodszy z Tarów, pierwszy z tak zwanego pokolenia Tarów Gartelu, miał poczucie humoru, ale za grosz wyczucia. Zawsze lekceważył zagrożenie i rzucał się do walki, niczym triodent w okresie godowym. Mimo beztroskiego usposobienia, potrafił nieźle walczyć, dlatego Polon dostał go, żeby „zrobić z niego Tara”, czym zasadniczo nie był zachwycony.
– Lepiej już chodźmy – powiedział Astat – mieszkańcy na nas czekają.
Polon skinął głową i bez słowa wstał od konsoli.
Po zapakowaniu racji i leków otworzyli śluzę hangaru i wyjechali ze statku na małych skuterach grawitacyjnych. Niewielkie, szybkie i zwrotne; idealne, gdy liczy się czas, a droga wiedzie przez dżunglę. Dodatkowo, turbina grawitacyjna, napędzana mniejszą wersją silnika jonowego, pozwalała pojazdom na lewitację jakieś pół metra nad ziemią.
Obraz, jaki zastali za zewnątrz, malował się niezwykle ponuro. Pod ciemnym, rudoszarym niebem, rozpościerał się krajobraz, jakby po katastrofie nuklearnej. Większość roślin: drzewa, krzewy i ogromne paprocie, były wyschnięte, zabarwione brązem zepsucia i zgnilizny. Zwierząt wcale nie było; wydawać by się mogło, że nawet owady wymarły. Jedynie gdzieniegdzie, półżywe muchy kłębiły się nad jakąś padliną. Powietrze było ciężkie, przesycone wonią śmierci i rozkładu.
Lecieli powoli, ostrożnie. Duchota i kurz nie służyły silnikom, a bez pojazdów możliwości transportowe byłyby mocno ograniczone. Polona spalał gniew, lecz z całych sił powstrzymywał wewnętrzny ogień, świadomy jego konsekwencji.
Po kilkunastu minutach dotarli do brukowanej drogi i nią ruszyli dalej, do miasta.
To co zastali srogo nimi wstrząsnęło. Wśród zawalonych domów i murów, między padlinami i stosami zepsutej żywności, wałęsali się półżywi-półmartwi Artoranie. Małe istoty, zazwyczaj wesołe i przyjacielskie, teraz konały powoli w agonii gniewu Tara.
Ich skóry były zszarzałe, pełne pęcherzy i niezabliźniających się ran. Owinięci w bandaże i kawałki szmat, przesiąknięte krwią i ropą, roznosili chorobę po całym mieście.
Polon szedł pierwszy, za nim Karbon i Astat. Pierwotnym zamiarem mieli udać się do cytadeli, porozmawiać z władcą miasta, potem do świątyni i podjąć dalsze kroki. Nieoczekiwane spotkanie zmieniło jednak te plany.
– Polon? – wyszeptał jakiś stary głos. – Polon? Czy to ty?
Tar szybko odwrócił się w stronę, skąd rozbrzmiewały słowa i zatrzymał się.
– Dalon…
– Jednak przybyłeś – uśmiechnął się gorzko, oparty o ścianę starzec. – Byli tacy co w to wątpili, ja byłem pewien że wrócisz. Jak się trzymasz, stary przyjacielu?
– Dobrze, co z tobą? Jak możemy ci pomóc?
– Nie trać czasu na starego pryka! Czasy gdy ślizgałem się po falach dawno minęły… Wkrótce dołączę do mych przyjaciół po drugiej stronie, he he..
W tym momencie napadł go gwałtowny atak kaszlu. Długo dusił się, nie mogąc złapać oddechu. Gdy odsunął szmatę, zakrywającą mu usta, zobaczył na niej krew i szybko schował za siebie.
– No! – rzekł z trudem – nie to zdrowie co kiedyś. Tak czy inaczej, nie troszcz się o mnie, nie będę się specjalnie bił o życie.
– Uratuje cię, przyrzekam ci – Polon ścisnął jego dłoń.
– Jesteś starszy niż ja, ale pożyjesz jeszcze trochę, mnie to już zmęczyło; wkrótce odpocznę. Wiesz co zrobił Mezrok, prawda?
– Wiem, powstrzymam go i odzyskam Maskę Dobrobytu.
– Zrób to, ale uważaj. Widziałem go, gdy przybył. To nie był mężczyzna, który opuścił miasto lata temu. Zmienił się, coś w nim… coś mrocznego… Uważaj na siebie.
Polon ścisnął go mocno, ale jego twarz pozostała kamienna. Gdy wstał po chwili odezwał się do przyjaciół:
– Wiem dokąd się udał. Otchłań zawsze emanowała dziwną energią. Każdy w jej pobliżu odczuwał nieuzasadniony niepokój. Jeśli Mezroka ogarnął mrok, to tam się ukrywa.
– Wszyscy wiemy, czego się dopuścił – rzekł Astat kładąc mu dłoń na ramieniu – ale to wciąż Tar, twój przyjaciel.
Polon spojrzał na niego z wyrzutem i odparł, lekko drżącym głosem:
– Wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Nie masz pojęcia jak trudno żyć z takim ciężarem. Mamy go powstrzymać, za wszelką cenę. Stawką jest życie wszystkich na tej wyspie – tu przerwał na chwilę, dusząc emocje. – Jednak to nie wszystko, jest coś jeszcze…
– Po co mu maska – rzucił poważnie Karbon, pozostali spojrzeli na niego zdziwieni. – No co? Myślicie, że tylko wy tu myślicie?
– Młody ma rację – odparł Astat – mógł zniszczyć Maskę, albo uciec z nią, a pozostał na wyspie. Przynajmniej z tego co wiemy.
– Coś większego się za tym kryje – zgodził się lider – ale nie czas teraz na to. Mamy jasny cel, resztę zostawmy na inny dzień.
Pozostali zgodzili się z jego sugestią. Później się rozdzielili. Astat został w mieście, opatrując chorych i rozdzielając racje żywnościowe; Polon z Karbonem ruszyli na wschód, ku Otchłani.
Gdy przedarli się przez umierającą puszczę i wystrzelili na skaliste zbocza niewysokich wzgórz, odetchnęli z ulgą. Duża, pusta przestrzeń wokół Otchłani. Mocny, północny wiatr oczyścił nieco powietrze i pojazdy mogły rozwinąć większą prędkość. Również odór zgnilizny powoli się oddalał. Przed nimi rozpościerała się mistyczna czeluść.
Nikt dokładnie nie wiedział jak powstała, ani czy kiedykolwiek miała jakieś przeznaczenie. Na Mezra była od zawsze, a przynajmniej od czasu Kataklizmu, kiedy to można mówić o początkach wyspy. Pod złowieszczą nazwą kryła się rozpadlina skalna o nieco podniesionych brzegach, nie bardzo szeroka, bo w najszerszym miejscu miała zaledwie dwieście metrów. Ciągnęła się za to przez całą długość wyspy, była przy tym nienaturalnie głęboka; nikt nie wiedział dokładnie, jak głęboka jest tajemnicza przepaść. Mawiano, że nie ma końca i ciągnie się aż do piekieł, czego oczywiście nikt nie zdołał potwierdzić; faktem jest natomiast, że każdy kto mógł, omijał ją szerokim łukiem.
Podróż pod górę zajmowała trochę czasu. Tarowie lecieli w ciszy, pełni obaw i złowieszczych myśli. Całe zdarzenie najbardziej uderzało w Polona, który mimo wszystko starł się zachować, niczym Tar Mrozu, lodową twarz. W rzeczywistości rozdzierały go wewnętrznie rozterki losu. Jedyna, na całym świecie, osoba której bezgranicznie ufał i był gotów, bez wahania powierzyć swoje życie, okazała się zdrajcą i mordercą. Paliła go, wewnętrznym ogniem, krzywda Artari. Honor nakazywał wymierzyć sprawiedliwość, lecz serce krzyczało w bólu „Mezrok, druh, przyjaciel, brat!”. Wśród żalu i gniewu, leciał osamotniony, choć nie sam, na spotkanie swojego losu i szczerze marzył, by ten dzień był jego ostatnim.
Gdy w końcu dotarli na miejsce, ich oczom ukazała się kolejna makabryczna scena. Przez Otchłań przerzucono w prastarych czasach trzy mosty, by skrócić drogę na drugą stronę wyspy. Teraz znajdowali się niedaleko małej strażnicy, obok środkowego przejścia.
Wśród poczerniałych skał i brunatnych porostów, w kałuży krwi leżało kilka rozczłonkowanych ciał, pozostawionych bez życia, na nagich skałach.
– Dlaczego on to zrobił? – wyksztusił w końcu Karbon.
– Nie jest już Tarem. Odrzucił to. Nie ma dla niego nadziei.
– Co zamierzasz? – spytał, po chwili ciszy, Ori Wiatru.
Polon spojrzał na niego łagodnie.
– Zmierzę się z nim. Spróbuję go pojmać żywego, może kiedyś uda mi się go ocalić, jeśli nie będę musiał…
– …zabić – dokończył Karbon. – Ale czy będziesz w stanie?
– Nie wiem… – odparł beznamiętnie Polon i z kamienną twarzą zaczął roztapiać skały na groby.
Karbon nie czuł się dobrze w całej tej sytuacji. Odkąd postawił stopę na błotnistej ziemi wyspy, zaczął czuć jej powagę. Wcześniej wyobrażał to sobie jako bohaterski wyścig za złoczyńcą, heroiczną walkę i wielką biesiadę. W swoich wyobrażeniach, nie przewidział trupów.
Pochowawszy ciała, odprawili należne obrzędy i stali tam jeszcze moment, ciesząc się ostatnimi podmuchami wiatru. W końcu Polon, bez wyraźnej miny spojrzał na Karbona, po czym ten już wiedział, że ruszają.
Dwa ścigacze grawitacyjne zanurkowały w odmęty ziemi. Warkot silników wypełniał puste przestrzenie. Setki skał, półek skalnych i skalnych tuneli stanowiły istny labirynt dla niechlubnych odkrywców. Szybki zwrot w prawo, skręt w lewo, hamowanie i poderwanie. Nawrót, skręt i zwrot; dalej prosto. Jakiś tunel, grota, tunel. Powoli robiło się coraz cieplej. Kolejne skały, a potem jeszcze więcej skał.
W końcu, po kilkunastu minutach niepewnego lotu, ujrzeli wodospad magmy, zapewne jakaś odnoga żył wulkanicznych z tego regionu.
– Co teraz?! – krzyknął Karbon.
– W dół! – zakomenderował Tar Ognia i dwa pojazdy pomknęły w dół szerokiego komina.
Gdyby nie pęd powietrza, niechybnie usmażyliby się; szczególnie Tar Wiatru, który najlepiej czuł się na otwartych przestrzeniach, wśród drzew i gór. Lot był długi i monotonny, aż w końcu, po blisko godzinnej podróży, komin się urwał i spadli w pustą przestrzeń.
Przestrzeń, która okazała się rozległą jaskinią, a właściwie doliną, pozostałą zapewne, po żyle magmowej, licznych na tym terenie. Na prawo i lewo rozpościerała się na kilkaset metrów, może dalej – nie byli pewni. Sufit znajdował się na podobnej wysokości, chociaż w niektórych miejscach zwisał dość nisko. Żyła magmy, która ich tu doprowadziła, była w istocie jedynie dopływem szerokiej na jakieś dwadzieścia metrów rzeki, sunącej powoli przez pusty korytarz ziemi.
– To możliwe, że dotarliśmy do końca? – spytał Karbon.
– Co?
– No wiesz, do końca Otchłani – wyjaśnił młody Tar – dziwię się, że tu tak pusto.
– Spodziewałeś się jakiejś uwięzionej bestii, czy ognistego portalu do piekła? – spytał ironicznie Polon. Nie chciał tego przyznać, ale towarzysz podnosił go nieco na duchu.
– Czegoś w tym stylu – stwierdził po chwili – może ten portal, w sumie…
Zamilkł widząc przyjazne spojrzenie lidera i skinął jedynie głową.
– Prawo czy lewo? – spytał po chwili.
– Ty prawo, ja lewo. Tylko pamiętaj – powiedział Polon poważnie – Mezrok jest potężny i niebezpieczny. Zachowaj ostrożność, a jeśli go spotkasz daj mi znać. Nie wiem, czy dasz mu radę sam. Nie jestem pewien, czy nawet we dwóch, damy mu radę.
Karbon bez słowa zgodził się i dobywszy broni, ruszył w wyznaczonym kierunku. Polon obserwował go przez chwilę, po czym sam udał się w swoją stronę. Szedł miarowo, równym tempem z długim, szerokim mieczem w dłoni, obnażonym w oczekiwaniu na atak.
Tar od zawsze był żołnierzem. Odkąd obudził się z pierwszego snu w czasie wojny na północy. Jego twórcy stworzyli wielu jemu podobnych, lecz aktywnych było z początku mało. Kolejni mieli się budzić, gdy poprzedni będą ginąć. W czasie wojennego chaosu, w pewnym momencie wszyscy zostali przebudzeni by walczyć, zabijać i zwyciężać. Całe życie pochłonęła mu służba. Całe trzy i pół tysiąca lat.
Myślał teraz o Mezroku, o tym co zrobił i co go spotkało. Myślał o jego przeszłości i zniknięciu. W końcu o tym, gdzie przebywał i co się z nim działo. Choć wiedział, co musi zrobić, nie rozumiał niedawnego druha i właśnie to niezrozumienie bolało go najmocniej. Płomień Sprawiedliwości nie mógł pojąć, jak wielki i szlachetny wojownik, mógł stać się mordercą i zdradzić tych, których przysięgał ochraniać. Gniew wypalał go powoli, niczym ogień, lecz im dalej szedł tym więcej czuł smutku i żalu.
Wtem, z zadumy wyrwał go mały kamyk żarzący się pomarańczowo, leżąc na szarym głazie. Tar schował broń, podszedł do niego i ze zdumieniem spostrzegł, że to nie kamyk, a małe stworzonko, podobne do jaszczurki, o ciele jakby z płonących kryształów. Gdy zbliżył się jeszcze trochę, stworzonko prychnęło cicho i zamachnąwszy ogonkiem, zeskoczyło z kamienia i wbiegło do magmy. Po chwili, ku większemu jeszcze, zdziwieniu Ori, stworzonko wyskoczyło z drugiej strony. Uśmiechnął się niepewnie i na chwilę zapomniał o niesprawiedliwym losie. Ponownie wyjął broń i ruszył dalej.
Po jakiejś godzinie od spotkania magmowego pływaka, obraz wokół niego zmienił się całkowicie. Wcześniejszą, płaską dolinę zastąpiły duże, ostre skały i kominy wulkaniczne; z niektórych ściekała magma, z innych unosił się dym. Już wcześniej widywał takie struktury, lecz teraz zagłębiał się jakby w wulkaniczny las.
Zdrajca był blisko. Polonowi zdawało się nawet, że słyszy jego oddech. Mówi się, że Tarowie potrafią wyczuć swoją obecność, szczególnie gdy łączy ich silna więź. Powoli, poczucie bliskości stawało się silniejsze, przemożne, przechodzące w pewność.
Wtem z ciemności wystrzeliło ciemne ostrze, za nim pojawił się Mezrok. Tar Ognia szybko sparował cios i odsunął się od napastnika. Wymierzył broń i stał celując ostrzem w zdrajcę. Ten, z demonicznym uśmiechem, zadał jeszcze kilka lekkich ciosów, po czym zarzucił swój miecz na ramię i stanął luźno, nie przestając się uśmiechać. Jego psychopatyczne oczy, żarzyły się czerwonym blaskiem.
– Patrzcie, patrzcie! – zarechotał – toż to wielki Płomień Sprawiedliwości, Polon, Tar Ognia! Nie wierzyłem, że przyślą ciebie, by mnie zgładzić. Ale skoro już jesteś…
– Milcz! Ten miecz… Wykuto go z Aarhellis? Nie wolno ci używać przeklętego metalu!
– Nie wolno… – prychnął Ori Wody – kto niby ustalił te zasady? Pierwszy? A kim on jest, jeśli nie jednym z nas?! Czarna stal daje siłę, jakiej nigdy nie znałeś i nigdy nie poznasz. Sam będę ustalał prawa i zakazy! Wzniosę się ponad was i zajmę należne mi miejsce!
– Więc o to ci chodzi, o władzę i dominację… Tak zaczynasz swoje rządy? Niszcząc swój dom? Swoich braci i przyjaciół?!
Ciszę przerwał radosny śmiech. Gdy Polon podniósł zdziwioną twarz Mezrok śmiał się do rozpuku.
– Jak ty nic nie rozumiesz mały, śmieszny Ori. Gdy ty walczyłeś sobie ze swoimi żołnierzykami, ja odnalazłem coś innego. Poznałem tajemnice starożytne i potężne. Słowa, których nie wolno wypowiadać. Poznałem władców tego świata, ich plany i moce. Zdobyłem wiedzę i władzę, której nie posiadł nigdy żaden mieszkaniec Gartelu i wykorzystam ją. O, jak wspaniałe będzie moje imperium! Ale najpierw – spoważniał nagle – wyeliminuje te małe robaki, które odważyły się, nie wpuścić mnie do miasta. Mojego miasta!
Polon w przypływie wściekłości zaatakował. Jego miecz, naładowany energią Ognia, płonął pozostawiając za sobą smugi płomieni. Czarne ostrze Mezroka z łatwością odbijało jego ciosy. Szybkie sparowanie i kolejny cios – tym razem zdrajcy. Czarna stal wirowała w powietrzu i cięła niemiłosiernie potężną zbroję Polona. Tar Ognia czerpał moc z ciepła ziemi i ognia, z każdą chwilą stając się coraz silniejszy.
Walka była zacięta. Ciosy szybkie i potężne. W pewnym momencie Mezrok upadł na ziemię, przeturlał się kawałek, lecz po chwili błyskawicznie wyskoczył, trzymając na twarzy Maskę Dobrobytu. Artefakt założony na twarz rozciągał się, okalając całą głowę. Polon przeląkł się teraz. Był silny, ale potężna moc Maski potrafiła podtrzymać życie na całej wyspie.
Ten moment wykorzystał zdrajca. W jednej chwili doskoczył do druha i zatopił w jego boku czarną broń. Polon warknął z bólu; upuścił broń. Mezrok zacisnął mu dłoń na czole. W jakiś sposób przejmował kontrole nad jego elementem, zmuszając do koncentracji mocy.
Trzymany, w stalowym uścisku wojownika, Polon nie mógł się poruszyć. Rozbrojone ręce nie mogły wyrządzić przeciwnikowi znaczących szkód. Czuł, jak wielka moc napełnia jego ciało, choć życie zeń wycieka. Zrozumiał, co zamierzył Mezrok. Kradzież maski, przybycie Tarów i ucieczka do Otchłani. W niczym nie było przypadku. Misternie ułożony i realizowany plan, prowadził ich w to miejsce. Tu, gdzie wszystko się zaczęło. Tu, gdzie miało się zakończyć.
***
Polon odzyskał przytomność; Mezrok był już poza rzeczywistością. Osłabiony utratą krwi, zdrętwiały Tar Ognia, odwrócił głowę i ujrzał biegnącego Karbona. Chwilę zajęło mu, nim pozbierał myśli; myślenie też sprawiało ból. „Tutaj wszystko się zakończy” – pomyślał, przepełniony dziwnym spokojem. Poddał się woli okrutnego losu. Wybrał jedyną drogę, którą mógł zwyciężyć. Jedyną, która niosła ulgę.
– Mimo twego upadku i szaleństwa, wybaczam ci – wyszeptał niewyraźnie. – Nie zostawię cię przyjacielu. Nie zginiesz sam.
Po tych słowach złapał za Maskę Dobrobytu, zerwał ją z twarzy druha i ostatnim wysiłkiem rzucił w stronę biegnącego Tara. Karbon przyśpieszył przerażony; domyślał się zamiaru lidera. Nim zdołał krzyknąć, ujrzał, jak Polon obejmuje Mezroka i rzuca się z nim w rozżarzoną rzekę.
– Nie! – wrzasnął pełen bólu i niezrozumienia.
Nie przestawał biec. Właśnie stracił najbliższego przyjaciela, lecz tysiące istnień na górze wciąż było skazanych na zagładę.
Rozgrzane do czerwoności kamienie zaczęły topić zbroje i ciała Tarów. Wkrótce ich pancerze scaliły się w jeden i skonali.
Wielka eksplozja rozjaśniła jaskinię. Energia ognia skumulowana w ciele Polona eksplodowała jasną barwą. Filary ziemi zatrzęsły się, ściany zaczęły pękać, a ze szpar w suficie zaczęła kapać magma; cała podziemna jaskinia się zapadała.
Karbon zdołał jedynie złapać maskę i ze łzami w oczach zawrócił. Biegł najszybciej jak tylko mógł; na plecach czuł żar. Za nim, nienaturalnie szybko, sunęła fala, rozgrzanej do czerwoności skały. Niesiony mocą Wiatru, przyśpieszył nieco, wciąż czując za sobą płonącego potwora.
Gdy dobiegł do skuterów zrozumiał, że wlot komina znajduje się co najmniej sto metrów nad nim. Wtem z drugiej strony doliny spostrzegł drugą falę, lecącą na niego z większą jeszcze prędkością.
– Chyba cię pogrzało! – wrzasnął.
Najszybciej jak tylko mógł, przepiął całe zasilanie do turbiny grawitacyjnej.
„Oby to wystarczyło” – pomyślał. Wsiadł na skuter i odpalił silnik jonowy na pełną moc. Pojazd błyskawicznie podniósł się do góry na jakieś dwadzieścia metrów. Karbon krzyknął w uniesieniu, a fale zderzyły się pod nim, wystrzeliwując w komin.
Ori szaleńczo przerażony i podniecony, leciał prosto, niesiony podmuchem gazów i pyłów, czując pod sobą gotujące się skały. Wszystko wokół niego trzęsło się i pękało. Nad sobą zobaczył rozwierające się skały i niebo. Jak szczęśliwy był to widok, gdy ujrzał znów światło dnia.
***
Astat opatrywał młodego Artari, gdy ziemia nagle zadrżała. Szybko wybiegł na plac i spojrzał na Otchłań. Jej zbocza podniosły się i wystrzelił z niej dym. Wkrótce za nim pojawiła się lawa, rozlewając się na całej długości przepaści, jasną smugą.
Szybko wsiadł na skuter grawitacyjny i ruszył w tę stronę. Z przerażeniem w sercu, długo przeszukiwał skraje przepaści, którą teraz całą zajmowało jezioro lawy, spływające nielicznymi strużkami w kierunku morza.
Po kilku godzinach, odnalazł roztrzaskany skuter i przyjaciela, leżącego pod zielonym drzewem.
– Udało wam się! – Krzyknął na powitanie Astat. – A gdzie Polon?
– Jemu się nie udało. Zdołał tylko rzucić mi to.
Po tych słowach podniósł opartą o drzewo Maskę i rzucił Tarowi Lodu. Ten obejrzał ją dokładnie, po czym z ironią w głosie powiedział:
– Nawet to musiałeś zepsuć?
– Co?! – Karbon zerwał się spod drzewa.
– Tu – wskazał Astat – pod lewym okiem jest uszczerbiona.
– Jesteś pewien? Zdaje mi się, że to już tak było.
– To stara Maska. Pewnie uszkodziła się wieki temu. Grunt, że działa – uśmiechnął się Astat – chodźmy.
***
Gdy Maska powróciła do świątyni wyspa powoli odżyła. Na skraju zapadniętej Otchłani postawiono wkrótce obelisk z wyrzeźbionym napisem:
Tu spoczywa Polon, Tar Ognia i Honoru.
Wierny prawom i przyjaciołom.
Podległy przeznaczeniu.
oraz drugi, mniejszy:
Tu wiecznie spoczywać będzie Mezrok.
Tar Wody. Zdrajca.
Tak upamiętniono tamte dni, i tych, którzy tam polegli. I nic podobnego nie miało już nigdy miejsca na Gartelu, choć wiele miało z tego wyniknąć.
***
Daleko pod bezmiarem garteliańskich wód spoczywał w wiekuistym śnie Skelendar, niegdysiejszy władca mrocznego rodu Asperian, uwięziony zdradziecko w sarkofagu hibernacyjnym, gdzie miał pozostać na wieki.
Gdy Otchłań się zapadła, a wielka fala wstrząsnęła dnem oceanu, sarkofag uaktywnił się i zaczął nadawać sygnał alarmowy. Wtedy odnalazł go Iltroz Asperian i odtąd starał się go przywrócić do życia.